Było przedpołudnie. Panna Fellowes zdążyła wykąpać chłopca, który nie stawiał tym razem takiego oporu, i przyjrzeć się dokładnie, w jakim znajdował się stanie fizycznym. Miał parę siniaków i zadrapań, jakich się można spodziewać u dziecka, które żyło w prymitywnych warunkach. Panna Fellowes zdołała nawet obciąć mu paznokcie u rąk, co wymagało od niej ogromnej cierpliwości. Trzeba go było najpierw udobruchać, śpiewając mu długo jakąś kojącą nerwy piosenkę. Paznokcie u nóg musiały jeszcze poczekać. Żadne z nich bowiem nie wytrzymałoby dzisiaj dalszych tego rodzaju zabiegów.
Panna Fellowes, wykonując swoje czynności, nie zauważyła, kiedy drzwi się otworzyły. Dopiero po jakimś czasie zobaczyła Hoskinsa, który mógł się tam znajdować od kilku minut, i który stanął przed nią w milczeniu z założonymi rękami.
— Czy mogę wejść? — zapytał. Panna Fellowes kiwnęła głową.
— Już pan chyba wszedł, prawda?
— Mam na myśli strefę pracy. Nie odpowiedziała mi pani, kiedy mówiłem do pani przez interkom.
— Byłam zajęta. Może powinien pan mówić głośniej. Ale proszę wejść, proszę!
Kiedy Hoskins wszedł, chłopiec się cofnął. Spojrzał na niego bojaźliwie i wyglądało na to, że ma zamiar czmychnąć do pokoju w głębi. Panna Fellowes uśmiechnęła się i skinęła na niego ręką. Chłopiec nie uciekł, tylko przylgnął do niej, obejmując jej nogę swoimi pałąkowatymi i cienkimi, tak bardzo cienkimi nóżkami.
Na twarzy Hoskinsa pojawił się wyraz niemal czci.
— Zrobiła pani wielkie postępy, panno Fellowes!
— Ciepła owsianka jest w stanie uczynić cuda.
— Wygląda na to, że on już się do pani bardzo przywiązał.
— Wiem, jak robić to, co do mnie należy, panie doktorze. Czy to jest takie zdumiewające?
Hoskins poczerwieniał.
— Nie chciałem powiedzieć…
— Nie, oczywiście, że nie. Rozumiem. Wczoraj, kiedy pan go widział po raz ostatni, chłopiec był małym dzikim zwierzątkiem, a teraz…
— Nie jest nim wcale.
— Nie — powiedziała panna Fellowes. — W najmniejszym stopniu nim nie jest. — Zawahała się przez chwilę, a potem dodała: — Początkowo miałam co do tego pewne wątpliwości.
— Jak mógłbym o tym zapomnieć! Była pani taka oburzona.
— Teraz już nie jestem. Przesadziłam. Na pierwszy rzut oka wydało mi się, że on jest małpą człekokształtną i nie czułam się przygotowana do podjęcia takich obowiązków. Ale on się zdumiewająco szybko przystosowuje. Nie jest małpą, panie doktorze. Tak naprawdę jest dość inteligentny. Bardzo dobrze nam się współdziała.
— Miło mi to słyszeć. Czy to oznacza, że postanowiła pani nie rezygnować z tej pracy?
Panna Fellowes spojrzała na niego srogo.
— Co do tego nie było nigdy żadnych wątpliwości, prawda, panie doktorze?
— No… — Hoskins wzruszył ramionami. — Chyba nie. Wie pani, panno Fellowes, nie pani jedna była zdenerwowana. Myślę, że rozumie pani, z jak wielkim wysiłkiem zostało przygotowane to przedsięwzięcie i jak bardzo zależało nam na sukcesie. A teraz, kiedy go osiągnęliśmy, naprawdę wielki sukces, czujemy się trochę oszołomieni. Czujemy się jak człowiek, który zmobilizował wszystkie siły, żeby wyważyć drzwi, naparł na te drzwi, a one ustępują mu prawie bez oporu. Człowiek wpada z impetem do pokoju, do którego tak bardzo chciał się dostać, staje na środku trochę zbity z tropu i mówi do siebie: No dobrze, w końcu jestem. I co teraz?
— To dobre pytanie, panie doktorze. Co teraz? Sprowadzi pan różnych ekspertów. Oni będą oglądać chłopca, tak? Specjalistów od prehistorii i innych takich?
— Oczywiście.
— Przypuszczani, że wkrótce podda się go dokładnym badaniom lekarskim.
— Tak, naturalnie. Ale on jest zdrowy, prawda? Tak zasadniczo biorąc.
— Zasadniczo tak. Jest odporny. Ale ja nie jestem lekarzem. A poza tym nie przeszedł żadnych badań. Człowiek może wydawać się zdrowy, ale n i e być zdrowy. To przecież nie to samo. Chłopiec może mieć różne pasożyty, na przykład ameby, może być zaatakowany przez pierwotniaki. Prawdopodobnie je ma. Być może są one dla niego nieszkodliwe, a być może nie. Nawet jeżeli nie zagrażają zbytnio jemu, mogą zagrażać nam.
— Pomyśleliśmy już o tym. W południe przyjdzie doktor Jacobs i przeprowadzi wstępne badania. Będzie pani z nim współpracowała tak długo, jak będzie trwał ten eksperyment. Jeżeli doktor Jacobs nie wyprowadzi chłopca zbytnio z równowagi, przyjdzie potem doktor Mclntyre ze Smithsonian, żeby przeprowadzić pierwsze badania antropologiczne. A potem oczywiście pojawią się media. Panna Fellowes przerwała swoje czynności.
— Media? — zapytała. — Jakie media? Kto przyjdzie? Kiedy?
— Ależ, panno Fellowes, oni będą chcieli zobaczyć chłopca jak najprędzej. Candide Deveney już ich poinformował o jego przybyciu. Dzisiaj pojawią się u nas dziennikarze ze wszystkich gazet i sieci telewizyjnych świata.
Panna Fellowes popatrzyła na chłopca i objęła go opiekuńczym gestem. Chłopiec zadrżał i troszeczkę się skulił, ale nie zrobił żadnego ruchu po to, żeby uniknąć jej dotknięcia.
— Ma pan zamiar wpuścić do tego małego pomieszczenia dziennikarzy i kamery? Pierwszego dnia?
— No, nie pomyśleliśmy…
— No tak, pewnie, że nie pomyśleliście. To oczywiste. Niech pan posłucha, panie doktorze, ten mały neandertalczyk należy do pana i może pan z nim robić, co pan chce. Ale dopóki nie przejdzie badań lekarskich i dopóki nie okaże się, że jest zdrowy, nie będzie tu dziennikarzy. To jest program minimum. A właściwie to nie należy ich wpuszczać, dopóki on się lepiej nie zaadaptuje. Rozumie pan, co mówię, prawda?
— Panno Fellowes, wie pani z pewnością, że reklama jest podstawą…
— Tak. Reklama jest podstawą wszystkiego. W dzisiejszych czasach. A wyobraża pan sobie, zrobi pan sobie reklamę, jeżeli dziecko umrze ze strachu przed kamerami?
— Doprawdy, panno Fellowes!
— Albo jeżeli zarazi się katarem od jednego z pańskich ukochanych dziennikarzy. Kiedy prosiłam o sterylną komorę, usiłowałam panu uświadomić, że jego odporność na współczesne nam mikroorganizmy przenoszące infekcje jest prawdopodobnie zerowa. Zerowa. On nie ma przeciwciał, nie ma wrodzonej odporności, nie ma nic, co by mogło zwalczyć…
— Ależ panno Fellowes…
— A co będzie, jeżeli oni zarażą się od niego jakąś chorobą z epoki kamienia, chorobą, na którą my nie jesteśmy odporni?
— W porządku, panno Fellowes. Przekonała mnie pani.
— Chcę mieć absolutną pewność, że tak jest. Niech media poczekają, oto co chcę powiedzieć. On najpierw powinien przejść wszelkie szczepienia ochronne. I tak niedobrze się stało, że zetknął się z tyloma osobami wczoraj wieczorem. Nie wpuszczę tu tłumu dziennikarzy. Ani dzisiaj, ani jutro. Jeżeli chcą, mogą sfotografować go z góry. Na razie muszą być poza polem statycznym, całkowicie poza nim. Tak jakby tu było nowo narodzone niemowie. Chcę też, żeby byli cicho. Później możemy opracować plan zdjęć wideo. Ale, skoro już o tym mowa, to muszę stwierdzić, że wciąż nie podoba mi się to, że jestem tu aż tak wystawiona na widok publiczny. Chcę, żeby mój pokój miał dach. Chwilowo wystarczy jakiś brezent. Nie chcę, żeby tu teraz pracowali i hałasowali robotnicy. Myślę też, że pozostała część tego domku dla lalek również może mieć sufit.
Hoskins uśmiechnął się.
— Mówi pani prosto z mostu. Działa pani bardzo skutecznie, panno Fellowes.
W jego głosie było tyleż podziwu co zniecierpliwienia.
— Skutecznie? — zapytała. — Chyba tak. Przynajmniej wtedy, kiedy chodzi o moje dzieci.
Jacobs był krzepkim mężczyzną około sześćdziesiątki. Twarz miał szczerą, a gęste białe włosy przystrzyżone tuż przy skórze, na modłę wojskową. Był rzeczowy i nieco szorstki. Jego sposób bycia, według niektórych, pasował raczej do lekarza wojskowego niż do pediatry. Jednak panna Fellowes wiedziała z doświadczenia, że dzieciom nie przeszkadza tego typu szorstkość, o ile pod nią kryje się dobroć. W oczach dzieci lekarz musi być autorytetem. Dzieci pragną, żeby nim był. Delikatności, czułości i pocieszenia szukają gdzie indziej. Lekarz ma być jak Bóg, ma rozwiązywać problemy, uzdrawiać.
Panna Fellowes zastanawiała się, jakich to lekarzy miało plemię chłopca żyjące przed czterdziestoma tysiącami lat. Byli nimi bez wątpienia czarownicy. Przerażające postacie z kością tkwiącą w przegrodzie nosowej, z czerwonymi kołami namalowanymi wokół oczu, postacie, które stawiały diagnozy, skacząc i wierzgając przy obozowym ognisku o płomieniach zabarwionych na niebiesko, zielono i czerwono. Jak wyglądałby doktor Jacobs z kością w nosie? I ze skórą niedźwiedzia zarzuconą na ramiona zamiast białego fartucha?
Doktor Jacobs uścisnął jej krótko dłoń. Nie było w tym uścisku nic, co by jej dawało do zrozumienia, że on traktuje ją z góry.
— Słyszałem o pani dobre rzeczy, Fellowes.
— Mam nadzieję, że tylko dobre.
— Pracowała pani u Gallaghera w Valley General, prawda? Tak przynajmniej mówił Hoskins. Świetny facet z tego Gallaghera. Dogmatyczny sukinkot, ale przynajmniej trzyma się właściwych dogmatów. Jak długo była pani u niego?
— Trzy i pół roku.
— Lubi go pani?
Panna Fellowes wzruszyła ramionami.
— Niespecjalnie, Słyszałam kiedyś, jak mówi do młodej pielęgniarki rzeczy, jakich się nie powinno mówić. Ale dobrze nam się razem pracowało. Dużo się od niego nauczyłam.
— Tak, on jest zdolny. — Jacobs pokręcił głową. — Szkoda, że źle postępuje z pielęgniarkami. Nie tylko w tym sensie. Ale pani sama nie miała z nim żadnej scysji, prawda?
— Ja? Nie. Nie, nic z tych rzeczy!
— Nie, myślę, że z panią by niczego nie próbował — powiedział Jacobs.
Panna Fellowes zastanowiła się, co on chciał przez to powiedzieć. Może to, że ona nie jest w typie Gallaghera? Nie była w niczyim typie i od wielu lat to jej odpowiadało. Puściła uwagę lekarza mimo uszu.
Jacobs zdawał się znać na pamięć cały jej życiorys. Wymieniał różne szpitale i różnych lekarzy, ze swobodą mówił o różnych siostrach przełożonych i zarządach szpitali, zdawał się znać tych wszystkich. Widocznie pracował w wielu miejscach. A ona wiedziała o nim tylko tyle, że był jakąś ważną figurą w Stanowym Instytucie Medycyny i że oprócz tego miał dość rozległą praktykę prywatną. Ich zawodowe ścieżki nigdy się nie skrzyżowały. Skoro Hoskins uznał, że jemu można pokazać jej życiorys, powinien był także pokazać jego życiorys jej. Jednak panna Fellowes zignorowała też i tę sprawę.
— No, myślę, że czas najwyższy obejrzeć tego małego neandertalczyka — powiedział Jacobs. — Gdzie on się ukrywa?
Panna Fellowes wskazała ręką w stronę drugiego pokoju. Chłopiec czaił się tam, wyglądając od czasu do czasu zza drzwi. Zza futryny wyzierał chwilami kosmyk jego splątanych włosów, a chwilami kąt oka.
— Nieśmiały, co? Od pani pomocników słyszałem coś innego. Mówili, że jest tak niesforny jak mała małpa.
— Już nie. Na początku był przerażony, ale to już mu przeszło. Teraz czuje się po prostu zagubiony i przestraszony.
— Nic w tym dziwnego. Biedaczysko. No, ale musimy się zabrać do roboty. Proszę go zawołać. A może musi pani tam wejść i go przyprowadzić?
— Spróbuję go zawołać — powiedziała panna Fellowes. Odwróciła się twarzą do chłopca.
— Możesz wyjść, Timmie. To jest doktor Jacobs. Nie zrobi ci nic złego.
Timmie?
Skąd jej się to wzięło? Nie miała pojęcia.
Imię wypłynęło po prostu ze studni jej podświadomości. Nigdy w życiu nie znała żadnego Timmie’ego. Ale na chłopca trzeba było jakoś wołać, prawda? Wyglądało na to, że właśnie w tej chwili nadała mu imię. Timothy. Zdrobniale Timmie. Niech tak będzie. Prawdziwe imię, ludzkie imię. Timmie.
— Timmie? — powtórzyła jeszcze raz.
Podobał jej się dźwięk tego słowa, rozkoszowała się tym, że może wołać chłopca po imieniu, przestać myśleć o nim jako o „dziecku”, „neandertalczyku”, „brzydkim małym chłopcu”. Miał na imię Timmie. Był osobą. Miał imię.
Kiedy szła do drugiego pokoju, Timmie wsunął się za drzwi, chowając się za nimi.
— W porządku — powiedział Jacobs trochę zniecierpliwiony. — Nie możemy na to marnować całego dnia. Proszę tam pójść i go przyprowadzić.
Naciągnął sobie na twarz maskę chirurgiczną. Panna Fellowes pomyślała, że zrobił to zarówno ze względu na własne bezpieczeństwo, jak i na bezpieczeństwo Timmie’ego.
Ale był to błąd. Timmie wyjrzał, zobaczył maskę i z jego gardła wyrwał się przenikliwy, wwiercający się w uszy skowyt. Zareagował tak, jakby zobaczył jakiegoś demona pochodzącego z koszmarnych snów śnionych w epoce kamienia. Kiedy panna Fellowes doszła do drzwi, rzucił się gwałtownie na przeciwległą ścianę jak stworzenie trzymane w klatce chcące uciec przed strażnikami. Przycisnął się do ściany, drżąc ze strachu.
— Timmie… Timmie…
Jej wezwania nie odnosiły żadnego skutku. Nie dopuszczał jej do siebie, w każdym razie nie wtedy, kiedy w pobliżu był Jacobs. Chłopiec dobrze znosił obecność Hoskinsa, ale Jacobs przerażał go tak, że odchodził od zmysłów. No cóż, nie sprawdzała się teoria, że dzieci lubią szorstkich lekarzy o wojskowym sposobie bycia. To dziecko z pewnością ich nie lubiło.
Panna Fellowes zadzwoniła po Mortensona i Elliotta.
— Będzie nam chyba potrzebna pomoc — powiedziała. Dwaj krzepcy asystenci popatrzyli po sobie niepewnie.
Na lewej ręce Elliotta było wyraźne wybrzuszenie widoczne pod rękawem jego uniformu. Przyczyną był bez wątpienia bandaż, którym opatrzono ranę zadaną mu wczoraj przez Timmie’ego — owo zadrapanie.
— Ależ dajcie spokój — powiedziała panna Fellowes. — On jest przecież tylko małym dzieckiem.
Tak, był małym dzieckiem, ale z przerażenia, znajdował się znowu w stanie takim jak poprzedniego dnia. Mając po obu stronach Mortensona i Elliotta, panna Fellowes weszła do pokoju chłopca i spróbowała go złapać. Jednak on zaczął miotać się na wszystkie strony z prawdziwie małpią ruchliwością. Trudno im było go schwytać. W końcu Mortenson, robiąc gwałtowny ruch do przodu, chwycił go w pasie i podniósł nad podłogę. Elliott ostrożnie wziął go za kostki i usiłował nie pozwolić mu wierzgać.
Panna Fellowes podeszła do chłopca.
— W porządku, Timmie — powiedziała cicho — nikt nie zrobi ci krzywdy…
Równie dobrze mogła powiedzieć: „Zaufaj mi”. Chłopiec stawiał zacięty opór, walczył prawie tak energicznie jak poprzedniego wieczora, kiedy próbowali go wykąpać.
Czując, że postępuje bezsensownie, a zarazem chcąc go uspokoić i skłonić do współdziałania, panna Fellowes zaczęła nucić melodię znaną mu z poprzedniego wieczora. To również na nic się nie zdało.
Doktor Jacobs pochylił się nad chłopcem.
— Chyba będziemy musieli dać mu coś na uspokojenie — powiedział. — Ależ on jest brzydki!
Panna Fellowes poczuła nagły przypływ wściekłości, tak jakby Timmie był jej własnym dzieckiem. Jak on śmie tak mówić! Jak śmie!
— To klasyczna neandertalska twarz — odcięła się energicznie. — On jest bardzo przystojny, jeżeli zastosować neandertalskie kryteria.
Sama się zdziwiła, skąd jej to przyszło do głowy. Bo właściwie to nie miała pojęcia, jak powinna wyglądać klasyczna neandertalska twarz. Nie wiedziała również, jakie w tamtych czasach panowały kryteria dotyczące urody.
— Nie podoba mi się pomysł, żeby dać mu na uspokojenie. Ale skoro nie ma innego wyjścia…
— Nie sądzę, żeby było inne wyjście — powiedział lekarz. — Nic nie osiągniemy, stosując brutalną siłę.
Nie, pomyślała panna Fellowes. Chłopiec na pewno nie odniesie się z entuzjazmem do szpatułki do przyciskania języka, ani do świateł świecących mu w oczy. I na pewno nie będzie się chciał pogodzić z tym, że pobiera mu się krew, ani z tym, że mierzy mu się temperaturę — nawet jeżeli będzie to robione przy pomocy zdalnie sterowanego przekaźnika termoelektrycznego. Panna Fellowes niechętnie kiwnęła głową.
Jacobs wyjął z podręcznej apteczki ultradźwiękową ampułkę uspokajającą i zaczął ją aktywować.
— Nie wie pan, jaka dawka będzie odpowiednia — odezwała się panna Fellowes.
Lekarz spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Te dawki są dobrane do wagi ciała poniżej trzydziestu kilogramów. Powinny być w granicach tolerancji.
— One są dobrane do wagi ciała ludzkiego, panie doktorze. A to jest dziecko neandertalskie. Nie mamy żadnych danych na temat układu krążenia takich dzieci.
Była zaskoczona własnym rozumowaniem. Z pewnym upokorzeniem uświadomiła sobie, że jeszcze raz przeprowadziła rozróżnienie między neandertalczykami a ludźmi. Najwyraźniej nie potrafiła przyjąć jednolitej postawy wobec chłopca. On jest człowiekiem, upomniała sama siebie gwałtownie. Człowiekiem, człowiekiem, człowiekiem. To jest Timmie, on jest człowiekiem.
Dla Jacobsa jej argument nie był najwyraźniej nawet wart tego, żeby podejmować dyskusję.
— Nawet gdyby był młodym gorylem, Fellowes, uważałbym, że to jest odpowiednia dawka. Człowiek czy neandertalczyk… co ma z tym wspólnego układ krążenia? Liczy się waga ciała. No dobrze, damy mu tym razem pół dawki. Tak żeby nie narażać na żadne ryzyko tego ukochanego malca Hoskinsa.
Nie tylko Hoskinsa, pomyślała panna Fellowes ku własnemu zdziwieniu.
Jacobs obniżył dawkę i przytknął ampułkę do ramienia Timmie’ego. Rozległo się ciche bzyczenie i środek uspokajający zaczął natychmiast działać.
— No dobrze — powiedział lekarz. — Teraz pobierzemy trochę tej jego paleolitycznej krwi i trochę prehistorycznego moczu. A czy ma pani kał, panno Fellowes?
— On się nie wypróżniał, panie doktorze. Przemieszczenie w czasie…
— No więc kiedy to zrobi, niech pani zgarnie trochę z podłogi i da mi znać, dobrze?
— On się załatwia w toalecie, panie doktorze — powiedziała panna Fellowes z oburzeniem.
Jacobs podniósł na nią wzrok. Jego mina wyrażała zaskoczenie i coś, co mogło być gniewem. Ale zaraz się roześmiał.
— Widzę, że gorliwie go pani broni.
— Tak. Bronię go. Czy widzi pan w tym coś złego?
— Chyba nie. No dobrze. Zatem kiedy chłopiec znów pójdzie do toalety, chcę dostać ten kał… oczywiście jeżeli się wypróżni. Przypuszczam, że wody jeszcze po sobie nie spuszcza, co, panno Fellowes?
Tym razem roześmiali się też Elliott i Mortenson. Panna Fellowes nie podzieliła tej ogólnej wesołości.
Wyglądało na to, że Timmie śpi. Był w każdym razie bierny, spokojny, tolerancyjny. Jacobs bez trudu otworzył mu usta i skontrolował uzębienie. Panna Fellowes, która do tej pory nie miała okazji zobaczyć zębów chłopca, patrzyła Jacobsowi przez ramię. Bała się, ze ujrzy straszne zębiska, zębiska jak u małpy człekokształtnej. Tymczasem nie, nie. Jego zęby wcale nie przypominały zębów małpy człekokształtnej. Były dość duże — większe niż u współczesnego dziecka — i wyglądały na mocne, ale kształt miały ładny i rosły równo. Bardzo ładne zęby, naprawdę. I były to zdecydowanie zęby człowieka, a nie przerażające, wystające siekacze czy wielkie wysunięte psie zębiska. Panna Fellowes odetchnęła z ulgą.
Jacobs zamknął chłopcu usta, zajrzał mu do uszu, podniósł powieki. Spojrzał na wnętrza jego dłoni i na stopy, opukał klatkę piersiową, obmacał brzuch, zgiął mu ręce i nogi, zbadał palcami muskuły przedramion i ud.
— On jest jak mała siłownia. Zresztą pani już zdążyła to odkryć. Jest mały jak na swój wiek i raczej chudy, ale nie ma oznak niedożywienia. Kiedy dostaniemy kał, będę miał pojęcie, co on jadał. Teraz mogę przypuszczać, że była to dieta o dużej zawartości protein i nisko skrobiowa, taka, jakiej można się spodziewać u ludzi trudniących się myślistwem i zbieractwem żyjących w surowym klimacie.
— Surowym? — spytała panna Fellowes.
— W epoce lodowcowej — powiedział Jacobs trochę protekcjonalnie. — Neandertalczycy żyli w epoce lodowcowej.
A skąd pan to wie? — pomyślała wojowniczo panna Fellowes. — Był pan tam? Jest pan antropologiem?
Jednak poskromiła język. Doktor Jacobs robił wszystko, żeby ją zdenerwować, ale był teraz jej kolegą i należało pozostawać z nim w dobrych stosunkach. Jeżeli nie z innych powodów, to ze względu na Timmie’ego.
W połowie badań Timmie zaczął się kręcić i okazywać niepokój, a w jakiś czas później było oczywiste, że środek uspokajający już nie działa. Co oznaczało, że normalna dawka przeznaczona dla zwykłego dziecka mającego taką samą wagę byłaby odpowiednia. Jacobs miał więc rację, a panna Fellowes w swojej nadopiekuńczości popełniła błąd. Timmie pod pewnymi względami bardzo różnił się od współczesnego równolatka, jednak na środek uspokajający zareagował tak, jak zareagowałby jego rówieśnik z dwudziestego pierwszego wieku. Pannie Fellowes, w miarę jak dowiadywała się o nim coraz więcej, wydawał się coraz bardziej ludzki.
Jacobs uporał się ze wszystkim, spakował się i wyszedł, zanim środek uspokajający przestał działać. Przed wyjściem powiedział, że wróci za parę dni, aby zająć się tym, co po wstępnej analizie okaże się odbiegające od normy.
— Czy chce pani, żebyśmy tu zostali? — zapytał Mortenson.
— Nie ma potrzeby. Proszę mnie zostawić samą z chłopcem.
Timmie uspokoił się natychmiast po wyjściu asystentów. Najwyraźniej przyzwyczaił się do towarzystwa panny Fellowes. Inni go denerwowali. Ale z czasem to mu przejdzie, pomyślała panna Fellowes.
— Nie było tak źle, prawda Timmie? Pozaglądał ci trochę tu i tam, trochę cię opukał. Ale widzisz, my musimy dowiedzieć się o tobie bardzo wielu rzeczy.
Chłopiec popatrzył na nią poważnie, nic nie mówiąc.
— Rozumiesz to, prawda, Timmie?
Timmie coś wymruczał: były to dwie sylaby. Ze zdumieniem usłyszała, że zabrzmiało to jak „Timmie”. Czy to możliwe? Czy on znał już swoje imię?
— Powiedz to jeszcze raz! Timmie. Timmie. Chłopiec wymówił jeszcze raz dwie stłumione sylaby.
Tym razem panna Fellowes nie była wcale taka pewna, że mówi „Timmie”. Tę myśl mogła jej podsunąć nadgorliwa wyobraźnia. Jednak warto było jej się trzymać. Wskazała go palcem.
— Timmie to ty. Timmie. Timmie. Timmie. Znowu patrzył na nią w milczeniu.
— A ja jestem…
Wskazała siebie i przez chwilę miała twardy orzech do zgryzienia. Panna Fellowes — to było za trudne do wymówienia. Ale Edith nie brzmiało dobrze. Siostra? Nie, też niedobrze. Trzeba będzie zostać przy pannie Fellowes.
— Ja — panna Fellowes. Ty — Timmie. — Wskazała palcem. — Ja — panna Fellowes. Ty — Timmie.
Powtórzyła to trzy lub cztery razy. Chłopiec nie zareagował.
— Myślisz, że zwariowałam, tak? — zapytała, śmiejąc się z własnej głupoty. — Bo wydaję te niezrozumiałe dźwięki, pokazuję palcem, śpiewam. A tymczasem tobie chyba teraz tylko w głowie lunch. Mam rację, Timmie? Lunch? Jedzenie? Głodny?
Timmie znowu wymówił te dwie sylaby i mlasnął parę razy, jakby chcąc się upewnić, że ona go rozumie.
— Tak, głodny. Czas na jakieś jedzenie o wysokiej zawartości protein i małej ilości skrobi. Na specjały jak z epoki lodowcowej, tak Timmie? No dobrze, zobaczmy, co my tam mamy…
Doktor Mclntyre z Wydziału Antropologii w Smithsonian przybył wczesnym popołudniem. Hoskins zastosował środek ostrożności w postaci rozmowy przez interkom, podczas której zapytał pannę Fellowes, czy uważa, że chłopiec wytrzyma drugą wizytę następującą tak szybko po poprzedniej. Panna Fellowes spojrzała w drugi koniec pokoju. Timmie pochłonął lunch z wilczym apetytem — wypił całą butlę syntetycznego napoju witaminowego, który zalecił doktor Jacobs, zjadł miskę płatków owsianych na mleku i mały kawałek grzanki. Grzanka była pierwszym stałym pokarmem, jaki panna Fellowes odważyła się mu podać. Teraz siedział na krawędzi łóżka, wyglądał na odprężonego i zadowolonego i uderzał rytmicznie piętami w dolną część materaca. Każdy, kto by na niego spojrzał, uznałby, że jest zwyczajnym małym chłopcem zabawiającym się po lunchu.
— Co ty na to, Timmie? Myślisz, że wytrzymasz następne badanie?
Tak naprawdę to nie spodziewała się od niego odpowiedzi, zresztą jego mlaskania nie wyglądały na odpowiedź. Chłopiec nie patrzył w jej stronę i dalej machał nogami. Mówi do siebie, nie ma co do tego wątpliwości. Ale zdecydowanie jest w dobrym humorze.
— Myślę, że możemy zaryzykować — powiedziała panna Fellowes do Hoskinsa.
— Dobrze. Jak go pani nazywa? „Timmie”? Co to znaczy?
— To jest imię.
— On pani powiedział, jak ma na imię? — zapytał Hoskins tonem osoby, na którą spadł grom z jasnego nieba.
— Oczywiście, że nie. To ja go tak nazywam. Nastąpiła krótka chwila konsternacji i milczenia.
— Aaa — powiedział w końcu Hoskins. — To pani go nazywa „Timmie”.
— Muszę go jakoś nazywać, panie doktorze.
— No tak, tak. Hm. „Timmie”.
— „Timmie” — powiedziała panna Fellowes stanowczo.
— „Timmie”. Tak. No dobrze. Poślę tam teraz doktora Mclntyre’a, jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu. Doktor Mclntyre zbada Timmie’ego.
Doktor Mclntyre okazał się człowiekiem szczupłym i wytwornym, i o wiele młodszym, niż się panna Fellowes spodziewała. Miał nie więcej niż trzydzieści, no może trzydzieści pięć lat. Był niski, delikatnie zbudowany, miał błyszczące złote włosy, a brwi tak jasne i miękkie, że właściwie nie było ich widać. Poruszał się precyzyjnie i tak elegancko, jakby tańczył zgodnie z zasadami jakiejś tajemniczej, wewnętrznej choreografii. Pannę Fellowes zdumiała jego elegancja i wyrafinowanie. Nie wyobrażała sobie, że tak może wyglądać paleoantropolog. Zdawało się, że nawet Timmie’ego wprowadził w błąd jego wygląd, bardzo różniący się od wyglądu innych mężczyzn, których chłopiec dotychczas tu spotkał. Patrzył na Mclntyre’a oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia, jak gdyby Mclntyre był jakąś emanującą światłem boską istotą z innej planety.
A Mclntyre był tak oszołomiony widokiem Timmie’ego, że prawie zaniemówił. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo w drzwiach, wpatrując się w chłopca z taką samą intensywnością, z jaką chłopiec wpatrywał się w niego. Przeszedł kilka kroków w lewo, zatrzymał się i spojrzał jeszcze raz. A potem przeszedł na prawo, w drugi koniec pokoju i zaczął się znowu wpatrywać w dziecko.
— Panie doktorze — odezwała się trochę kwaśno panna Fellowes — to jest Timmie. Timmie, to doktor Mclntyre. Doktor Mclntyre przyszedł tu, żeby ci się przyjrzeć. Przypuszczam, że ty możesz również przyjrzeć się jemu. Jeżeli oczywiście chcesz.
Blade policzki Mclntyre’a poczerwieniały.
— Nie mogę w to uwierzyć — powiedział głosem słabym i schrypniętym ze wzruszenia. — Naprawdę nie mogę w to uwierzyć. To dziecko to czysty neandertalczyk! Prawdziwy, żywy neandertalczyk, który stoi tu przede mną. Proszę mi wybaczyć, panno Fellowes. Musi pani zrozumieć… To przechodzi moje wyobrażenie. To coś fenomenalnego, coś absolutnie zdumiewającego…
Miał łzy w oczach. Cała ta wylewność była żenująca. Rozdrażniła trochę pannę Fellowes. Ale zaraz potem, nagle, irytacja zniknęła, a jej miejsce zajęła empatia. Panna Fellowes wyobraziła sobie, jak czułby się historyk, któremu dano by szansę porozmawiania z Abrahamem Lincolnem, Juliuszem Cezarem lub Aleksandrem Wielkim, albo jak zareagowałby badacz Starego Testamentu, gdyby miał przed sobą autentyczne kamienne tablice z Dziesięcioma Przykazaniami zniesione przez Mojżesza ze szczytu góry Synaj. Oczywiście byłby oszołomiony. Oczywiście. No bo gdyby po wielu latach studiów nad czymś, co było znane jedynie ze starodawnych resztek, po latach prób zrozumienia tego czegoś, po latach mozolnego odtwarzania w myślach zaginionej rzeczywistości, miał niespodziewanie okazję skonfrontować się z samym przedmiotem swoich studiów, z autentycznym obiektem…
Mclntyre szybko oprzytomniał. Z charakterystycznym dla siebie wdziękiem przeszedł pospiesznie przez pokój i ukląkł przed Timmiem. Jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy chłopca. Timmie nie okazał strachu. Po raz pierwszy zareagował tak spokojnie na kogoś obcego. Uśmiechał się i nucił coś pozbawionego melodii, kołysał się też z boku na bok, zachowywał się jak dziecko cieszące się wizytą ulubionego wujka. Był tak zaaferowany, że oczy mu błyszczały. Wyglądało na to, że paleoantropolog go zafascynował.
— Panno Fellowes, jaki on piękny! — powiedział Mclntyre po dłuższym milczeniu.
— Piękny? Jak dotąd nie słyszałam, żeby wielu ludzi tako nim mówiło.
— Ależ tak, on jest piękny! Co za doskonała neandertalska twarzyczka! Wały czołowe… dopiero zaczęły się rozwijać, ale są rozpoznawalne. I to płaskogłowie. I to wydłużenie okolicy potylicznej. Panno Fellowes, czy mogę dotknąć jego twarzy? Zrobię to delikatnie. Nie chcę go przestraszyć, ale chciałbym zbadać budowę kostną…
— Wygląda na to, że to on chce dotknąć pana twarzy — powiedziała panna Fellowes.
Rzeczywiście ręka Timmie’ego wyciągnęła się w kierunku czoła Mclntyre’a. Uczony pochylił się trochę w jego stronę i palce dziecka zaczęły badać jego lśniące złote włosy. Chłopiec gładził je, jakby nigdy w życiu nie widział czegoś tak cudownego. A później, nagle, nawinął sobie kilka pasm na palec środkowy i szarpnął. Było to potężne, silne szarpnięcie.
Mclntyre krzyknął i cofnął się. Twarz mu poczerwieniała.
— On chyba chce wziąć sobie trochę pana włosów — powiedziała panna Fellowes.
— Nie tak. Trzeba nożyczkami.
Mclntyre, uśmiechając się szeroko, obciął sobie kosmyk znad czoła i podał błyszczące włosy Timmie’emu, który rozpromienił się zachwycony. Wydobył z gardła cichy bulgot.
— Proszę mi powiedzieć, panno Fellowes, czy ktoś jeszcze, kto tutaj był, miał blond włosy?
Panna Fellowes zastanawiała się przez chwilę. Hoskins, Deveney, Elliott, Mortenson, pani Stratford, doktor Jacobs — wszyscy mieli włosy ciemnobrązowe, czarne albo siwe. Ona sama była siwiejącą szatynką.
— Nie. Nie przypominani sobie nikogo takiego. Pan jest chyba pierwszy.
— Zastanawiam się, czy jestem pierwszą taką osobą w jego życiu. Nie mamy oczywiście pojęcia, jakiego koloru włosy mieli neandertalczycy. Popularne rekonstrukcje przedstawiają ich prawie zawsze jako ciemnowłosych. Przypuszczam, że dlatego, iż neandertalczycy są przeważnie uważani za brutalne, podobne do małp stworzenia, a większość obecnych wielkich małp ma ciemną sierść. Ale ciemne włosy występują częściej u ludów zamieszkujących obszary o ciepłym klimacie niż u tych, które mieszkają na północy. Tymczasem neandertalczycy z całą pewnością przystosowani byli do niezwykle zimnego klimatu. Mogli więc mieć włosy blond jak przeciętny Rosjanin, Szwed czy Fin.
— A jednak jego reakcja na pańskie włosy, panie doktorze…
— Tak. Nie ma wątpliwości, że ich widok silnie na niego podziałał… Hm, może plemię, z którego pochodzi, było plemieniem całkowicie ciemnowłosym. Może cała populacja w tej części świata, z której przybył, miała ciemne włosy. Z pewnością ta jego śniada cera nie ma w sobie niczego nordyckiego. Nie możemy jednak wyciągać ostatecznych wniosków na podstawie próbki składającej się tylko z jednego dziecka. No, ale przynajmniej mamy to jedno dziecko! Jakie to cudowne, panno Fellowes! Nie mogę w to uwierzyć, naprawdę nie mogę…
Przez chwilę panna Fellowes myślała, że Mclntyre znowu da się ponieść emocjom. Jednak tym razem trzymał je na wodzy. Bardzo delikatnie przyciskał końce palców do policzków Timmie’ego, do jego pochyłego czoła, do małego, cofniętego podbródka. Pracując, mruczał coś pod nosem, wypowiadał jakieś komentarze techniczne, słowa przeznaczone najwyraźniej tylko dla własnych uszu.
Timmie zniósł to badanie z wielką cierpliwością.
A potem, po pewnym czasie, wygłosił monolog składający się z pomruków i mlasków. Była to jego pierwsza wypowiedź od czasu wejścia paleoantropologa do jego pokoju.
Mclntyre podniósł wzrok na pannę Fellowes. Jego twarz stała się purpurowa z podniecenia.
— Słyszała pani te dźwięki? Czy wydawał podobne już przedtem?
— Oczywiście. On bez przerwy mówi.
— Mówi?
— A cóż by to było innego, jak pan myśli? On coś do nas mówi.
— Czy to znaczy, że pani przyjmuje, że on coś do nas mówi?
— Nie przyjmuję, tylko tak jest — powiedziała panna Fellowes, trochę zirytowana. — On mówi, panie doktorze. W języku neandertalczyków. W tym, co on mówi, zdecydowanie pojawiają się regularności. Próbowałam je wyłowić, a nawet naśladować. Ale na razie bez powodzenia.
— Jakiego rodzaju regularności, panno Fellowes?
— Schematy składające się z mlasków i pomruków.
Zaczynam je rozpoznawać. Jeden taki schemat informuje mnie o tym, że on jest głodny. Drugi oznacza zniecierpliwienie albo niepokój. Jest też taki, który świadczy o strachu. Wiem, że te interpretacje są tylko moje własne, a nie naukowe. Ale przebywam tu z tym chłopcem bez przerwy od chwili jego przybycia i mam doświadczenie w pracy z dziećmi z ograniczoną zdolnością mowy. Słucham bardzo uważnie.
— Tak, jestem tego pewien. — Mclntyre popatrzył na nią sceptycznie. — To jest ważne, panno Fellowes. Czy ktoś nagrywa te jego mlaski i pomruki?
— Mam nadzieję, że tak. Ale nie wiem. (Uświadomiła sobie, że miała o to poprosić doktora Hoskinsa i że zapomniała tego zrobić.)
Timmie znowu coś powiedział, tym razem z inną intonacją, bardziej melodyjnie, prawie płaczliwie.
— Widzi pan, panie doktorze? To nie przypomina niczego, co powiedział przedtem. Myślę, że chce się znowu pobawić pana włosami.
— Ale pani się tylko tego domyśla, tak?
— Oczywiście. Nie mówię jeszcze płynnie językiem neandertalczyków. Ale proszę zobaczyć, on wyciąga do pana rękę tak jak przedtem.
Nie wyglądało na to, że Mclntyre chce, żeby chłopiec znowu szarpnął go za włosy. Uśmiechnął się i wyciągnął palec do Timmie’ego, ale chłopca to nie zainteresowało. Powiedział im o tym przy pomocy serii mlasków przeplecionych trzema nie znanymi wysokimi dźwiękami, które były na wpół warknięciami, na wpół skomleniem.
— Chyba ma pani rację, panno Fellowes! — powiedział Mclntyre, podnosząc głos. Wyglądał na podekscytowanego. — To rzeczywiście brzmi jak język! Zdecydowanie tak. Jak pani myśli, w jakim on jest wieku?
— Gdzieś pomiędzy trzecim a czwartym rokiem życia.
Bliżej czwartego, tak myślę. Nie ma co się dziwić, że potrafi tak dobrze mówić. Czterolatki dobrze mówią, panie doktorze. Jeżeli pan ma własne dzieci…
— Mam. Prawie trzyletnią córkę, która ma sporo do powiedzenia. Ale ten chłopiec jest dzieckiem neandertalskim.
— A jakie to ma znaczenie? Czy nie uważa pan, że neandertalskie dziecko w jego wieku powinno umieć mówić?
— W obecnym stanie wiedzy, panno Fellowes, nie mamy podstaw przypuszczać, że jakikolwiek neandertalczyk w jakimkolwiek wieku potrafił posługiwać się językiem, tak jak my rozumiemy to pojecie. Dlatego właśnie dźwięki, które wydaje to dziecko, są tak ważne z punktu widzenia wiedzy na temat człowieka prehistorycznego. Jeżeli są mową, jeżeli są to uporządkowane schematy dźwiękowe z wyraźną strukturą gramatyczną…
— Ależ oczywiście! — wybuchnęła panna Fellowes. — Mowa to coś, co odróżnia człowieka od zwierząt, prawda? Jeżeli uważa pan, że potrafi mi pan chociaż na moment wmówić, że ten chłopiec nie jest człowiekiem, to…
— Oczywiście, panno Fellowes, neandertalczycy byli ludźmi. Jestem ostatnim człowiekiem, który by temu zaprzeczał. Ale to nie znaczy, że posługiwali się językiem.
— Co? Jak mogli być ludźmi, nie potrafiąc mówić? Mclntyre westchnął ciężko. To westchnienie dawało przesadnie wyraźnie do zrozumienia, że rozmowa z nią wymaga od niego dużo cierpliwości. Panna Fellowes pojęła to z całkowitą jasnością. Całe życie w pracy miała do czynienia z ludźmi, którzy uważali, że ona wie mniej od nich, bo jest „tylko” pielęgniarką. Przeważnie ludzie ci się mylili, przynajmniej w szpitalu. Lecz tutaj panna Fellowes nie znajdowała się na terenie szpitala. Jeżeli chodziło o neandertalczyków, jej wiedza była praktycznie żadna, podczas gdy ten jasnowłosy mężczyzna był specjalistą w tej dziedzinie. Przybrała więc minę oznaczającą głębokie zainteresowanie.
— Panno Fellowes — zaczął Mclntyre tonem wykładowcy — aby móc mówić, potrzebna jest nie tylko pewna doza inteligenci, lecz także fizyczna zdolność do wytwarzania złożonych dźwięków. Psy są dość inteligentne i mają znaczny zasób słów. Ale jest różnica miedzy tym, że się wie, co znaczy „siad” i „przynieś”, a tym, że jest się zdolnym do wypowiedzenia tych słów i żaden pies od zarania dziejów nigdy nie wypowiedział nic oprócz „hau”. Z pewnością wie pani, że szympansy i goryle też można nauczyć dość sprawnego porozumiewania się przy pomocy znaków i gestów. Ale szympansy i goryle, podobnie jak psy, nie są w stanie wypowiadać słów. Nie mają po prostu potrzebnego do tego anatomicznego wyposażenia.
— Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
— Ludzka mowa to zjawisko bardzo złożone — powiedział Mclntyre i dotknął swojego gardła. — Kluczem do niej jest mała kostka w kształcie litery U zwana gnykową, znajdująca się u nasady języka. Kontroluje jedenaście drobnych mięśni, które poruszają językiem i dolną szczęką i które powodują rozszerzanie się i zwężanie krtani przy wymawianiu samogłosek i spółgłosek. Małpy człekokształtne nie mają kości gnykowej. Dlatego potrafią tylko pomrukiwać i ryczeć.
— A papugi i szpaki? Potrafią wymawiać słowa. Czy chce pan powiedzieć, że kość gnykową wyewoluowała u nich, a u szympansów nie?
— Ptaki takie jak papugi i szpaki naśladują po prostu dźwięki wytwarzane przez ludzi. Posługują się przy tym zupełnie innymi tworami anatomicznymi. Ale to naśladowanie dźwięków nie może być uważane za mowę. Ptaki nie rozumieją słów. Nie mają pojęcia, co mówią. To jest jak playback, one tylko powtarzają to, co słyszą.
— W porządku. A neandertalczycy… czy oni nie mają kości gnykowej? Jeżeli są uważani za ludzi, to muszą ją mieć.
— Nie byliśmy pewni, czy ją mają — powiedział Mclntyre. — Musi pani pamiętać, że po pierwsze całkowita liczba szkieletów neandertalskich odkrytych od roku tysiąc osiemset pięćdziesiątego szóstego, kiedy to po raz pierwszy natknięto się na jeden z nich, nie sięga dwustu. Z wielu ocalały tylko fragmenty. Sporo też jest poważnie uszkodzonych. A po drugie kość gnykowa jest bardzo mała. Na dodatek nie jest połączona z żadnymi innymi kośćmi, tylko z mięśniami krtani. Kiedy ciało ulega rozkładowi, kość gnykowa odpada i może z łatwością zostać oddzielona od reszty szkieletu. Spośród wszystkich zbadanych neandertalskich szkieletów tylko jeden, podkreślam jeden, miał na miejscu kość gnykowa.
— Jeżeli jeden ją miał, to musiały mieć wszystkie! Mclntyre kiwnął głową.
— To bardzo prawdopodobne. Jednak nigdy nie widzieliśmy krtani neandertalczyka. Tkanki miękkie oczywiście nie zachowują się. Dlatego nie wiemy, do czego u neandertalczyków służyła kość gnykowa. W każdym razie nie mieliśmy sposobu, żeby się upewnić, czy neandertalczycy rzeczywiście potrafili mówić. Możemy tylko powiedzieć, że anatomia narządów mowy była u nich prawdopodobnie taka sama jak u współczesnych nam ludzi. Prawdopodobnie. Ale nie wiadomo, czy były na takim poziomie rozwoju, który umożliwiał im wymawianie i rozumienie słów, nie wiadomo także, czy mózg był dostatecznie rozwinięty, żeby poradzić sobie z mową…
Timmie znowu mlaskał i pomrukiwał.
— Proszę go posłuchać — powiedziała z tryumfującą miną panna Fellowes. — Oto odpowiedź na pańskie pytania! On ma doskonały język i bardzo dobrze nim mówi. A niedługo, panie doktorze, będzie też mówił po angielsku. Jestem tego pewna. Wtedy nie będzie pan musiał zastanawiać się, czy neandertalczycy potrafili mówić.
Wyglądało na to, że McIntyre chce rozwiązać wszystkie neandertalskie zagadki naraz. Mlaskał, mając nadzieję, że chłopiec odpowie mlaskaniem. Wyjął z teczki kolorowe plastikowe klocki, będące bez wątpienia jakimś testem na inteligencję i próbował nakłonić Timmie’ego, żeby ułożył je według wielkości i kolorów. Dał chłopcu kredki i papier, po czym stanął z boku czekając, aż Timmie coś narysuje. Timmie jednak nie zainteresował się kredkami. Potem McIntyre poprosił pannę Fellowes, żeby wzięła chłopca za rękę i poprowadziła go do pokoju, a sam sfotografował poruszającego się Timmie’ego. Były też inne testy, które chciał przeprowadzić, ale Timmie miał na ten temat swoje zdanie. W chwili, gdy McIntyre zaczął ustawiać jakąś konstrukcję ze szpulek i wrzecion, która wyglądała jak zabawka i która była w istocie urządzeniem sprawdzającym stopień skoordynowania ruchów, Timmie usiadł na środku pokoju i zaczaj płakać. Głośno.
Był to jego pierwszy prawdziwy płacz — w odróżnieniu od szlochów, skowytów i jęków, jakie panna Fellowes słyszała od niego przedtem — pierwszy prawdziwy płacz od chwili przybycia. Ten płacz był znanym każdemu zawodzeniem bardzo zmęczonego dziecka, które miało dosyć. Panna Fellowes była zadowolona, że go słyszy. Była zadowolona, chociaż równocześnie zadziwiało ją to, że usta chłopca mogą być aż tak szerokie i to, że jego nos wydał jej się nagle większy niż był naprawdę, a także to, że te jego dziwne ciężkie wały czołowe nad oczami wysuwają się aż tak do przodu, gdy on zaciska powieki. Z twarzą taki zniekształconą pod wpływem udręki chłopiec wyglądał niemal przerażająco obco.
A jednak… a jednak to zawodzenia, ten wylew uczuć… Gdyby na niego nie patrzyła, mogłaby z łatwością uwierzyć, że to dziecko tupiące nogami i zrywające sobie struny głosowe jest po prostu zwykłym czterolatkiem przeżywającym poważny atak zniecierpliwienia.
— Co ja takiego zrobiłem? Czym go do tego stopnia zdenerwowałem? — zapytał Mclntyre.
— Zbyt długo zmuszał go pan do skupiania uwagi. Tak mi się zdaje — powiedziała panna Fellowes. — On nie jest w stanie tak długo kogoś tolerować. Jest jeszcze mały, panie doktorze. Nie można się spodziewać, że pogodzi się z takim trwającym bez końca badaniem i nękaniem. Muszę panu przypomnieć, że on jest małym chłopcem, który ostatnio doznał poważnej traumy, bo został oddzielony od wszystkiego, co zna.
— Ale ja go nie nękałem i… Chociaż może rzeczywiście pani ma rację. Przykro mi z tego powodu. Zobacz, Timmie, zobacz, widzisz moje włosy? Chcesz się nim pobawić? Chcesz za nie pociągnąć?
Mclntyre pomachał swoim złotym kosmykiem tuż przed oczami chłopca. Timmie nie okazał zainteresowania. Zaczął krzyczeć jeszcze głośniej.
— On nie chce się teraz bawić pana włosami — powiedziała panna Fellowes oburzona. — A poza tym będzie pan chyba żałował, jeżeli postanowi pana za nie pociągnąć. Najlepiej zostawić go w spokoju. Będzie jeszcze mnóstwo okazji, żeby go zbadać.
— Tak. Racja.
Paleoantropolog wstał. Wyglądał na speszonego.
— Rozumie pani, panno Fellowes, ja czuję się tak, jakby ktoś wręczył mi zapieczętowaną księgę zawierającą wyjaśnienie wszystkich nie wyjaśnionych od wieków tajemnic. Chcę ją otworzyć i przeczytać. Natychmiast i całą, od deski do deski.
— Rozumiem. Ale obawiam się, że pańska książka jest głodna i zła, a poza tym wydaje mi się, że chce pójść do toalety.
— No tak. Tak, oczywiście.
Mclntyre zaczął pospiesznie zbierać swój ekwipunek. Kiedy zabrał się za składanie swoich szpulek i wrzecion, panna Fellowes zapytała:
— Czy może pan zostawić jedno z tych urządzeń?
— Chce pani sama sprawdzić jego inteligencję?
— Ja nie potrzebuję sprawdzać jego inteligenci, panie doktorze. Mnie on wydaje się dość inteligentny. Sądzę jednak, że przydałoby mu się parę zabawek, a tak się składa, że ta już tu jest.
Policzki Mclntyre’a zaczerwieniły się znowu. On się chyba bardzo łatwo rumieni, pomyślała panna Fellowes.
— Oczywiście. Proszę.
— A skoro już była mowa o otwieraniu księgi, panie doktorze, to czy nie mógłby mi pan przysłać jakichś materiałów na temat człowieka neandertalskiego? Dwa czy trzy podstawowe teksty, coś, co dostarczyłoby mi fundamentalnych informacji. Jak dotąd jakoś nikt nie zadał sobie trudu, żeby mnie w takie rzeczy zaopatrzyć. Te teksty mogą być tekstami fachowymi. Potrafię czytać literaturę naukową. Muszę się sporo dowiedzieć o anatomii neandertalczyków, o ich sposobie życia, o pożywieniu, które jedli. Chcę wiedzieć wszystko, co na ten temat do tej pory odkryto. Czy mógłby to pan dla mnie zrobić?
— Przyślę pani wszystko, co jest pani potrzebne, jutro z samego rana. Ale ostrzegam panią, panno Fellowes: to, co wiemy dzisiaj o neandertalczykach, to prawie nic w porównaniu z tym, czego dowiemy się od Timmie’ego w trakcie realizagi tego przedsięwzięcia.
— Wszystko we właściwym czasie. — Panna Fellowes uśmiechnęła się. — Bardzo pan chce się do niego zabrać, prawda?
— Oczywiście.
— Obawiam się, że będzie pan musiał być cierpliwy. Nie pozwolę męczyć chłopca. Dzisiaj niepokoiliśmy go za bardzo. To się nie powtórzy.
Mclntyre był najwyraźniej zbity z tropu. Zdołał jednak zdobyć się na wymuszony uśmiech, a potem poszedł w stronę drzwi.
— A co do tych książek, panie doktorze…
— Tak?
— …to chciałabym zwłaszcza dostać taką, w której dokonuje się porównania neandertalczyków z ludźmi. Ze współczesnymi nam ludźmi. Chcę się dowiedzieć, czym oni różnią się od nas, a pod jakimi względami są do nas podobni. Chcę wiedzieć, jak przebiegała ewolucja. Tak, to jest informacja, którą najbardziej pragnę uzyskać. — Tu spojrzała na niego srogo. — Oni są ludźmi, prawda panie doktorze? Trochę innymi niż my. Ale tylko trochę. Prawda?
— Tak, w zasadzie tak jest. Ale oczywiście…
— Nie — przerwała ma. — Żadnych „ale oczywiście”. Nie mamy do czynienia z jakąś małpą, tyle to ja już wiem. Timmie nie jest żadnym brakującym ogniwem. Jest małym chłopcem, małym człowiekiem. Niech mi pan przyśle te książki, panie doktorze. I dziękuję panu bardzo. Zobaczymy się niedługo.
Paleontolog wyszedł. Gdy zniknął, zawodzenie Timmie’ego przeszło w płaczliwe, niepewne szlochanie, a później, szybko, w ciszę.
Panna Fellowes wzięła chłopca w ramiona. Dzieciak, cały drżący, przywarł do niej mocno.
— Tak — powiedziała uspokajająco. — Tak, tak, tak, to był dzień pełen zajęć. Za dużo ich było. A ty jesteś jeszcze mały. Jesteś małym, zagubionym chłopcem.
Jesteś daleko od domu, daleko od wszystkiego, co kiedykolwiek znałeś.
— Miałeś braci i siostry? — zapytała go, mówiąc bardziej do siebie niż do niego i nie spodziewając się odpowiedzi. Starała się go ukoić łagodnym tonem głosu płynącego wprost do ucha. — Jaka była twoja matka? A twój ojciec? A twoi koledzy, z którymi się bawiłeś? Wszyscy zniknęli z twojego życia. Zniknęli. Są już pewnie dla ciebie jak postacie ze snu. Ciekawa jestem, jak długo będziesz o nich pamiętał.
Mały zagubiony chłopiec. M oj mały zagubiony chłopiec.
— A co powiesz na dobre ciepłe mleczko? — zapytała. — I na drzemkę?