Thomas Eldridge przebywał zupełnie sam w swoim pokoju, gdy usłyszał słaby odgłos skrobania za plecami. Jego świadomość ledwie to zarejestrowała. Studiował właśnie równania Holsteada, które narobiły parę lat temu sporo zamieszania z powodu zawartych w nich aluzji do nierelatywistycznego Wszechświata. Był to dość niepokojący zestaw symboli, chociaż dowiedziono, że wynikające zeń konkluzje są nieco zwodnicze.
Mimo to, jeśli przyjrzeć się im bez uprzedzeń, wyglądało na to, iż czegoś dowodzą. Było to przede wszystkim zaskakujące powiązanie ich elementów temporalnych, z którego wynikały interesujące konsekwencje. Było to… ponownie usłyszał ten sam dźwięk i odwrócił się.
Okazało się, że za jego plecami stoi potężny facet ubrany w szerokie, jakby nadmuchiwane purpurowe spodnie, niewielką zieloną kamizelkę oraz ażurową koszulę srebrnego koloru. Miał przy sobie czarne urządzenie w kształcie sześcianu, na którym widać było kilka tarcz kontrolnych, i wyglądał zdecydowanie nieprzyjaźnie.
Teraz bezmyślnie gapili się na siebie. Eldridge pomyślał przez chwilę, że to jakiś studencki kawał. Był najmłodszym profesorem nadzwyczajnym w Instytucie Technologicznym Carvell i w czasie Diabelskiego Tygodnia zawsze jakiś student wręczał mu jajo ugotowane na twardo lub żywą ropuchę.
Jednak ten mężczyzna nie był rozchichotanym studentem. Miał przynajmniej pięćdziesiąt lat i bez wątpienia był wrogo nastawiony.
— Jak pan się tu dostał i czego pan chce? — zapytał stanowczo Eldridge.
Mężczyzna uniósł brwi.
— Chcesz nadrabiać miną, hę? — spytał.
— Co miałbym nadrabiać miną? — odpowiedział pytaniem zaskoczony Eldridge.
— Człowieku, rozmawiasz z Viglinem — usłyszał. — Z Viglinem. Pamiętasz?
Eldridge usiłował przypomnieć sobie, czy w pobliżu Carvell znajduje się jakiś szpital dla obłąkanych. Ten Viglin wyglądał na zbiegłego lunatyka.
— Zwraca się pan do niewłaściwego człowieka — oznajmił Eldridge, zastanawiając się, czy powinien wezwać pomoc.
Viglin potrząsnął głową przecząco.
— Nazywa się pan Thomas Monroe Eldgridge — stwierdził — i urodził się pan 16 marca 1926 roku w Darien, Connecticut. Uczęszczał pan do Uniwersyteckiego Heights College’u, który ukończył pan z wyróżnieniem. Na początku ubiegłego roku uzyskał pan stanowisko wykładowcy w Carvell. Czy, jak do tej pory, wszystko się zgadza?
— Owszem. Dokonał więc pan z jakiegoś powodu niewielkiego przeglądu mojego życiorysu. Lepiej, żeby to był uzasadniony powód, bo w przeciwnym wypadku wezwę gliny.
— Zawsze byłeś gościem z nerwami jak postronki. Jednak w tym wypadku blefowanie nic nie da. To ja wezwę policję.
To mówiąc, przycisnął guzik urządzenia, które trzymał w dłoniach. W pokoju pojawiło się nagle dwóch ludzi. Mieli na sobie frywolne, pomarańczowo-zielone uniformy z połyskującymi metalicznie insygniami na rękawach. Obaj dźwigali też czarne urządzenie, takie samo, jakie miał Viglin, z tym, że jego górna część polakierowana była na biało.
— Przestępstwo nie popłaca — powiedział Viglin. — Aresztujcie tego złodzieja!
Przez chwilę Eldridge’owi wydawało się, że jego miły pokój w college’u, wraz ze znajdującymi się w nim rycinami Gauguina, nieporządnymi stosami książek i jeszcze bardziej niechlujnym zestawem hi-fi oraz kosmatym czerwonym dywanem, krąży wokół, przyprawiając go o zawrót głowy. Kilkakrotnie mrugnął powiekami, mając nadzieję, że całe to zamieszanie zostało spowodowane zmęczeniem wzroku lub, co jeszcze bardziej prawdopodobne, może po prostu śnił.
Jednak Viglin wciąż tam był, przerażająco materialny.
Dwaj policjanci wyjęli skądś parę kajdanek i ruszyli w stronę Eldridge’a.
— Poczekajcie! — krzyknął, zapierając się o biurko. — O co tu chodzi?!
— Jeśli chcesz, aby przedstawiono ci formalne zarzuty — stwierdził Viglin — będziesz je miał.
Odchrząknął, po czym kontynuował:
— Tomaszu Eldridge, w marcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku wynalazłeś Przenośnik Eldridge’a. Potem…
— Chwileczkę! — zaprotestował Eldridge. — To jeszcze nie jest ten rok; mówię to na wypadek, gdybyś nie wiedział.
Viglin wyglądał na zirytowanego.
— Nie wykręcaj się — powiedział. — Wynajdziesz przenośnik w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim, jeśli wolisz taki sposób wyrażania się. Wszystko zależy od temporalnego punktu widzenia.
Przetrawienie tego zabrało Eldridge’owi chwilę czasu.
— Czy masz na myśli to, że… jesteście z przyszłości? — wyjąkał.
Jeden z policjantów trącił drugiego łokciem.
— Co za aktor! — powiedział z podziwem.
— Lepszy niż w niejednej kretyńskiej komedii — zgodził się drugi, pobrzękując kajdankami.
— Oczywiście, że jesteśmy z przyszłości — odpowiedział Viglin. — A niby skąd mielibyśmy być? W roku, o którym mowa, wynalazłeś — lub wynajdziesz — Przenośnik Eldridge’a, tym samym umożliwiając podróże w czasie. Z jego pomocą wyruszyłeś do pierwszego sektora przyszłości, gdzie przyjmowano cię z najwyższymi honorami. Następnie podróżowałeś z serią wykładów po trzech sektorach Cywilizowanego Czasu. Byłeś bohaterem, Eldridge, ideałem do naśladowania. Małe dzieci chciały być takie jak ty, kiedy dorosną.
Viglin kontynuował ochrypłym głosem:
— Zostaliśmy jednak oszukani. Nieoczekiwanie i z rozmysłem ukradłeś pewną ilość wartościowych przedmiotów. Było to dla nas szokujące! Nigdy nie podejrzewaliśmy cię o skłonności kryminalne. Gdy podjęliśmy próbę aresztowania cię, zniknąłeś.
Viglin przerwał i potarł czoło w geście zmęczenia.
— Byłem twoim przyjacielem, Tom — mówił — pierwszym człowiekiem, którego spotkałeś w sektorze numer jeden. Wypiliśmy razem niejeden puchar floxu. Zorganizowałem dla ciebie ten objazd z wykładami… a ty mnie obrabowałeś.
Rysy jego twarzy stwardniały.
— Panowie policjanci, proszę go aresztować — polecił.
Gdy funkcjonariusze ruszyli, aby wykonać rozkaz, Eldridge przyjrzał się dokładnie czarnemu urządzeniu, które trzymali. Podobnie jak przyrząd Viglina, miał on kilka tarcz kontrolnych i rząd przycisków. Poprzez pokrywę przebiegał wytłoczony na biało napis: TRANSPORTER ELDRIDGE’A — WŁASNOŚĆ KOMENDY POLICJI W EASKILL.
Policjanci zatrzymali się i zwrócili do Viglina:
— Czy ma pan dokumenty ekstradycyjne?
Viglin przeszukał kieszenie.
— Wygląda na to, że nie mam ich przy sobie. Ale wiecie przecież, że on jest złodziejem.
— Każdy to wie — odpowiedział policjant. — Nasza jurysdykcja nie obejmuje jednak sektorów czasu, z którymi nie nawiązano jeszcze kontaktu, jeśli nie posiadamy dokumentów ekstradycyjnych.
— Poczekajcie tutaj — odrzekł Viglin. — Zdobędę je.
Przyjrzał się dokładnie swojemu zegarkowi, wymamrotał coś o półgodzinnej przerwie, po czym nacisnął guzik przenośnika i natychmiast zniknął.
Policjanci usiedli na kanapie i zaczęli zerkać w stronę sztychów Gauguina.
Eldridge próbował myśleć, planować swoje działania, antycypować przyszłość. Nic z tego jednak nie wychodziło. Nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje, jego umysł wzdragał się przed tym. Nikt nie jest w stanie go przekonać, że…
— I pomyśleć, że znany facet, taki jak ten, okazał się kanciarzem — odezwał się jeden z policjantów.
— Wszyscy geniusze są kopnięci — skonstatował drugi z filozoficzną zadumą. — Pamiętasz tego rąbniętego tancerza, który zabił dziewczynę? Niektórzy też twierdzili, że był geniuszem.
— Taaa… — pierwszy policjant przypalił sobie cygaro i cisnął zapałkę na kosmaty czerwony dywanik Eldridge’a.
W porządku, zdecydował Thomas, załóżmy, że to, co się dzieje, jest prawdą. Biorąc pod uwagę okoliczności, musi w to uwierzyć. Nie było to aż tak bardzo absurdalne: zawsze przecież podejrzewał, że jest genialny.
Jednak co, tak naprawdę, się wydarzyło?
W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim wynajdzie maszynę czasu.
Logiczne, biorąc pod uwagę jego talent.
Wyruszy w podróż poprzez trzy sektory Cywilizowanego Czasu.
Cóż, z pewnością, skoro już będzie miał maszynę czasu. Jeśli istnieją trzy sektory, to oczywiste, że będzie chciał je zbadać.
Mógłby spenetrować nawet sektory niecywilizowane.
A potem, zaskakując wszystkich, okaże się złodziejem.
Nie! Mógł zaakceptować wszystko inne, ale to zupełnie nie leżało w jego charakterze. Był niezwykle uczciwym młodym człowiekiem, nigdy nie popełnił najdrobniejszego nawet oszustwa, jakich dopuszczają się ludzie. Jeszcze jako student nigdy nie ściągał podczas egzaminów. Będąc dorosłym człowiekiem zawsze uczciwie płacił podatek dochodowy, co do ostatniego pensa.
Ba, jego wstręt do występku miał jeszcze głębszy charakter. Eldridge pozbawiony był całkowicie żądzy władzy i posiadania. Jego najgłębszym pragnieniem było zawsze osiedlenie się w jakimś sennym zakątku kraju, czerpanie zadowolenia z książek i muzyki, słońca, sympatycznych sąsiadów i miłości jakiejś drobnej, uczciwej kobiety, która zechciałaby być jego towarzyszką życia.
A teraz oskarżono go o złodziejstwo. Nawet jeśli był winny, jaki wyobrażalny motyw mógł pokierować jego działaniami?
Co miało stać się z nim w przyszłości?
— Wybierasz się na wyścigi odpalaczy? — spytał jeden z gliniarzy drugiego.
— Czemu nie? Będą w Malinową Niedzielę, prawda?
Eldridge nic ich nie obchodził. Gdy ponownie zjawi się Viglin, zakują go w kajdanki i zaciągną do sektora pierwszego. Tam zostanie skazany i wtrącony do celi.
A wszystko to za przestępstwo, które dopiero kiedyś popełni.
Podjął szybką decyzję i natychmiast wprowadził ją w życie.
— Słabo się czuję — oznajmił, po czym zaczął się zsuwać z krzesła.
— Uważaj, on może mieć broń! — krzyknął jeden z policjantów.
Ruszyli w jego stronę, zostawiając transporter na kanapie.
Eldridge wymknął się im po drugiej stronie biurka, po czym skoczył na maszynę czasu. Nawet w tak szaleńczym pośpiechu zdał sobie sprawę, że sektor pierwszy nie będzie dla niego zbyt bezpiecznym miejscem. Gdy policjanci pędzili sprintem w jego stronę przez pokój, nacisnął guzik oznaczony napisem: SEKTOR DRUGI.
Natychmiast pochłonęła go ciemność.
Gdy Eldridge otworzył oczy, odkrył, że stoi zanurzony po kostki w kałuży brudnej wody. Znajdował się na polu, mniej więcej sześć metrów od drogi. Klimat tego miejsca okazał się ciepły i wilgotny. Eldridge skonstatował też, że pod pachą ściska kurczowo przenośnik.
Był w sektorze drugim przyszłości i nie odczuwał z tego powodu ani odrobiny lęku.
Powędrował ku drodze. Po obu jej stronach widniały spiętrzone tarasami pola, a na nich — zielone źdźbła sadzonek ryżu.
Skąd tutaj ryż? To prawda, Eldridge przypomniał sobie, że w jego własnym sektorze czasu przewidywano zmianę klimatu.
Spodziewano się, że kiedyś strefa gorąca — może nawet tropikalna — ogarnie okolice Nowego Jorku. Wyglądało na to, że przyszłość potwierdziła tę teorię. Już w tej chwili Eldridge pocił się obficie. Grunt był wilgotny, tak jakby niedawno padał deszcz, a bezchmurne niebo miało intensywną niebieską barwę.
Gdzie mogli być teraz farmerzy? Rzuciwszy okiem na słońce w zenicie, Eldridge bardzo szybko znalazł odpowiedź.
Naturalnie, urządzili sobie sjestę.
Spojrzawszy wzdłuż drogi, w odległości około kilometra zobaczył jakieś budynki. Zdrapał błoto z butów i zaczął iść w tamtą stronę.
Cóż jednak zrobi, kiedy już tam dotrze? W jaki sposób odkryje, co stało się z nim w sektorze pierwszym? Nie może przecież podejść do kogoś i oznajmić:
— Przepraszam pana bardzo, jestem z roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego, o którym być może pan słyszał. Wygląda na to, że w niezrozumiały dla mnie sposób…
Nie, to zabrzmi głupio.
Powinien wymyślić coś innego. Zastanawiając się nad tym, Eldridge wędrował dalej, a słońce w zenicie prażyło wściekle. Przełożył transporter do drugiej ręki, a potem przyjrzał mu się dokładnie. Pomimo że zamierzał go wynaleźć — a właściwie już go wynalazł — lepiej by było, gdyby dowiedział się czegoś więcej, jak właściwie działa ta maszyna.
Na jej obudowie znajdowały się guziki, oznaczające trzy pierwsze sektory Cywilizowanego Czasu. Był też specjalny, wydzielony wskaźnik kontrolny do podróżowania przez sektor trzeci do sektorów niecywilizowanych. W jednym z rogów widniała metalowa tabliczka, na której napisane było: OSTRZEŻENIE — Proszę zachować przynajmniej półgodzinny odstęp pomiędzy skokami w czasie, w celu uniknięcia anulowania.
Nie mówiło mu to wiele. Według słów Viglina, wynalezienie przenośnika zabrało mu osiem lat — od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. Na zrozumienie, jak działa to urządzenie, będzie potrzebował chyba więcej niż kilka minut.
Eldridge dotarł do zabudowań i stwierdził, że znajduje się w mieście sporej wielkości. Po ulicach, w promieniach tropikalnego słońca, spacerowali nieliczni przechodnie, ubrani na biało. Ku zadowoleniu Eldridge’a okazało się, że moda w sektorze drugim jest na tyle konserwatywna, iż jego garnitur nie odbiega krojem od ich strojów.
Przeszedł obok dużego budynku z cegły. Napis na ścianie frontowej głosił: CZYTELNIA PUBLICZNA.
Biblioteka! Eldridge zatrzymał się. Wewnątrz znajdowały się z pewnością informacje o historii ostatnich kilkuset lat. Powinna być tutaj także relacja na temat jego przestępstwa — jeśli w ogóle się go dopuścił — i okoliczności, w jakich je popełnił.
Jednak czy będzie tu bezpieczny? Czy wydano jakiś okólnik w sprawie jego aresztowania? Czy pomiędzy sektorami pierwszym a drugim funkcjonowała umowa o ekstradycji?
Nie było innego sposobu, jak zaryzykować. Eldridge wszedł do wnętrza budynku, minął chudego, bladego bibliotekarza i wkroczył pomiędzy półki z książkami.
Znaczna część zbiorów dotyczyła czasu. Najdokładniejszym opracowaniem tego zagadnienia okazała się książka „Geneza podróży w czasie” pióra Ricardo Alfredexa. Pierwsza część tego dzieła mówiła o tym, jak młodemu geniuszowi Eldridge’owi pewnego dnia przyszedł do głowy zalążek głównej idei, gdy studiował kontrowersyjne równania Holsteada.
Sama formuła okazała się naprawdę wręcz absurdalnie prosta — Alfredex cytował jej główne reguły — jednak wcześniej nikt na nią nie wpadł. Geniusz Eldridge’a polegał przede wszystkim na dostrzeżeniu tego, co oczywiste.
Eldridge zmarszczył brwi, przeczytawszy to dyskredytujące go stwierdzenie. Czy naprawdę było to takie proste? Wciąż tego nie rozumiał. A przecież to on właśnie był wynalazcą!
Maszyna została zbudowana około tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Już pierwsza próba dowiodła, że urządzenie działa, ponieważ wyekspediowało ono młodego wynalazcę w czasy, które obecnie znane są pod nazwą pierwszego sektora.
Eldridge podniósł wzrok znad tekstu i zauważył, że przygląda mu się dziewczynka w okularach, w wieku około dziewięciu lat, stojąca przy końcu rzędu książek. Gdy spojrzał na nią, szybko umknęła, znikając z pola widzenia. Wobec tego kontynuował lekturę.
Rozdział następny zatytułowany był: „Nieparadoksalność czasu”. Autor rozpoczynał od przytoczenia klasycznego paradoksu Achillesa i żółwia, po czym obalał go, używając rachunku całkowego. Traktując ten zabieg jako logiczną podstawę dalszego rozumowania, przechodził do tak zwanych paradoksów czasowych — zabicia własnego praprapradziadka, spotkania samego siebie i temu podobnych. Okazały się one równie nietrwałe, jak starożytny paradoks Zenona. Kontynuując Alfredex wyjaśniał, że wszystkie paradoksy czasowe były wynalazkami autorów z talentem do tworzenia intelektualnego bałaganu.
Eldridge nie rozumiał powikłanych symboli logicznych użytych w tej części, co wydawało się żenujące, ponieważ to on był tu cytowany jako główny autorytet w tej kwestii.
Kolejny rozdział miał tytuł: „Upadek potentata”. Mówiło się tu o tym, jak Eldridge spotkał Viglina, właściciela dużego sklepu sportowego w sektorze pierwszym. Szybko stali się przyjaciółmi. Przedsiębiorca wziął nieśmiałego młodego człowieka pod swoje skrzydła. Zorganizował dla niego kilka tras z cyklami wykładów. Potem…
— Przepraszam pana uprzejmie — powiedział ktoś. Eldridge podniósł wzrok znad książki. Okazało się, że stoi przed nim blady bibliotekarz, a obok niego dziewczynka w okularach z pełnym satysfakcji uśmieszkiem na twarzy.
— Tak? — spytał Eldridge.
— W czytelni nie zezwala się na noszenie przy sobie transporterów czasowych — powiedział surowo pracownik biblioteki.
To zrozumiałe — pomyślał Eldridge. Używając przenośnika można było przecież schwycić tyle wartościowych książek, ile zdoła się unieść, po czym bezpowrotnie zniknąć. Prawdopodobnie transporterów nie wolno było mieć przy sobie również w bankach.
Problem polegał na tym, że on nie zamierzał oderwać się od tej książki.
Uśmiechnął się, popukał w ucho, po czym pospiesznie wrócił do lektury.
Wyglądało na to, że młody i błyskotliwy Eldridge pozwolił, by Viglin zajął się wszystkimi jego kontraktami i dokumentami. Któregoś dnia odkrył ku swemu zdziwieniu, że w zamian za niewielką finansową rekompensatę przepisał wszystkie swoje prawa do transportera czasowego na Viglina.
Wtedy wniósł sprawę do sądu. Przegrał ją. Złożył apelację.
Pozbawiony środków do życia i zgorzkniały, Eldridge wkroczył na drogę przestępstwa, kradnąc Viglinowi…
— Proszę pana! — odezwał się stanowczo bibliotekarz. — Niezależnie od tego, czy jest pan głuchy, czy nie, musi pan natychmiast opuścić to miejsce. W przeciwnym wypadku wezwę strażnika.
Eldridge odłożył książkę, wymamrotał: „gadka-szmatka” pod adresem dziewczynki, po czym w pośpiechu opuścił czytelnię.
Teraz już wiedział, dlaczego Viglin tak skwapliwie dążył do aresztowania go. Ponieważ jego sprawa wciąż była w toku, Eldridge, wsadzony za kratki, znalazłby się w bardzo kiepskiej sytuacji.
Dlaczego jednak dopuścił się kradzieży?
Ewentualna chęć rewanżu wydawała się w tym wypadku zrozumiałym motywem, jednak Eldridge był pewien, że nie jest to motyw prawdziwy. Ukradzenie czegoś Viglinowi nie mogło sprawić, by poczuł się lepiej, a tym bardziej nie naprawiłoby zła. W takiej sytuacji prawdopodobnie podjąłby walkę lub się wycofał, by być jak najdalej od całego tego zamieszania. Zrobiłby wszystko oprócz kradzieży.
Cóż, musi wybadać, co się zdarzyło. Ukryje się w sektorze drugim, być może znajdzie tu pracę. Będzie mógł kawałek po kawałku…
Z obu stron wzięli go pod ramiona dwaj mężczyźni. Trzeci błyskawicznie odebrał mu transporter. Zostało to wykonane tak gładko, że Eldridge wciąż miał otwarte ze zdumienia usta, gdy jeden z nich pokazywał mu oznakę.
— Policja — oznajmił. — Będzie pan zmuszony pójść z nami, panie Eldridge.
— Pod jakim zarzutem? — spytał.
— Kradzież w sektorze pierwszym i drugim.
A więc kradł także tutaj!
Zabrano go na posterunek, gdzie został wprowadzony do małego, zagraconego biura zwierzchnika policji. Okazał się on smukłym, łysiejącym mężczyzną o pogodnej twarzy. Polecił gestem swoim podwładnym, by wyszli z pokoju, wskazał Eldridge’owi fotel i poczęstował go papierosem.
— A więc to pan jest tym słynnym Eldridge’em — powiedział.
Eldridge markotnie kiwnął głową.
— Już w dzieciństwie rozczytywałem się w opowieściach o panu — stwierdził z nostalgią szef policji. — Był pan jednym z moich bohaterów.
Kapitan wydał się Eldridge’owi dobre kilkanaście lat starszy od niego, jednak postanowił nie pytać o to szefa policji.
W końcu to on powinien być ekspertem od paradoksów czasowych.
— Zawsze uważałem, że zrobił pan kiepski interes na tej kradzieży — oznajmił kapitan, bawiąc się dużym, zrobionym z brązu przyciskiem do papieru. — Nie rozumiałem też, w jaki sposób ktoś taki jak pan może kraść. Myśleliśmy przez jakiś czas, że to mógł być przejściowy atak obłędu.
— A może był? — zapytał Eldridge z nadzieją.
— Niestety, to zostało wykluczone. Sprawdziliśmy dokładnie pańskie dane. Nie ma pan żadnych skłonności do choroby umysłowej. W tym momencie wyjaśnienie całej sprawy staje się dla mnie dość trudne. Na przykład: dlaczego ukradł pan akurat te konkretne przedmioty?
— Jakie przedmioty?
— Nie pamięta pan?
— Hm… jakoś wyleciało mi z głowy — wyjaśnił szybko Eldridge. — Chwilowa amnezja.
— Rozumiem to doskonale — stwierdził kapitan ze współczuciem, po czym wręczył Eldridge’owi jakiś dokument. — Proszę, oto lista — powiedział.
PRZEDMIOTY SKRADZIONE PRZEZ THOMASA MONROE ELDRIDGE’A
PRZEDMIOTY UKRADZIONE NA SZKODĘ SKLEPU SPORTOWEGO VIGLINA, SEKTOR PIERWSZY:
(Wartość w kredytkach)
4 wielkoładunkowe pistolety ręczne: 10.000
3 nadmuchiwane kamizelki ratunkowe: 100
5 puszek płynu Oilena przeciw rekinom: 400
UKRADZIONE ZE SPECJALISTYCZNEGO SKLEPU AFGHANA, SEKTOR PIERWSZY.
2 mikroflexowe zestawy literatury światowej: 1.000
5 kaset z muzyką symfoniczną Teeny — Toma: 2.650
UKRADZIONE ZE SKLEPU WARZYWNEGO LORRIEGO, SEKTOR DRUGI:
4 tuziny paczek ziemniaków, gatunek: Biały Żółw: 5
9 opakowań nasion marchwi (luksusowej): 6
UKRADZIONE ZE SKLEPU GALANTERYJNEGO MANORIEGO, SEKTOR DRUGI:
5 tuzinów luster posrebrzanych (ręcznych): 95
Całkowita wartość: 14.256
— O co tu może chodzić? — spytał kapitan. — Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś kradnie hurtem milion kredytek, ale po co komu te wszystkie śmiecie?
Eldridge potrząsnął głową przecząco; on także tego nie rozumiał. Nie mógł znaleźć na tej liście niczego sensownego, co dałoby mu klucz do sprawy. „Wielkoładunkowe pistolety ręczne”, owszem, mogły wydawać się dość użyteczne. Ale po co te lustra, kamizelki ratunkowe, ziemniaki i cała reszta przedmiotów, które szef policji całkiem słusznie nazwał „śmieciami”?
To było zupełnie do niego niepodobne. Eldridge przyłapał się na tym, że zaczyna myśleć o sobie jako o dwóch ludziach.
Ten pierwszy odkrył możliwość podróżowania w czasie, został oszukany, ukradł pewną ilość całkiem niewytłumaczalnych przedmiotów, po czym zniknął. Ten drugi zaś — to był on, człowiek, którego odnalazł Viglin. Nie miał wspomnień związanych z życiem pierwszego Eldridge’a. Musiał jednak odkryć motywy, które tamtym kierowały, oraz odpokutować za jego przestępstwa.
— Co się stało po tym, jak ukradłem te przedmioty? — spytał Eldridge.
— Tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć — odparł kapitan. — Wiemy jedynie, że czmychnął pan ze swoim łupem do sektora trzeciego.
— A potem?
Kapitan wzruszył ramionami.
— Kiedy wystąpiliśmy o ekstradycję, tamtejsze władze poinformowały nas, że nikt taki nie istnieje. Nie oddali nam też pana, oczywiście. Rozumie pan, to ludzie dumni i niezależni. W każdym razie zniknął pan bezpowrotnie.
— Zniknąłem? Ale dokąd mogłem się udać?
— Nie wiem. Mógł pan się przenieść do niecywilizowanych sektorów, znajdujących się za sektorem trzecim.
— Czym są te niecywilizowane sektory? — spyta! Eldridge.
— Mieliśmy nadzieję, że pan nam to powie — odrzekł kapitan. — Jest pan jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek był poza sektorem trzecim.
Do cholery, pomyślał Eldridge, kapitan posądzał go o to, że jest autorytetem w sprawach, o których policja nie wie, a koniecznie chce się dowiedzieć!
— To oznacza dla mnie spory dylemat — zauważył kapitan, zezując na swój przycisk do papieru.
— Dlaczego?
— Cóż, jest pan złodziejem. Według prawa muszę pana aresztować. Mimo to mam świadomość, że zrobił pan na tym bardzo nędzny interes. Przypadkiem wiem również, że kradł pan te towary jedynie Viglinowi i jego współpracownikom w obu sektorach. W jakimś sensie jest to sprawiedliwe, ale, niestety, prawo tego nie potwierdza.
Eldridge ze smutkiem pokiwał głową.
— Niewątpliwie moim obowiązkiem jest aresztować pana — oznajmił kapitan z głębokim westchnieniem. — Nie mogę nic na to poradzić, nawet gdybym chciał. Będzie pan musiał stanąć przed sądem i prawdopodobnie odsiedzieć wyrok około dwudziestu lat więzienia.
— Co?! Za kradzież tandety w rodzaju płynu przeciw rekinom i nasion marchwi?! Za przywłaszczenie sobie śmieci?!
— Jesteśmy dość surowi wobec złodziejstwa w czasie — wyjaśnił kapitan. — To w końcu przestępstwo temporalne.
— Rozumiem — skonstatował Eldridge, opadając bezwładnie na fotel.
— Oczywiście — kontynuował kapitan z namysłem — gdyby nagle okazał się pan niebezpieczny, ogłuszył mnie uderzeniem w głowę, używając tego ciężkiego przycisku do papieru, porwał mój osobisty transporter czasowy, który przechowuję na drugiej od góry półce tej szafki, powrócił do swoich przyjaciół w sektorze trzecim, nie mógłbym zrobić naprawdę nic, aby temu zaradzić.
— Doprawdy?
Kapitan odwrócił się w stronę okna, pozostawiając swój przycisk do papieru w zasięgu ręki Eldridge’a.
— To naprawdę straszne — zauważył — jakie czyny może rozważać ktoś, kto chce pomóc bohaterowi swego dzieciństwa. Ale, oczywiście, jest pan człowiekiem przestrzegającym prawa. Nigdy nie zrobiłby pan czegoś takiego, a ja mam opinię psychologów, które dowodzą tego niezbicie.
— Dzięki — odrzekł Eldridge. Podniósł przycisk do papieru i lekko stuknął nim kapitana w głowę. Zwierzchnik policji z uśmiechem zwalił się na biurko. Eldridge znalazł w szafce przenośnik i nastawił go na sektor trzeci. Westchnął głęboko i nacisnął guzik.
Ponownie pochłonęła go ciemność.
Gdy otworzył oczy, stał na równinie, na żółtawej i spękanej ziemi. Wokół niego rozciągało się pozbawione jakichkolwiek drzew pustkowie, a wicher ciskał mu w twarz tumany pyłu. W oddali dojrzał kilka budowli z cegły i rząd namiotów, wzniesionych najwyraźniej wzdłuż brzegu wyschłego potoku.
Ruszył w ich stronę.
Pomyślał, że w jeszcze dalszej przyszłości musiała zdarzyć się kolejna zmiana klimatu. Bezlitosne słońce wypaliło ziemię, całkowicie wysuszając strumienie i rzeki. Jeśli ta tendencja miała się utrzymać, Eldridge mógł zrozumieć, dlaczego przyszłość, która następowała po sektorze trzecim, była niecywilizowana. Prawdopodobnie była ona również nie zaludniona.
Czuł się bardzo zmęczony. Nie jadł nic przez cały dzień — lub od kilku tysięcy lat, zależnie od tego, jak liczyć. Uświadamiał sobie jednak, że był to fałszywy paradoks, jeden z tych, które Alfredex mógłby z pewnością obalić, używając logiki symbolicznej.
Do diabła z logiką! Do diabła z nauką, paradoksami, do diabła ze wszystkim! Tu, na tej pustynnej ziemi, musi być dla niego miejsce. Ludzie, którzy tu żyją — dumni i niezależni — nie oddadzą go nikomu. Wierzą bowiem w sprawiedliwość, a nie w martwą literę prawa. Tu będzie mógł zostać, pracować, zestarzeć się i zapomnieć tego pierwszego Eldridge’a oraz jego szaleńcze projekty.
Dotarłszy do wioski ujrzał, że tutejsi ludzie już zgromadzili się, by go powitać. Byli ubrani w drugie fałdziste szaty, przypominające arabskie burnusy, które stanowiły jedyną logiczną i użyteczną wersję stroju w tym klimacie.
Brodaty patriarcha wystąpił spośród tłumu i poważnie skłonił się Eldridge’owi.
— Zaiste, prawdziwe są prastare powiedzenia — oznajmił. — Coś, co się zaczęło, zawsze ma swój koniec.
Eldridge uprzejmie skinął głową.
— Czy ktoś ma może łyk wody? — spytał.
— Prawdziwie też napisano — kontynuował patriarcha — iż złodziej, choćby mógł wędrować po całym wszechświecie, zawsze wróci w końcu do miejsca swej zbrodni.
— Zbrodni? — spytał Eldridge, czując nieprzyjemne mrowienie w żołądku.
— Zbrodni — powtórzył patriarcha.
Jeden z ludzi w tłumie krzyknął:
— Głupi jest ptak, który kala własne gniazdo!
Pozostali ryknęli śmiechem, ale Eldridge’owi nie spodobał się ton tego śmiechu. Był on bowiem pełen okrucieństwa.
— Niewdzięczność jest pożywką zdrady — oznajmił patriarcha. — Zło jest wszechobecne. Przybyłeś do nas ze swą dziwną maszyną, dźwigając zdobycz, a my wyczuliśmy hardość twego ducha. Dzięki niemu stałeś się jednym z nas. Chroniliśmy cię przed nieprzyjaciółmi z Mokrych Światów. Cóż obchodziło nas to, że wyrządziłeś im krzywdę? Czyż oni nie skrzywdzili ciebie? Oko za oko, ząb za ząb!
Zgromadzony tłum zaczął pomrukiwać z aprobatą.
— Co ja takiego zrobiłem? — Eldridge domagał się wyjaśnienia.
Tłum skupił się wokół niego, wymachując maczugami i nożami. Jednak szereg ludzi w ciemnoniebieskich płaszczach powstrzymał tłuszczę i Eldridge uświadomił sobie, że nawet tutaj funkcjonowała jakaś policja.
— Powiedzcie mi, co zrobiłem — nalegał, gdy policjanci odbierali mu przenośnik.
— Jesteś winien sabotażu i morderstwa — powiedział patriarcha.
Eldridge zaczął toczyć wokół dzikim wzrokiem. Umknął z sektora pierwszego przed oskarżeniem o drobną kradzież, po to tylko, by odkryć, że w sektorze drugim oskarżony jest o takie samo przestępstwo. Zbiegł do sektora trzeciego, gdzie jak się okazało, ścigano go za morderstwo i sabotaż.
Uśmiechnął się tak sympatycznie, jak tylko potrafił.
— Słuchajcie — rzekł. — Wszystko, czego kiedykolwiek pragnąłem — to osiedlić się w jakimś ciepłym i sennym zakątku kraju, czerpiąc radość z książek, sympatycznych sąsiadów i miłości jakiejś dobrej…
Gdy odzyskał przytomność, okazało się, że leży na ubitej ziemi w małej celi więziennej o ceglanych murach. Poprzez wąskie okienko docierała nikła strużka światła zachodzącego właśnie słońca. Za drzwiami z drewna ktoś zawodzącym głosem śpiewał jakąś pieśń.
Obok siebie znalazł miskę z pożywieniem i zaczął łapczywie jeść dziwną strawę, którą mu przygotowano. Wypiwszy nieco wody z drugiego naczynia, oparł się o ścianę.
Poprzez wąskie okienko dojrzał, że światło zachodzącego słońca blednie. Na podwórzu grupa ludzi stawiała szubienicę.
— Strażnik! — krzyknął Eldridge.
Po kilku chwilach usłyszał czyjeś ciężkie stąpnięcia.
— Potrzebny mi jest adwokat — oświadczył więzień.
— Nie mamy tu żadnych prawników — odparł z dumą strażnik. — U nas panuje sprawiedliwość.
Oddalił się z godnością.
Eldridge zaczął rewidować swoje sądy na temat sprawiedliwości, która nie potrzebuje prawa. Okazało się, że jest to bardzo dobra idea, wszakże wprowadzona w życie przekształca się w horror.
Położył się na klepisku i spróbował przemyśleć swoją sytuację. Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Słyszał jak robotnicy śmieją się i żartują, stawiając szubienicę. Pracowali jeszcze długo po zmroku.
Gdy nastał wieczór, Eldridge usłyszał chrzęst klucza w zamku swojej celi. Weszło do niej dwóch ludzi. Jeden z nich był w średnim wieku i miał niewielką, starannie przystrzyżoną bródkę. Drugi był mniej więcej w wieku Eldridge’a, miał potężne bary i twarz opaloną na ciemny brąz.
— Pamiętasz mnie? — spytał człowiek w średnim wieku.
— A powinienem?
— Powinieneś. Byłem jej ojcem.
— A ja byłem jej narzeczonym — dodał młodszy mężczyzna. Zrobił krok do przodu z groźnym wyrazem twarzy.
Człowiek z brodą powstrzymał go.
— Wiem, co teraz czujesz, Morgel — powiedział — ale on zapłaci za swoje zbrodnie na szubienicy.
— Powieszenie to zbyt łagodna kara dla niego, panie Becker — sprzeciwił się Morgel. — Powinno się go powlec za koniem, poćwiartować, spalić, a jego prochy rozrzucić na wietrze.
— Tak, ale my jesteśmy sprawiedliwi i miłosierni — oznajmił szlachetnie Becker.
— Czyim ojcem? Czyim narzeczonym? — dopytywał się Eldridge.
Mężczyźni spojrzeli jeden na drugiego.
— Co ja zrobiłem? — pytał uparcie Eldridge.
Becker odpowiedział na jego pytanie.
Zaczął od stwierdzenia, że Eldridge przybył do nich z sektora drugiego, obładowany łupem. Ludzie z sektora trzeciego zaakceptowali go. Byli oni prostym ludem, bezpośrednim i krewkim, spadkobiercami spustoszonej, rozdartej przez wojny Ziemi. W sektorze trzecim wszystkie zasoby mineralne zostały już wyeksploatowane, a ziemia straciła swą urodzajność. Jej potężne połacie były radioaktywne. Słońce wciąż prażyło, lodowce stopniały, poziom wód oceanów zaczął się niepokojąco podnosić.
Ludzie z sektora trzeciego walczyli z trudem o powrót do cywilizacji. Osiągnęli już początki systemu produkcji manufakturowej i mieli nieliczne siłownie. Eldridge powiększył zasięg tych stacji, stworzył system oświetleniowy. Nauczył też podstaw higieny w produkcji żywności. Kontynuował swoje badania, zapuszczając się w nieznane sektory, znajdujące się za sektorem trzecim. Stał się powszechnie uwielbianym bohaterem i ludzie z sektora trzeciego kochali go oraz chronili.
Eldridge odpłacił im za życzliwość, uprowadzając córkę Beckera.
Ta ponętna młoda dama była zaręczona z Morgelem. Poczyniono już przygotowania do jej ślubu. Eldridge całkowicie zignorował to wszystko i ukazał swą prawdziwą naturę, porywając ją pewnej ciemnej nocy i umieszczając w piekielnej maszynie, którą sam skonstruował. Gdy włączył swój wynalazek, dziewczyna zniknęła. Spowodowane tym przeciążenie linii energetycznych wysadziło wszystkie instalacje w promieniu kilku kilometrów.
A zatem — morderstwo i sabotaż!
Jednak wściekłemu tłumowi nie udało się dopaść Eldridge’a na czas. Upchnął część swego łupu w plecaku, chwycił przenośnik i również zniknął.
— I ja to wszystko zrobiłem? — dopytywał się Eldridge, z trudem łapiąc powietrze.
— W obecności świadków — potwierdził Becker. — Reszta twojego łupu jest wciąż jeszcze w magazynie. Jednak nie jesteśmy w stanie nic z niej wydedukować.
Obaj mężczyźni patrzyli mu prosto w oczy. Eldridge spuścił wzrok.
Teraz wiedział już, czego dopuścił się w sektorze trzecim.
Mimo to oskarżenie o morderstwo było prawdopodobnie fałszywe. Musiał najwyraźniej zbudować wysoko wydajny przenośnik i wysłać gdzieś dziewczynę, bez pośrednich zatrzymań, których stosowania wymagały przenośne modele.
Z pewnością nikt tutaj nie byłby w stanie mu uwierzyć. Ci ludzie nie słyszeli nigdy o tak cywilizowanym pomyśle jak akt habeas corpus.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Becker.
Eldridge wzruszył ramionami i potrząsnął bezradnie głową w poczuciu beznadziei.
— Czyż nie traktowałem cię jak własnego syna? Czy nie zawróciłem policji, która przybyła tu za tobą z sektora drugiego? Czy nie karmiłem cię, nie ubierałem? Dlaczego, na Boga, dlaczego tak mnie skrzywdziłeś?!
Wszystko, co Eldridge mógł teraz zrobić — to nadal bezradnie wzruszać ramionami i potrząsać głową.
— Dobrze — oznajmił Becker. — W takim razie jutro rano powierzysz swoją tajemnicę katu.
Wziął Morgela pod ramię i obaj wyszli z celi.
Gdyby Eldridge miał broń, być może zastrzeliłby się na miejscu. Wszystko wskazywało na to, że kryje się w nim potencjalne zło, o które nigdy by siebie nie podejrzewał.
Jego czas się kończył. Wiedział, że rano zadynda na szubienicy.
Równocześnie czuł, że to niesprawiedliwe. Był przecież tylko niewinnym obserwatorem, wciąż wikłającym się w konsekwencje wcześniejszych, a raczej późniejszych działań swego sobowtóra. Jednak tylko ten pierwszy Eldridge znał motywy tych uczynków oraz odpowiedzi na wszystkie pytania.
Nawet jeśli jego kradzieże były uzasadnione, dlaczego przywłaszczał sobie ziemniaki, kamizelki ratunkowe, lusterka i tym podobne przedmioty?
Co zrobił z dziewczyną?
Co próbował przez to osiągnąć?
Powieki zamknęły mu się same ze znużenia i Eldridge pogrążył się w pełnej majaków drzemce.
Usłyszał delikatne skrobanie i podniósł wzrok.
Stał przed nim Viglin z przenośnikiem w dłoniach.
Eldridge był zbyt zmęczony, by się zdziwić. Popatrzył chwilę na przybysza, po czym spytał:
— Przyszedłeś się nacieszyć?
— Nie chciałem, żeby to tak wyszło — zaprotestował Viglin, wycierając z twarzy kropelki potu. — Musisz mi uwierzyć, Tom. Nigdy nie chciałem twojej śmierci.
Eldridge usiadł i popatrzył z bliska na Viglina.
— Ukradłeś mój wynalazek, prawda? — spytał.
— Tak — przyznał się Viglin. — Jednak miałem zamiar dzięki tobie zrobić coś dobrego. Podzieliłbym zyski między nas.
— Po co go ukradłeś?
Vi glin wyglądał na zażenowanego.
— Kompletnie nie interesowałeś się pieniędzmi.
— Więc ty oszustwem wymusiłeś na mnie zrzeczenie się moich praw?
— Gdybym ja tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny, Tom. Ja tylko chroniłem cię przed twoim własnym bujaniem w obłokach. Przysięgam, że zamierzałem cię dopuścić do tego interesu! — Ponownie przetarł sobie czoło. — Nigdy jednak nie wyobrażałem sobie, że to się skończy w ten sposób.
— A potem oskarżyłeś mnie o te kradzieże, chociaż byłem niewinny — stwierdził Eldridge.
— Co? — Wyglądało na to, że Viglin jest bardzo zdziwiony. — Nie, Tom. Ty naprawdę ukradłeś te rzeczy. Zresztą pasowało mi to doskonale, aż do tej chwili.
— Kłamiesz!
— Czy pojawiłbym się tutaj, żeby kłamać? Przyznałem przecież, że przywłaszczyłem sobie twój wynalazek. Dlaczego miałbym oszukiwać w innych sprawach?
— Więc po co ukradłem te rzeczy?
— Myślę, że uknułeś jakąś dziką intrygę w nie zamieszkanych sektorach, ale tak naprawdę nic o tym nie wiem.
Zresztą to nie ma znaczenia. Posłuchaj, nie mogę spowodować odwołania procesu — to teraz sprawa o przestępstwo temporalne — ale mogę cię stąd wydostać.
— Dokąd miałbym się udać? — spytał Eldridge z rozpaczą. — Gliny szukają mnie przecież po całym czasie.
— Schowam cię w mojej posiadłości. Mówię poważnie. Będziesz mógł siedzieć jak mysz pod miotłą, aż upłynie termin przedawnienia sprawy. Nigdy nie przyjdzie im do głowy, żeby szukać cię u mnie.
— A prawa do mojego wynalazku?
— Zachowam je — oznajmił Viglin z odrobiną dawnej pewności siebie. — Nie mogę ci ich zwrócić, nie czyniąc się tym samym odpowiedzialnym za ingerencję w czasie. Ale naprawdę podzielę się nimi z tobą. A ty istotnie potrzebujesz partnera w interesach.
— W porządku, zabierajmy się stąd — zgodził się Eldridge.
Viglin miał ze sobą pewną ilość narzędzi, którymi posłużył się z podejrzaną biegłością. W ciągu kilku minut znaleźli się poza obrębem celi, kryjąc się w ciemnym podwórzu.
— Ten przenośnik jest już dość słaby — wyszeptał Viglin, sprawdzając stan baterii w swoim urządzeniu. — Czy to możliwe, żebyśmy wydostali jakoś twój?
— Powinien być w magazynie — odrzekł Eldridge.
Przy magazynie nie było strażnika i Eldridge szybko poradził sobie z zamkiem. Wewnątrz odnaleźli przenośnik obok niedorzecznego, zaskakującego łupu Eldridge’a.
— Ruszajmy — odezwał się Viglin.
Eldridge potrząsnął głową przecząco.
— Nie wybieram się z tobą — powiedział.
— Posłuchaj, Tom, wiem, że nie ma powodu, dla którego miałbyś mi ufać. Ale ja naprawdę dam ci ten azyl. Słowo daję.
— Wierzę ci — odparł Eldridge. — Ale to niczego nie zmienia — nie zamierzam wracać.
— Więc co masz zamiar zrobić?
Eldridge zastanawiał się nad tym intensywnie od chwili wydostania się z celi. Był teraz na rozstaju dróg. Mógł wrócić z Viglinem lub ruszyć dalej sam.
W gruncie rzeczy nie miał żadnego wyboru. Musiał przyjąć, że za pierwszym razem wiedział, co robi. Słusznie czy nie, musiał wierzyć w samego siebie i wyruszyć na wszystkie umówione wcześniej spotkania z przyszłością.
— Wybieram się do nie zamieszkanych sektorów — oznajmił. Znalazł w magazynie worek i zaczął wypełniać go ziemniakami oraz nasionami marchwi.
— Nie powinieneś tego robić! — sprzeciwił się Viglin. — Tym razem możesz nie mieć tyle szczęścia. Możesz zostać całkiem skasowany.
Eldridge wrzucił już do worka wszystkie ziemniaki i opakowania z nasionami marchwi. Następnie włożył tam zestawy literatury światowej, kamizelki ratunkowe, puszki z płynem przeciwko rekinom oraz lusterka. Na samym wierzchu znalazły się wielkoładunkowe pistolety ręczne.
— Czy masz jakiś pomysł, co będziesz robić z tym wszystkim?
— Kompletnie tego nie wiem — przyznał Eldridge, upychając pod koszulę kasety z muzyką symfoniczną. — Ale one muszą do czegoś pasować.
Viglin westchnął ciężko.
— Nie zapominaj, że musisz za każdym razem odczekać pół godziny między skokami w czasie, bo zostaniesz skasowany. Masz zegarek?
— Nie. Zostawiłem go w swoim pokoju na uczelni.
— Weź ten — to specjalny model sportowy — rzekł Viglin, zapinając zegarek na nadgarstku Eldridge’a. — No, powodzenia, Tom. Życzę ci tego zupełnie szczerze.
— Dzięki.
Eldridge ustawił przycisk na najdalszy możliwy skok w przyszłość, jaki urządzenie było w stanie zrobić. Uśmiechnął się do Viglina i nacisnął guzik.
Nastąpił zwykły moment ciemności, a potem Eldridge poczuł nagle lodowaty chłód. Gdy otworzył oczy, odkrył, że jest pod wodą.
Zaczął wypływać, walcząc ze ściągającym go w dół ciężarem worka. Gdy tylko jego głowa znalazła się nad powierzchnią, zaczął rozglądać się wokół w poszukiwaniu najbliższego lądu.
Nie było żadnego lądu. Długie fale o łagodnych grzbietach sunęły ku niemu od bezgranicznego horyzontu, unosiły go na moment, a potem płynęły dalej, w stronę brzegów, ukrytych gdzieś w oddali.
Eldridge zaczął gwałtownie szperać w worku; znalazł kamizelkę ratunkową i nadmuchał ją. Wkrótce już huśtał się na powierzchni oceanu, próbując wyobrazić sobie, co też mogło się wydarzyć w czasie, który właśnie przeskoczył.
Każdy skok w przyszłość przenosił go w coraz gorętszy klimat. Teraz, po upływie niezliczonych tysięcy lat, czapy lodowe musiały już się roztopić. Potężna część Ziemi była prawdopodobnie pod wodą.
Wzięcie kamizelek ratunkowych okazało się dobrym pomysłem. Dawało mu to ufność w pomyślny przebieg dalszej części podróży. Teraz po prostu pounosi się na wodzie przez pół godziny, by uniknąć skasowania. Położył się na powierzchni i zaczął podziwiać kształty chmur na firmamencie.
Coś otarło się o niego.
Spojrzał w dół i zobaczył długi ciemny kształt, prześlizgujący się pod stopami. Wkrótce dołączył do niego drugi i oba ruszyły żarłocznie w jego stronę.
Rekiny!
Zaczął gwałtownie gmerać w worku, w pośpiechu wysypując część lusterek; wreszcie znalazł puszkę płynu przeciw rekinom. Otworzył ją, rozlał płyn wokół siebie, i w ciemnoniebieskiej wodzie zaczęła rozprzestrzeniać się pomarańczowa plama.
Teraz w pobliżu były trzy rekiny. Pływały ostrożnie wokół powiększającego się wciąż kręgu z płynu. Dołączył do nich czwarty, wskoczył na moment w pomarańczowy, oleisty obszar i błyskawicznie wycofał się na czyste wody.
Eldridge poczuł zadowolenie, że w przyszłości udało się wyprodukować płyn przeciw rekinom, który naprawdę działał.
Po upływie pięciu minut część pomarańczowej substancji wyparowała. Eldridge otworzył następną puszkę. Rekiny nie porzuciły nadziei, ale nie były w stanie wpłynąć na skażony obszar. On zaś co pięć minut otwierał kolejną puszkę. Ta patowa sytuacja trwała przez cały czas półgodzinnego oczekiwania pomiędzy skokami.
W końcu Eldridge sprawdził, czy przenośnik jest dobrze nastawiony, i mocniej uchwycił worek. Nie wiedział, po co będą mu kiedykolwiek potrzebne lusterka lub ziemniaki, ani też dlaczego tak ważne były nasiona marchwi. Mógł jedynie podjąć ryzyko.
Nacisnął guzik i pogrążył się w dobrze znanej ciemności.
Po chwili stał, zanurzony po kostki w gęstym, paskudnie śmierdzącym bagnie. Było potwornie duszno, a chmara wielkich komarów krążyła wokół jego głowy.
Wydobył się z kleistego szlamu; towarzyszyły mu przy tym nieprzerwane syki i mlaskania niewidocznych form życia, zamieszkujących te bagna. Znalazł nieco pewniejsze oparcie dla stóp pod koroną niewielkiego drzewa. Wokół rozpościerała się dżungla, której rozpasana zieleń nakrapiana była w wielu miejscach złotem i purpurą.
Eldridge usadowił się przy drzewie, żeby przeczekać kolejne pół godziny. W tym fragmencie przyszłości wody oceanów najwyraźniej cofnęły się, i na ich miejscu powstała pierwotna dżungla. Czy żyli tu jacyś ludzie? Eldridge nie był tego całkiem pewien. Wyglądało bowiem na to, że świat zaczyna się od nowa.
Nagle usłyszał beczenie i zobaczył, jak na tle jasnozielonego listowia przesuwa się jakiś matowy, również zielony kształt. Coś się do niego zbliżało.
Eldridge patrzył na to badawczo. Miało wysokość około sześciu metrów, pomarszczoną jaszczurczą skórę oraz duże spłaszczone stopy. Do złudzenia przypominało niewielkiego dinozaura.
Uważnie obserwował gada. Przypomniał sobie, że większość dinozaurów, a zwłaszcza te, które żyły na bagnach, żywiła się roślinami. Ten prawdopodobnie chciał go tylko powąchać. Potem wycofa się pewnie w gąszcz traw.
Dinozaur ziewnął, odsłaniając wspaniały garnitur ostrych zębów, po czym, wyglądając na zdeterminowanego, zaczął się zbliżać do Eldridge’a.
Ten ostatni widząc to zanurzył dłoń w worku, odepchnął na bok nieistotne teraz przedmioty, po czym schwycił wielkoładunkowy pistolet i wystrzelił.
Dinozaur zniknął w kłębie dymu. Miejsce, w którym był przed chwilą, znaczyły teraz jedynie nieliczne krwawe strzępy oraz zapach ozonu. Eldridge spojrzał z respektem na wielkoładunkowy pistolet ręczny. Teraz rozumiał, dlaczego był on tak drogi.
Przez następne pół godziny znaczna liczba mieszkańców dżungli objawiła żywe zainteresowanie jego osobą. Każdy z pistoletów starczał jedynie na kilka strzałów, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę ich niszczycielską siłę. W końcu ostatni zaczął tracić energię; Eldridge musiał uderzyć pterodaktyla kolbą jak maczugą.
Gdy pół godziny minęło, ponownie ustawił wskaźniki; wiele dałby za to, żeby wiedzieć, co go czeka. Zastanawiał się też, jak ma stawić czoło nowym niebezpieczeństwom, dysponując jedynie książkami, ziemniakami, nasionami marchwi i lusterkami.
Być może nie oczekiwały go już żadne zagrożenia.
Tak czy owak, był tylko jeden sposób, by to sprawdzić.
Nacisnął guzik.
Znajdował się na trawiastym zboczu. Gęsta dżungla najwyraźniej zniknęła. Teraz rozpościerał się wokół niego sosnowy las chwiejący się delikatnie w porywach wiatru. Pod stopami Eldridge miał twardy grunt, a nad jego głową świeciło łagodne słońce.
Gdy wynalazca przenośnika pomyślał, że ten właśnie czas mógł być jego celem, poczuł mocniejsze bicie serca. Miał w sobie zawsze atawistyczną żyłkę, pragnienie znalezienia miejsca nie tkniętego przez cywilizację. Zgorzkniały Eldridge, ten pierwszy, obrabowany i zdradzony, mógł jeszcze silniej czuć tę potrzebę.
Był jednak nieco rozczarowany. Mimo to stwierdził, że nie jest tak źle, wyjąwszy samotność, która mogła stać się jego udziałem. Gdyby tylko byli tu jacyś ludzie…
Z lasu wyłonił się człowiek. Był niskiej, lecz mocnej postury, miał mniej niż półtora metra wzrostu, muskuły jak zapaśnik i ubrany był w krótką futrzaną spódniczkę. Jego skóra miała szarawy odcień. W rękach trzymał chropowaty konar drzewa, z którego niezdarnie uformowano maczugę.
Za nim wyszło z lasu około dwudziestu innych. Maszerowali prosto w stronę Eldridge’a.
— Witajcie, chłopcy! — powiedział uprzejmie.
Przywódca odrzekł coś w ich gardłowym języku i wykonał gest otwartą dłonią.
— Mam ze sobą coś, co pomnoży wasze zbiory — oznajmił Eldridge pospiesznie. — Mam dokładnie to, czego potrzebujecie.
Sięgnął do worka i wydobył z niego nasiona marchwi.
— Nasiona! Dzięki nim przyspieszycie swój rozwój cywilizacyjny o tysiące lat…
Przywódca mruknął złowróżbnie i jego ludzie zaczęli otaczać Eldridge’a. Wyciągali przed siebie obrócone dłońmi w górę ręce i pomrukiwali z podnieceniem.
Nie chcieli worka i odmówili wzięcia zużytego pistoletu ręcznego. Teraz otoczyli Eldridge’a niemal całkowicie. Podnosili już maczugi, a on wciąż nie miał pojęcia, czego chcą.
— Ziemniaki? — spytał zdesperowany.
Nie chcieli również ziemniaków.
Musiał poczekać jeszcze dwie minuty na następny skok maszyną czasu. Odwrócił się i zaczął uciekać.
Dzicy natychmiast znaleźli się tuż za nim. Eldridge wbiegł do lasu szybko niczym chart, klucząc pomiędzy drzewami.
Kilka maczug przeleciało ze świstem obok niego.
Została jedna minuta.
Potknął się o korzeń, zerwał na nogi i biegł dalej. Dzicy byli już dosłownie za plecami.
Dziesięć sekund. Pięć sekund. Jedna z maczug odbiła się od jego ramienia.
Już! Sięgnął w stronę przycisku i w tej samej chwili maczuga rąbnęła go w głowę, przewracając na ziemię. Gdy ponownie przejrzał na oczy, zobaczył, że przywódca dzikusów stoi z uniesioną maczugą nad jego transporterem czasowym.
— Nie! — wrzasnął Eldridge w panice.
Jednak przywódca dziko wyszczerzył zęby i opuścił maczugę. W ciągu kilku sekund zmienił maszynę czasu w metalowy złom.
Dzicy zaciągnęli przeklinającego w poczuciu bezsiły Eldridge’a do jaskini. Dwaj spośród nich stanęli na straży przy wejściu. Mógł zobaczyć, jak na zewnątrz grupa mężczyzn zbiera drewno na opał. Kobiety i dzieci biegały tam i z powrotem, obarczone glinianymi pojemnikami. Sądząc po ich śmiechu, przygotowywali ucztę.
Z zamierającym ze strachu sercem Eldridge skonstatował, że pewnie to on będzie głównym daniem.
Ale teraz już nie miało to znaczenia. Zniszczyli jego przenośnik. Tym razem nie uratuje go żaden Viglin. Był u kresu swej podróży.
Nie chciał umierać. Jednak jeszcze gorsza była myśl, że umrze nie wiedząc, co zaplanował jako pierwszy Eldridge.
Wydawało mu się to w jakiś sposób niesprawiedliwe.
Przez kilka minut siedział, bezsensownie użalając się nad samym sobą. Potem wczołgał się głębiej do wnętrza jaskini, mając nadzieję, że znajdzie w niej inne wyjście.
Jaskinia kończyła się szybko litą granitową ścianą. Jednak Eldridge znalazł tu coś ciekawego.
Był to stary but.
Podniósł go i przyjrzał mu się. Z jakiegoś powodu but nie dawał mu spokoju, chociaż był to najzwyczajniejszy w świecie brązowy skórzany trzewik, bardzo podobny do butów, które Eldridge miał na nogach.
Potem uderzył go ukryty w tym znalezisku anachronizm.
Co wyprodukowany w fabryce przedmiot, taki jak ten trzewik, mógł robić w epoce świtu cywilizacji?
Spojrzał na rozmiar buta i szybko go przymierzył. Pasował na niego doskonale, co dawało oczywistą odpowiedź na pytanie: Eldridge musiał już tu być podczas swej pierwszej podróży w przyszłość.
Dlaczego jednak zostawił but?
W jego wnętrzu znajdowało się coś, co było zbyt miękkie jak na kamyk, zbyt twarde jak na strzęp podszewki. Eldridge zdjął but i znalazł w nim kawałek papieru, wetknięty w nosek.
Odwinął go i przeczytał list, napisany swoim własnym charakterem pisma:
Co za kretyńska zagwozdka — jaki tu dać nagłówek w liście do samego siebie? „Drogi Eldridge”? No dobra, darujmy sobie przywitania: przeczytasz ten list, ponieważ ja już to zrobiłem, no i, oczywiście, to ja go właśnie piszę; w przeciwnym wypadku ty nie mógłbyś go przeczytać, ani też ja nie byłbym w stanie tego zrobić.
Słuchaj, jesteś w tarapatach. Mimo to nie zawracaj sobie nimi głowy. Wyjdziesz z tego w jednym kawałku. Zostawiam ci przenośnik czasowy, by zabrał cię tam, gdzie powinieneś się teraz udać.
Pytanie polega na tym: gdzie znajdę się ja? Bo zamierzam wiośnie z premedytacją użyć przenośnika przed upływem wymaganej półgodzinnej przerwy, wiedząc o tym, że wywołam efekt kasujący. To oznacza, że przenośnik zostanie tutaj, żebyś ty mógł go użyć. Ale co stanie się ze mną?
Sądzę, że znam odpowiedź. Mimo to boję się — to pierwszy efekt kasujący, jakiego doświadczę. Jednak kłopotanie się o to jest bezprzedmiotowe; wiem, że wszystko musi skończyć się dobrze, ponieważ paradoksy czasowe nie istnieją.
No cóż, ruszam. Za chwilę nacisnę guzik, tym samym się anulując. Potem maszyna będzie twoja.
Życz mi szczęścia.
Życzyć mu szczęścia! Eldridge w odruchu dzikiej złości podarł liścik i wyrzucił go.
Z tego wynikało, że pierwszy Eldridge dokonał rozmyślnego samoskasowania i został ponownie wymieciony w przyszłość, a to oznaczało, że przenośnik nie wrócił tam razem z nim! Musi wciąż gdzieś tu być!
Ełdridge rozpoczął szalone przeszukiwanie jaskini. Gdyby zdołał go znaleźć i nacisnąć guzik, mógłby ruszyć naprzód. On musiał gdzieś tu być!
Parę godzin później, gdy strażnicy siłą wyciągali go z jaskini, Eldridge wciąż jeszcze nie znalazł urządzenia.
Zebrała się już cała wieś; wszyscy byli w biesiadnym nastroju. Gliniane naczynia przekazywano sobie z rąk do rąk i dwóch lub trzech ludzi już straciło przytomność. Jednak strażnicy, którzy prowadzili Eldridge’a, byli wystarczająco trzeźwi, by spełniać swą powinność.
Doprowadzili go na brzeg obszernego, płytkiego dołu.
W jego centrum znajdowało się coś, co żywo przypominało ołtarz ofiarny. Był on ozdobiony dzikimi barwami, zaś wokół niego usypano gigantyczny stos dobrze wysuszonych gałęzi.
Strażnicy wepchnęli Eldridge’a do dołu i zaczęto obrzędowy taniec.
Eldridge wiele razy próbował wdrapać się na krawędź dołu, ale za każdym razem szturchnięciami spychano go z powrotem. Uroczystość trwała przez wiele godzin, dopóki ostatni tancerz nie zemdlał z wyczerpania.
Wtedy do brzegu zagłębienia zbliżył się stary człowiek z płonącą pochodnią w dłoni. Wykonał nią rytualny gest, a potem wrzucił pochodnię do dołu.
Eldridge zadeptał ją. Jednak do wnętrza zaczęło wpadać coraz więcej pochodni, które zapaliły ułożone na zewnątrz gałęzie. Rozbłysły one jasnym płomieniem i Eldridge zmuszony był wycofać się do wnętrza, w kierunku ołtarza.
Płonący krąg stopniowo się zawężał, zmuszając go do cofania się w stronę środka dołu. Wreszcie, dysząc z powodu żaru, z piekącymi oczami, potknął się o własne nogi i upadł w poprzek ołtarza; zaczęły go lizać płomienie.
Zamknął oczy i uchwycił mocno pokrętła, wystające z ołtarza…
Pokrętła?
Ukryty pod jaskrawą dekoracją, ołtarz okazał się przenośnikiem w czasie; nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tym samym przenośnikiem, który przytransportował tutaj pierwszy Eldridge i zostawił dla niego. Gdy przybysz zniknął, dzicy musieli najwyraźniej zacząć czcić przenośnik jako przedmiot kultu.
W dodatku rzeczywiście posiadał on magiczne właściwości.
Płomień przypalał stopy, gdy Eldridge ustawił pokrętła we właściwym położeniu. Już miał nacisnąć guzik, ale zawahał się.
Jakie nowe doświadczenia mogły kryć się w przyszłości?
Jedyny ekwipunek, jaki mu pozostał, to trochę nasion marchwi, ziemniaki, kasety z muzyką symfoniczną, mikrofilmy ze światową literaturą i niewielkie lusterka.
Jednak dotarł aż tutaj. Powinien zobaczyć koniec tej podróży.
Nacisnął guzik.
Gdy otworzył oczy, okazało się, że stoi na plaży. Woda omywała mu stopy i słyszał szum przybrzeżnych fal.
Plaża była długa, rozległa i oślepiająco biała. Przed nim rozciągał się w nieskończoność błękitny ocean. Za nim, tam gdzie kończyła się plaża, rósł rząd tropikalnych palm. Wśród nich można było dostrzec bujną roślinność.
Usłyszał czyjś krzyk.
Rozejrzał się wokół w poszukiwaniu czegoś do obrony.
Jednak nie znalazł nic, kompletnie nic. Był całkowicie bezbronny.
Od strony dżungli zbliżali się ku niemu biegnący ludzie.
Krzyczeli coś, co wydawało się Eldridge’owi dziwne. Zaczął uważnie słuchać.
— Witaj! Witaj w domu!
Potężny, opalony na brązowo człowiek schwycił go w swój niedźwiedzi uścisk.
— Wróciłeś! — krzyknął radośnie.
— No… tak — zgodził się Eldridge.
Widział, że coraz więcej ludzi zbiega na plażę. Należeli do jakiejś urodziwej rasy. Wszyscy mężczyźni byli wysocy i opaleni, kobiety zaś szczupłe i ładne. Wyglądali na ludzi, których chciałoby się mieć za sąsiadów.
— Przywiozłeś? — spytał jakiś starszy człowiek, dysząc po biegu.
— Co?
— Nasiona marchwi. Obiecałeś, że je przywieziesz. I ziemniaki.
Eldridge sięgnął do kieszeni.
— Są tutaj — oznajmił.
— Dzięki. Czy naprawdę sądzisz, że będą rosły w tym klimacie? Może powinniśmy skonstruować…
— Później, później — przerwał mu potężny mężczyzna. — Musisz być zmęczony — powiedział do Eldridge’a.
Thomas powrócił myślą do wszystkiego, co zdarzyło się od czasu, gdy obudził się ze snu, jeszcze w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku. Z subiektywnego punktu widzenia minął mniej więcej jeden dzień, ale zawierał on w sobie tysiące lat podróży przez czas tam i z powrotem, i pełen był aresztowań, ucieczek, niebezpieczeństw oraz zadziwiających zagadek.
— Tak, jestem zmęczony — przyznał. — Bardzo.
— Pewnie chciałbyś teraz wrócić do swojego domu?
— Mojego własnego domu?
— Oczywiście. Do tego, który sam zbudowałeś, z widokiem na lagunę. Nie pamiętasz?
Eldridge uśmiechnął się słabo i przecząco pokręcił głową.
— On nie pamięta! — wykrzyknął mężczyzna.
— Nie pamiętasz naszych gier w szachy? — spytał inny człowiek.
— Naszych wypraw rybackich? — wtrącił jakiś chłopiec.
— Pikników i świąt?
— Tańców?
— Żeglowania?
W odpowiedzi na każde z tych pełnych niepokoju pytań Eldridge mógł tylko kręcić przecząco głową.
— Wszystko to zdarzyło się, zanim powróciłeś do swego rodzinnego czasu — powiedział potężny mężczyzna.
— Wróciłem? — spytał Eldridge. To było wszystko, czego zawsze pragnął. Spokój, zadowolenie, ciepły klimat, poczciwi sąsiedzi. Pod koszulą czuł ciężar worka, który tutaj przywiózł.
Dobry Boże, nikt przy zdrowych zmysłach nie opuściłby nigdy miejsca takiego, jak to! Przy tej okazji nasuwało się więc istotne pytanie: „Dlaczego stąd wyruszyłem?”
— Musisz to pamiętać! — wykrzyknął potężny mężczyzna.
— Obawiam się, że nie.
Z tłumu wyłoniła się smukła jasnowłosa dziewczyna.
— Naprawdę nie pamiętasz, jak wróciłeś po mnie?
Eldridge przyjrzał się jej.
— Ty musisz być córką Beckera — powiedział. — Dziewczyną, która była zaręczona z Morgelem. Tą, którą porwałem.
— Morgel jedynie sądził, że jest ze mną zaręczony — oznajmiła. — A ty mnie nie porwałeś. Przybyłam tu z własnej woli.
— Ach tak, rozumiem — odpowiedział Eldridge, czując się jak idiota. — To znaczy sądzę, że rozumiem. Ten, tego… miło, że cię widzę — dokończył głupawo.
— Nie musisz być aż tak oficjalny — stwierdziła dziewczyna. — Poza wszystkim innym, jesteśmy w końcu małżeństwem. A ty na pewno przywiozłeś mi lusterko, prawda?
Teraz wszystkie elementy układanki zostały już skompletowane. Eldridge uśmiechnął się, wyjął lusterko, podał je dziewczynie, po czym wręczył worek potężnemu mężczyźnie.
Młoda dama, wyraźnie wniebowzięta, zaczęła robić ze swoimi brwiami rzeczy, które zwykle czynią kobiety, gdy widzą swoje odbicie w lustrze.
— Chodźmy do domu, kochanie — powiedziała do Eldridge’a.
Nie znał jej imienia, ale bardzo mu się spodobała. Było to zresztą zupełnie naturalne.
— Obawiam się, że akurat teraz nie mogę — odpowiedział, patrząc na zegarek. Pół godziny od chwili jego pojawienia się tutaj niemal już minęło.
— Wcześniej muszę jeszcze coś załatwić. Ale wrócę dosłownie za chwilkę.
Uśmiechnęła się promiennie.
— Nie będę się denerwować — stwierdziła. — Wcześniej powiedziałeś, że wrócisz, i wróciłeś. I przywiozłeś lusterka, nasiona i ziemniaki, tak jak obiecałeś.
Pocałowała go. Eldridge uścisnął dłonie wszystkim stojącym wokół niego. Symbolizowało to w jakimś sensie pełny cykl rozumowania, jakie zastosował Alfredex, by obalić głupi pomysł, zakładający istnienie paradoksów czasowych.
Dobrze znana Eldridge’owi ciemność pochłonęła go, gdy ponownie nacisnął włącznik przenośnika.
W tym samym momencie przestał być drugim Eldridge’em.
Od tej chwili stał się po prostu Eldridge’em i wiedział już dokładnie, co powinien czynić oraz czego potrzebował, by osiągnąć swój cel. Celem tym była ta właśnie dziewczyna, którą tu spotkał, nie ulegało bowiem wątpliwości, że przybył po to, by spędzić z nią całe życie w spokoju i zadowoleniu, wśród poczciwych sąsiadów, książek i muzyki.
Wspaniale było pomyśleć, że wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak to sobie wymarzył.
Czuł teraz przywiązanie i wdzięczność nawet dla Viglina i Alfredexa.