Robert Silverberg Z Cezarem w krainie cieni

Świeżo przybyły ambasador Imperatora Wschodu okazał się, ku zdziwieniu Faustusa, dość młody, do tego nie za wysoki, dobrze zbudowany, całkiem przystojny — żeby nie rzec, dziewczęco urodziwy — a przy tym najwyraźniej bystry i kompetentny. Z łatwością znosił spoczywające na nim spojrzenia. W sposób trudny do wytłumaczenia budził lęk, choć nie od razu to się uwidaczniało. Był nieprzenikniony niczym kunsztowny pancerz. W zderzeniu z jego wystudiowaną, wielkopańską flegmą Faustus — człowiek wysoki, krzepki, mocno ogorzały, któremu przybywało w pasie i ubywało na czaszce — mimo swojego zacnego, szlachetnego pochodzenia poczuł się jak zwyczajny plebejusz.

Tego ranka Faustus, mający obowiązek, jako urzędnik kancelarii, podejmować goszczące w stolicy znakomitości, wybrał się do Ostii, żeby powitać na cesarskim nabrzeżu greckiego posła (który żeglował na zachód z przystankiem na Sycylii, minął Neapolis i dalej płynął na północ wzdłuż wybrzeża) i zaprowadzić go na kwaterę w starym Pałacu Sewerów, gdzie trzymano pokoje dla przybywających z rzadka ambasadorów ze wschodniej części imperium.

Najpierw należało przełamać lody. Spoglądali na siebie po przeciwnych stronach stołu z onyksowym blatem, usadowieni w Małej Sali Kolumnowej, która za panowania dawnych władców została przeobrażona w nieco przyduży salon. Nadeszła pora zagaić rozmowę. Faustus wysłał sługę po wino: przedni, kosztowny gatunek ze wspaniałych winnic w Galii Zaalpejskiej. Pokosztowawszy jego wybornego smaku, postanowił bez owijania w bawełnę poruszyć drażliwą kwestię:

— Niestety, książę Herakliusz został niespodziewanie wezwany na północną granicę, zatem dzisiejszy obiad został odwołany. Będziesz miał wolny wieczór, sposobność do odpoczynku po długiej podróży. Ufam, że nie masz nic przeciwko temu.

— Aha — odpowiedział Grek i na moment zacisnął usta. Zapewne był trochę zdziwiony, że już w pierwszym dniu pobytu w Rzymie dają mu tyle swobody. Lustrował swoje zadbane paznokcie. Kiedy podniósł wzrok, w jego ciemnych oczach pokazało się zmartwienie. — A więc nie spotkam się również z cesarzem?

— Cesarz zaniemógł. Nie będzie w stanie wysłuchać cię wieczorem. Najwcześniej za kilka dni, jak mniemam. Jego powinności w dużej mierze przejął książę Herakliusz. Podczas nieobecności księcia, tyleż nagłej, co nieuniknionej, twoim gospodarzem i przewodnikiem po Rzymie będzie jego młodszy brat Maksymilian. Zobaczysz, zacny Menandrosie, że to ujmujący człowiek, obdarzony poczuciem humoru.

— W odróżnieniu od brata, jak sądzę — rzekł chłodno ambasador.

Co racja, to racja, pomyślał Faustus. A jednak trzeba mieć tupet, żeby o tym głośno mówić. Faustus zastanawiał się, co skłoniło do takich słów tego niewysokiego mężczyznę. Bądź co bądź, Menandros przybył negocjować warunki związku małżeńskiego siostry swego władcy i księcia, o którym wypowiedział się właśnie dosyć niepochlebnie. Kiedy tak wytrawny dyplomata jak ów natarty olejkami Grek wypowiada się w sposób rażąco niedyplomatyczny, to zwykle musi mieć ku temu powody. Być może, dumał Faustus, Menandros po prostu ma żal do księcia Herakliusza, który nieelegancko wymigał się od powitania go w Rzymie.

Faustus nie zamierzał się jednak wdawać w dalsze porównania. Pozwolił sobie tylko na nieznaczny uśmiech — krzywy uśmieszek, podpatrzony u swego młodego przyjaciela Maksymiliana Cezara.

— Pod względem usposobienia bracia znacznie się różnią, to prawda. Może jeszcze wina, wasza dostojność?

Gość ponownie zmienił ton.

— Ależ błagam, skończmy z formalnościami, bądźmy dla siebie druhami. — Pochylając się w przód, dodał konfidencjonalnie: — Nazywaj mnie zwyczajnie: Menandros. Ja będę do ciebie mówił: Faustus. Co ty na to, przyjacielu? Wina, pytasz? Ma się rozumieć! Pierwszorzędne! W Konstantynopolu żadne mu nie dorówna. Skąd właściwie pochodzi?

Faustus zerknął z ukosa na jednego ze służących, który prędko napełnił puchary.

— Z Galii — odpowiedział. — Zapomniałem, jak je nazywają.

Na twarzy Greka przemknął niewątpliwy wyraz niezadowolenia, szybko ukryty. Dał się złapać na wychwalaniu prowincjonalnego wina, co musiało go ukłuć do żywego. Faustus nie zamierzał go jednak w żaden sposób poniżać. Po cóż antagonizować wpływową i potencjalnie życzliwą osobistość, jaką był ambasador władcy Wschodu na zachodnim dworze?

Sytuacja przybierała niekorzystny obrót, toteż postanowił czym prędzej zatrzeć złe wrażenie:

— Produkcja wina przeniosła się do Galii. Podobno w cesarskich piwnicach nie znajdziesz już rzymskiego. Najwyżej parę beczek! Zapewniam cię, że Jego Cesarska Mość przedkłada nade wszystko czerwone wino z Galii.

— W takim razie, skoro już tu jestem, kupię trochę wina do piwnic Jego Wysokości Justyniana — powiedział Menandros.

Przez chwilę pili w milczeniu. Faustus czuł się, jakby tańczył na ostrzach mieczy.

— A zatem to twoja pierwsza wizyta w Urbs Romie? — zapytał, gdyż milczenie się przeciągało. Starał się, idąc za przykładem Menandrosa, mówić swobodnym tonem.

— Owszem, pierwsza. Doświadczenie zbierałem głównie w Ajgyptos i Syrii.

Faustus zastanawiał się, ile nazbierało się tego doświadczenia. Ambasador mógł mieć ze dwadzieścia pięć lat, no, może trzydzieści. Oczywiście, ci wszyscy ciemnoocy, gładkolicy Grecy, wypomadowani na wschodnią modłę, wydawali się młodsi. Faustus, już po pięćdziesiątce, co rok miał większe trudności z oceną wieku młodych ludzi. Na dworze wszyscy robili wrażenie młodzieniaszków, rzekłby kto, sami chłopcy i dziewczęta. Spośród tych, co dzierżyli ster rządów w czasach jego młodości, nie ostał się nikt prócz starego cesarza, samotnego i zmęczonego życiem, z którym ostatnio niezbyt się liczono. Jeśli chodzi o dworzan z jego pokolenia, to jedni pomarli, drudzy na starość osiedli w dalekich stronach. On sam był dwanaście lat starszy od swojego przełożonego w kancelarii. Przeżył dwakroć tyle co jego najlepszy przyjaciel Maksymilian Cezar. Odkąd sięgał pamięcią, zawsze czuł się reliktem minionej epoki… co też miało swoje uzasadnienie, urodził się bowiem w rodzinie, do której należał tron trzy dynastie temu. Teraz jednak, gdy odeszła w niebyt nie tylko świetność rodu, ale i jego rówieśnicy, tym bardziej czuł się przeżytkiem.

To, że Justynian wyprawił z bądź co bądź delikatną misją tak młodego i, siłą rzeczy, mało obytego w świecie ambasadora, budziło obawy. Z drugiej strony, błędem byłoby go niedoceniać. Pomagając Menandrosowi odnaleźć się w obcym mieście, mógłby zatrzeć złe wrażenie, wywołane kilkudniową nieobecnością — jakże niefortunną! — księcia Herakliusza.

Faustus teatralnie zaklaskał.

— Tak bardzo ci zazdroszczę, druhu Menandrosie! Pierwszy raz w życiu ujrzysz chwałę Rzymu. To niezapomniane przeżycie, zobaczysz! My, rodowici mieszkańcy miasta, nie doceniamy go, bo nam się opatrzył. Ech, jego wielkość! Jego wspaniałości! — Otóż to, pomyślał. Niech go Maksymilian przegoni wzdłuż i wszerz, póki nie wróci Herakliusz. Olśniony cudami, w końcu zapomni, jaki spotkał go afront ze strony księcia. — Czas oczekiwania na powrót cesarza umilą ci ciekawe wycieczki. Monumentalne świątynie, amfiteatr, łaźnie, Forum, Kapitol, pałace, malownicze ogrody…

— Groty Tytusa Galiusza — wyrwał się nagle Menandros. — Podziemne świątynie i kaplice. Targowisko czarowników. Katakumby świętych chaldejskich prostytutek. Sadzawka chrzczeńców. Labirynt Menad. Pieczary czarownic.

— O! Widzę, że wiesz już to i owo.

— Któżby nie słyszał o Krainie Cieni w Urbs Romie? Głośno o niej w całym imperium. — W okamgnieniu błyszcząca, jakby ulana z brązu maska stopiła się, a wraz z nią harda poza. W jego spojrzeniu dało się zauważyć coś nowego, jakąś spontaniczną gorliwość, nieskrywany chłopięcy entuzjazm. I trochę szelmostwa, iskrę przyziemnego, niewybrednego pożądania, która zadawała kłam jego ogładzie. — Mogę być z tobą szczery, Faustusie? — rzekł cichym tonem konspiratora. — Przepych mnie nudzi. Wolałbym się przyjrzeć życiu na nizinach. Szemranym interesom, z których słynie Rzym. Ciemnemu, plugawemu sercu miasta, dziewkom i magikom, rewiom dziwolągów, orgiom, złodziejskim targowiskom, dziwnym kapliczkom wyznawców tajemniczych religii… Zgorszyłem cię, Faustusie? Czy przyznając się do tego, uchybiłem godności dyplomaty? Zwiedzanie świątyń nie jest moim marzeniem, ale skoro poważna praca czeka mnie dopiero za kilka dni, chcę poznać drugą stronę Rzymu, mroczną i zagadkową. W Konstantynopolu nie brakuje świątyń, pałaców, łaźni i całej reszty. Wspaniały, lśniący marmur ciągnie się mila za milą, aż chciałoby się wołać ratunku. Prawdziwe tajemnice podziemi, wilgotnych, brudnych, cuchnących lochów, oto co mnie pociąga. A co w Konstantynopolu zostało wykorzenione jako szkodliwe, niebezpieczne źródło zepsucia.

— I tu się tak uważa — rzekł spokojnie Faustus.

— Ale nie tępicie podziemnego świata, bo tam szukacie rozrywek! Wiem o tym ze sprawdzonych źródeł. Jak już wspomniałem, przebywałem na placówce w Ajgyptos i Syrii. Starożytny Wschód, tysiące lat starszy niż Rzym i Konstantynopol. Wiesz, że tam właśnie powstały najdziwniejsze kulty? Tam też zacząłem się nimi interesować. Damaszek, Aleksandria, Antiochia: co ja tam widziałem, słyszałem i wyrabiałem! Jednak dziś głównym ośrodkiem jest Urbs Roma, czyż nie? Stolica cudów! Więcej powiem, Faustusie: to, czego naprawdę pragnę doświadczyć… — Urwał w pół zdania, czerwony i trochę oszołomiony. — To sprawka wina — rzekł, kręcąc głową. — Za dużo piję. Pewnie mocniejsze, niż myślałem.

Faustus pochylił się nad stołem i delikatnie położył dłoń na nadgarstku młodego mężczyzny.

— Bez obaw, przyjacielu. Twoje zwierzenia mną nie wstrząsnęły. Nieraz się zapuszczam w Krainę Cieni, podobnie jak książę Maksymilian. Do powrotu księcia Herakliusza pokażemy ci wszystko, co tylko zapragniesz. — Wstał i cofnął się kilka kroków, żeby swą przyciężką posturą nie górować w sposób onieśmielający nad siedzącym wygodnie ambasadorem. Po złym początku odzyskał lekką przewagę, lecz nie chciał przeciągać struny — Teraz cię zostawię. Po długich wojażach zapewne zechcesz odpocząć. Przyślę sługi. Oprócz twoich towarzyszy w drodze z Konstantynopola, ci oto mężczyźni i kobiety są na twoje rozkazy w dzień i w nocy. — Wskazał niewolników, rozstawionych w zacienionych kątach sali. — Są twoi, żądaj od nich czegokolwiek. Dosłownie, zacny Menandrosie.


* * *

Tragarze czekali na zewnątrz obok palankinu.

— Do rezydencji Cezara — rozkazał oschle Faustus i wgramolił się do środka.

Wiedzieli, o którego Cezara chodzi. W Rzymie tym imieniem posługiwało się bardzo wiele szlachetnie urodzonych osób, od imperatora w dół (nawet Faustus miał doń pewne prawa), ostatnio jednak utarło się tytułować w ten sposób dwóch synów Maksymiliana II. Tragarze, nawet gdyby nie zdawali sobie sprawy z nieobecności starszego brata w mieście, byli rozgarniętymi ludźmi, domyślającymi się, że ich pan nie udaje się do rezydencji obcesowego i ponurego księcia Herakliusza. Jego celem mogły być komnaty młodszego Maksymiliana Cezara, wesołka skorego do niecnych czynów. Książę Maksymilian, przyjaciel i kompan, mało tego, najdroższy i wyjątkowy przyjaciel i kompan — na dobrą sprawę, w tym czasie jedyny prawdziwy przyjaciel i kompan podstarzałego, wiodącego coraz bardziej samotniczy żywot, drugorzędnego urzędnika na cesarskim dworze, Faustusa Flawiusza Konstantyna Cezara.

Maksymilian mieszkał po drugiej stronie Palatynu w ładnym, nie za dużym pałacyku z różowego marmuru, w którym rezydowali młodsi synowie ostatnich sześciu imperatorów.

Książę — błękitnooki, wysoki rudzielec, dorównywał wzrostem Faustusowi, lecz na tym kończyły się podobieństwa. Nie był tęgi ani przysadzisty, lecz szczupły i zwinny. Na widok Faustusa oderwał się od sofy, by powitać go ciepłym uściskiem ramion i kubkiem chłodnego wina. Co prawda Faustus w towarzystwie greckiego ambasadora przez półtorej godziny raczył się czerwonym trunkiem, ale to nie miało znaczenia. Maksymilian, książę z królewskiej linii, miał swobodny dostęp do grot, gdzie przechowywano wino z najlepszych roczników, a gustował przede wszystkim w tych wykwintnych, białych, pochodzących z Gór Albańskich: im były starsze, słodsze i chłodniejsze, tym lepiej. Gdy podejmował Faustusa, białego wina nigdy nie brakowało.

— Spójrz na to — rzekł Maksymilian, nim Faustus zdążył bodaj słowem wykroczyć poza pochwałę trunku. Książę wyciągnął długą, wypchaną sakwę z purpurowego sukna i śmiałym, zamaszystym gestem wysypał na stół mrowie splątanych połyskliwych świecidełek: naszyjników, kolczyków, pierścieni i wisiorów, wykonanych z opali osadzonych w misternie uformowanym złocie, opali wszystkich typów i odcieni, mlecznobiałych, jaskrawozielonych, czarnych jak smoła, ogniście czerwonych. Z radosną werwą zagarnął dwie garści i przesiał przez palce. Oczy mu się iskrzyły. Wydawał się urzeczony tym błyszczącym skarbem.

Faustus wpatrywał się zmieszany w skrzące się cudeńka, rozrzucone w nieładzie. Były to błyskotki cudnej urody, owszem, a mimo to Maksymilian sprawiał wrażenie przesadnie szczęśliwego. Co go w nich tak fascynowało?

— Bardzo ładne — przyznał Faustus. — Oskubałeś kogoś przy stole do gry? A może sprezentujesz te cacka jednej ze swoich dam?

— Cacka?! — wykrzyknął Maksymilian. — Toż to klejnoty Kybele! Ze skarbu najwyższej kapłanki Wielkiej Matki. Czyż nie są piękne, Faustusie? Hebrajczyk właśnie je przyniósł. Skradzione, rzecz jasna. Z najświętszego sanktuarium bogini. Z okazji ślubu zamierzam je darować mojej nowej szwagierce.

— Ukradzione z sanktuarium? Którego? I cóż to za Hebrajczyk? O czym ty mówisz, Maksymilianie?

Książę uśmiechnął się szeroko i, wetknąwszy w pulchną dłoń Faustusa jeden z najokazalszych wisiorów, zacisnął na nim jego palce. Figlarnie puścił mu oko.

— Potrzymaj sobie. Mocno. Czujesz łaskotanie? To spływa na ciebie magia bogini. Czujesz nabrzmienie w kroku? Tego się należało spodziewać. Mamy talizmany płodności o niezwykłej mocy. W sanktuarium nosi je kapłanka. Ktokolwiek zostanie muśnięty jej klejnotami, przeistoczy się w potężną machinę prokreacyjną. Księżniczka Herakliusza pocznie w łonie dziedzica już za pierwszym razem, kiedy się połączą. Sukces murowany, dynastia przedłużona. Oto mała przysługa dla mojego oziębłego brata, stroniącego od łożnicy. Wyjaśnię wszystko jego ukochanej, która będzie wiedziała, jak postąpić. Co ty na to? — Maksymilian jowialnie poklepał po brzuchu Faustusa. — Nad czym tyle medytujesz, staruszku?

Faustus oddał wisiorek.

— Myślę sobie, że tym razem możesz przedobrzyć. Skąd to masz? Od Danielusa?

— Od niego, a jakże. Dziwisz się?

— A on to skąd wziął? Ukradł ze świątyni Wielkiej Matki, co? Ciemną nocą wkradł się do groty, a następnie pod nieuwagę kapłanek wśliznął się do sanktuarium? — Faustus zamknął oczy, przysłonił je ręką i hałaśliwie prychnął przez zaciśnięte usta, dając wyraz zdumieniu i dezaprobacie. Przeżył lekki wstrząs, a było to raczej obce mu doznanie. W całym imperium jeden tylko Maksymilian sprawiał, że czuł się zdziadziałym nudziarzem. — Bój się Jowisza, Maksymilianie, z czyjejś skradzionej własności robisz prezent ślubny?! A przecież to ślub królewski! Wyobrażasz sobie, jak wielki krzyk podniesie się stąd do Indii, gdy kapłanka się dowie, co jej zginęło?

Maksymilian ze swoim charakterystycznym łotrowskim uśmieszkiem wsypał biżuterię z powrotem do sakwy.

— Na starość tracisz rozum. Skąd pomysł, że klejnoty skradziono z sanktuarium akurat wczoraj? Po prawdzie, stało się to za rządów Marka Anastazjusza, czyli… zaraz… dwieście pięćdziesiąt lat temu. Zresztą, sanktuarium nie znajduje się w Rzymie, lecz w dalekiej Frygii, gdziekolwiek to jest. Od tamtej pory przeszły przez ręce pięciu prawomocnych właścicieli, więc straciły status towaru pochodzącego z kradzieży. Tak się składa, że zapłaciłem za nie grubą gotówką. Powiedziałem Hebrajczykowi, że rozglądam się za niebanalnym prezentem ślubnym dla oblubienicy starszego Cezara. Oświadczył, że jest do sprzedania ta mała kolekcja, na co ja, że zgoda, biorę. Sypnąłem złotem, które przeważyłoby dwóch podpasionych Faustusów. Dziś w nocy zszedł do Groty Złotników, dobił targu i oto mam! Chcę zobaczyć minę mojego drogiego braciszka, kiedy wręczę te skarby jego pięknej wybrance Sabbacji, prezent zaiste godny królowej. I kiedy opowiem mu o ich szczególnym działaniu. „Kochany bracie — ciągnął świdrującym tonem łobuzerskiej kpiny — pomyślałem sobie, że przyda ci się pomoc w skonsumowaniu małżeństwa, więc radzę, każ oblubienicy założyć ten pierścień w noc po weselisku, przyozdobić rękę tą oto bransoletą, wsunąć między piersi ten zaś wisior”.

Faustus czuł, że za chwilę rozboli go głowa. Niekiedy szaleńczy wigor Cezara był dla niego trudny do zniesienia. Bez słowa dolał sobie wina i z namaszczeniem wychylił kielich: wolnymi, głębokimi łykami. Następnie podszedł do okna i zatrzymał się zwrócony plecami do księcia.

Czy można było ufać Maksymilianowi w kwestii pochodzenia klejnotów? Czy naprawdę zostały wyniesione z sanktuarium w dawnych czasach, czy też złodziejaszek zwędził je wczoraj? Tego by jeszcze brakowało! Gdy trwają negocjacje w sprawie wyczekiwanego sojuszu wojskowego, który planowano podpisać zaraz po zaślubinach księcia z Zachodu z księżniczką ze Wschodu, pobożny i nad wyraz cnotliwy Justynian dowiaduje się, że brat jego szwagra niefrasobliwie dał siostrze Imperatora Wschodu prezent pochodzący z świętokradczego rabunku. Prezent, który wciąż może być przedmiotem intensywnych poszukiwań.

Maksymilian ciągle wychwalał klejnoty, lecz Faustus słuchał go jednym uchem. Z półmroku przyjemnie zawiało chłodnym powietrzem, niosącym ze sobą cudowną mieszaninę woni cynamonu, pieprzu, gałki muszkatołowej, pieczonego mięsa, tęgiego wina, ostrych perfum, plasterków cytryny: odurzające aromaty wystawnej uczty. Chętnie wdychał ten orzeźwiający zapach.

Kiedy tak pieścił go łagodny, dobrotliwy wietrzyk, zdecydował się odrzucić skrupuły. Wszak nie było powodów do zmartwień. Najprawdopodobniej doszło do uczciwej transakcji. Gdyby nawet skarb został skradziony z sanktuarium Wielkiej Matki, wściekła kapłanka niewiele mogłaby wskórać, oficjalne śledztwo nigdy bowiem nie obejmie kufrów rodziny panującej. A że dar Maksymiliana miał rzekomo właściwości afrodyzjaku, zanosiło się na przedni żart z nadętego, mrukliwego brata.

Faustus poczuł nagły przypływ sympatii do swojego przyjaciela. Po raz kolejny książę udowadniał, że mimo młodego wieku dalece go prześcignął w łotrzykowskich wybrykach. A to był nie lada wyczyn.

— Nawiasem mówiąc, ambasador pokazał ci ją na obrazku? — zapytał Maksymilian.

Faustus rozejrzał się na boki.

— Czemu miałby to robić? Nie ja się z nią żenię.

— Pytam z czystej ciekawości. Zastanawiam się, czy jest tak brzydka, jak o niej mówią. Wieść niesie, że z wyglądu przypomina brata. A przecież Justynian ma końskie rysy twarzy. W dodatku jest dużo starsza od Herakliusza.

— Naprawdę? Pierwsze słyszę.

— Justynian ma mniej więcej czterdzieści pięć lat, prawda? Mało prawdopodobne, żeby jego siostra była osiemnastoletnią lub dwudziestoletnią dziewczyną.

— A dwudziestopięcioletnią? Czemu by nie?

— Prędzej trzydziestopięcioletnią. W najlepszym razie. Herakliusz ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat. Mój brat ożeni się z podpróchniałą paskudą, może już za starą na dzieci. Czy ktoś o tym pomyślał?

— Akurat tak się składa, że podpróchniała paskuda, jak ją może niesłusznie nazywasz, jest siostrą Imperatora Wschodu, dzięki czemu więzy krwi połączą dwie części mocarstwa. Co się okaże zbawienne, kiedy przyjdzie nam prosić Justyniana o kilka legionów, żeby odegnać barbarzyńców z północy, naszych serdecznych przyjaciół Gotów i Wandalów, którzy znów nas kąsają po łydkach. Jeśli będzie bezpłodna, cóż z tego? Prawowitych dziedziców tronu można przysposobić.

— Ależ oczywiście. Wszelako nasz święty cel, ów wielki sojusz… tak bardzo nam na nim zależy, Faustusie? Jeżeli zafajdany barbarzyńca stawi się na kolejne starcie, czemu nie przegonimy go sami? Mój ojciec dał im do wiwatu, kiedy w czterdziestym drugim podpełzli pod nasze granice. Nie wspominając o jego dziadku, który pół wieku wcześniej potykał się z Hunami pod wodzą Attyli.

— Czterdziesty drugi rok… Szmat czasu. Twój ojciec jest stary i schorowany, na domiar złego brakuje nam wybitnych generałów.

— A Herakliusz? Jeszcze nas wprawi w zdumienie.

— Herakliusz?! — Doprawdy, śmiały pomysł! Wyniosły, zjadliwy, skłonny do ascezy Herakliusz Cezar miałby dowodzić wojskami na polu bitwy. Nawet Maksymilian, człowiek frywolny, niesforny i nieokrzesany, bardziej nadawał się na kandydata do roli bohatera wojennego aniżeli niemrawy Herakliusz.

— Racz pamiętać, mości Faustusie — rzekł Maksymilian z ironicznym parsknięciem — że należymy do dynastii nawykłej do oręża. W żyłach moich i mojego brata płynie krew wojowników.

— O tak, wojownik Herakliusz, nie mający sobie równych w boju — zakpił Faustus, co razem skwitowali śmiechem.

— W porządku, przyznaję ci rację. Chyba rzeczywiście potrzebujemy wsparcia Justyniana. A zatem mój brat żeni się z brzydką księżniczką, jej brat pomaga nam przegonić na cztery wiatry troglodytów z północy, a potem w całym imperium nastaje epoka wiecznego pokoju… może z wyjątkiem paru potyczek z Persami, którzy wszakże nękają Justyniana, nie nas. Niech więc tak będzie. A swoją drogą, czy powinienem się martwić wdziękami małżonki Herakliusza? On sam nie dba o nie.

— Właśnie. — Następca tronu nie cieszył się sławą pogromcy niewieścich serc.

— Miejmy nadzieję, że skarb Wielkiej Matki, jeśli potwierdzą się jego walory, pozwoli mu piorunem spłodzić nowego Cezara. Być może nigdy więcej nie tknie swej małżonki, ku jej wielkiej uciesze, a pewnie i jego. — Maksymilian wystrzelił z kanapy, żeby dolać wina sobie i Faustusowi. — Rzeczywiście wyruszył na północ na przegląd jednostek? Tak mówią.

— Wiem. To wersja oficjalna, ale mam pewne wątpliwości. Prędzej wypuścił się w knieję na wielodniowe łowy, żeby odwlec sprawę małżeństwa. — Była to jedyna rozrywka księcia Herakliusza: niezmordowany, nudny pościg za jeleniem, dzikiem, lisem lub zającem. — Wierz mi, ambasador grecki srodze się rozgniewał, kiedy wyszło na jaw, że książę wyjechał akurat teraz. Nie krył oburzenia. Stąd właśnie moja wizyta. Mam dla ciebie zajęcie. Twoim i moim zadaniem będzie dostarczanie rozrywek ambasadorowi, póki Herakliusz nie raczy wrócić do miasta.

Maksymilian leniwie wzruszył ramionami.

— Może twoim zadaniem. Mnie w to nie mieszaj, stary druhu.

— Wydaje mi się, że będziesz się dobrze bawił. Zaraz przyznasz mi słuszność. Zresztą, już cię przydzieliłem do tej misji, więc mnie nie zawiedziesz. Ambasador pragnie zwiedzić Rzym, lecz nie nęcą go typowe atrakcje turystyczne. Wybiera się do Krainy Cieni.

Cezar otworzył szeroko oczy.

— Naprawdę? Ambasador chce się tam poszwendać?

— To Grek. I młody. Zapewne ma perwersyjne skłonności, a nawet jeśli nie, to chciałby zaszaleć. Obiecałem, że pokażemy mu pałace i świątynie, na co on, żebyśmy pokazali mu groty i burdele, targowisko czarowników, pieczary czarownic, tego typu miejsca. „Wolałbym się przyjrzeć życiu na nizinach”, to cytat. — Faustus starał się przeciągać sylaby jak Menandros, mówiąc po łacinie ze wschodnim akcentem. — „Ciemnemu, plugawemu sercu miasta”, to drugi cytat. „Szemranym interesom, z których słynie Rzym”.

— Turysta — rzekł wzgardliwie Maksymilian — tylko taki, który nie lubi chodzić utartymi szlakami.

— Mniejsza z tym. Muszę mu dotrzymać kompanii i tyle. A skoro twój braciszek zaszył się w lasach, ojciec zaś choruje, ktoś inny z cesarskiej rodziny wcieli się w rolę gospodarza. Jesteś jedynym kandydatem. Ambasador bawi w mieście nie dłużej niż pół dnia, a Herakliusz już zdołał go obrazić, choć przebywa daleko. Im bardziej się rozsroży, tym cięższe postawi warunki, kiedy wróci twój brat. Niby jest miękki, ale to złudzenie. Lekceważąc go, popełnimy błąd. Niech jeszcze kilka dni wrze gniewem, a wybuch będzie straszny.

— Wybuch? I co zrobi? Nie odwoła małżeństwa tylko dlatego, żeśmy mu uchybili.

— Może i nie odwoła, jeśli jednak zamknie się w swoim zacietrzewieniu, zamelduje Justynianowi, że przyszły Imperator Zachodu jest osłem dardanelskim, któremu nie warto słać żołnierzy, a już na pewno siostry. Po paru miesiącach od zaślubin księżna Sabbacja bez rozgłosu wróci do Konstantynopola, a nam pozostanie samotnie dać odpór barbarzyńcom. Mam wrażenie, że zażegnam niebezpieczeństwo, jeśli przez tydzień, dwa zajmę czymś innym myśli ambasadora. Dostarczę mu w katakumbach nieprzyzwoitych rozrywek. Możesz mi w tym pomóc. Pamiętasz, przyjacielu, jakeśmy tam hulali? Pokażmy mu nasze ulubione miejsca. To co, zgoda?

— Mogę zabrać ze sobą Hebrajczyka? — zapytał Maksymilian. — Jako przewodnika. Zna Krainę Cieni lepiej od nas.

— Mówisz o Danielusie?

— Tak, o Danielusie.

— Jak najbardziej — zgodził się Faustus. — W grupie zawsze raźniej.


* * *

Kiedy żegnał się z księciem, zapadał zmrok. Było za późno na łaźnię. Wróciwszy do siebie, zażyczył sobie gorącej kąpieli, masażu, a potem niewolnicy Oalatei: smagłej, gibkiej szesnastoletniej Numidyjki, z którą porozumiewał się jedynie językiem Erosa.

Miał za sobą długi dzień, ciężki i wyczerpujący. Wracając z Ostii z greckim ambasadorem, nie spodziewał się, że wymknie mu się Herakliusz. Ponieważ stary cesarz Maksymilian czuł się fatalnie, zaplanowano, że poseł wieczorem po swoim przyjeździe do stolicy zje obiad z księciem Herakliuszem. Gdy jednak Faustus wyruszył do Ostii, Herakliusz czmychnął z miasta, broniąc się słabą wymówką „przeglądu wojsk na północy”. Ponieważ imperator nie czuł się na siłach, a Herakliusz wyjechał, brakowało dostojnej osobistości, która na oficjalnym przyjęciu mogłaby pełnić honory domu… chyba żeby wziąć pod uwagę brata Herakliusza, postrzelonego Maksymiliana. Bez aprobaty Faustusa żaden dworzanin nie ośmielił się wysunąć takiej propozycji. Wobec tego uroczysty obiad został skreślony z planów na popołudnie, o czym Faustus dowiedział się dopiero po przyjeździe z portu. Wówczas jednak było już za późno, żeby zmienić plany; wysłano tylko pilną wiadomość do zbiegłego księcia, w której błagano o jak najszybsze stawienie się w Urbs Romie. Gdyby Herakliusz istotnie wybrał się na łowy, posłaniec wręczyłby mu wiadomość w domku myśliwskim w borach za jeziorem Nemi. Wtedy może — może! — książę spełniłby prośbę. Jeśli, w co jednak należało wątpić, wyjechał do wojsk na granicy, jego nieobecność mogła się przeciągnąć. Z konieczności więc musiał go zastąpić Cezar Maksymilian. Ryzykowna sprawa.

Na szczęście wyrażona przez ambasadora chęć przyjrzenia się życiu na nizinach dawała odpowiedź na niewygodne pytanie o sposób umilenia mu wolnego czasu, przynajmniej w ciągu najbliższych dni. Jeśli Menandros chciał się włóczyć po podziemiach, Maksymilian, zamiast być ciężarem, mógł się stać wybawieniem.

Faustus osunął się w wannie do pozycji półsiedzącej. Rozkoszując się ciepłą wodą, wdychał słodki zapach wlanych w nią wonności. Za dawnych czasów właśnie w wannie przyzwoici Rzymianie — na przykład Seneka, poeta Lukan czy choćby stara jędza Antonia, matka cesarza Klaudiusza — potrafili odważnie podciąć sobie żyły, zamiast męczyć się w społeczeństwie pełnym wad i nieprawości. Wszelako tamte dni odeszły w niepamięć, a Faustus, w odróżnieniu od dawnych wybitnych Rzymian, nie męczył się w społeczeństwie pełnym wad i nieprawości. Nie pociągała go zresztą sama koncepcja samobójstwa.

Mimo wszystko miał świadomość, że nastały smutne czasy dla Rzymu. Stary imperator jedną nogą w grobie, następca tronu głupek i świętoszek, drugi syn cesarza nicpoń, a barbarzyńcy, przed laty rzekomo zmiażdżeni, znów się dobijają do bram. Faustus wiedział, że nie odrodziły się w nim cnoty starożytnych Rzymian — chyba jak w nikim pięćset lat po śmierci Augusta — ale chociaż miał swoje słabości i potknięcia, czasami z jego serca wydzierał się krzyk sprzeciwu wobec nikczemności epoki. Nazywamy siebie Rzymianami. Do pewnego stopnia umiemy naśladować postawy i zachowanie naszych wielkich praprzodków. Szkoda, że kończy się na naśladownictwie i nieumiejętnym udawaniu. To tylko zabawa w Rzymian. Sami siebie zwodzimy, mylimy falsyfikat z oryginałem.

Doprawdy, paskudne czasy.

W jego żyłach też płynęła królewska krew, mała drobina. Świadczyło o tym imię: Faustus Flawiusz Konstantyn Cezar. W imieniu zawierał się przydomek jego sławnego przodka, cesarza Konstantyna Wielkiego, a wraz z nim imię Fausty, żony Konstantyna i córki cesarza Maksymiliana. Dynastia Konstantyna dawno zeszła ze sceny, lecz lawirując genealogicznymi zygzakami, Faustus mógł od niej wywieść swoje pochodzenie, co upoważniało go do uzupełnienia imienia o szumny przydomek „Cezara”. Pomimo tego był tylko drugorzędnym urzędnikiem w kancelarii Maksymiliana II Augusta, jego ojciec — mizernym oficerem w armii Północ, a jego z kolei ojciec… Ech, pomyślał, o nim lepiej zapomnieć. W ciągu dwustu lat, odkąd na tronie zasiadał Konstantyn Wielki, rodzinie nie zawsze sprzyjała fortuna. Nikt wszelako nie mógł zakwestionować jego pochodzenia; czasem nawet przyłapywał się na tym, że na obecną rodzinę panującą patrzy jak na dorobkiewiczów, którzy znienacka wyleźli z jakiejś jamy. Oczywiście, pierwsi cesarze pokroju Augusta Cezara, Tyberiusza i Klaudiusza mogliby nawet Konstantyna Wielkiego uważać za dorobkiewicza. A wielcy mężowie dawnej Republiki, tacy jak Kamillus czy Klaudiusz Marcellus, prawdopodobnie traktowaliby z góry Augusta i Tyberiusza. Pochodzenie to śliska sprawa, doszedł do wniosku. Tutaj, w Rzymie, przeszłość odkładała się warstwą na warstwie, z których najgłębsza osadziła się przed trzynastoma wiekami. Każdy w swoim czasie mógł być nazwany dorobkiewiczem, nawet sam Romulus — założyciel miasta.

Tak zatem epoka potężnego Konstantyna przyszła i odeszła. I oto jego daleki potomek, Faustus Flawiusz Konstantyn Cezar, starzejąc się, tył, łysiał i marnował się w cesarskiej kancelarii na środkowych szczeblach drabiny zawodowej. Samo imperium wydawało się mocno posunięte w latach. W końcowym okresie długiego panowania Maksymiliana II wszystko ulegało zwiotczeniu. Wspaniała dynastia Tytusa Galiusza, później Konstantyna, następnie rządy pierwszego Maksymiliana, jego syna i wnuka… powiedziałby kto, że zrosły się z mitami, nawet jeśli drugi Maksymilian ciągle sprawował swój urząd. Świat się zmienił na przestrzeni dwóch dziesięcioleci. Chwiała się potęga imperium. W tym roku dużo się mówiło, zwłaszcza w mrocznych korytarzach na targowisku czarowników, o tajemniczych natchnionych przepowiedniach w niedawno odnalezionych rękopisach Ksiąg sybillińskich. Podobno Rzym wszedł w ostatni wiek swojego istnienia, po którym miał nadejść ogień, apokaliptyczny chaos, ostateczny upadek.

Jeśli to prawda, dumał Faustus, niech apokalipsa zaczeka jeszcze trzydzieści lat. Potem… wszystko jedno, świat może sobie umierać.

Jednakże we wróżbach upadku wiecznego Rzymu pojawił się nowy element. W ciągu setek lat zawsze był na podorędziu mąż opatrznościowy, gotów wziąć sprawy w swoje ręce i zażegnać kryzys. Przed ponad trzystu laty Septymiusz Sewer uchronił kraj przed dalszymi szaleństwami Kommodusa. Jedno pokolenie później Karakalla, jeszcze bardziej szalony syn Sewera, przysparzający Cesarstwu wielorakich szkód, został powstrzymany przez Tytusa Galiusza, który objął władzę i przywrócił ład. Barbarzyńcy zaczynali okrutnie szarpać granice Cesarstwa, lecz raz za razem potężni imperatorzy zmuszali ich do odwrotu: najpierw Tytus Galiusz, potem jego bratanek Gajusz Marcjusz, dalej Marek Anastazjusz i Dioklecjan (pierwszy panujący, który podzielił się władzą nad imperium), jak również Konstantyn, ustanowiciel drugiej stolicy na Wschodzie, i inni, inni, aż do czasów współczesności. Teraz jednak, gdy tron praktycznie był pusty, każdy wiedział, że spadkobierca nie nadaje się do rządzenia. Skąd wziąć następnego wielkiego obrońcę Cesarstwa? — zastanawiał się Faustus.

Książę Maksymilian nie mylił się, twierdząc, że pochodzi z rodu mężnych wojowników. Maksymilian I, człowiek z północy — wywodzący swoje korzenie z pradawnego plemienia Etrusków, a więc niebędący rzymianinem z dziada pradziada — założył dynastię, uczyniwszy się następcą wielkiego cesarza Teodozjusza. Jako młody, rzutki generał, odepchnął Gotów najeżdżających północne rubieże Italii, a na jesieni swego życia połączył siły z Teodozjuszem II z Cesarstwa Wschodniego, żeby rozgromić Hunów dowodzonych przez Attylę. Potem nastało panowanie Herakliusza I, syna Maksymiliana, który utrzymywał w gotowości wojska na granicach; kiedy następna fala Gotów i ich krewniaków Wandalów zwaliła się przez Galię i ziemie germańskie, syn Herakliusza, młody cesarz Maksymilian II, przeprowadził miażdżące przeciwuderzenie i rozgromił wrogów, tak że groźba z ich strony wydawała się zażegnana na zawsze.

Nic bardziej mylnego. Goci, Wandalowie i inne koczownicze plemiona nie ustawały w wysiłkach. Oto czterdzieści lat od chwili, gdy Maksymilian II na czele dwudziestu legionów przeprawił się przez Ren i wszedł do Galii, by zadać im straszliwą klęskę, szykowali się chyba do największego ataku od czasów Teodozjusza. Niestety, Maksymilian II był obecnie stary i słaby, wręcz umierający. Ludzie twierdzili, że cesarz żyje na odludziu, odwiedzany jedynie przez medyków, lecz gdzie by to miało być, o tym krążyło mnóstwo niesprawdzonych plotek: może przebywał w Rzymie, może na wyspie Capri, może nawet w Kartaginie, Volubilis lub innym skąpanym w słońcu afrykańskim mieście. Faustus podejrzewał, że cesarz umarł, tylko jego wystraszeni podwładni boją się dawać temu rozgłos. Historia Rzymu znała podobne przypadki.

Kto po Maksymilianie II? Książę Herakliusz wstąpiłby na tron, a jakże. Choć mało kto się łudził, że byłby dobrym imperatorem. Przyszłość rysowała się wyraźnie. Niepowstrzymani Goci przełamują obronę na północy i wdzierają się do Italii, plądrują miasto, wyżynają arystokrację, jednego ze swoich królów ogłaszają władcą Rzymu. Tymczasem na zachodzie Wandalowie lub inne pokrewne im plemię upominają się o bogate prowincje Galię i Hispanię, które stają się niepodległymi królestwami. I tak rozpada się imperium.

„Najlepszą i w rzeczy samej jedyną nadzieją — mówił przed miesiącem kanclerz cesarski Licyniusz Obsekwens — jest królewski ślub. Justynian, przez wzgląd na tron szwagra, ale też żeby garść niepokornych barbarzyńskich królestw nie wyrosła mu na granicy, gdzie niegdyś kwitło Cesarstwo Zachodnie, wyśle nam wojska z odsieczą. Z pomocą kilku sprawnych greckich generałów rozprawa z Gotami potrwa krótko. Ale nawet to rozwiązanie niczego nie rozstrzygnie. Łatwo sobie wyobrazić, jak jeden z generałów Justyniana pozostaje w roli doradcy młodego imperatora Herakliusza. Nim się kto spostrzeże, Herakliuszowi podadzą truciznę, a życzliwy generał łaskawie przyjmie wysuniętą przez senat propozycję objęcia tronu. Cesarstwo Zachodnie dostanie się w sferę wpływów Cesarstwa Wschodniego, pieniądze z podatków popłyną do Konstantynopola, a Justynian zostanie panem świata”.

Najlepsza i jedyna nadzieja, w rzeczy samej… Zaiste, pomyślał Faustus, wypadałoby sobie podciąć żyły. Lepiej opuścić ten padół w obliczu nieprzezwyciężonych przeciwności losu, jak uczyniło tylu rzymskich bohaterów. O tak, wielu mnie poprzedza. Pomyślał o Lukanie, który w chwili śmierci spokojnie recytował wiersze. Tak samo postąpił Petroniusz Arbiter. Kokcejusz Nerwa zagłodził się na śmierć w wyrazie sprzeciwu wobec czynów Tyberiusza. Seneka powiedział, że najpodlejsza śmierć jest lepsza od najpiękniejszej niewoli. Słuszne słowa… ale może ja nie jestem prawdziwym rzymskim bohaterem?

Wstał z wanny. Dwie służebnice natychmiast okryły go miękkimi ręcznikami.

— Niech przyślą Numidyjkę! — rozkazał, kierując się do komnaty sypialnej.


* * *

— Skorzystamy z bramy Tytusa Galjusza, najbardziej znanego wejścia do Krainy Cieni — wyjaśnił Danielus. — Wejść jest wiele, ale to robi największe wrażenie.

Był późny ranek. Może trochę za wcześnie, żeby schodzić na dół, i na pewno za wcześnie dla prowadzącego hulaszczy tryb życia księcia Maksymiliana, który zwykle o tej porze spał. Jednakże Faustus chciał wyruszyć na tę wyprawę jak najszybciej. Uprzyjemnianie wolnych chwil ambasadorowi stanowiło dla niego absolutny priorytet.

Hebrajczyk praktycznie od samego początku wiódł rej, wszystko planował i gadał za dwóch. Był jednym z najmilszych kompanów księcia. Faustus niejeden raz spotykał się z tym rosłym, barczystym mężczyzną o wystających kościach policzkowych, wielkim krogulczym nosie i granatowoczarnych włosach, poupinanych w ciasno skręcone loczki. Chociaż od wielu lat obyczaj nakazywał gładko golić twarz, Danielus zapuścił bujną, gęstą brodę, która okrywała kędziorkami szczękę i podbródek. Zamiast togi nosił długą do kolan tunikę z białego, zgrzebnego płótna, z brzegów haftowaną grubym, jasnozielonym wzorem błyskawicy.

Ambasador Menandros wprawdzie pochodził ze Wschodu, lecz najwyraźniej nie miał wśród znajomych żadnych Hebrajczyków, bo poprosił, żeby mu ich opisano w kilku słowach.

— To nieliczny lud żyjący na pustyni — wyjaśnił Faustus — przed wiekami osiadły w Ajgyptos. Dzisiaj niedobitki tułają się po całym imperium. Nie zdziwiłbym się, gdyby zawędrowali do samego Konstantynopola. To chytrzy, uparci i dość kłótliwi ludzie, nie zawsze żyjący w poszanowaniu prawa, chyba że chodzi o ich własne przepisy, których fanatycznie przestrzegają w każdej sytuacji. Z tego co wiem, nie wierzą w bogów i nieprzychylnym okiem patrzą na imperatora.

— Nie wierzą w bogów? — zdumiał się Menandros. — Jakichkolwiek?

— Tak mi się wydaje.

— A jednak wielbią jakiegoś boga, niewidzialnego dla ludzkich oczu — wtrącił Maksymilian. — Nie rzeźbią mu nawet posągów. On ustanowił dla nich mnóstwo niedorzecznych przepisów w kwestii tego, co mają jeść i tak dalej. Spytajcie Danielusa, opowie wam ze szczegółami. Albo i nie. Jak wszyscy jego rodacy, jest człowiekiem drażliwym i nieprzewidywalnym.

Faustus poradził ambasadorowi ubrać się skromnie na tę ekspedycję, żeby nie kłuł oczu swoim wysokim stanowiskiem. W garderobie Menandrosa, pełnej orientalnych wspaniałości, królowały oczywiście szykowne jedwabne szaty, lecz Faustus podsunął mu zwyczajną wełnianą togę, pozbawioną pasków oznaczających rangę. Menandros już wiedział, jak ułożyć na ciele ten ubiór. Maksymilianowi Cezarowi, synowi panującego władcy, przysługiwał purpurowy pasek i haft wykonany złotą nicią, ale i on wybrał dla siebie pospolite odzienie. To samo uczynił Faustus, który był potomkiem cesarza i również miał prawo do purpurowego paska. W podziemiach i tak rzucało się w oczy, że są Rzymianami z wyższych sfer, jednak w mrocznych czeluściach Rzymu przechwalanie się statusem patrycjusza mogło się źle skończyć.

Wybrane przez Hebrajczyka wejście znajdowało się na skraju tętniącej życiem dzielnicy Subury, położonej na wschód od Forum, w obniżeniu terenu między wzgórzami Wiminał i Eskwilin. Tutaj, w okolicy wypełnionej smrodem, brudem i ogłuszającym zgiełkiem, gdzie gmin cisnął się jak trzoda w obskurnych kilkupiętrowych kamienicach, gdzie skrzypiące powozy przebijały się z mozołem wąskimi, krętymi uliczkami — tutaj właśnie około roku 980 cesarz Tytus Galiusz zaczął drążyć podziemne schronienie, w którym obywatele Rzymu mogliby się ukryć, gdyby dzikie zastępy Gotów, podówczas zbierających siły na północy, przerwały rzymską obronę i wdarły się do miasta.

Goci na szczęście zostali rozbici, nim zbliżyli się do stolicy, lecz Tytus Galiusz wybudował pod Suburą rozległą plątaninę korytarzy. Tak on, jak i jego spadkobiercy powiększali ją przez następne dziesięciolecia, na wszystkie strony wypuszczali odnogi, tworząc połączenia z istniejącym labiryntem podziemnych sztolni, tunelów i komór, od tysiąca lat drążonych w różnych częściach miasta. Obecnie podziemia były miastem pod miastem, odrębnym bytem zagnieżdżonym w stęchłych, zawilgłych ciemnościach.

Przed sobą mieli portal Tytusa Galiusza: dwa ozdobne, kamienne łuki, podobne do otwartej paszczy olbrzyma, wzniesione na środku ulicy, gdzie przed wiekami cesarskie służby porządkowe zrównały z ziemią skupisko ruder, by zrobić miejsce dla placu. Wejście do podziemi było na tyle szerokie, że na raz mogły wjechać trzy wozy. W głębiny wiodła pochylnia z wytartej brązowej cegły.

— Oto wasze latarnie — rzekł Danielus. Zapalił je i rozdał. — Pamiętajcie: trzymajcie je wysoko, inaczej zgasną. Na wysokości kolan ciężkie powietrze zdusi płomień.

Gdy wstępowali na pochylnię, na czoło grupy wysforował się Cezar. Faustus szedł obok Greka, Hebrajczyk zamykał tyły. Menandros przeraził się, słysząc, że będą poruszali się pieszo, lecz jazda lektyką, jak wyjaśnił Faustus, byłaby niewygodna w ciasnych przejściach. Musieli również obyć się bez służby. Dowiedziawszy się o tym, Grek wydawał się uszczęśliwiony. Dziś zaprawdę włóczył się wśród biedoty. Pragnął podróżować w Krainie Cieni jak przeciętny rzymianin, żeby dostać się na samo dno świństwa, plugastwa i łajdactwa.

Już o tej wczesnej porze na rampie panował ożywiony ruch. Żwawy, narowisty tłumek przemieszczał się w obu kierunkach. W dole wszystko tonęło w namacalnym wręcz mroku. Faustusowi schodzenie do podziemi zawsze się kojarzyło z zaglądaniem do jamy olbrzymiego potwora. Ponownie ogarnęły go gęste, nieprzejrzane ciemności, wypełnione stęchlizną i korzennymi woniami. Dobrze się czuł w ich objęciach. Ileż to razy u boku Cezara wchodził tędy w poszukiwaniu wyrafinowanych nocnych rozrywek… i ile razy je znalazł!

Już po chwili łowił wzrokiem mdłe, przyduszone płomyki lampek. Słaba poświata odległych pochodni pozwalała mu zajrzeć w długie gardziele poprzecznych korytarzy. Schodzenie w dół wkrótce się skończyło, gdy znaleźli się w przestronnej pieczarze. Prosto w twarz dmuchnęło im cuchnące powietrze, niosące z sobą całą paletę zapachów: dymu, potu, pleśni, zwierzęcej skóry. Wiele się tu działo: długie zagony ludzi i zwierząt pociągowych przetaczały się w najróżniejszych kierunkach. Przed nimi ciągnęła się szeroka aleja, Via Subterranea, a w lewo i prawo strzelało mrowie odgałęzień. Faustus po raz kolejny miał okazję przyjrzeć się znajomym filarom, łukom, przęsłom, okrągłym ścianom z ciemnozłotej cegły, wyciosanym w skale masywnym podporom oraz, w głębi, niezliczonym wnękom. Nagle mrok Krainy Cieni przestał go przytłaczać.

Zerknął ukradkiem na Greka. W miękkich rysach twarzy Menandrosa jaśniał zachwyt. Nozdrza mu drżały, rozchylały się usta. Miał minę maleńkiego dziecka, którego po raz pierwszy zabrano na igrzyska z udziałem gladiatorów. Pod innymi względami, w czwórce mężczyzn, też wydawał się dzieckiem: był drobny i niepozorny przy wyrośniętym Maksymilianie, krępym i pleczystym Danielusie, zwalistym Faustusie.

— A to co? — zapytał Menandros, wskazując ścianę z ogromnym marmurowym reliefem, przedstawiającym czyjeś brodate oblicze. Snop białego światła, wpadający przez jeden z otworów w stropie, przystroił rzeźbioną głowę niezwykłą aureolą.

— Bożek — rzekł z tyłu Danielus ze wzgardliwą nutą. — Przed laty umieścił go tam cesarz. Może pochodzi z twoich stron, może z Syrii. Nazywamy go Jowiszem z Jaskiń. — Hebrajczyk uniósł wysoko latarnię, żeby dodatkowo rozjaśnić pyszny profil: olbrzymie przenikliwe oko, wielkie ucho słyszące wszelkie dźwięki, złowieszczo otwarte usta, poskręcaną kamienną brodę, gęstszą od jego własnej. Nad okiem niczego nie było, to samo poniżej brody; ów monumentalny fragment wydawał się niesłychanie stary niczym smętny relikt jakiejś pradawnej, wspaniałej epoki. — Chwała Jowiszowi! — zagrzmiał Danielus i parsknął śmiechem.

Menandros jednak przystanął, żeby przyjrzeć się uważnie imponującej, posępnej twarzy, a także marmurowemu ołtarzowi, wygładzonemu rękami czcicieli, połyskującemu odbitym światłem świec postawionych wzdłuż jego brzegów. W bocznej ścianie ołtarza widniała nisza ze zwęglonymi kośćmi niedawnych ofiar.

Maksymilian, zniecierpliwiony, przynaglił go do marszu władczym gestem.

— To dopiero początek — powiedział. — Przed nami wiele mil drogi.

— No tak, oczywiście — odparł Grek. — Ale tu wszystko jest dla mnie nowe, dziwne…

Gdy przeszli dwieście kroków drogą Via Subterranea, Maksymilian nagle skręcił w lewo, w głąb wijącego się korytarza. Ze ścian wydostawała się chłodna wilgoć w postaci strużek wody, tworzących dołem kałuże. Woń zgnilizny przyprawiała o mdłości.

Był to chyba mniej uczęszczany zakątek. Nie czuło się tu ścisku. Otwory świetlne w stropie rozmieszczono w większych odstępach. W dali rzadziej migały światełka pochodni. Jednakże z ciemności dochodziły jakieś niepokojące głosy, rechotliwe śmiechy, szmer niezrozumiałych szeptów, wesołe pomruki w nieznanych językach, a niekiedy ostry, przeszywający krzyk. Czuło się silny zapach mięsa pieczonego w spowitych dymem paleniskach, duszonych kalafiorów, gorącego pieprznego wywaru, smażonej ryby. To na pozór mroczne i posępne miasto wcale nie było miastem umarłych. Świat w podziemnych kryjówkach szaleńczo tętnił, wręcz kipiał własnym, tajemniczym życiem. Gdziekolwiek spojrzeć, w komorach i pieczarach wykutych w litej skale toczyła się lawina zdarzeń: sprzedawano czarodziejskie receptury i rzucano uroki, prowadzono legalne i lewe interesy, odprawiano obrzędy religijne związane z setką kultów, uprawiano wszelkiego rodzaju rozpustę.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Menandros.

— W grotach Tytusa Galiusza — odpowiedział Cezar. — To jeden z najruchliwszych zakątków. Trudno go opisać, bo dzieje się tu wszystko po trochu. Niejedno można zobaczyć i rzadko to samo dwa razy.

Jak po nitce przechodzili z komory do komory krętą, nisko sklepioną ścieżką. Na czele wciąż maszerował Maksymilian z roziskrzonym spojrzeniem furiata, przy czym nieraz żywszym krokiem, niżby tego chciał Menandros. Faustus i Hebrajczyk podążali bez słowa sprzeciwu. Dobrze znali Cezara. Kiedy zagłębiał się w zawikłane korytarze, wpadał niejako w szał, który gnał go wciąż naprzód i naprzód. Faustus często bywał świadkiem tego wybuchu niespokojnej, drapieżnej żądzy poznawania rzeczy jeszcze niepoznanych — palącej, nienasyconej ciekawości.

A wszystkiemu winne przeklęte wygodne życie. Z tej przyczyny młody, rozrzutny syn cesarza przeżywał katusze, spotęgowane ciągłą świadomością własnej nieużyteczności. W wielką moc szyderczo wpisała się wielka niemoc — jedyna rzecz, która dostała mu się wraz z królewskim urodzeniem. Zupełnie jakby największym wrogiem, z jakim przyszło mu toczyć bój, była jego usłana różami, lecz nudna egzystencja, z której wyrywał się dopiero w Krainie Cieni, gdzie mierzył w to, co ostateczne i nieosiągalne. Hebrajczyk był jego niezastąpionym sojusznikiem. Z reguły wystarczyło krótkie hasło, nie zawsze po łacinie, żeby uzyskać wstęp do pieczar, gdzie człowiek bez zaproszenia zwykle nie miał czego szukać.

Tutaj, w otoczeniu płonących łuczyw, rozsnuwających w powietrzu czarny kopeć — świateł nigdy nie gasnących w tym miejscu, gdzie dzień niczym nie różnił się od nocy, powstało targowisko, na którym sprzedawano wyszukane specjały, a więc języki słowików i flamingów, śledziony minogów, racice wielbłądów, jasnożółte grzebienie kogutów, łby papug, wątroby szczupaków, móżdżki pawi i bażantów, uszy orzesznic, jajka pelikanów — słowem, osobliwości ze wszystkich zakątków imperium, wystawnie wykładane na srebrzystych tacach.

Menandros, niby to Grek otrzaskany w świecie, a wybałuszał oczy jak kmiotek z prowincji.

— Rzymianie to jedzą na co dzień? — zapytał.

Cezar ze swoim mglistym etruskim uśmiechem zapewnił go, że owszem, zawsze i wszędzie, nie tylko przy cesarskim stole, ale i w najlichszej rzymskiej chałupie. Obiecał przy najbliższej okazji dać mu do skosztowania potrawkę ze słowiczych języków i pawich móżdżków.

Znaleźli się na gwarnym placu, gdzie popisywali się komedianci, żonglerzy, akrobaci, połykacze mieczy i ognia, linoskoczkowie i wszelkiej maści artyści. Naganiacze chrapliwym wrzaskiem wychwalali osiągnięcia tych, którzy ich wynajęli. Maksymilian szczodrą ręką rzucał im srebrniki, podobnie jak za jego namową Menandros. Dalej wśród kolumnady odbywały się pokazy dziwolągów, karłów i garbusów, trzech mizdrzących się półidiotów w kosztownej szkarłatnej liberii, człowieka wyglądającego jak żywy szkielet i drugiego o niebotycznym wzroście.

— Nie ma już strusiogłowego — rzekł Danielus, wyraźnie rozczarowany. — Także dziewczyny z trojgiem oczu i bliźniaków złączonych w talii.

I tutaj hojnie sypała się moneta, aczkolwiek Danielus ani myślał rozwiązywać mieszka.

— Wiesz, Faustusie, kto jest największym dziwolągiem, największym potworem? — zapytał cicho Maksymilian, gdy szli koło siebie. A ponieważ Faustus milczał, książę sam dał mu odpowiedź, i to taką, której Faustus się nie spodziewał: — Cesarz, przyjacielu, bo trzyma się z dala od innych. To nie lada odmieniec, do cna wyzuty z miłości, uczciwości i innych ludzkich uczuć. Cudaczny stwór, ten nasz cesarz. Żadna ziemska poczwara nie zasługuje bardziej na litość.

Chwyciwszy z siłą imadła najbardziej mięsistą część ręki Faustusa, Cezar przeniknął go dziwnym, zdumiewająco intensywnym spojrzeniem wściekłości i bólu. Faustus nie znał swojego druha od tej strony. Zaraz jednak Maksymilian wyszczerzył zęby, pogodnie szturchnął go w bok i mrugnął okiem, jakby chciał złagodzić wymowę swoich słów.

Dalej natknęli się na stoiska aptekarzy, stłoczone w ciasnych wnękach. Przypuszczalnie kiedyś była tu świątynia. Przed każdym stoiskiem paliła się lampka. Sprzedawcy oferowali żółć byka i hieny, skóry zdarte z węży, pajęczyny, łajno słonia.

— Co to? — Grek wskazał szklaną buteleczkę z drobniutkim, szarym proszkiem.

Danielus zasięgnął języka i zaraz meldował, że to odchody sycylijskich gołębi, cenne lekarstwo na owrzodzenia nóg i wiele innych przypadłości. W sąsiednim kramie sprzedawano rzadko spotykaną aromatyczną korę z drzew rosnących w Indiach. Nieco dalej — małe krążki z czerwonej gliny, pochodzące z wyspy Lemnos, opatrzone świętą pieczęcią Diany, rzekomy lek dla ludzi pogryzionych przez wściekłe psy, zwalczający także najsilniejsze trucizny.

— A ten tu człowiek — obwieścił Maksymilian przy następnym kramie — ma do sprzedania teriak, panaceum na wszelką dolegliwość, w tym trąd. Chyba wytwarza się go ze żmijowego mięsa, moczonego w winie, z dodatkiem nieznanych składników. Choćbyśmy kołem go łamali, tajemnicy nie zdradzi. — Puściwszy oko do właściciela kramu, sędziwego jednookiego Ajgipcjanina o sępich rysach twarzy, dodał: — Czyż nie tak, Ptolemeuszu? Choćbyśmy cię wzięli na męki?

— Mam nadzieję, Cezarze, że do tego nie dojdzie — odpowiedział sprzedawca.

— A więc jesteś tu znany? — spytał Menandros, gdy się oddalili.

— Przez niektórych. Ten kilkakrotnie taszczył do pałacu swój towar, żeby wyleczyć mojego schorowanego ojca.

— Twojego schorowanego ojca, no tak — rzekł Grek. — Cały świat modli się o jego rychły powrót do zdrowia.

Maksymilian pokiwał głową bez przekonania, jakby Menandros życzył sobie ładnej pogody na następny dzień.

Faustusa niepokoił niezwykły nastrój Cezara. Znał go jako człowieka nieprzewidywalnego, stale krążącego między żelaznym opanowaniem a nieokiełznaną swawolą, tym niemniej grzeczność zawsze nakazywała podziękować za wyrazy współczucia. On jednak nie potrafił się na to zdobyć. Zastanawiał się, co ambasador pomyśli sobie o księciu. A może nie pomyśli sobie nic szczególnego, bo założy, że tego właśnie należy się spodziewać po synu rzymskiego cesarza?

W podziemnym świecie nie istniały zegary, więc z braku słońca i nieba nie sposób było podać godziny. Wszelako brzuch Faustusa nieomylnie odmierzał czas.

— Wyjdziemy na górę, żeby coś zjeść — zwrócił się do posła — czy wolałbyś posilić się na dole?

— Na dole! Też pytanie! — oburzył się Grek. — Ani mi się śni wracać na górę!


* * *

Zjedli w oświetlonej pochodniami tawernie w odległości dwóch galerii od kramów aptekarzy, gdzie siedzieli na twardych, drewnianych ławach, wmieszani w ciżbę tchnącego czosnkiem pospólstwa. Zamówili mięso duszone w pikantnym sosie z kiszonej ryby, owoce maczane w miodzie z octem i kwaśne wino, niewiele łagodniejsze od octu. Menandrosowi najwidoczniej smakowało. Zapewne nigdy dotąd nie raczył się tak ordynarnymi delicjami; obżerał się z iście wilczym apetytem. Na skutki nieumiarkowania nie trzeba było długo czekać: czoło zrosił mu pot, policzki poczerwieniały, oczy zaszły mgłą. Także Maksymilian pochłaniał danie za daniem, popijając zdumiewającą ilością wstrętnego wina. On jednak, nawykły do takich specjałów, nie potrafił oderwać się od stołu, póki miał trunek pod ręką. Faustus, który też nie zwykł odejmować sobie od ust i często pił na umór, uwielbiając to szczególne ukojenie zmysłów po opiciu się winem, oddzielenie lotnego umysłu od coraz bardziej odpychającego, ociężałego ciała — tym razem przełykał z wysiłkiem. Mimo to starał się jak najwięcej upić z każdego dzbanka, żeby tylko Cezar nie przeholował. Resztę podsuwał nieporuszonemu, obdarzonemu bezdennym brzuchem Danielusowi, świadom, co się może zdarzyć, jeśli zamroczony winem książę wda się w jakąś głupią awanturę w podziemiach. Nietrudno mu było wyobrazić sobie, jak pewnego dnia kładzie na desce stygnące zwłoki Maksymiliana ze szpetnie rozchlastanym brzuchem. Najlepsze, co mogłoby go po tym spotkać, to spędzenie reszty życia na okrutnej zsyłce gdzieś w ponurym, germańskim zamczysku.

Kiedy w końcu późnym popołudniem podjęli wędrówkę, dało się zauważyć pewne zachwianie równowagi w grupie. Otóż Maksymilian — może dlatego, że nagle zaczął się nudzić, a może z przejedzenia — nagle stracił zainteresowanie wyprawą. Już nie pędził jak wariat, fruwając z korytarza do korytarza, jakby się ścigał z niewidocznym przeciwnikiem. Odtąd Menandros, pobudzony wlanym w siebie winem, przejął dowodzenie: gnał podziemnymi komnatami, dręczony pragnieniem zobaczenia wszystkiego, potężniejszym niż wcześniejszy animusz księcia. Nie znając okolicy, skręcał na chybił trafił: a to wciągał ich do czarnych zaułków, a to prowadził nad skraj zabójczych przepaści, gdzie po długich drabinach schodzili do niższych poziomów, a to znowu zaglądał do komór z malowanymi ścianami, w których obłąkane baby, usadowione w swoich wnękach jak na tronach, gderliwie domagały się jałmużny.

W większości wypadków Maksymilian nie był w stanie rozpoznać miejsc, do których prowadził ich Menandros, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Zadanie komentowania tego, co widzą, wziął na siebie Danielus, który w podziemnym mieście czuł się jak ryba w wodzie.

— Tutaj znajduje się podziemna arena — wyjaśnił Hebrajczyk, gdy wytężali wzrok w niemożliwej do przejrzenia czarnej czeluści. — Igrzyska rozpoczynają się o północy, pojedynki zawsze kończą się czyjąś śmiercią.

Niebawem stanęli pod połyskliwą marmurową fasadą i okazałym wejściem do pieczary będącej, zgodnie z objaśnieniem Danielusa, świątynią Jowisza Imperatora. Jego kult ustanowił cesarz Gajusz Marcjusz w nadziei, nie do końca spełnionej, że ojciec bogów utożsami się z głową państwa w oczach pospólstwa, które w przeciwnym razie mogłoby zwrócić się ku jakiejś innej, obcej religii, zdolnej skłócić poddanych z cesarzem.

— A to — oznajmił Danielus, wskazując świątynię sąsiadującą z przybytkiem Jowisza — sanktuarium Kybele, gdzie czci się Wielką Matkę.

— Ludzie na Wschodzie też oddają jej cześć — rzekł Menandros i przystanął, podziwiając okiem znawcy misterną mozaikową ornamentykę, rzędy i rzędy pokrytych wzorem płytek w kolorze czerwonym, niebieskim, pomarańczowym, zielonym i złotym, jak przystało na siedzibę pełnoprawnej bogini. — Ależ maestria — ocenił. — I wszystkie te cuda zbudowane pod ziemią, gdzie ledwo je widać nawet w blasku pochodni. Jakże śmiały zamysł, jakże niespotykany!

— Kapłani Kybele opływają w bogactwa. — Maksymilian z werwą trącił Faustusa, jakby chciał mu przypomnieć o skradzionych opalach, przeznaczonych na prezent dla konstantynopolanki, przyszłej oblubienicy brata.

Menandros ciągnął ich niezmordowanie ciemnym labiryntem. Mijali bulgoczące fontanny, ciche grobowce, pokryte freskami miejsca kultu i gwarne targowiska, aż prześliznęli się przez wąską szczelinę w ścianie i znaleźli w olbrzymiej, pustej przestrzeni, z której rozchodziły się gwieździście niezliczone korytarze, zakurzone i nieoznakowane. Podążyli jednym z nich, potem drugim i wreszcie przybyli do miejsca, gdzie krzyżowały się niewygodne, ciasne tunele. Tutaj nawet Danielus stracił orientację. Na jego czole pojawiły się zmarszczki. Faustus, który już słaniał się na nogach, też się zaczynał martwić. Ludzie gdzieś poznikali. Oprócz echa własnych kroków niczego nie słyszeli. Znane były opowieści o przemierzających podziemny świat śmiałkach, którzy po skręceniu w przypadkowy korytarz gubili się w labiryntach zbudowanych w dawnych czasach dla zmylenia potencjalnych intruzów — w nieludzko splątanym, nieuporządkowanym gąszczu dróg. Gdzie wszystkie wyjścia były zamaskowane z wyjątkiem jednego: śmierci z głodu. Smutny koniec dla młodego greckiego posła i chwackiego, przebojowego księcia…

Nie był to wszakże taki właśnie labirynt. Cztery ostre zakręty, krótka wspinaczka po drabinie, skręt w lewo i oto trafili z powrotem na Via Subterranea, choć bez wątpienia dużo dalej od miejsca, gdzie rano weszli do podziemnej metropolii. Sklepienie, wyłożone rzędami brekcji w barwie korali, miało tu strzeliste kształty. W ich stronę zmierzała procesja śpiewających kapłanów — chudzielców o twarzach wysmarowanych różem i oczodołach obwiedzionych jasnożółtymi i zielonymi kołami. Nosili białe tuniki w purpurową kratkę i szpiczaste czapy w kolorze szafranu z widniejącym u czuba znakiem wielkiego oka. Maszerując tanecznym truchtem, okładali się wzajemnie biczami z węźlastej wełnianej przędzy, obciążonej owczymi kostkami, krzyczeli ochrypłymi, skrzekliwymi głosami i śpiewali modły w obcym języku.

— Eunuchy — odezwał się Danielus z pogardą. — Czciciele Dionizosa. Odsuńcie się, bo was stratują. Gdy tak idą, nikomu nie ustąpią miejsca.

Zaraz za kapłanami nadciągnął korowód powykoślawianych komediantów, zezowatych garbusów, którzy także mieli bicze, lecz tylko udawali chłostę. Maksymilian cisnął im garść monet, to samo Menandros, na co ci natychmiast zburzyli szyki, macając z animuszem ziemię w półmroku. W głębi znajdowała się, wskazana przez Hebrajczyka, komnata zwana kaplicą Priapa. Menandros już-już się do niej wyrywał, lecz tym razem interweniował Maksymilian:

— Lepiej zostawmy ją na inny dzień, wasza dostojność. Człowiek powinien korzystać z tych rozrywek wypoczęty, a ty jesteś zmęczony po pierwszej podróży do świata mroku.

Ambasador miał skwaszoną minę. Faustus zastanawiał się, czyje zdanie zwycięży: dyplomaty z dalekich stron, którego kaprysy należało uszanować, czy cesarskiego syna, któremu nigdy niczego nie odmawiano. Po krótkim wahaniu Menandros zgodził się wrócić na górę. Być może uznał za stosowne poskromić na chwilę swoją żarłoczną ciekawość lub po prostu spełnić życzenie księcia.

— Tam jest pochylnia prowadząca do wyjścia. — Danielus wskazał na prawo. Wyszli na zewnątrz zdumiewająco szybkim krokiem.

Zapadł zmierzch. Rześkie, chłodne powietrze — jak zawsze po wyjściu — wydawało się tysiąc razy bardziej orzeźwiające niż to, którym oddychali w podziemiach. Faustus z rozbawieniem spostrzegł, że znajdują się całkiem blisko Łaźni Konstantyna, zaledwie kilkaset kroków od miejsca, gdzie rozpoczęła się ich przygoda, aczkolwiek padał z nóg, jakby przeszedł tego dnia wiele mil. Przypuszczał, że zatoczyli ogromne koło.

Marzył o kąpieli, przyzwoitym posiłku, a na koniec masażu i młodziutkiej Numidyjce.

Maksymilian z właściwą sobie książęcą arogancją zatrzymał przygodną lektykę z senatorskimi oznaczeniami i przejął ją na własny użytek. Podróżujący nią łysawy mężczyzna, którego Faustus znał jedynie z widzenia, skwapliwie wykonał polecenie i bez słowa sprzeciwu czmychnął w mrok. Faustus, Menandros i Cezar wgramolili się do środka, Hebrajczyk zaś bez szczególnego pożegnania, machnąwszy tylko zdawkowo ręką, odpłynął ciemnymi uliczkami.

W domu nie czekała na Faustusa wiadomość o tym, że książę Herakliusz wraca do miasta. Nadzieje okazały się płonne. A zatem wszystko wskazywało na to, że następnego dnia znów będzie się tułał pod ziemią.

Spał niespokojnym snem, choć Numidyjka zrobiła wszystko co w jej mocy, żeby ukoić jego nerwy.


* * *

Tym razem do Krainy Cieni dostali się wejściem między kolumną Marka Aureliusza a świątynią Izydy i Serapisa. Danielus przekonywał, że dzięki temu najszybciej dotrą do targowiska czarowników, które Menandros z nieznanych względów koniecznie chciał zwiedzić.

Dając się poznać jako sprawny przewodnik, Hebrajczyk po drodze pokazywał im wszystko, co było warte obejrzenia: Galerię Szeptów, gdzie najcichsze słowo przebywało niebywałe odległości; łaźnię Plutona, czyli szereg parujących źródeł termalnych, które wydzielały ohydną siarkową woń, ale nawet teraz, w południe, cieszyły się dużą popularnością; płynącą nieopodal rzekę Styks, czarny podziemny strumień, który toczył się z hukiem przez podziemne miasto, a uchodził do Tybru tuż powyżej Cloaka Maxima, głównego kanału ściekowego.

— To naprawdę Styks? — zapytał Menandros, popisując się łatwowiernością, której nawet Faustus się po nim nie spodziewał.

— Tak nazywamy tę rzekę — wyjaśnił Danielus — bo przepływa przez nasz świat zmarłych, rozumiesz… Tego prawdziwego, jak mniemam, należałoby szukać w twoich stronach na Wschodzie. O, tu możemy skręcić…

Nierówna, z grubsza owalna wyrwa w murze okazała się wejściem do wielkiej sali, w której funkcjonowało targowisko czarowników. Podobno z założenia miała służyć jako przechowalnia cesarskich rydwanów, żeby nie padły łupem barbarzyńskich najeźdźców. Kiedy uznano, że to zbędny środek bezpieczeństwa, w sali zaroiło się od czarowników, którzy wykonali przegrody w postaci wyłożonych pumeksem łuków, przez co powstał zlepek niskich komórek. Ośmiobocznym szybem świetlnym, wybitym wysoko w stropie sali, przeciskały się z biegnącej górą ulicy blade snopy światła, lecz oświetlenie targowiska w większej mierze brało się z okopconych piecyków, stojących przed każdym stoiskiem. Te zaś, czy to za sprawą czarodziejskich sztuczek, czy zwykłej przemyślności gorzały wesołymi, wielobarwnymi płomykami: pląsające ogniki w kolorze szkarłatu, błękitu kobaltowego czy szmaragdu mieszały się z pospolitą żółcią i czerwienią palącego się węgla drzewnego.

Zewsząd dolatywała kupiecka wrzawa. Każde stoisko wystawiało własnego naganiacza, który polecał towary swego pana. Zaledwie zjawili się na sali, jeden z nich, spocony tłuścioch w brokatowej szacie syryjskiego kroju, wyśledził w tłumie greckiego ambasadora, wietrząc interes, i jął go przyzywać obiema rękami:

— Ej, zacny paniczu! — wołał. — Może zaklęcie miłosne na dzisiaj? Najlepsze z możliwych, cudownie rozpala!

Menandros zdradzał ciekawość.

— Ależ podejdź! — zachęcał naganiacz. — Pozwól, że ukażę ci moc czarów! Skłaniają mężów ku niewiastom, niewiasty ku mężom, a dziewice ku ucieczce z domu i szukaniu kochanka. — Sięgnął za plecy, porwał kawałek zwoju pergaminowego i pomachał nim posłowi przed nosem. — Proszę, przyjacielu, proszę! Weźmiesz czysty papirus i oślą krwią wypiszesz na nim magiczne słowa, tutaj uwiecznione. Następnie dodasz włos upragnionej kobiety, może być strzępek ubrania lub nić z prześcieradła, zdobyty dowolnym sposobem. Posmarujesz papirus żywicą z octem, nakleisz na ścianie jej domu, a później nie będziesz się mógł nadziwić! Bacz jeno, żebyś sam nie uległ, bo możesz zapałać namiętnością do przechodzącego akurat poganiacza, jego osła albo czegoś gorszego! Trzy sestercje! Trzy!

— Skoro można za półdarmo kupić miłość — zapytał Maksymilian — czemu każdego dnia rzuca się do rzeki tylu nieszczęśliwie zakochanych?

— I czemu w domach uciech zawsze taki ruch — poparł go Faustus — jeśli za trzy brązowe monety każdy może mieć kobietę swoich snów?

— Lub mężczyznę — rzekł Menandros. — Bo przecież czar, jak on mówi, działa w dwie strony.

— Lub osła — dorzucił Danielus.

Ze śmiechem ruszyli w dalszą drogę.

Opodal za cenę dwóch srebrnych denarów oferowano zaklęcie niewidzialności.

— Rzecz najprostsza na świecie! — przekonywał sprzedawca, niski chudzielec, napięty jak sprężyna, którego ogorzałą, pociągłą twarz szpeciły blizny, przypuszczalnie pamiątka po bójce na noże. — Weźmiesz sowie oko, kulkę z łajna ajgipskich żuków, olej z niedojrzałej oliwki, zmielisz wszystko na papkę, natrzesz ciało i o pierwszym brzasku poranka udasz się do najbliższej świątyni Apolla, gdzie wypowiesz słowa modlitwy zapisanej na pergaminie, który dostaniesz ode mnie. Do zachodu słońca nie dojrzy cię ludzkie oko. Będziesz mógł niepostrzeżenie chadzać wśród dam w łaźni, wśliznąć się do pałacu cesarza i delektować się przysmakami z jego stołu albo wypchać trzos złotem ze stołów tych, co trudnią się wymianą pieniędzy. Jedynie dwa srebrne denary!

— Niewygórowana cena za całodniową niewidzialność — powiedział Menandros. — Zrobię przyjemność memu panu i wezmę jeden czar. — Sięgnął do sakwy, lecz Cezar chwycił go za nadgarstek i przestrzegł, żeby w takich miejscach nigdy nie godził się na cenę wywoławczą. Menandros wzruszył ramionami, jakby dla zaznaczenia, że cena i tak wydaje mu się śmiesznie niska.

Cezar wszelako trzymał się pewnych zasad. Wezwał na pomoc Danielusa, który prędko zbił cenę do czterech miedzianych dupondiusów. A ponieważ Grek nie miał w sakwie takich drobniaków, w płaceniu wyręczył go Faustus.

— Nie będziesz żałował — stwierdził sprzedawca, wręczając Menandrosowi pergamin.

Grek odwrócił się i przeczytał.

— Litery są greckie — zauważył.

Maksymilian pokiwał głową.

— Właśnie po grecku wypisują te androny. Tutaj greka jest językiem magii.

— Litery są greckie, ale nie słowa — ciągnął Menandros. — Posłuchajcie. — I zaczął dźwięcznym, tubalnym głosem: — BORKE PHOIOUR IO ZIZIA APARXEOUCH THYTHE LAILAM AAAAAA III OOOO IEO IEO IEO. — Oderwał wzrok od pergaminu. — I jeszcze trzy linijki o podobnym brzmieniu. Cóż wy o tym sądzicie, przyjaciele?

— Dobrze, żeś nie czytał do końca — odparł Faustus — bo mógłbyś nam zniknąć sprzed nosa.

— Trzeba by się wprzódy wystarać o łajno żuków, sowie oko i całą resztę — zauważył Danielus. — A promyk poranka nie pada na nas z góry, nawet gdyby udać, że jesteśmy w świątyni Apolla.

IOIOO PHRIXRIZO EOA — przeczytał Menandros z wesołym chichotem. Zwinął zwój i schował go do sakwy.

Faustus podejrzewał, że Grek nie wierzy w te głupstwa, choć czego innego się spodziewał, widząc, z jaką ochotą idzie na targowisko. A jednak kupował ochoczo. Niewątpliwie gromadził niezwykłe pamiątki dla swojego cesarza w Konstantynopolu, zabawne dowody rzymskiej infantylności. Albowiem Menandros musiał już dojść do pewnej istotnej prawdy: niemalże wszyscy czarownicy i ich sprzedawcy pochodzili ze wschodniej połowy imperium, gdzie czarnoksięska sztuka wywodziła się hen z zamierzchłych czasów faraonów i królów Babilonii, podczas gdy kupujący, całe ich rzesze, byli Rzymianami z zachodniej części imperium. Zapewne tego rodzaju czary były rozpowszechnione na Wschodzie, tamtejsi mieszkańcy mieli z nimi na co dzień do czynienia. Wschód, wylęgarnia obłudy. To tam doskonalono kupieckie fortele. Początki wschodniej kultury, ginące w mrokach historii, o całe stulecia wyprzedzały założenie Rzymu. Prowadząc interesy z tamtymi ludami, trzeba było mieć się na baczności.

A zatem Menandros zbierał świadectwa rzymskiej naiwności. Chodząc od stoiska do stoiska, wykorzystywał Danielusa do zbicia ceny i powiększał kolekcję. Zdobył wskazówki, jak stworzyć krąg mocy, wymuszający na drugich spełnienie każdego życzenia, a także łagodzący gniew zwierzchników i królów. Kupił amulet chroniący przed sennością i taki, który sprowadza sen. Nabył gruby zwój, będący długą listą sekretnych mądrości, i przeczytał wesołym tonem:

— Ujrzysz, jak drzwi się raptownie otwierają. Wejdzie siedem dziewic z głębokiej otchłani, odzianych w płótno, z obliczem żmijowym. Zwą się Parkami z Niebios i dzierżą złote różdżki. Jeśli je zobaczysz, powitaj je następująco…

Znalazł również zaklęcie, którego używa czarnoksiężnik, jeśli nie chce, żeby czaszka przemawiała niepytana w czasie rzucania uroku. Inne przyzywało Bezgłowego, stwórcę ziemi i nieba, potężnego Ozoronofrysa, i zmuszało go do wypędzenia demona z udręczonego ciała. Inne zaś pomagało odzyskać zgubiony lub skradziony przedmiot. Wrócił też do pierwszego stoiska, żeby kupić niezawodny napój miłości za ułamek pierwotnej ceny. Na koniec połakomił się na zaklęcie, dzięki któremu schlanym kamratom w czasie pijatyki wydaje się, że wyrosły im małpie pyski.

Wreszcie zadowolony z zakupów, oświadczył, że mogą iść dalej. Na końcu sali, poza rewirem handlarzy zaklęciami, zatrzymali się w królestwie wieszczek i wróżbiarzy.

— Za parę miedziaków przyjrzą się liniom na dłoni lub zmarszczkom na czole, żeby powiedzieć, jaka czeka cię przyszłość — wytłumaczył Faustus posłowi. — Za dodatkową opłatą zbadają kurze wnętrzności lub baranią wątrobę i przepowiedzą ci prawdziwą przyszłość. Może nawet przyszłość całego imperium!

Menandros nie posiadał się ze zdumienia.

— Przyszłość imperium? Pospolici wieszczbiarze na zwykłym targowisku głoszą takie rzeczy? Myślałem, że jedynie nadworny wróżbita mógłby sformułować tego rodzaju przepowiednię, i to do wyłącznej wiadomości cesarza.

— Zapewne nadworny wróżbita przekazuje wiarygodniejsze treści — rzekł Faustus. — Ale to Rzym, tutaj wszystko jest na sprzedaż. — Powiódł spojrzeniem wzdłuż alejki, aż dostrzegł człowieka, który ponoć znał najnowszą wykładnię wyroczni sybillińskich i wróżył rychły upadek imperium. Był to starzec, ani chybi Rzymianin, w żadnym razie Grek czy inny cudzoziemiec, o bladoniebieskich oczach i rzadkiej, białej brodzie. — Tam właśnie stoi jeden z naszych najzuchwalszych wróżbiarzy — oznajmił Faustus. — Za drobną opłatą powie ci, że imperium chyli się ku ruinie, że zbliża się godzina, kiedy siedem planet spotka się w znaku Koziorożca, a wszechświat zginie w ogniu.

Ekpyrosis — powiedział Menandros. — Znamy tę przepowiednię. Ciekaw jestem, na czym opiera swoje obliczenia.

— A czy to ważne?! — wykrzyknął Maksymilian, targnięty gwałtowną, niepohamowaną złością. — To wierutne bzdury!

— Może i tak — zgodził się spokojnie Faustus. A potem zwrócił się do Menandrosa, który nadal okazywał żywe zainteresowanie starcem i jego apokaliptycznymi przepowiedniami: — Przepowiednia łączy się z pradawną opowieścią o królu Romulusie i dwunastu orłach, które pokazały się na niebie w dniu, kiedy kłócił się z bratem Remusem na temat umiejscowienia miasta Rzym.

— Myślałem, że było dwanaście sępów — odezwał się Danielus.

Faustus pokręcił głową.

— Nie, orłów. A proroctwo Sybilli mówi, że Rzym przetrwa dwanaście Wielkich Lat, każde po sto lat zwykłych, i jeszcze jedno stulecie. Mamy rok 1282 od założenia miasta, wobec czego zostało nam lat osiemnaście, jak twierdzi stary brodacz.

— Powariowaliście zupełnie! — gderał Maksymilian z ogniem w oczach.

— Mimo wszystko mógłbym porozmawiać z tym człowiekiem? — poprosił Menandros.

Cezar najwyraźniej nie chciał się do niego zbliżać, lecz uprzejmej prośbie gościa nie wypadało odmawiać. Idąc do stanowiska wróżbity, Faustus przyglądał się Maksymilianowi, który ostatkiem sił starał się powściągnąć gniew.

— Ten tu pierwszy raz w mieście — zwrócił się do starca przez zaciśnięte zęby. — Chciałby się dowiedzieć, co masz do powiedzenia w kwestii wielkiej pożogi i zagłady Rzymu. Podaj cenę i opowiedz mu bajkę.

Wróżbita skulił się, struchlały ze strachu.

— Błagam, Cezarze, nie. Nie każ mi tego robić.

— A więc mnie rozpoznałeś?

— Któżby nie poznał syna cesarza? Zwłaszcza ten, kto z racji swojej profesji przenika wzrokiem każdą zasłonę.

— Rzeczywiście, moją przeniknąłeś. Ale czym cię tak wystraszyłem? Nie zrobię ci przecież nic złego. Dalej, człowieku, mój przyjaciel jest Grekiem z dworu Justyniana i rad by się wszystkiego dowiedzieć o strasznym nieszczęściu, które wnet na nas spadnie. Gadaj, co masz do powiedzenia! — Maksymilian sięgnął do sakwy po błyszczącą złotą monetę. — Świeżutki aureus, dopiero co bity. Wystarczy, żeby rozwiązać ci język? A może żądasz dwóch lub trzech?

Była to masa pieniędzy, lecz starzec umierał z trwogi. Cofnął się, cały roztrzęsiony, jakby lada chwila miał się przewrócić. Krew odbiegła mu z twarzy, a bladoniebieskie oczy wybałuszyły się i zastygły. Nic dziwnego, że się przeraził, skoro w obecności syna imperatora miał opowiadać o bliskiej zagładzie świata.

— Przestań — mruknął Faustus. — Na śmierć zadręczysz biedaka.

Jednakże Cezar kipiał gniewem.

— Nie! Oto złoto dla niego! Niech gada! Niech gada!

— To może ja przemówię, Cezarze, jeśli wola — odezwał się ktoś z tyłu twardym, świdrującym głosem. — Użyję słów, które ponad wszelką wątpliwość ucieszą twoje uszy.

Pojawił się drugi wróżbita: podejrzany typ, niechlujnie odziany w wyświechtaną żółtą tunikę. Ośmielił się szarpnąć kraj togi Maksymiliana, mówiąc, że gdy tylko zobaczył go wchodzącego na targ, wyprowadził dla niego wróżbę. Nie żądał zapłaty. Ani dwóch miedziaków za swoje słowa, ba, nawet jednego.

— Nie zawracaj mi głowy! — burknął Maksymilian i odwrócił się doń plecami.

Niepozorny wieszczek nie dał się jednak zbić z pantałyku. Z szaloną, wiewiórczą chyżością obiegł Maksymiliana, spojrzał mu prosto w oczy i z lekkomyślną odwagą, z jaką najnędzniejszy obszarpaniec staje na drodze najznamienitszego możnowładcy, powiedział:

— Kości nie kłamią, Cezarze. Ukazały mi twoją przyszłość. Przed tobą chwała! Staniesz się jednym z największych rzymskich bohaterów. Przez długie wieki ludzie będą śpiewali pieśni na twoją cześć.

Twarz Maksymiliana momentalnie rozgorzała ogniem dzikiej wściekłości. Faustus nie widział dotąd księcia tak rozjuszonego.

— Śmiesz szydzić ze mnie?! — ryknął z taką furią, że omal język mu się nie poplątał. Prawa ręka trzęsła mu się i huśtała, jakby siłą powstrzymywał ją przed spoliczkowaniem kpiarza. — Ja bohaterem, powiadasz? Bohaterem?! Bohaterem?! — Gdyby splunięto mu w twarz, nie gorączkowałby się bardziej.

Wróżbita nie dawał za wygraną.

— Tak, panie, wielkim generałem, który wstrząśnie wojskami barbarzyńców jak workiem z orzechami. Wyruszysz przeciwko nim na czele potężnej armii niedługo po objęciu cesarskiego tronu…

Najwidoczniej przebrała się miarka.

— Cesarskiego tronu?! — ryknął Maksymilian i niewiele myśląc, trzasnął na odlew swego adwersarza, który zatoczył się na ławę, przy której nadal kulił się brodacz. Książę zbliżył się, chwycił nieszczęśnika za ramię i jął go okładać bez litości, aż obita twarz spłynęła krwią, a oczy się zamgliły.

Faustus, który zrazu stał jak wryty, po chwili ruszył, żeby ich rozdzielić.

— Maksymilianie! — Usiłował pochwycić karzące ramię księcia. — Panie! Błagam! Nie godzi się… Panie…

Dał znak Danielusowi, który uwięził drugą rękę Maksymiliana. Razem odciągnęli go na bok.

Na sali zapadła głucha cisza. Czarownicy i zatrudnieni przez nich ludzie, przerwawszy pracę, patrzyli ze zdumieniem i zgrozą. Podobnie jak Menandros.

Zapomniany wróżbita, rozpostarty na ławie i lekko otumaniały, wypluł ząb i ciągnął z desperackim uporem:

— Tak czy inaczej, najjaśniejszy panie, mówię prawdę: zostaniesz cesarzem.

Faustus i Hebrajczyk musieli się namęczyć, żeby odciągnąć księcia i nie dopuścić do kolejnej bijatyki.

Faustus nie miał pojęcia, że Maksymilian przejawia skłonność do wpadania w tak niepohamowany gniew. Cezar niczego nie brał na poważnie, świat był dla niego jednym wielkim żartem. Wszystkim dawał do zrozumienia, że nie troszczy się o nikogo i o nic, nawet o siebie. Był cynikiem, człowiekiem krotochwilnie usposobionym do świata, frywolnym, nazbyt obojętnym wobec rzeczy ważkich, żeby chociażby okazać gniew tam, gdzie wymagała tego przyzwoitość. Dlaczegóż więc wyprowadziły go z równowagi słowa wieszczka? Wpadł w furię nieproporcjonalnie wielką w stosunku do zniewagi, jeśli w ogóle można było mówić o zniewadze. Mężczyzna po prostu starał się mu przypodobać. Oto zaszczycił nas sam książę królewskiej krwi: a więc dobrze, powiedzmy mu, że będzie sławnym bohaterem, a nawet po latach cesarzem. Przynajmniej druga część wydawała się prawdopodobna. Herakliusz, który niebawem miał wstąpić na tron, mógł umrzeć bezpotomnie. Wówczas, chcąc nie chcąc, ster władzy zaproponowano by młodszemu bratu, mimo że Maksymilian nieszczególnie kwapił się do rządzenia.

Ale Maksymilian — wielki bohater? Zapewne właśnie to ukłuło go do żywego. Był przekonany, że w jego piersi nie bije serce bohatera, niezależnie od tego, co mówili przymilni wróżbici. I że Rzym nie widzi w nim młodego, przystojnego księcia, zdolnego do wielkich czynów, ale swawolnego bawidamka, utracjusza i rozpustnego łotrzyka, za jakiego sam siebie uważał. Wobec powyższego potraktował słowa wróżbity nie jako pochlebstwo, lecz bezczelną drwinę.

— Chyba najlepiej będzie wstąpić do winiarni — zasugerował Faustus. — Wino ostudzi wzburzoną krew, panie.


* * *

I rzeczywiście: przy winie, choć lichym, Maksymilian zaraz się odprężył. Wnet śmiał się i kręcił głową na wspomnienie zuchwałości obdartusa.

— Bohater narodowy! Ja! I jeszcze cesarz! Czy kiedykolwiek wróżbita bardziej rozminął się z prawdą?

— Jeśli inni nie są lepsi — stwierdził Danielus — to chyba nie musimy się obawiać, że wszechświat zginie w płomieniach. To komedianci albo i gorzej. Dostarczają rozrywki naiwnym.

— W takim razie spełniają pożyteczne zadanie — zauważył Menandros. — Naiwnych jest bez liku, a przecież i oni mają prawo czasem się rozerwać.

Faustus przeważnie milczał. Przygoda w przybytku czarowników i wróżbiarzy wpędziła go w niezwyczajny nastrój otępienia. Z reguły tryskał humorem; Cezar lubił przebywać w jego wesołej kompanii, lecz od czasu przybycia do Rzymu greckiego ambasadora samopoczucie Faustusa stale się pogarszało. Teraz czuł się osaczony nieprzebranym rojem zniechęcających myśli. Wmawiał sobie, że doprowadziło do tego zbyt częste odwiedzanie podziemnego królestwa mroku i migających cieni. W minionych czasach razem z księciem zażywał tam wyłącznie przyjemności, wszelako ostatnie dwa dni w tym starożytnym, tajemniczym królestwie zagadkowych szmerów i zjaw, niewidzialnych istot, przyczajonych duchów — napełniły go uczuciem znużenia i niepokoju. Ów wilgotny, nieosłoneczniony świat podziemi był prawdziwym obliczem Rzymu, posępnym terytorium przesiąkniętym grozą i czarami, lęgowiskiem złowróżbnych znaków.

Czy świat zginie w ogniu za osiemnaście lat, jak przepowiadał strzec? Raczej nie. Tak czy inaczej, Faustus wątpił, czy dożyje tej chwili. Koniec świata może i się nie zbliżał, lecz jego własny — na pewno. Pięć lat, dziesięć, może piętnaście i będzie po nim, z pewnością przed zapowiadaną katastrofą. Przed — jak się wyraził Grek — ekpyrosis.

Ale nawet jeśli nie groziła im apokalipsa ognia, to imperium rzeczywiście zaczynało chwiać się w posadach. Objawy choroby były wszędzie widoczne. Człowiek drugi w kolejce do tronu wpadał w szał na wieść, że może zostać powołany do służby dla kraju — czyż nie był to sygnał nadchodzącego upadku? Barbarzyńcy szykowali się do ponownego natarcia, i to w odstępie jednego pokolenia od klęski, która miała ich zniszczyć na wieki — ot i następna wróżba. Zaiste, ziemia osuwała im się spod nóg.

Faustus ponownie napełnił kielich. Wiedział, że pije za dużo i za szybko; nawet jego baniasty brzuch miał ograniczoną pojemność. Jednakże wino łagodziło ból. A więc pij, Faustusie, pij. Przynajmniej ciało zazna pewnego pocieszenia. Starzał się, to prawda. Rzym był jednak znacznie starszy. Przeszłość miasta kładła się na nim ciężkim brzemieniem. Wąskie ulice, uświnione śmieciami i odchodami, dochodzące do wspaniałych placów ze srebrzystym wodotryskiem niezliczonych fontann, pałace możnych i bogatych, wszędobylskie posągi, obeliski, kolumny powyrywane z odległych świątyń, łupy z setek podbojów, nieprzebrane kaplice cudzoziemskich bogów, a gdzieś pod spodem czysty, sędziwy Rzym z początków Republiki — historia w nakładających się na siebie warstwach. W ciągu dwunastu wieków teraźniejszość wtapiała się w przeszłość, która jednak wcale nie ginęła. Tak, tak, dumał, sporo tego było. Skoro zatem nazbierało się tego tyle w minionych czasach, może czeka nas krótka przyszłość — może faktycznie dobiegamy kresu, ażeby się ostatecznie rozmiękczyć, rozproszyć w zamęcie, fatalnie zauroczyć wygodą i uciechami?

Bardzo się tym frasował. Czy jednak warto się martwić? — pytał samego siebie. Wszak sam był starym, bezecnym rozpustnikiem, kompanem młodego rozpustnika. Przez całe życie udawał, że nic go nie obchodzi.

A mimo to… mimo to nie zapominał, że w jego żyłach płynie krew prześwietnego Konstantyna, jednego z największych cesarzy w dziejach. Jemu los imperium szczególnie leżał na sercu; przez dziesięciolecia pracowicie dzierżył ster rządów, by ostatecznie uratować kraj przed upadkiem, budując na Wschodzie siostrzaną stolicę, dodatkowy fundament do wsparcia ciężaru, którego Urbs Roma nie mogła już sama udźwignąć. I oto, ponad dwieście lat później, jestem tym wobec swego dzielnego pradziada, czym tłuste, ospałe kocisko przy ryczącym lwie. Mimo tego powinienem, choćby w niewielkiej mierze, przejmować się losami imperium, które on cenił ponad życie. Ze względu na pamięć o nim, jeśli nie z innych powodów. Bo w przeciwnym razie, pytał zgryźliwie samego siebie, czy warto mieć tak szlachetne pochodzenie?

— Coś tak zamilkł, staruszku? — zapytał Maksymilian. — Czyżbyś się martwił, widząc, jak miotam się z krzykiem?

— Trochę. Ale to już za nami.

— A więc o co chodzi?

— Rozmyślam. Zgubny nałóg, niestety. — Faustus obrócił w palcach kielich i spojrzał posępnie w jego głębię. — Siedzimy w trzewiach miasta, brudnych i niezgłębionych. Zawsze miałem wrażenie, że tutaj wszystko jest nieprawdziwe jak scenografia w przedstawieniu teatralnym. A jednak dzisiaj uważam, że o wiele prawdziwsze, niż to co ponad nami. W tej jamie przynajmniej nie ma udawania. Wśród groteski i mamideł człowiek widzi swoje rzeczywiste odbicie, nie poddaje się złudzeniom. Wiemy, po co tu jesteśmy i co mamy do zrobienia. — Wskazał palcem górny świat. — Gdy tymczasem tam panuje zaćmienie. Sami siebie zwodzimy, wierząc w wieczną trwałość cesarskiej władzy i potęgę handlową Rzymu, lecz nikt swoim zachowaniem nie daje świadectwa tej wierze. Chowamy głowy w piasek jak te wielkie afrykańskie ptaki. Nadchodzą barbarzyńcy, lecz nie czynimy nic, żeby ich powstrzymać. Tym razem nas zaleją. W końcu przetoczą się z wyciem przez miasto marmurów, zbudowane wysoko nad nami. Będą palić i grabić, aż z chwały Rzymu nie zostanie nic prócz tych ciemnych, stęchłych, ukrytych, niezbadanych lochów, pełnych obcych bogów i najokropniejszych potworności. Czyli, jak sądzę, prawdziwego Rzymu, wiecznego miasta cieni.

— Za dużo wypiłeś — skonstatował Maksymilian.

— Naprawdę?

— Podziemia są krainą bajek, Faustusie, dobrze o tym wiesz. To miejsce bez znaczenia. — Książę podniósł palec, jak uprzednio Faustus. — Prawdziwy Rzym, o którym mówisz, jest tam. Zawsze tam był i zawsze będzie. Pałace, świątynie, Kapitol, mury. Twarde, niezdobyte, niezwyciężone. Wieczne miasto, to prawda. Którego barbarzyńcy nigdy nie zaleją. Nigdy!

Faustus po raz pierwszy słyszał księcia mówiącego tym tonem. W odstępie niecałej godziny znowu coś nowego: głos czysty, mocny, pełen pasji. I tym razem oczy błyszczały silnym blaskiem. Ten sam błysk Faustus przyuważył zeszłego dnia, kiedy książę nazywał cesarzy dziwolągami i potworami. Zupełnie jakby istniało coś w Cezarze, co w ciągu tych dwóch dni próbowało wydostać się z głębiny. Zapewne było już blisko powierzchni. Co się stanie z nami wszystkimi, zastanawiał się, jeżeli to coś ukaże się światu?

Na chwilę przymknął oczy i kiwnął głową z uśmiechem. Niech będzie, co ma być. Mniejsza o szczegóły.

Tego dnia wcześnie skończyli zwiedzać podziemia. Grubiański wybuch Maksymiliana w sali wróżbitów wszystkim zwarzył humor; nawet Menandros zapomniał o swojej, zdawałoby się, niewyżytej żądzy badania niezliczonych podziemnych zakamarków.

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy Faustus wrócił do swojej komnaty, obiecawszy Menandrosowi wspólną wieczerzę w ambasadorskim apartamencie w pałacu Sewera. Czekała go niespodzianka. Książę Herakliusz naprawdę udał się do domku myśliwskiego, a nie na granicę. Wiadomość wysłana przez Faustusa została doręczona. W tej chwili książę śpieszył do Rzymu; planował stawić się w mieście wieczorem i czym prędzej spotkać z wysłannikiem Justyniana.

Faustus szybko się wykąpał i włożył formalne odzienie. Numidyjka czekała na jego skinienie, lecz odprawił ją i powiadomił lokaja, że tej nocy rezygnuje z jej usług.

— Dziwny to był dzień — rzekł Menandros na widok Faustusa.

— Oj, prawda — zgodził się Faustus.

— Twój przyjaciel Cezar zdenerwował się, że wywróżono mu wstąpienie na tron. Tak bardzo go mierzi myśl o tym?

— Wątpię, by zaprzątał sobie głowę tym, że kiedyś może zostać cesarzem. Bo cesarzem zostanie Herakliusz, tego nikt nie podaje w wątpliwość. Sześć lat starszy, już w chwili narodzin Maksymiliana wstępnie przygotowany do objęcia władzy, zawsze i przez wszystkich traktowany jak przyszły następca tronu. Maksymilian nie widzi dla siebie innej przyszłości niż życie takie, jakie wiedzie teraz. Nie wyobraża siebie w roli władcy.

— Jednakże senat może ogłosić cesarzem któregokolwiek z braci, nieprawdaż?

— Senat, gdyby chciał, ogłosiłby cesarzem choćby i mnie. Teoretycznie, o czym wiesz, nie liczą się tylko i wyłącznie względy pokrewieństwa. Ale teoria i praktyka to dwie różne rzeczy. Herakliusz ma prostą drogę do tronu. Poza tym, Maksymilian nie chce rządzić państwem. Rządzenie to ciężka praca, a Maksymilian dotąd żadnej pracy się nie imał. Chyba to go właśnie dzisiaj rozwścieczyło: myśl, że pewnego dnia jakimś cudem zostanie cesarzem.

Faustus znał już Greka na tyle dobrze, że łatwo wychwycił ledwie skrywaną pogardę, z jaką ten przyjął jego słowa. Menandros miał wyrobione zdanie w kwestii tego, jakim człowiekiem powinien być cesarz: niczym Justynian, ów surowy i bezlitosny żołnierz, którego panowanie rozciągało się od Dacji i Tracji po granicę z Persami i zarazem od zamarzających brzegów Morza Pontyjskiego na północy po przyczółki w skwarnej Afryce. Dzierżył ster władzy twardą ręką jako pan wszystkich i wszystkiego, całej tej barwnej mozaiki ludów, która tworzyła Cesarstwo Wschodnie. Gdy tymczasem Cesarstwo Zachodnie, coraz bardziej zgnuśniałe, błagało Justyniana o pomoc w walce z odwiecznym wrogiem, nie polegając już na swoim chorowitym cesarzu. Mogło się pochwalić następcą tronu wymykającym się z miasta, kiedy przybywał ambasador negocjować warunki upragnionego przymierza, i drugim w kolejce pretendentem do tronu, którego tak mało pociągał cesarski splendor, że gotów był obić cherlawego nieszczęśnika za przepowiadanie mu królewskiej chwały.

Musi nas uważać za niedojdy, pomyślał Faustus. I pewnie ma rację.

Ta rozmowa zmierzała donikąd. Faustus prędko ją uciął, napomykając o powrocie księcia Herakliusza.

— W takim razie — rzekł Menandros — sprawy na północnej granicy układają się dobrze. To znakomicie.

Faustus nie czuł się zobowiązany wyjaśniać, że Cezar nie mógł w tak krótkim czasie zajechać na granicę i wrócić, że wybrał się jedynie do swojego domku myśliwskiego. Herakliusz z pewnością ośmieszy się w oczach cudzoziemca bez niczyjej pomocy.

Faustus rozkazał podawać do stołu. Ledwie uszczknęli ostatniego dania, owoców i sorbetu, gdy raptem zjawił się posłaniec z wiadomością, że książę Herakliusz przebywa już w Rzymie i oczekuje ambasadora z Konstantynopola w Sali Marka Anastazjusza w cesarskim pałacu.

Do pierwszych zabudowań pięćsetletniego kompleksu pałacowego szło się pięć minut spacerowym krokiem. Jednakże Herakliusz, lubujący się w niestosownych gestach, na miejsce audiencji nie wybrał cesarskiej rezydencji, położonej stosunkowo blisko, lecz olbrzymią, rozbrzmiewającą echami salę, gdzie zwykle zbierała się Wielka Rada Stanu — daleko w północnej części kompleksu, na samym szczycie Palatynu. Faustus zamówił dwie lektyki, żeby się tam dostać.

Książę usadowił się dumnie na podobnym do tronu siedzisku w głębi komnaty, zajmowanym przez cesarza w czasie zebrań Rady. Czekał w milczeniu, z królewskim dostojeństwem, na Menandrosa, który rad nierad przemierzał niemiłosiernie długi szlak ambasadorów.

Z tyłu niezgrabnie toczył się Faustus. W pierwszej chwili dręczyło go podejrzenie, że sędziwy imperator zmarł bez rozgłosu, a Herakliusz dlatego tak ochoczo wrócił do Rzymu, że chciał czym prędzej objąć tron po ojcu. Ktoś by jednak powiadomił Faustusa.

Menandros umiał się zachować. Uklęknął przed księciem ze wszelkimi wymaganymi gestami. Kiedy powstał, podniósł się również Herakliusz, wyciągając rękę ozdobioną imponującym pierścieniem z krwawnikiem. Menandros pocałował książęcy klejnot, a następnie wygłosił krótką mowę z pozdrowieniami od cesarza Justyniana, który życzył zdrowia swojemu bratniemu imperatorowi Maksymilianowi i jego synowi Cezarowi Herakliuszowi. Nie omieszkał też podziękować za gościnę, przy czym podkreślił zasługi Faustusa i roztropnie pominął rolę młodego Maksymiliana.

Herakliusz słuchał beznamiętnie. Wydawał się jeszcze bardziej niż zwykle zasępiony i nieobecny.

Faustus nie przepadał za dziedzicem tronu. Herakliusz zawsze wydawał się sztywny i spięty, skrępowany nawet w najmilszym towarzystwie. W przeciwieństwie do swojego młodszego brata, postawnego i dobrze zbudowanego, był człowiekiem niewysokim, drobnym i niepozornym. Patrzył na łudzi zimnym wzrokiem, na jego wąskich wargach nigdy się nie pojawił cień wesołości. W niczym nie przypominał swojego ojca. W młodości cesarz Maksymilian wyglądał tak, jak książę noszący dzisiaj jego imię: był wysokim, szczupłym, przystojnym mężczyzną o połyskliwych, rudawych włosach i niebieskich, roześmianych oczach. Herakliusz włosy miał ciemne, mocno już przerzedzone, oczy czarne jak węgle, spozierające posępnie spod krzaczastych brwi, oblicze blade i pospolite.

W trakcie audiencji nie ustalono żadnych konkretów. Zarówno książę, jak i ambasador zdawali sobie sprawę, że w czasie pierwszego spotkania nie powinno się dyskutować o królewskim małżeństwie czy wojskowym sojuszu Wschód-Zachód, mimo to Faustus nie mógł się nadziwić miałkości rozmowy. Herakliusz chciał wiedzieć, czy Menandros życzy sobie obejrzeć zmagania gladiatorów w nadchodzącym tygodniu, rzekł kilka słów o swoich etruskich przodkach i ich przekonaniach religijnych, które, jak twierdził, stanowiły przedmiot jego badań, i wspomniał o jakiejś marnej greckiej sztuce, wystawionej przed tygodniem w Odeum Agryppy Ligurinusa. I ani słowa o barbarzyńcach zbierających się nad granicą. O ciężkiej chorobie ojca — ani słowa. O nadziejach na serdeczną przyjaźń z Justynianem — ani słowa. Równie dobrze mógł rozprawiać o pogodzie. Menandros bez zmrużenia oka odpowiadał banałem na banał. Nie mógł się zachować inaczej: tutaj Herakliusz był panem i władcą.

Książę postanowił zakończyć audiencję:

— Mam nadzieję, że się wnet zobaczymy. — Uciął rozmowę tak nieoczekiwanie i bezceremonialnie, że nawet bystry Menandros nie potrafił ukryć zaskoczenia. Z ust wyrwało mu się głośne westchnienie. — Żałuję, ale jutro muszę znowu wyjechać z miasta. Zaraz jak wrócę, przy pierwszej sposobności… — Wyciągnął dłoń z pierścieniem do pocałowania.

Gdy czekali na lektyki, Menandros się odezwał:

— Mogę powiedzieć ci coś bez ogródek?

Faustus zachichotał.

— Niech zgadnę. Nasz Cezar przynudza?

— Mniej więcej tak bym to określił. Zawsze jest taki?

— Ależ skąd. Dziś jeszcze nie wypadł najgorzej. Rzekłbym, że rozmawiał z tobą w swoim najlepszym nastroju.

— No proszę. Ciekawe. I to ma być przyszły władca Zachodu… Słyszeliśmy w Konstantynopolu, że urok osobisty Cezara Herakliusza, jak by to powiedzieć, nie zwala z nóg. Mimo to nie spodziewałem się…

— Nie spodobało ci się całowanie pierścienia?

— Tym się w ogóle nie przejąłem. Będąc ambasadorem, człowiek musi okazywać uległość, przynajmniej wobec cesarza. A wobec jego syna? Raczej też, kiedy tego się po nim oczekuje. Nie, Faustusie, co innego mnie uderzyło. Nie wiem, jak to wyrazić, pozwól mi skupić myśli… — Menandros zamilkł. Wbił wzrok w nocne ciemności, w stronę Forum i Kapitolu po drugiej stronie doliny. — Jestem człowiekiem dość młodym — podjął temat — lecz wnikliwie studiowałem dzieje Cesarstwa Wschodniego i Zachodniego. Chyba wiem, co powinno cechować cesarza. Tę rzecz określa greckie słowo „charyzma”. W pewnej mierze, choć niezupełnie, tożsame z łacińskim słowem „virtus”. Charyzma występuje w wielu odmianach. W sprawowaniu rządów można pomagać sobie silną osobowością, wzbudzaniem podziwu, strachu i szacunku. Świetnym tego przykładem jest Justynian lub Wespazjan z dawnych czasów czy później Tytus Galiusz. Można też łączyć w sobie wielką determinację i przebiegłość. Tu bym wymienił sławnego Augusta i Dioklecjana. Można być człowiekiem łaskawym i niepospolicie mądrym, jak, powiedzmy, Hadrian czy Marek Aureliusz. Można się wsławić czynami na polu chwały. Myślę o Trajanie, Gajuszu Marcjuszu i dwóch cesarzach o imieniu Maksymilian. Jednakowoż… — Menandros znowu przerwał. Tym razem głęboko odetchnął, nim dokończył myśl: — Jeśli komuś brakuje łaskawości, mądrości, męstwa, przebiegłości i umiejętności wzbudzania strachu i szacunku…

— Myślę, że Herakliusz będzie umiał budzić strach.

— Strach, i owszem. Każdy cesarz to potrafi, przynajmniej do czasu. Kaligula, Neron, Domicjan, Kommodus.

— Wszystkich czterech, których wymieniłeś, zamordowano, co?

— O to właśnie chodzi. — Zbliżały się lektyki i Grek odwrócił się do Faustusa ze spokojnym, niemalże nieziemskim uśmiechem. — Jakże to dziwne, chyba nie zaprzeczysz, że dwaj królewscy bracia tak bardzo się różnią. Ten z charyzmą ani myśli służyć imperium jako jego władca. Ten, któremu przeznaczono tron, charyzmy wcale nie ma. Wielka szkoda… ze względu na nich, na was, może nawet na cały świat. Bogowie lubią płatać ludziom figle, przyjacielu. Choć nas nie zawsze śmieszą ich żarty.


* * *

Nazajutrz nie schodzili w podziemia. Menandros przysłał wiadomość z oznajmieniem, że nie rusza się dzisiaj z komnaty, zajęty przygotowywaniem listów do Konstantynopola. Podobnie Cezar Maksymilian zawiadomił Faustusa, że na razie nie będzie mu potrzebne jego towarzystwo. Faustus przez cały dzień borykał się z obfitym zalewem rutynowych dokumentów, nieustannie produkowanych w jego urzędzie. Ponadto, jak zawsze w połowie tygodnia, uczestniczył w zebraniu pracowników kancelarii, później zaś moczył się kilka godzin w publicznej łaźni i zjadł obiad z filigranową, jasnooką Numidyjką, która przez półtorej godziny przypatrywała mu się bez słowa z drugiego końca stołu (ledwie tknęła jedzenie: miała apetyt ptaszka, bardzo małego ptaszka), i po posiłku posłusznie udała się z nim na kanapę. Kiedy już sobie poszła, wybrał pierwszą lepszą sztukę Seneki, makabrycznego Tiestesa, i jął czytać w łóżku. Wpadł mu w oko fragment, którego wolałby nie napotkać tego wieczoru: Przemożny strach mnie bierze, że wszechświat rozpadnie się w drobny mak, zamieni się w ruinę. Że wróci bezkształtny chaos, zmiecie bogów i ludzi, a planety krążące na niebiosach zniszczą ziemię i morze. Faustus wpatrywał się w słowa, aż litery zaczęły mu biegać przed oczami. I nagle wyrosło przed nim następne zdanie: Ze wszystkich pokoleń wybrano nasze, abyśmy zakosztowali gorzkiego przeznaczenia, aby nas przygniotły odłamki skruszonego nieba. Ależ niestrawna lektura do poduszki! Odrzucił zwój i zamknął oczy.

I tak, pomyślał, mija kolejny dzień w życiu Faustusa Flawiusza Konstantyna Cezara. Barbarzyńcy dobijają się do bram, cesarzowi śmierć zagląda w oczy, następca tronu hasa po lesie, kłując dzidą nieszczęsnego zwierza, a stary Faustus grzebie się w głupich urzędowych papierach, byczy się pół dnia w wielkiej marmurowej wannie z ciepłą wodą, zabawia się ze smagłym, filuternym dziewczątkiem i odnajduje złe wróżby w lekturze do poduszki.

Następny dzień rozpoczął się od przybycia jednego ze służących Menandrosa z wiadomością, że po południu ambasador pragnąłby po raz trzeci wyprawić się do podziemnego miasta. Zależało mu szczególnie na obejrzeniu kaplicy Priapa i sadzawki chrzczeńców, a może też katakumb świętych chaldejskich dziewek. Wyglądało na to, że pragnienia Greka uzyskały zmysłowe zabarwienie.

Faustus skreślił zwięzłą wiadomość dla Cezara Maksymiliana: powiadomił go o najbliższych planach i prosił na przewodnika Hebrajczyka Danielusa. Daj mi znać do godziny szóstej, gdzie mamy się spotkać — zakończył. Tymczasem minęło południe, a odpowiedź od księcia nie nadeszła. Drugi list też pozostał bez odzewu. Zbliżała się chwila, kiedy musiał się udać do pałacu Sewera i zabrać ambasadora. Obawiał się, że podczas tej ekspedycji będzie stanowił jednoosobową gwardię Menandrosa. Nie uśmiechało mu się jednak takie rozwiązanie; od rana czuł się przygnębiony, zupełnie nie w sosie. Żeby wywiązać się z zadania, musiał mieć przy sobie rezolutnego Maksymiliana.

— Do Cezara — polecił tragarzom.

Maksymilian — niewykąpany, nieogolony, z podkrążonymi oczami, w starej potarganej szacie — wystraszył się na jego widok.

— Cóż to, Faustusie? Czemu przybywasz bez zapowiedzi?

— Wysłałem rano dwie wiadomości, Cezarze. Trzeba poprowadzić Greka do Krainy Cieni.

Książę wzruszył ramionami. Najwyraźniej go nie powiadomiono.

— Nie śpię od godziny. A spałem tylko trzy. Miałem ciężką noc. Mój ojciec umiera.

— Naturalnie. Od dłuższego czasu wszyscy o tym myślą, pogrążeni w smutku — rzekł nieszczerze Faustus. — Może kres długich mąk będzie wybawieniem dla najjaśniejszego pana?

— Nie chodzi mi o to, że jest chory. To już jego ostatnie godziny. Przez całą noc czuwałem przy nim w pałacu.

Faustus zmrużył oczy, zdumiony.

— Twój ojciec jest w Rzymie?

— Oczywiście. Gdzieżby indziej?

— Krążyły pogłoski, że przebywa na Capri, Sycylii, może nawet w Afryce…

— Słuchasz pogłosek?! Brednie idiotów! Nie rusza się stąd od miesięcy, od czasu powrotu z uzdrowiska w Bajach. Nie wiedziałeś? Rzecz jasna, mało kto go odwiedzał, bo jest bardzo zmęczony i nawet najkrótsza rozmowa nadwątla jego siły. Wczoraj koło południa nastąpił kryzys. Plwał czarną krwią, wstrząsały nim przeraźliwe konwulsje. Zawezwano cały hufiec doktorów, z których każdy marzył o wyleczeniu cesarza, ryzykując jego przedwczesną śmierć. — Z obłąkańczą pasją Maksymilian wymieniał środki, jakimi w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin starano się uzdrowić władcę: nacieranie lwim sadłem, napój z psiego mleka, żaby gotowane w occie, suszone cykady rozpuszczone w winie, figi nadziewane mysią wątróbką, smoczy język gotowany w oliwie, oczy krabów słodkowodnych i inne jeszcze medykamenty, niezwykle rzadkie i kosztowne, istna farmakopea. Dość leków, żeby uśmiercić zdrowego człowieka. A przecież nie koniec na tym. Puszczano krew. Kąpano w balii z miodem posypanym złotem w proszku. Oblepiano ciepłym błotem ze zboczy Wezuwiusza. — A przed świtem ostatni błazeński zryw: naga dziewica dotyka go dłonią i trzykrotnie wzywa Apolla, żeby wstrzymać postęp choroby. Aż dziw, że w tak krótkim czasie udało się znaleźć dziewicę. Oczywiście, mogliby ją sobie powołać mocą dekretu działającego wstecz.

Książę uśmiechnął się szelmowsko, lecz Faustus wiedział, że to tylko fasada, mięśnie z trudem przymuszone do pokazywania chłodnego cynizmu, jakiego należało się po nim spodziewać. Jednakże w podkrążonych, podpuchniętych oczach Cezara odbijała się głucha rozpacz młodzieńca, strapionego cierpieniem drogiego mu ojca.

— Jak myślisz, umrze dzisiaj? — zapytał Faustus.

— Raczej nie. Lekarze twierdzą, że ma niezwykle silny organizm. Wytrzyma jeszcze dzień, może dwa lub trzy. Na więcej bym nie liczył.

— Twój brat przy nim czuwa?

— Mój brat? — zdziwił się Maksymilian, osłupiały. — Sam mówiłeś, że zamieszkał w domku myśliwskim!

— Wrócił przedwczoraj wieczorem. Przyjął oficjalnie Greka w Sali Marka Anastazjusza. Uczestniczyłem w audiencji.

— A niech go! — mruknął Maksymilian. — Parszywiec! Parszywiec!

— Audiencja trwała może z piętnaście minut. Potem oświadczył, że rankiem wyjeżdża z miasta, no ale kiedy się dowiedział, że twój ojciec ciężko choruje, z pewnością… — Faustus nagle wszystko zrozumiał i wbił w niego wzrok z niedowierzaniem. — Chcesz powiedzieć, że wczoraj się z nim nie widziałeś? W czasie dnia ani razu nie odwiedził ojca?

Przez chwilę obaj milczeli.

— Śmierć napełnia go przestrachem. Jej widok, jej woń, myśl o niej. Nie znosi obecności chorych. Dlatego starał się unikać cesarza, odkąd ten zachorował. Tak czy owak, nie oddałby za niego nawet funta psich kłaków. To całkiem w jego zwyczaju: przyjechać do Rzymu, spać pod jednym dachem ze staruszkiem i nawet go nie odwiedzić, ba, nie zapytać o jego zdrowie, a nazajutrz spokojnie wyjechać. Prawdopodobnie nie wie, że ojciec już stoi nad mogiłą. Nie pofatyguje się, oczywiście, żeby spotkać się ze mną.

— Należałoby go wezwać do Rzymu — rzekł Faustus.

— Tak, chybaby należało. Za dzień, dwa zostanie imperatorem. — Maksymilian przypatrywał się Faustusowi zaczerwienionymi oczami. Wydawał się otumaniały ze zmęczenia. — Zrobisz to, Faustusie? Natychmiast. Tymczasem ja się wykąpię i ubiorę. Grek czeka, żebyśmy z nim zeszli w podziemia?

Faustus zdębiał.

— Chcesz powiedzieć… że pójdziesz tam… dziś, kiedy… kiedy twój ojciec…?

— Czemu nie? Na nic się nie przydam staruszkowi. Lekarze przysięgają, że wytrzyma jeszcze jeden dzień.

W Cezara wstąpiła dziwna lodowatość. Faustus chciał się cofnąć, żeby uciec od chłodu.

— W każdym razie, nie ja zostanę cesarzem! — rzekł Maksymilian zimnym, zjadliwym tonem. — Obowiązkiem mojego brata, nie moim, jest czekanie w gotowości, żeby ująć ster rządów. Pchnij gońca do Herakliusza, niech wraca czym prędzej, a my z Grekiem spróbujemy się trochę zabawić. Na drugą okazję możemy długo czekać.


* * *

W tak krótkim czasie niepodobna było znaleźć nieocenionego Hebrajczyka, toteż wycieczka musiała się odbyć bez jego przewodnictwa. Faustus czuł dyskomfort, bo myszkowanie w kaplicy Priapa wiązało się z niejakim ryzykiem. Wolałby mieć pod ręką rosłego, nieustraszonego Danielusa, gdyby znaleźli się w tarapatach. Tymczasem Maksymilian niczym się nie przejmował. Tego dnia książę był w bojowym nastroju, nawet w jego przypadku dość niezwykłym. Wściekłość z powodu nieobecności brata i przygnębienie chorobą ojca wywierały na niego nieznośną presję. Sprawiał wrażenie, jakby tylko jeden krok dzielił go od gwałtownego wybuchu.

Mimo wszystko zachowywał spokój, stąpając na czele, gdy schodzili krętą pochylnią niedaleko łaźni Konstantyna i szli w stronę groty, gdzie odbywały się rytuały na cześć Priapa. Korytarz miał niski strop, na ścianach ociekających wilgocią rozpełzły się szarozielone grzybowe naloty. Im bliżej celu, tym silniej Menandros okazywał dziecięcy entuzjazm, budzący w Faustusie wzgardliwe rozbawienie. Czyżby w Konstantynopolu zaginęły mroczne kulty? Czy Justynian był aż tak surowym panem, że wszystkie wytępił, gdy jego własna żona Teodora, za młodu aktorka, prowadziła się wyjątkowo niegodnie?

— Tędy — szepnął Maksymilian, wskazując otwór w murze komory, szczelinę łatwą do przeoczenia. — Podejdziemy w górę, nad kaplicę, skąd będziemy mieli doskonały widok. Tylko ani mru-mru! Jedno kichnięcie i po nas! Jeśli zobaczą, że ich podglądamy, zaczają się tu z toporami, a innych wyjść nie ma.

Zrobiło się stromo. Człowiek o wzroście Maksymiliana czy Faustusa nie mógł się wyprostować w tunelu, lecz Menandros nie miał z tym kłopotu. Młody, zwinny Maksymilian poruszał się z łatwością, lecz dla otyłego, niezgrabnego Faustusa każdy krok był wyzwaniem. Już po chwili się spocił i zasapał. Raz grzmotnął lampką o ścianę, co odbiło się w przejściu głuchym echem i rozgniewało księcia, który syknął i spiorunował go wzrokiem.

Już z wyprzedzeniem wiedzieli, że odbywa się ceremonia. Zwiastowało ją brzmienie cymbałów, warkot bębnów, jazgotliwe granie rogów, piskliwy śpiew fletów. Kiedy dotarli tam, skąd można było wygodnie oglądać całą scenę, Maksymilian kazał położyć lampki w kącie, ażeby ich blask nie został zauważony w świątyni, i wskazał Grekowi najlepsze miejsce do obserwacji.

Faustus bynajmniej nie wytężał wzroku. Wszak widział to już tyle razy: ściany pokryte barwnymi, zmysłowymi malowidłami, wspaniały ołtarz chutliwego boga i posąg siedzącego Priapa, któremu spomiędzy ud, niczym kamienny słup, sterczał olbrzymi fallus. Przed obliczem strasznego bożka tańczyło sześć nagich czcicielek. Miały naoliwione, farbowane ciała, oczy świecące dzikim, szalonym ogniem, nozdrza wydęte, wargi rozchylone w lubieżnym uśmiechu. Wywijając rozkołysanymi piersiami, pląsały i podrygiwały.

Z dołu dochodziły słowa śpiewane w rwanym, napastliwym rytmie:

— Przybądź, o wielki Priapie, jak słońce przybywa na poranne niebo. Przybądź, o wielki Priapie, i daj mi łaskę, pokarm, wdzięk, urodę i rozkosz. Twoje imiona w niebiosach to: Lamphthen, Ouothi Ouasthen, Ouothi Oamenoth, Enthomouch. I znam twe wcielenia: na wschodzie jesteś ibisem, na zachodzie wilkiem, na północy przybierasz postać węża, na południu zaś orła. Przybądź, o Priapie! Przybądź, o Priapie! Przybądź…

Jedna po drugiej niewiasty przyskakiwały do masywnego posągu, całowały czubek wielkiego fallusa, pieściły go lubieżnie.

— Wzywam cię, Priapie! Daj mi łaskę, postać, urodę! Daj mi rozkosz. Albowiem ty jesteś mną i ja tobą. Twoje imię moim imieniem, moje twoim.

Rozgrzmiał przeraźliwy, demoniczny huk bębnów. Faustus wiedział, co on oznacza: jedna z czcicielek pnie się na złoty posąg. Menandros, urzeczony widokiem, wychylał się nieostrożnie. Nie było obaw, że w tej części ceremonii któryś z rozochoconych celebrantów podniesie wzrok i dostrzeże intruza, jednakże Grek mógł wypaść, stoczyć się w dół i runąć między nich. Śmiałków podpatrujących ceremonie ku czci Priapa karano śmiercią. Faustus wyciągnął rękę, lecz uprzedził go książę, który już ciągnął do siebie posła.

Wprawdzie przyglądanie się z ukrycia było zakazane, pewnym osobom zezwalano jednak na wejście do kaplicy. Faustus wiedział, że pod ścianą, w cieniu za posągiem, rozstawiło się pięciu lub sześciu muskularnych niewolników. Lada chwila kapłanka Priapa miała dać sygnał do rozpoczęcia orgii.

Menandrosa trzeba było siłą odciągać. Czaił się przy krawędzi szczeliny niczym mały chłopiec, pragnący poznać najtajniejsze sekrety kobiecości. I chociaż przedstawienie ciągnęło się już długo, bardzo długo, tak że zaspokoiłoby największego dociekliwca, to jednak Menandros chciał zobaczyć więcej. Faustusa frapował jego głód poznania. Sam ledwo pamiętał czasy, kiedy życie toczące się na dole miało dlań posmak nowości, więc z zaskoczeniem patrzył na Menandrosa, który okazywał niezwykłą ciekawość wobec rzeczy tak przyziemnych jak zmysłowe igraszki w czasie orgii. Zupełnie jakby na dworze cesarza Justyniana nade wszystko ceniono cnotę i czystość obyczajów. Mimo przeczących temu pogłosek.

Gdy wreszcie udało się odciągnąć ambasadora, ruszyli dalej, żeby zaliczyć następny punkt wycieczki: sadzawkę chrzczeńców.

— Tutaj na was poczekam — oznajmił Faustus na skraju stromych, spiralnych schodów, prowadzących w czarną, nieprzeniknioną otchłań, gdzie odbywały się rytuały kultu zanurzania. — Takie wspinaczki już nie dla mnie, grubasa i niezgraby.

Było to, o czym dobrze wiedział, czarujące miejsce: wydrążone w skale groty o gładkich ścianach, ozdobione połyskliwą szklaną mozaiką w kolorze bieli, czerwieni i błękitu, dodatkowo rozjaśnioną złotymi malunkami; były sceny z polowania Diany, gruchające gołębie, kupidyny pływające z łabędziami, nimfy w erotycznych pozach, rozbuchani satyrowie. Jednakże dokuczała duchota i stęchlizna, śliskie kamienne schody dawały się we znaki obolałym nogom, a ostatnia wymęczająca faza długiego zejścia, prowadząca z mozaikowej groty do bezdennej czarnej sadzawki, położonej na najniższym poziomie, byłaby dla niego nader trudna. A przecież, o zgrozo, czekałoby go potem wyjście na górę.

Zatem wolał poczekać. Z ciemności doleciał szmer srebrzystych śmiechów. Oddawano tu cześć trackiej bogini Bendis: wulgarnemu, długowłosemu demonowi, skupiającemu wokół siebie bezwstydnych czcicieli. O każdej porze dnia i nocy można się było natknąć na ceremonię, obejmującą zwyczajne orgiastyczne ekscesy, jednakże okraszone spektakularnym skokiem do lodowatej sadzawki, w której nurzała się Bendis, dająca przebaczenie za popełnione grzechy i zachęcająca do popełniania nowych. Nie był to zamknięty krąg wtajemniczenia, wszystkich mile witano. Faustus dawno poznał sekrety kultu Bendis. W przeszłości często chrzcił się w przeraźliwie zimnej wodzie i nie marzył o podobnej przygodzie. Wprawne zabiegi jego numidyjskiej turkaweczki Oalatei dostatecznie rekompensowały mu słabnącą chuć.

Bardzo długo czekał, nim Menandros i Maksymilian powrócili z głębin. Po wyjściu niewiele mówili, lecz triumfalny wyraz na zarumienionej twarzy Greka świadczył o tym, że w sanktuarium chrzczeńców zaznał rozrywek, na jakich mu zależało.

Przyszła kolej na chaldejskie nierządnice. Musieli się przeprawić na drugi koniec podziemnego miasta, pod Circus Maximus, gdzie spotykały się liczne pieczary. Menandros chyba nasłuchał się opowieści o tych ladacznicach, w dużej mierze bajek wyssanych z palca.

— Nie wolno ich nazywać nierządnicami — wyjaśnił Faustus. — To są prostytutki, święte prostytutki.

— Niewielka różnica — skomentował z przekąsem Grek.

— Rozumie się przez to — dodał Cezar — że zawsze są to szanujące się kobiety, wyznawczynie kultu, który przywędrował do nas z Babilonii. Niektóre nawet się stamtąd wywodzą, chociaż te należą do rzadkości. Tak czy inaczej, wymaga się od każdej, ażeby jeden jedyny raz, między… tu nie jestem pewien, Faustusie… szesnastym a trzydziestym rokiem życia, udała się do sanktuarium bogini, usiadła tam i czekała na nieznajomego, który przyjdzie i weźmie ją na noc. Rzuca jej na kolana drobną srebrną monetę. Ona wtedy wstaje i idzie z nim, choćby był paskudną, obmierzłą kreaturą. Tym uczynkiem wypełnia swoje zobowiązanie wobec bogini, by po powrocie wieść życie czyste i niewinne.

— Niektóre, jak słyszałem — powiedział Faustus — przychodzą wiele razy, żeby wypełnić swą powinność. Być może z nadmiernej pobożności. No, chyba że lubią zabawę z nieznajomym.

— Chciałbym to zobaczyć. — Menandros znów promieniał chłopięcym zapałem. — Cnotliwe kobiety, powiadacie? Żony i córki możnych ludzi? I muszą się oddawać nieznajomym? Nie mogą odmówić pod żadnym pretekstem? Justynian nie uwierzy, jak mu powiem.

— To przecież przyszło ze Wschodu — zauważył Faustus. — Z chaldejskiej Babilonii. Przedziwne, że w twojej stolicy o tym nie słyszano.

Jakoś nie chciało mu się w to wierzyć. Z licznych opowieści, jakie doszły jego uszu, wnosił, że Konstantynopol jest równie gościnny dla orientalnych wierzeń jak Rzym. Zaczynał się zastanawiać, czy Menandros, posłuszny racji stanu, nie jest zmuszony przedstawiać Cesarstwo Wschodu jako ostoję surowej pobożności i wszelkich cnót moralnych. Może czynił tak przez wzgląd na warunki przymierza, które chciał negocjować? W każdym razie, powody były niejasne.

Tego dnia nie udało im się zobaczyć świętych chaldejskich prostytutek. Pokonali połowę drogi, gdy od strony Via Subterranea dobiegł ich stłumiony gwar wzburzonych głosów. Zbliżywszy się do podziemnego gościńca, potrafili już zrozumieć treść urwanych zdań. Chaotyczne okrzyki ciągle zlewały się ze sobą, lecz sprowadzały się do jednego: — Cesarz nie żyje! Cesarz nie żyje!

Pomyłka wykluczona.

— Tak szybko… — bąknął Maksymilian grobowym tonem, jakby sam umierał. — To się nie miało stać dzisiaj.

Faustus zerknął na Cezara, który miał kredowobiałe oblicze, jakby całe życie przesiedział w podziemnych grotach. Jego oczy, ciskające błyskawice, upodabniały się do kunsztownie wygładzonych szafirów. Porażał spojrzeniem.

Nadbiegł ku nim, gnany trwogą, mężczyzna w luźnych, żółtych szatach kapłana jakiejś azjatyckiej religii. Wpadłszy na Maksymiliana w wąskim korytarzu, próbował się przecisnąć koło niego, ten jednak chwycił i unieruchomił jego ręce, przysunął twarz do jego twarzy i zapytał o wieści.

— Jego wysokość… — wysapał mężczyzna z wybałuszonymi oczami. Mocno seplenił na syryjską modłę. — Nie żyje! Przed pałacem płonie wielkie ognisko. Pretorianie wyszli na ulice, żeby pilnować porządku.

Z przekleństwem na ustach Maksymilian odepchnął Syryjczyka, przy czym zrobił to tak stanowczo, że nieszczęśnik odbił się od ściany. Potem spojrzał na Faustusa.

— Muszę wracać do pałacu — oświadczył. Nie mówiąc nic więcej, odwrócił się i puścił biegiem. Pędząc potężnymi, wściekłymi susami w stronę Via Subterranea, zniknął z oczu Faustusowi i Menandrosowi.

Poseł wydawał się przybity nowiną.

— Nas też nie powinno tu być — rzekł.

— To prawda.

— Idziemy do pałacu?

— Lepiej nie ryzykować. Wszystko się może zdarzyć, kiedy umiera cesarz, a następca tronu przebywa daleko.

Faustus ujął Menandrosa pod rękę. Początkowo Grek wydawał się zaskoczony, ale musiał prędko pojąć, że dzięki temu nie stracą siebie z oczu wśród zamętu, jaki wybuchł w podziemiach. Złączeni ze sobą w ten sposób, ruszyli w stronę najbliższej pochylni.

Wieść błyskawicznie przechodziła z ust do ust, przewalały się tabuny oszalałych ludzi. Faustus, choć z wysiłku serce waliło mu młotem, starał się iść co tchu, dosłownie wlokąc za sobą Menandrosa, każdego zaś, kto zagradzał mu przejście, odpychał swoim pękatym ciałem.

— Cesarz nie żyje! — powtarzał raz wraz chór głosów. — Cesarz nie żyje!

Kiedy mógł wreszcie zmrużyć oczy w świetle dziennym, zauważył na twarzach wyraz zdumienia i zgrozy. Sam nie doszedł jeszcze do siebie, aczkolwiek śmierć cesarza Maksymiliana nie uderzyła go wcale jak grom z jasnego nieba. Staruszek jednak dzierżył tron przeszło czterdzieści lat, a więc prawie najdłużej w dziejach Rzymu, dłużej nawet od Augusta, może tylko krócej od swojego dziadka, pierwszego Maksymiliana. Cesarze o etruskich korzeniach zaprawdę cieszyli się długim życiem. Faustus był szczupłym gołowąsem, gdy ostatnim razem rządy przechodziły z rąk do rąk. W tamtym przypadku sukcesja nastąpiła w godny sposób: młody, urodziwy książę, przyszły Maksymilian II, towarzyszył ojcu w chwili śmierci i niezwłocznie udał się do świątyni Jowisza Kapitolińskiego, ażeby odebrać hołd od senatorów oraz przyjąć tytuły i odznaki nowego urzędu.

Tym razem okoliczności były inne. Nie czekał na tron młody, urodziwy dziedzic — zamiast niego żałosny książę Herakliusz… który umyślił sobie prysnąć ze stolicy w dniu śmierci ojca. Czasami dochodziło do nieprzewidzianych wydarzeń, kiedy zwalniał się tron, a następca nie raczył się o niego upomnieć. Po zamordowaniu Kaliguli, wykorzystując taką właśnie sposobność, cesarzem został Klaudiusz, jąkała i kaleka. Podobnież Tytus Galiusz, gdy zamordowano Karakallę, wspiął się na szczyty chwały. Nawiasem mówiąc, w ten sposób władzę przejął pierwszy cesarz z etruskiej linii, po tym jak Teodozjusz, żyjący dłużej od swojego syna Honoriusza, ostatecznie zmarł w roku 1168. Kto wie, jakie zawirowania w walce o rzymski tron nastąpią przed upływem nocy?

W tych warunkach Faustus odpowiadał za bezpieczne odprowadzenie ambasadora do pałacu Sewera. Później powinien oczekiwać w kancelarii na rozwój wypadków. Wszelako Menandros nie rozumiał chyba powagi sytuacji. Fascynował go tumult na ulicach. Jako zawołany, niefrasobliwy turysta, chciał iść do Forum, gdzie rozgrywały się najważniejsze wydarzenia. Faustus musiał przekroczyć granice dyplomatycznej kurtuazji, aby go skłonić do zarzucenia lekkomyślnego pomysłu i powrotu na kwaterę. Menandros zgodził się, kiedy po drugiej stronie ulicy zobaczył hufiec pretorianów, którzy okładali pałkami każdego, kto wyglądał im na mąciwodę.

Faustus jako ostatni z pracowników kancelarii dotarł do siedziby administracji, położonej tuż obok pałacu monarchy.

Kanclerz Licyniusz Obsekwens powitał go z kwaśną miną:

— Gdzieżeś ty się podziewał, Faustusie?

— Towarzyszyłem ambasadorowi Menandrosowi podczas wycieczki do Krainy Cieni — odparł z równie kwaśną miną. Nie zależało mu na przychylności Licyniusza Obsekwensa, zamożnego neapolitańczyka, który swoje wysokie stanowisko zawdzięczał przekupstwom. Przypuszczał, że pod rządami nowego cesarza obaj wylecą z kancelarii. — Ambasador pragnął ujrzeć kaplicę Priapa i inne podobne miejsca — dodał z nutą złośliwości. — No to go tam zabraliśmy. Skąd miałem wiedzieć, że dzisiaj umrze cesarz?

— Zabraliśmy? O kim mówisz?

— O sobie i Cezarze Maksymilianie.

Licyniusz przymknął swoje pożółkłe oczy.

— No tak, twój dobry przyjaciel Cezar. Mogę zapytać, gdzie on teraz przebywa?

— Rozstaliśmy się, gdy w podziemiach rozeszła się wieść o śmierci najjaśniejszego pana. Nie mam pojęcia, gdzie może obecnie przebywać. Podejrzewam, że w cesarskim pałacu. — Przerwał na chwilę. — A co z Cezarem Herakliuszem, który od dziś jest imperatorem? Dostał ktoś od niego wiadomość?

— Wybrał się na północną granicę — odparł Licyniusz.

— Nieprawda. Zamieszkał w domku myśliwskim po drugiej stronie jeziora Nemi. Nie zapuszcza się dalej na północ.

Licyniusz był wyraźnie wstrząśnięty.

— Wiesz to z całą pewnością?

— Oczywiście. Wysłałem do niego list w nocy, a on wrócił do miasta przedwczoraj wieczorem i spotkał się z ambasadorem Menandrosem. Tak się składa, że byłem przy tym obecny. — Na kwadratowej twarzy Licyniusza malowało się tępe zdumienie. Faustusowi coraz bardziej podobała się ta wymiana zdań. — Wczoraj rano Cezar udał się w swoje leśne ostępy. Dzisiaj, kiedy mi doniesiono o poważnym stanie najjaśniejszego pana, pchnąłem drugiego gońca nad jezioro, wzywając księcia do powrotu. Nic więcej nie wiem w tej sprawie.

— Wiedziałeś, że Cezar poluje, zamiast wizytować wojska na granicy, i nie pisnąłeś ani słowa?

— Zajęty byłem, panie, opieką nad greckim ambasadorem — odrzekł wyniośle Faustus. — A to niełatwe zadanie. Nie przyszło mi na myśl, że nie orientujesz się w poczynaniach Cezara Herakliusza. Chyba założyłem, kiedy wrócił do Rzymu przedwczoraj wieczorem, że spotka się z kierownikiem kancelarii, aby upewnić się co do stanu zdrowia ojca, najwidoczniej jednak nie zadał sobie tyle trudu, wobec czego…

Urwał w pół zdania. Do komnaty wcisnął się właśnie Azeliusz Prokulus, prefekt gwardii pretoriańskiej. Przekroczył próg kancelarii, co już samo w sobie było wydarzeniem nad wyraz rzadkim, ale zakrawało na cud, że uczynił to w dniu śmierci cesarza. Licyniusz Obsekwens z miną człowieka osaczonego gapił się nań w osłupieniu.

— Azeliusz? Cóż…?

— List — oznajmił ochryple prefekt. — Znad jeziora Nemi.

Dał znak uniesionym kciukiem. Do komnaty chwiejnym krokiem wszedł mężczyzna w zielonym uniformie cesarskich służb kurierskich. Miał mętny wzrok, rozczochrane włosy i pożałowania godny wygląd, jakby przebiegł bez odpoczynku całą drogę znad jeziora. Wydobywszy spod tuniki zwiniętą wiadomość, drżącą ręką podsunął ją Licyniuszowi, który wyszarpnął mu ją, otworzył i dwukrotnie przeczytał. Kiedy ponownie skierował wzrok na Faustusa, jego pulchna twarz wyrażała niepomierne zdziwienie.

— Co tam napisano? — zapytał Faustus.

Licyniusz z najwyższym trudem wypowiadał słowa:

— Cezar… Jego cesarska mość, chciałem rzec… ranny. Wypadek w czasie polowania, dziś rano. Leży w domku myśliwskim. Wezwano cesarskich chirurgów.

— Ranny? Ciężko?

Licyniusz patrzył pustym wzrokiem.

— „Ranny”, nie napisano nic ponadto. „Cezar został ranny podczas polowania”. Cesarz. Bo czyż nie jest od dziś naszym cesarzem? — Urzędnik wydawał się otępiały, jakby wystąpił u niego nagły niedowład. — Coś ci jeszcze wiadomo? — zwrócił się do kuriera. — Odniósł ciężkie rany? Widziałeś go na własne oczy? Kto opiekuje się domkiem?

Kurier nic jednak nie wiedział. Gwardzista Cezara wręczył mu list, każąc zabrać go niezwłocznie do stolicy. Nie miał nic więcej do powiedzenia na ten temat.


* * *

Cztery godziny później, jedząc obiad z Menandrosem w ambasadorskiej kwaterze w pałacu Sewera, Faustus powiedział:

— Przez całe popołudnie przychodziły wieści znad jeziora. Że ranny, to najpierw. Potem, że ciężko ranny. Potem opis zranienia: brzuch przeszyty włócznią przez jednego z myśliwych. Próbowali zakłuć osaczonego odyńca, gdy raptem powstało zamieszanie i czyjś koń stanął dęba w niefortunnym momencie. Pół godziny później następna wiadomość: cesarscy chirurdzy są pełni nadziei. Potem: Cezar Herakliusz umiera. I na koniec: Cezar Herakliusz nie żyje.

— Cesarz Herakliusz. Czy nie tak powinno się o nim mówić? — zapytał Menandros.

— Trudno orzec, kto umarł pierwszy: cesarz Maksymilian w Rzymie czy Cezar Herakliusz nad jeziorem Nemi. Myślę, że to się niebawem okaże. Ale to zaciekawi tylko historyków. Śmierć to śmierć. Czy umarł jako Cezar Herakliusz, czy jako Herakliusz August, nie żyje, a jego brat obejmie rządy w imperium. Dasz wiarę? Maksymilian imperatorem. Dopiero co dokazywaliście podczas orgii nad sadzawką chrzczeńców, a chwilę potem zasiadł na tronie. Maksymilian! Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że zostanie cesarzem.

— Wróżbita przepowiedział mu przyszłość.

Faustus zadrżał, przepełniony podziwem.

— Zaiste! Na Izydę, to prawda! Maksymilian rozsierdził się, jakby ten człowiek rzucił na niego klątwę. Może i to zrobił. — Trzęsącą się ręką napełnił pucharek winem. — Imperator! Maksymilian!

— Już się z nim widziałeś?

— Jeszcze nie. Nie przystoi mi od razu padać mu do stóp.

— Byłeś jego najlepszym przyjacielem, prawda?

— Owszem. Niezawodnie na tym skorzystam. — Faustus pozwolił sobie na drwiący uśmieszek. — Gdyby rządził Herakliusz, pewnie byłbym skończony. Stała pensja i zsyłka na wieś. Ale fortuna mi sprzyja, skoro do władzy doszedł Maksymilian. Będzie mnie potrzebował. Będzie, co? — Po raz pierwszy ta myśl uzyskała zwartą formę. Im głębiej ją roztrząsał, tym bardziej go cieszyła. — Nie utrzymywał przyjaznych stosunków z urzędnikami dworskimi. Mało tego, nawet ich nie zna, a więc nie wie, którym można zaufać, a których trzeba się pozbyć. Tylko ja mogę być jego lojalnym doradcą. Mogę nawet zostać kanclerzem, Menandrosie, masz świadomość? Właśnie dlatego dziś do niego nie gnałem. Ma urwanie głowy z kapłanami: uczestniczy w religijnych obrzędach, przewidzianych dla nowo wybranego cesarza. Potem jeden po drugim zgłaszają się do niego wszyscy senatorowie. Wstydziłbym się pojawiać już na samym wstępie. Gdyby wyuzdany Faustus, jego cieszący się złą sławą kompan od kielicha, przybył już pierwszego wieczora, dałby wyraźny znak, że pragnie odebrać nagrodę za długie lata serdecznej przyjaźni. Nie, Menandrosie, nie poniżę się w ten sposób. Maksymilian o mnie nie zapomni. Przypuszczam, że jutro wyda swoje pierwsze salutatio, wtedy przyjdę i…

— Jego co? Nie znam tego słowa.

Salutatio. Powinieneś wiedzieć, co to znaczy. W waszym języku po prostu „powitanie”. U nas formalnie to zbiorowa audiencja z udziałem ludności Rzymu. Cesarz zasiada na tronie w Forum, lud przechodzi i pozdrawia go mianem cesarza. Stosownie będzie spotkać się z nim właśnie wtedy, z całą resztą. Uśmiechnie się do mnie, mrugnie okiem i powie: Przyjdź do mnie, Faustusie, kiedy skończy się ten bajzel; musimy omówić ważne sprawy.

— W Konstantynopolu nie istnieje ten zwyczaj, to wasze salutatio.

— Rzymski wynalazek, ot co.

— My też jesteśmy Rzymianami.

— Owszem, z tym że na Wschodzie jesteście zgrecyzowanymi Rzymianami. Ty akurat jesteś zromanizowanym Grekiem. W waszych zwyczajach widać spuściznę po orientalnych despotach, ginących w mrokach historii: faraonach, królach Persji, Aleksandrze Wielkim. Podczas gdy my jesteśmy Rzymianami z krwi i kości. Słyszałeś, że kiedy byliśmy republiką, co roku wybierano przywódców, dwóch światłych ludzi wskazanych przez senat, mających dzielić się władzą. Potem rządy przechodziły w inne ręce. Żyliśmy tak setki lat, rządzeni przez konsulów, dopóki nie przytrafiły nam się kłopoty, które zmusiły Augusta Cezara do zmiany ustroju. Pozostałości po zacnej Republice zachowały się po dziś dzień. Przykładem jest właśnie salutatio.

— Rozumiem — rzekł Menandros. Nie poruszyło go wcale to, co usłyszał. Przez chwilę bawił się winem. Aż w końcu przerwał ciszę, która przedłużała się z jego powodu: — Nie wydaje ci się, że książę Maksymilian kazał zamordować brata?

— Co takiego?

— Dość łatwo zainscenizować wypadek w czasie łowów. Zwada wśród koni w porannej mgle, nieszczęśliwe zderzenie, włócznia skierowana w złą stronę…

— Mówisz poważnie, Menandrosie?

— Staram się. O tego rodzaju zdarzeniach niekiedy się słyszy. Nawet ja od razu się zorientowałem, że Maksymilian czuje do brata głęboką pogardę. I oto stary cesarz leży na łożu śmierci. Cesarstwo przypadnie niepopularnemu i nieporadnemu Herakliuszowi. A więc twój przyjaciel Cezar, skoro godziny cesarza są policzone, bądź to dla dobra imperium, bądź z czystej żądzy władzy postanawia usunąć Herakliusza. Zabójca również zostaje zgładzony, bo gdyby wszczęto śledztwo i wzięto go na tortury… I proszę: Herakliusz uśmiercony, rządzi Maksymilian III August. Niemożliwe, powiadasz? A wiesz, jaki los spotkał nieszczęśnika, który przebił włócznią księcia Herakliusza?

— Przerażony tym, co uczynił, zabił się godzinę później. Uważasz, że Maksymilian nakłonił go do tego przekupstwem?

Menandros uśmiechnął się półgębkiem, lecz nie odpowiedział. Faustus zrozumiał, że poseł bawi się jego kosztem.

— Dobro imperium — powiedział — nie jest wartością, której Cezar Maksymilian poświęcił wiele rozważań. Gdybyś słuchał uważnie, o czym mówił w naszym towarzystwie, sam byś się tego domyślił. A co się tyczy żądzy władzy, będziesz musiał uwierzyć mi na słowo: nie znajdziesz jej w nim ani krztyny. Widziałeś, jak się spienił, kiedy durnowaty wróżbita forsował swoją przepowiednię o wielkim wojowniku. „Jak śmiesz szydzić ze mnie?”, powiedział, jeśli dobrze pamiętam. I potem znowu szalał, kiedy wróżbita przepowiedział mu, że zostanie cesarzem. — Faustus parsknął śmiechem. — Nie, przyjacielu, nie knuto żadnego spisku. Maksymilianowi nawet się nie śniło, że zostanie imperatorem. Książę Herakliusz padł ofiarą nieszczęśliwego wypadku, bogowie i tym razem sobie z nas zakpili. Idę o zakład, że naszemu nowemu cesarzowi niezwykle trudno pogodzić się z figlem, który spłatał mu los. Śmiem twierdzić, że jest dziś najnieszczęśliwszym człowiekiem w Rzymie.

— Biedny Rzym — podsumował Menandros.


* * *

Salutatio, jak najbardziej, zaraz następnego dnia. Faustus trafnie odgadł. Już się ustawiała kolejka, kiedy trzy godziny po wschodzie słońca dotarł do Forum wykąpany, ogolony i odziany w najpiękniejszą togę.

Dostrzegł Maksymiliana, który siedział na tronie przed świątynią Jowisza Imperatora, olśniewający w swojej cesarskiej purpurowej todze, obszytej złotą nicią. Nałożono mu na głowę wieniec z liści laurowych. Wyglądał imponująco, jak przystało na nowego cesarza: uniesione czoło i dostojna, pełna wdzięku postura, jaśniejąca niemalże boskim wyrazem najwyższego majestatu. Jakże innym od tego, który widywano na obliczu Maksymiliana hulaki. Pierś Faustusa wzbierała dumą, gdy patrzył na siedzącego władcę. Jak niedościgłym aktorem jest Cezar, pomyślał, najwytrawniejszym z szarlatanów!

Tyle że nie wolno mi już widzieć w nim li tylko Cezara. Przedzierzgnął się, dziw nad dziwy, w Augusta, Maksymiliana III Rzymskiego.

Pretorianie pilnowali porządku w kolejce. Członkowie senatu prawdopodobnie już przeszli, bo Faustus nie zauważył ani jednego. I słusznie, to oni bowiem mieli pierwsi pozdrowić nowego cesarza. Faustus z zadowoleniem spostrzegł, że przybył w samą porę, by dołączyć do dygnitarzy z dworu zmarłego władcy. Przed sobą wypatrzył sekretarza kancelarii Licyniusza, zarządcę majątków cesarskich, opiekuna cesarskiej sypialni, naczelnika skarbu, zarządcę cesarskich stajni i wielu innych, w tym średniej rangi dostojników, takich jak prefekt robót publicznych, mistrz alfabetu greckiego, sekretarz rady, mistrz petycji. Dołączając do tej grupy, Faustus kłaniał się niektórym z uśmiechem, lecz nie zagadywał do nikogo. Miał świadomość, że wyróżnia się nie tylko z racji swego wzrostu i tuszy, ale również dlatego, że — o czym wszyscy wiedzieli — jest najbliższym przyjacielem nowego nieoczekiwanego cesarza i prawdopodobnie dostąpi niemałych godności w administracji, która niebawem zostanie odświeżona. Zdawało mu się, że nimb władzy już teraz, gdy stał w kolejce, otacza go złotym blaskiem.

Ogonek ludzi przesuwał się ślamazarnie. Każdy bez wyjątku, dotarłszy przed oblicze Maksymiliana, ceremonialnie zapewniał o swoim szacunku i posłuszeństwie, cesarz odpowiadał zaś uśmiechem, kilkoma słowami, życzliwym uniesieniem dłoni. A robił to z niewymuszoną swobodą, czym zdumiewał Faustusa. Wydawało się, że to lubi. Nawet jeśli był mistrzem udawania, sprawiał wrażenie, że to on, a nie opłakiwany książę Herakliusz przez całe życie szkolił się z myślą o chwili wstępowania na sam wierzchołek władzy.

Nareszcie przed cesarzem zatrzymał się Faustus.

— Najjaśniejszy panie — mruknął uniżenie, napawając się tymi słowami. Złożył pokłon i uklęknął. Przymknął oczy, zachwycony pięknem tej chwili. Spodziewał się usłyszeć: „Ależ powstań, Faustusie Flawiuszu Konstantynie Cezarze, przyszły sekretarzu cesarskiej kancelarii w rządzie Maksymiliana III”.

Wstał. Cesarz nic nie mówił. Jego szczupła, młodzieńcza twarz wyrażała powagę. Spojrzenie niebieskich oczu było twarde i zimne, wręcz lodowate, jakiego Faustus nigdy dotąd nie widział.

— Najjaśniejszy panie — powtórzył bardziej przejętym, ochrypłym głosem. I dorzucił cichutko, z uśmiechem i filuternym błyskiem w oku: — Co za ironia losu, Maksymilianie. Przeznaczenie drwi sobie z naszego życia. Ty cesarzem. Cesarzem! I wiem, panie, jaką ci to sprawia przyjemność.

Lód w jego oczach ani trochę nie stajał. Na wargach przemknął cień jakby zniecierpliwienia, może irytacji.

— Z twoich słów wynika, że się znamy — rzekł cesarz. — Znasz mnie? Znam ciebie?

I na tym koniec. Wykonał drobny gest, ruszając czubkami palców lewej dłoni. Faustus wiedział, że musi odejść. Słowa cesarza wciąż rozbrzmiewały w jego myślach, kiedy przechodził przed świątynią, a następnie dróżką wiodącą z Forum na Wzgórze Palatyńskie. „Znasz mnie? Znam ciebie?”.

Ależ oczywiście: znał Maksymiliana, a on dobrze znał jego. Przedni żart, nie ma co! Maksymilianowi zachciało się figli podczas tego pierwszego spotkania, odkąd wszystko się zmieniło. Faustus wiedział jednak, że niektóre rzeczy nie zmieniły się i nigdy się nie zmienią. W nazbyt wielu miejscach widzieli razem świt, on i książę, żeby ich przyjaźń uległa przeobrażeniu — bez względu na to, jak osobliwie i zadziwiająco przemieniła go śmierć brata.

Ale tak czy inaczej…

Tak czy inaczej…

Maksymilian zażartował sobie z niego, lecz był to żart okrutny. I chociaż Faustus wiedział, że książę jest zdolny do okrucieństwa, nigdy nie był okrutny wobec niego. Dotychczas. Nie, z pewnością się mylił. Maksymilianowi udał się dowcip i tyle. Jego szczególne poczucie humoru ujawniało się nawet teraz, gdy wstępował na tron.

Faustus wrócił do domu.

Przez trzy kolejne dni stronił od ludzi. Kancelaria, podobnie jak inne instytucje rządowe, miała tydzień przerwy ze względu na pogrzeby starego cesarza Maksymiliana oraz jego syna, a także ceremonię koronacji nowego cesarza Maksymiliana. Faustus nie umiał dostać się do władcy, ale nie tylko on: praktycznie każdy oprócz najwyższych dostojników w cesarstwie. W dniach, kiedy trwała oficjalna żałoba, na ulicach zrobiło się cicho. Życie zamarło nawet w Krainie Cieni. Faustus przebywał u siebie — przygnębiony tak bardzo, że zbrzydła mu nawet jego Numidyjka. Kiedy raz wybrał się do pałacu Sewera, chcąc spotkać się z Menandrosem, powiedziano mu, że ambasador, reprezentujący w Rzymie imperatora Wschodu, bazyleusa Justyniana, został zaproszony na konferencję w cesarskim pałacu, gdzie miał pozostać na czas trwania rozmów.

Czwartego dnia powrócił Menandros. Faustus zauważył go w lektyce przejeżdżającej przez Palatyn i bez wahania pośpieszył do pałacu Sewera, ażeby go powitać. Może Menandros przekaże mu wieści od Maksymiliana?

I tak było w istocie. Menandros wręczył Faustusowi pergamin opatrzony cesarską pieczęcią, mówiąc:

— Dla ciebie od cesarza.

Faustus najchętniej od razu złamałby pieczęć, lecz wydawało mu się to niestosowne. Obawiając się tego, co Maksymilian ma mu do zakomunikowania, wolał nie czytać listu w obecności posła.

— Jak się miewa cesarz? — zapytał. — Trzyma się?

— A jakże. Na razie nie odczuwa ciężaru sprawowania władzy. Wspaniale się przystosował do radykalnych zmian w życiu. Pomyliłeś się, przyjacielu, mówiąc, że nie interesuje go tytuł cesarza. Chyba mu dobrze na tronie.

— Potrafi zaskoczyć człowieka — stwierdził Faustus.

— Otóż to. W każdym razie, ja swoją misję wypełniłem. Dzięki ci za miłe towarzystwo, przyjacielu, i za to, żeś mi pomógł zaskarbić sobie przyjaźń Cezara Maksymiliana. Wszystko się szczęśliwie potoczyło. Dwa dni, które spędziłem z Cezarem w Krainie Cieni, okazały się nieocenione dla negocjacji, już zakończonych, w sprawie traktatu sojuszniczego.

— A więc podpisano traktat?

— Ależ tak, jak najbardziej. Jego Wysokość, po śmierci swojego nieodżałowanego brata, poślubi Sabbację, siostrę cesarza Justyniana. Jego Wysokość podaruje oblubienicy wspaniały dar klejnotów: przepyszne opale rzadkiej urody. Pozwolił mi je obejrzeć. Oczywiście, wsparcie wojskowe nie podlega dyskusji. Cesarstwo Wschodnie wyśle swoje najświetniejsze legiony, żeby pomóc cesarzowi rozgromić barbarzyńców panoszących się na granicy. — Policzki Menandrosa pokraśniały rumieńcem zadowolenia. — Myślę, że lepiej być nie mogło. Jutro wyjeżdżam. Ufam, że przyślesz mi trochę szlachetnego wina z Galii Zaalpejskiej, którym mnie częstowałeś pierwszego dnia mojego pobytu w Rzymie. Ode mnie, przyjacielu, też dostaniesz prezent. Jestem ci za wszystko niewymownie wdzięczny. W szczególności za kaplicę Priapa i sadzawkę chrzczeńców. — Mrugnął okiem.

Kiedy uwolnił się od towarzystwa Menandrosa, bez chwili zwłoki odpieczętował list od cesarza.

Na targowisku czarowników powiedziałeś, że nasz czas świetności się kończy. Mylisz się, Faustusie. Nic się nie skończyło, ledwie się zaczyna. Świta nowy dzień, wstaje nowe słońce.

M.

Pod byle jak nabazgranym inicjałem znajdował się oficjalny podpis Jego Wysokości Maksymiliana Tyberiusza Antoninusa Cezara Augusta Imperatora.


* * *

Faustus otrzymywał hojną pensję, a gdy się spotykał z Maksymilianem, co zdarzało się sporadycznie w ciągu pierwszych miesięcy panowania młodego władcy, cesarz okazywał mu życzliwość, nigdy nie poskąpił miłego słowa, aczkolwiek zniknęła dawna zażyłość. W drugim roku swojego panowania Maksymilian wyruszył na północną granicę, gdzie zbierały się już legiony: jego własne oraz te, które należały do sprzymierzonego z nim Justyniana. Tam też pozostał, zmagając się z barbarzyńcami, przez siedem lat, które były zarazem ostatnimi latami w życiu Faustusa.

Prowadzona przez Maksymiliana III wojna zakończyła się zdecydowanym zwycięstwem. Rzym przestał się lękać napaści z północy. Bezsprzecznie był to punkt zwrotny w dziejach imperium, które teraz mogło śmiało wejść w erę świetności i dostatku, jakiej nie zaznało od czterech wieków — od czasów Trajana, Hadriana i Antoninusa Piusa. Poprzedziło go dwóch słynnych cesarzy o imieniu Maksymilian, lecz to jego ludzie zawsze będą nazywać Maksymilianem Wielkim.

Загрузка...