William Tenn Wyzwolenie Ziemi

Posłuchajcie wiec opowieści o naszym wyzwoleniu, o próżni powietrznej i pożywieniu z chwastów. Posłuchajcie, jak wyglądały te dzieje.

Zaczęło się w sierpniu, pewnego wtorku w sierpniu. Słowa te dzisiaj nic już nie znaczą, gdyż poszliśmy tak daleko naprzód. Ale wiele jest rzeczy pozbawionych sensu dla naszych wolnych umysłów, które jednak znane były naszym przodkom, naszym nie wyzwolonym, ciemnym praojcom, i były przez nich dyskutowane. Wiec dzieje muszą być opowiedziane z wymienieniem wszystkich niewiarygodnych nazw, miejsc i szczegółów.

Trzeba je opowiedzieć już choćby dlatego, że nikt z nas nie ma nic lepszego do roboty. Zdobyliśmy wodę i łodygi chwastów, a teraz wylegujemy się w dolinie wiatrów. Więc najlepszą rzeczą będzie odpoczywać i słuchać. No i wsysać powietrze.

Pewnego wtorku, w sierpniu, statek ukazał się na niebie ponad Francją, w części świata zwanej wówczas Europą. Statek był na pięć mil długi i wyglądał podobno jak ogromne srebrne cygaro.

Opowieść mówi o panice i przerażeniu, jakie wybuchły wśród naszych praojców, gdy statek ukazał się nagle w błękitach sierpniowego nieba. Uciekali, wrzeszczeli wskazując na niebo!

Z wielkim przejęciem zawiadomili Organizację Narodów Zjednoczonych, jedną z najważniejszych swoich instytucji, że dziwny metalowy statek powietrzny niebywałych rozmiarów zjawił się nad ich ziemią. Wysłali potem rozkazy, by samoloty wojskowe w pełnym uzbrojeniu otoczyły statek, udzielili instrukcji na prędce zwołanym grupom uczonych z aparatami sygnałowymi, aby nadali przyjazne znaki. Robili zdjęcia statku, pisali o nim niesłychane; historie, a nawet sprzedawali modele.

Wszystko to robili nasi praojcowie, ciemni niewolnicy.

Wtem w samym środku statku odskoczyła olbrzymia sprężyna i w otworze ukazał się pierwszy z nieznanych przybyszów, krocząc tym zawiłym trójnogim krokiem, który wszyscy ludzie niebawem tak umiłowali Miał na sobie metalowy pancerz dla ochrony przed skutkami naszych właściwości powietrznych, pancerz luźnego, nieprzezroczystego typu, jaki ci nasi pierwsi wyzwoliciele nosili później przez cały czas swego pobytu na Ziemi.

Posługując się językiem, którego nikt nie rozumiał, i wydając ogłuszający ryk z olbrzymich ust, umieszczonych w połowie ośmiocalowego ciała, obcy przemawiał dokładnie godzinę. Po ukończeniu mowy czekał uprzejmie na odpowiedź, a nie otrzymawszy żadnej, powrócił do statku.

Ach, ta noc, pierwsza noc naszego wyzwolenia!

A raczej pierwsza noc naszego pierwszego wyzwolenia! Wyobraźcie sobie tylko naszych przodków przy ich prymitywnych zajęciach: hokeju na lodzie, telewizji, rozbijaniu atomów, kłótniach politycznych, urządzaniu przedstawień i składaniu przysiąg — słowem przy tych wszystkich niezliczonych szczegółach, które w dawnych czasach czyniły życie tak skomplikowanym w porównaniu z zapierającą dech, wspaniałą prostotą teraźniejszości.

Wielkie pytanie, jakim się zajęli było oczywiście: „Co powiedział obcy? Czy zażądał, by rasa ludzka się poddała? Czy obwieścił, że przybywa w pokojowej misji handlowej, i po złożeniu rozsądnej, jego zdaniem, oferty na… powiedzmy zakup bieguna pomocnego, uprzejmie wycofał się, abyśmy mogli przedyskutować spokojnie wysunięte przez niego warunki? A może oświadczył po prostu, że jest nowo mianowanym na Ziemi ambasadorem przyjaznej i inteligentnej rasy, i prosił o wskazanie mu, jakim władzom ma złożyć swe listy uwierzytelniające?”

Nikt nie wiedział i to doprowadziło wszystkich do szału.

Ponieważ decyzja należała do dyplomatów, późną nocą uznano ostatnią z wymienionych możliwości za najbardziej prawdopodobną. Toteż nazajutrz od wczesnego ranka delegacja Narodów Zjednoczonych stawiła się, by czekać pod kadłubem nieruchomego statku gwiezdnego. Delegacja miała zalecenie powitania obcych jak najuprzejmiej w granicach swych zbiorowych zdolności lingwistycznych. Jako dodatkowy wyraz przyjaznych zamiarów ludzkości nakazano wszystkim samolotom wojskowym, patrolującym powietrze w pobliżu wielkiego statku, aby w swym uzbrojeniu nie miały więcej niż po jednej bombie atomowej i aby każdy samolot wywiesił małą białą flagę obok sztandaru Narodów Zjednoczonych i emblematów własnego kraju. W ten sposób powitali nasi przodkowie ostateczne, najpotężniejsze wyzwanie dziejów.

Kiedy po kilku godzinach znowu ukazał się obcy, delegacja zbliżyła się do niego, złożyła ukłon i w trzech urzędowych językach ONZ — angielskim, francuskim i rosyjskim — prosiła, by czuł się na tej planecie jak u siebie w domu. Wysłuchał delegatów z powagą, po czym powtórzył swą mowę wczorajszą, najoczywiściej równie pełną uczuć i znaczenia dla niego, co nie zrozumiałą dla przedstawicieli rządu światowego.

Szczęśliwym trafem pewien wykształcony młody Hindus z sekretariatu ONZ wykrył znamienne podobieństwo między mową obcego a pewnym dziwacznym narzeczem, którego osobliwości już kiedyś go zdumiewały. Przyczyną, jak o tym dziś wszyscy wiemy, był fakt, ze kiedy Ziemię nawiedzili po raz ostatni obcy tego właśnie typu, najwyżej rozwinięta cywilizacja ludzkości znajdowała się w wilgotnej dolinie Bengalu. Istniały opracowane swojego czasu obszerne słowniki owego narzecza, tak by w przyszłości grupy badawcze bez trudu mogły się porozumieć z mieszkańcami Ziemi.

Tu jednak wybiegam naprzód w mej opowieści jak ktoś, kto zatapia zęby w soczystych korzeniach przed zjedzeniem suchszej od nich łodygi. Pozwólcie mi więc odpocząć i przez chwilę wsysać powietrze. Zaiste, rodzaj nasz przechodził podówczas niebywałą próbę.

Ty zaś, młodzieńcze, siedź spokojnie i słuchaj. Nie jesteś jeszcze w wieku Opowiadacza Dziejów. Pamiętam, dobrze pamiętam, jak je opowiadał ojciec, a przed nim jego ojciec. Doczekasz się swej kolejki jak ja; a słuchać będziesz aż do chwili, gdy usypisko ziemi między otworami wodnymi odetnie mnie od życia.

Wówczas znajdziesz dla siebie miejsce na najsoczystszym pastwisku i, spoczywając wygodnie między młodymi pędami, opiewać będziesz wielką epopeję naszego wyzwolenia harcującej beztrosko młodzieży.

W myśl sugestii młodego Hindusa wezwano jedynego na świecie profesora lingwistyki porównawczej, zdolnego do porozumiewania się w tej dziwacznej wersji zmarłego narzecza. Profesor przebywał w Nowym Jorku, gdzie na zjeździe uczonych odczytywał rozprawę, nad którą pracował osiemnaście lat: Badanie wstępne pozornej współzależności niektórych imiesłowów czasu przeszłego w starożytnym sanskrycie i odpowiedniej liczby rzeczowników we współczesnym języku seczuańskim.

Tak jest, naprawdę, różne takie rzeczy i wiele, wiele innych wymyślili w swej ignorancji nasi przodkowie. Czyż nasze swobody nie muszą w tych warunkach budzić podziwu?

Ów naukowiec — rozzłoszczony już choćby przez to, że wbrew swoim naleganiom nie mógł zabrać nader, jego zdaniem, istotnych zestawień słownictwa — został przewieziony najszybszym odrzutowcem do okrętu na południe od Nancy, leżącego za owych odległych dni w olbrzymim czarnym cieniu statku kosmicznego obcych.

Tak zapoznała go z jego zadaniem organizacja ONZ, której niepokój wzmógł się na skutek nowego a kłopotliwego zadania. Z wnętrza statku wyłoniło się kilku obcych, dźwigając w ogromnej liczbie kolosalne, błyszczące części metalowe, które zaczęli łączyć w coś, co niewątpliwie stanowiło maszynę, jakkolwiek górowało nad najwyższymi drapaczami chmur zbudowanymi przez ludzi i dawało się gadać samo do siebie niczym istota mówiąca i czująca. Pierwszy obcy nadal stał uprzejmie w pobliżu pocących się dyplomatów. I raz po raz powtarzał swoją mówkę w języku zapomnianym już wtedy, gdy kładziono kamień węgielny pod Bibliotekę Aleksandryjską. Przedstawiciele ONZ wygłaszali wciąż odpowiedzi, a każdy miał nadzieję, że nieznajomość jego języka będzie obcemu wyrównana czynieniem przyjaznych gestów i min. Później dopiero komisja antropologów i psychologów świetnie określiła trudność takiego porozumienia się z istotami posiadającymi, jak obcy, po pięć przednich odnóż i po jednym, nie zamykającym się oku złożonego typu, właściwego owadom.

Trudności i cierpienia profesora wleczonego po świecie w ślad za obcymi, a usiłującego zestawić użytkowe słownictwo w języku, którego osobliwości mógł tylko odgadywać z ograniczonych próbek dostarczonych mu przez kogoś, kto siłą rzeczy mówił tym językiem z jak najbardziej cudzoziemskim akcentem — wszystkie te troski były niczym w porównaniu z lękiem odczuwanym przez przedstawicieli rządu światowego. Widzieli oni, jak pozaziemscy goście przenosili się co dzień na inne miejsce planety i zostawiali swą gigantyczną budowlę z lśniącego metalu, która tęsknie pomrukiwała do siebie, jak gdyby chcąc zachować wspomnienia dalekich fabryk, gdzie przyszła na świat.

Co prawda mięli wciąż obok siebie obcego, który co pewien czas przerywał swe niewątpliwie nadzorcze zadania, aby wygłosić wspomnianą już mówkę. Lecz nawet jego świetne wychowanie, okazywane tym, że wysłuchiwał za każdym razem co najmniej pięćdziesięciu sześciu odpowiedzi w tyluż językach, nie mogło rozproszyć paniki, wywołanej faktem, że ilekroć któryś uczony ludzki dotknął z ciekawości, choćby tylko leciutko, błyszczących maszyn, natychmiast kurczył się do rozmiarów szybko znikającej kropli. Nie było to zjawisko stałe, zdarzało się jednak wystarczająco często, by powodować chronioną niestrawność i bezsenność wśród rządów ludzkich.

Wreszcie, zużywszy na to większą część swego ustroju nerwowego, profesor zdawał na tyle opanować język, by rozmowa stała się możliwa. Dowiedział się wówczas — a wraz z nim cały świat — rzeczy następującej:

Obcy należą do cywilizacji wysoko rozwiniętej, która rozszerzyła swoją kulturę na całą galaktykę. Świadomi ograniczeń niedorozwiniętych dotąd zwierząt, które ostatnio opanowały Ziemię, zastosowali do nas pewnego rodzaju życzliwy ostracyzm: dopóki my czy też nasze instrukcje nie osiągniemy poziomu, umożliwiającego częściowo przynajmniej uczestnictwo w federacji galaktycznej (pod opiekuńczym mandatem, przez pierwsze tysiąclecie, jednak ze starszych, liczniejszych i ważniejszych ras tej federacji) — do tego czasu wszelkie inwazje na nas i naszą ciemnotę zostały, drogą powszechnego porozumienia, wzbronione — z wyjątkiem paru wypraw naukowych dokonywanych w warunkach ściśle tajnych.

Jednostki, które pogwałciły ten układ — kosztem ogromnych strat dla zdrowia naszej rasy i ogromnym zyskiem dla naszych panujących religii — ukarano doraźnie i tak surowo, że przez dłuższy czas nie było żadnych naruszeń. Krzywa naszego wzrostu wykazywała ostatnio pomyślne wyniki i istniała nadzieja, że wystarczy już tylko trzydzieści czy czterdzieści stuleci, aby zrobić z nas kandydatów do federacji.

Niestety, wspólna gwiazda ogarnia mnóstwo ludów, bardzo różnych w swoich poglądach etycznych i układzie biologicznym. Niektóre gatunki pozostawały daleko w tyle za rasą Dendi, jak sami siebie nazwali nasi goście. Jeden z tych gatunków — straszliwe organizmy podobne do robaków, a znane jako Troxxt — równie wysoko stojący technologicznie, jak zacofany w rozwoju moralnym — przejawił nagle chęć objęcia roli wyłącznego i absolutnego władcy galaktyki. Podbili oni szeregi kluczowych słońc razem z towarzyszami tym słońcom systemami planetarnymi i po świadomym zdziesiątkowaniu podbitych ras ogłosili swój zamiar bezlitosnego wytępienia wszystkich gatunków, które na przykładzie tych pokazanych lekcji nie nauczą się cenić bezwarunkowego poddania.

Federacja galaktyczna, bliska rozpaczy, zwróciła się do Dendi, jednej z najstarszych, najbardziej bezinteresownych, a przy tym najpotężniejszych ras w cywilizowanym kosmosie, i zobowiązała ich, by jako zbrojne ramię federacji podjęli ściganie Troxxtów, pokonali ich i zniszczyli na zawsze ich zdolność do prowadzenia wojny.

Zobowiązanie podjęto bardzo późno, niemal za późno. Troxxtowie, dzięki atakowi, zdobyli wszędzie taką przewagę, że Dendiowie tylko za cenę najwyższych poświęceń zdołali pohamować ich rozpęd. Od wielu stuleci toczy się ten konflikt po bezkresach naszego wyspiarskiego wszechświata. W trakcie walk zostały zniszczone gęsto zaludnione planety, wysadzone niejedno słońce, zamieniając je na Novą i całe zespoły gwiazd sproszkowano na pył kosmiczny.

Niedawno uzyskano chwilową równowagę sił, które obie strony — wyczerpane i ledwo żywe — wykorzystują dla umocnienia słabych punktów w swoim rejonie.

Tak więc Troxxtowie wkroczyli ostatnio do spokojnego okrętu kosmicznego, zawierającego między innymi i nasz system słoneczny. Nie interesowała ich nasza drobna planeta i jej nikłe zasoby. Mało ich obchodzili nasi sąsiedzi niebiańscy, jak Mars i Jowisz. Ustanowili swoją główną kwaterę na jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri — gwiazdy najbliższej naszego słońca — i przystąpili do umocnienia swoich zaczepno-odpornych baz między gwiazdami Rigel i Aldebaran. Jak podkreślili Dendiowie w swym wyjaśnieniu, wymogi międzygwiezdnej strategii stają się coraz bardziej skomplikowane, tak iż trzeba się posługiwać mapami trójwymiarowymi. Nie wdając się też w szczegóły, oświadczyli nam, że konieczne jest podjęcie natychmiastowego ataku, aby nie dopuścić do umocnienia się Troxxtów na Proxima Centauri. W tym zaś celu niezbędne jest ustanowienie bazy wewnątrz ich linii komunikacyjnych.

Najodpowiedniejszym miejscem na taką bazę okazała się Ziemia.

Dendiowie wyrazili głęboki żal, że zakłócają nasz rozwój i to zakłócają w sposób, który może nas drogo kosztować w tej delikatnej fazie naszego rozwoju. Ale jak wyjaśnili w nieskazitelnym języku prebengalskim, przed ich zjawieniem się byliśmy właściwie (choć nieświadomie) satrapią ohydnych Troxxtów. Obecnie możemy więc uważać się za wyzwolonych. Złożyliśmy im za to serdeczne podziękowania.

— Ponadto — zaznaczył z dumą przywódca obcych — Dendiowie prowadzą wojnę w obronie cywilizacji, a wróg ich jest tak ohydny, tak potworny w samej swej istocie i uciekający się do tak nikczemnych praktyk, że nie jest właściwie godzien nazwy istot inteligentnych. Dendiowie walczą nie tylko w obronie własnej, lecz w obronie wszystkich lojalnych członków galaktycznej federacji; w obronie wszystkich małych i słabych ras; w obronie wszystkich ras zbyt ciemnych i pozbawionych siły, by same mogły stawić czoło podłemu zdobywcy. Czy ludzkość może pozostać obojętna wobec takiego konfliktu?

Na to oświadczenie zawahaliśmy się krótką zaledwie chwilę. Po czym ludzkość ryknęła głośno „Nie!” poprzez wszystkie środki informacji masowej, przez prasę i telewizję, a także przy pomocy bębnów w dżungli i staroświeckich posłańców na osłach.

— Nie, nie możemy pozostać obojętni! Dopomożemy wam w zniszczeniu tej groźby zawisłej nad samym rdzeniem cywilizacji! Powiedzcie nam tylko, co mamy uczynić, a uczynimy!

Obcy odparli z pewnym zakłopotaniem, że właściwie nic szczególnego. Może niebawem wyłoni się potrzeba, jakaś drobna, a jednak istotna potrzeba. Na razie jednak wystarczy, jeśli im nie będziemy przeszkadzać w obsłudze armatogór, za co będą naprawdę wdzięczni.

Odpowiedź ta wywołała stan niepewności pośród dwu miliardów mieszkańców Ziemi. Przez dłuższy czas, jak głosi legenda, na całej planecie ludzie unikali patrzenia sobie w oczy.

Potem jednak człowiek wyleczył się z tego ciosu zadanego jego dumie. Będzie użyteczny, choćby w tak prosty i pokorny sposób, rasie, która go wyzwoliła od możliwości podboju, grożącego ze strony bezgranicznie ohydnych Troxxtów. Już choćby za to powinniśmy życzliwie wspominać naszych przodków! Wspominać życzliwie ich szczere wysiłki mimo ich ciemnoty!

Wszystkie istniejące armie, floty powietrzne i morskie przekształcono w oddziały strażnicze patrolujące jednostki wojskowe Dendiów. Żaden człowiek nie mógł się zbliżyć na odległość dwóch mil do mruczących machin bez przepustki z kontrasygnatą Dendiów. Ponieważ jednak przez cały czas pobytu na naszej planecie nie podpisali oni żadnej takiej przepustki, klauzula nigdy nie została wykorzystana w praktyce. Odtąd też istoty dwunogie nie pojawiały się nigdy w bezpośrednim sąsiedztwie pozaziemskiej broni.

Współpraca z naszymi wyzwolicielami miała pierwszeństwo przed wszelką inną działalnością ludzką. Nakazem dnia stało się hasło rzucone przez jednego z przedstawicieli rządu, profesora w Harvardzie, podczas ognistej debaty na temat „Miejsce człowieka w nieco przecywilizowanym wszechświecie”.

— Zapomnijmy o naszym egoizmie indywidualnym czy dumie zbiorowej! — wykrzykiwał profesor. — Podporządkujmy wszystko celowi, którym jest zachowanie wolności układu słonecznego w ogóle, a Ziemi w szczególności!

Choć może nie bardzo pomysłowe, hasło to powtarzano wszędzie. Jednakże trudno było czasem odgadnąć, czego właściwie życzyli sobie Dendiowie. Częściowo ze względu na ograniczoną liczbę tłumaczy, przydzielonych głowom poszczególnych suwerennych państw, a częściowo dlatego, że wódz Dendiów miał zwyczaj znikać w swym statku po wydaniu dwuznacznych i niejasnych rozkazów, jak na przykład: „Ewakuować Waszyngton!”

W tym ostatnim wypadku zarówno sekretarz stanu, jak i prezydent USA pocili się strasznie przez pięć godzin pewnego lipcowego dnia, przybrani w cylindry, sztywne kołnierzyki i ciemne stroje dyplomatyczne, jakie barbarzyński obyczaj przeszłości nakazywał przywdziewać dostojnikom, gdy mieli do czynienia z przedstawicielami innego narodu. Czekali i męczyli się pod olbrzymim statkiem, dokąd nigdy nie zaproszono żadnego człowieka mimo bezustannych tęsknych napominań konstruktorów samolotowych i profesorów wyższych uczelni. Czekali, cierpliwi i spoceni, na ukazanie się wodza Dendiów, by im wyjaśnił, czy ma na myśli stan Waszyngton, czy stolicę Waszyngton.

Opowieść nasza w tym miejscu przekształca się w dzieje chwały. Gmach Kapitolu rozebrano w ciągu kilku dni i odbudowano prawie bez zmian u podnóży Gór Skalistych. Usunięto archiwa, które potem znalazły się w sali dziecięcej Biblioteki Publicznej w Duluth, w stanie Iowa. Wodę z rzeki Potomac zabutelkowano, przewieziono starannie i wlano uroczyście do okrągłego betonowego basenu, zbudowanego wokół rezydencji prezydenta (gdzie niestety wyparowała w ciągu tygodnia z powodu stosunkowo niskiej wilgotności terenu). Wszystko to były słuszne tytuły do chwały w galaktycznej historii naszego gatunku. A fakt, dowiedziony później, że Dendiowie nie zamierzali w tym miejscu ustawić baterii ani nawet urządzić składu amunicji, lecz tylko salę rozrywkową dla swoich wojsk, nie umniejsza w niczym wspaniałości naszej zdecydowanej współpracy i gotowości do ofiar.

Trudno w prawdzie zaprzeczyć, że duma naszej rasy mocno ucierpiała na skutek odkrycia dokonanego w toku zwyczajnego wywiadu dziennikarskiego, iż liczba obcych nie przekracza plutonu i że ich wódz nie jest wielkim uczonym i kluczowym strategiem wojennym, jakiego — naszym zdaniem — federacja powinna wysłać dla ochrony Ziemi, ale ma rangę stanowiącą międzygwiezdny odpowiednik zwyczajnego kaprala. Ciężko nam było przełknąć fakt, że prezydent Stanów Zjednoczonych oraz naczelny dowódca armii i floty czekali w potulnej postawie na zwykłego podoficera. Lecz jeszcze bardziej upokarzające okazało się to, że nadciągająca Bitwa o Ziemię w perspektywie historycznej nie przedstawiała większego znaczenia niż potyczka patrolu.

Do tego wszystkiego przyłączyła się sprawa lendi.

Obcy, instalując czy też obsługując swoje bazy na naszej planecie, od czasu do czasu rzucali na bok jakieś niepotrzebne widocznie kawałki mówiącego metalu. Oddzielna od machin, której była częścią, substancja ta zdawała się tracić swe zgubne dla ludzkości cechy, a zachowywać takie, które okazywały się całkiem pożyteczne. Jeśli na przykład jakąś ilość tej dziwnej substancji połączono z metalem ziemskim — i starannie izolowano od kontaktu z innymi substancjami — w ciągu paru godzin przekształcała się ona dokładnie w ten sam metal, jakiego dotykała, czy był to cynk, złoto, czy czysty uran.

Substancja ta, nazywana przez obcych lendi, stała się wkrótce przedmiotem szalonego zapotrzebowania w gospodarce, zakłóconej przez ciągłe ewakuacje najważniejszych ośrodków przemysłowych.

Gdziekolwiek więc pojawili się obcy poza obrębem swoich baterii, otaczały ich tłumy obszarpańców ludzkich wykrzykujących:„Trochę lendi, Dendi?” Wszelkie próby ze strony czynników sądowych i policyjnych planety, by położyć kres tej haniebnej powszechnej żebraninie, okazały się płonne. Zwłaszcza że sami Dendiowie znajdowali jakąś niewytłumaczalną przyjemność w rozrzucaniu małych kawałków lendi wrzeszczącemu tłumowi. Kiedy wreszcie żołnierze i policjanci zaczęli coraz liczniej brać udział w bójkach o kawałki lendi, rządy musiały dać za wygraną.

Ludzkość niemal z niecierpliwością czekała teraz na atak, aby uwolnił ją z tego przykrego poczucia jej oczywistej niższości Niektórzy zaś bardziej fanatyczni konserwatyści spośród naszych przodków zaczęli, jak się zdaje, nawet żałować swego wyzwolenia.

Żałowali go, dzieci, żałowali! Możemy tylko wierzyć, że ci troglodyci zostali jako jedni z pierwszych stopieni i wyparowani przez czerwone kule ogniste. Nie można przecież cofać koła historii!

Na dwa dni przed końcem września obcy ogłosili, że wykryli jakieś działania na jednym z księżyców Saturna. Nikczemni Troxxtowie najwidoczniej usiłowali przedostać się podstępem do wnętrza układu słonecznego. Dendiowie ostrzegli, że zważywszy zdradzieckie i oszukańcze skłonności Troxxtów, każdej chwili spodziewać się można ataku ze strony owych robakokształtnych potworów.

Mało kto z ludzi położył się spać, gdy zapadła noc. Wszystkie oczy były skierowane na niebo, dokładnie oczyszczone z chmur przez czujnych Dendiów. W niektórych punktach planety handlowano na gwałt tanimi lunetami i kawałkami zadymionego szkła. W innych zaś ogromnie poszły w cenie talizmany i wszelkiego rodzaju amulety.

Troxxtowie zaatakowali jednocześnie trzema czarnymi statkami cylindrycznego kształtu: jednym na półkuli południowej, zaś dwoma na północnej. Z ich niewielkich statków buchały ogromne jęzory zielonych płomieni, a wszystko, czego dotknęły, zmieniało się w szklisty, przezroczysty piasek. Żaden Dendi jednak nie ucierpiał, a z każdej dymiącej obecnie armatogóry dobywały się smugi szkarłatnych chmur, zaciekle prześladujących Troxxtów, póki nie utraciły szybkości i z powrotem nie opadły na Ziemię.

Tu wywołały smutne następstwa. Każdy zaludniony obszar, na który opadły bladoróżowe chmurki, przemieniał się gwałtownie w cmentarzysko, i to cmentarzysko, żeby powiedzieć prawdę, zalatujące bardziej odorami kuchni niż grobu. Mieszkańcy tych nieszczęsnych miejscowości padli ofiarą szalonego wzrostu temperatury. Skóra ich czerwieniała, a potem czerniała; włosy i paznokcie kurczyły się, a ciało, zmieniane w płyn, odgotowywało się od kości. Wszystko to razem spowodowało przykrą śmierć jednej dziesiątej rasy ludzkiej.

Jedyną pociechą było ujęcie czarnego cylindra przez którąś z czerwonych chmur. Gdy w skutek tego rozżarzył się do białości, opadając w dół w postaci metalicznego gradu, statki atakujące półkulę pomocną wycofały się na asteroidy, dokąd Dendiowie — ze względu na szczupłą swą liczbę — stanowczo nie chcieli ich ścigać.

W ciągu następnej doby obcy — powiedzmy: na stałe zamieszkali obcy — odbyli konferencję, a nam wyrazili współczucie. Ludzkość grzebała swych zmarłych. Ten ostatni zwyczaj był jednym z ciekawszych, jakie zachowali nasi praojcowie; nie trzeba dodawać, iż nie utrzymał się w czasach nowoczesnych.

Gdy powrócili Troxxtowie, człowiek był gotów na ich spotkanie. Nie mógł niestety, wbrew swym najgorętszym pragnieniom, stawić im czoła; mógł jednak stanąć i stawać przed szkłami instrumentów optycznych i trybunami mówców.

I znów czerwone chmury buchnęły wesoło do górnych warstw stratosfery. Znów zawyły zielone jęzory, wyrywając kawały mruczących wież lendi. Znów ludzie ginęli dziesiątkami tysięcy, rozgotowani przez wojnę. Ale tym razem była pewna różnica: zielone płomienie Troxxtów po trzech godzinach walk nagle zmieniły barwę: pociemniały, nabrały szafirowego odcienia. A kiedy to się stało, jeden z Dendi po drugim padał przy baterii i umierał w konwulsjach.

Nadszedł wyraźny znak do odwrotu. Ci, co ocaleli, przebili się do olbrzymiego statku, który ich tu przywiózł. Z lufy rozległy się wybuchy rakiet, których ogień wypalił rozżarzoną bruzdę w poprzek całej Francji i zepchnął Marsylię do Morza Śródziemnego, a statek runął w przestrzeń i bezwstydnie uciekł.

Ludzkość przygotowywała się na oczekujące ją cięgi ze strony straszliwych Troxxtów.


Byli istotnie robakokształtni. Gdy tylko wylądowały dwa czarne cylindry, wyszli ze swych statków, a ich drobne, segmentowane ciała przytrzymywały długie metalowe i smukłe metalowe podpory z nader skomplikowanym sprzętem. Wokół każdego statku wybudowali kopułowate formy — jeden w Australii, drugi na Ukrainie — pochwycili kilku śmiałków, którzy zapędzili się w pobliżu miejsca lądowania i unosząc z sobą wrzeszczące łupy, znikli wewnątrz swych ciemnych jak noc statków.

Niektórzy ludzie przystąpili gorączkowo do starożytnych ćwiczeń wojskowych, inni zaś studiowali zapamiętale naukowe teksty i dane dotyczące gościnności Dendiów, w rozpaczliwej nadziei znalezienia sposobu ochrony niezależności ziemskiej przed niszczycielskim zdobywcą gwiaździstej galaktyki.

A przez cały ten czas, wbrew obawom, wewnątrz zaciemnionych sztucznie statków kosmicznych (bo Troxxtowie, nie mając oczu, wcale nie korzystali ze światła, a jeśli chodzi o osobników starszych, promienie świetlne raziły ich wrażliwą bezpigmentową skórę) jeńców ludzkich nie torturowano dla wydobycia z nich wiadomości ani też nie poddawano wiwisekcji dla zdobycia dodatkowych zasobów wiedzy, ale — kształcono.

Kształcono, rzecz jasna w języku Troxxtów.

Co prawda, znaczna ich liczba okazała się całkowicie niezdolna do wykonywania zadań stawianych im przez Troxxtów i chwilowo zajęto się obsługiwaniem bardziej pojętnych uczniów. Inna znów, niewielka właściwie grupa, uległa różnym odmianom historii frustracyjnej — sięgającej depresji — z powodu trudności poznania języka, w którym każdy czasownik był nieprawidłowy i w którym miliardy przyimków tworzone były z kombinacji rzeczownikowo-przymiotnikowych, wyprowadzonych z podmiotu poprzedniego zdania. W końcu jednak odzyskało wolność jedenastu ludzi i w charakterze przysięgłych tłumaczy Troxxtów obłąkańczo mrugało w promieniach słońca.

Nowi wyzwoliciele nigdy, jak się zdaje, nie przebywali w Bengalu za młodych dni jego dawno minionej cywilizacji.

Tak jest, wyzwoliciele. Troxxtowie bowiem wylądowali szóstego dnia starożytnego mitycznego już dzisiaj miesiąca października. A 6 października jest oczywiście świętem Drugiego Wyzwolenia. Pamiętajmy o tym i uczcijmy tę datę (byle tylko można ją odnaleźć w naszym kalendarzu!).

Opowieść, jaką nam powtórzyli tłumacze, spowodowała, że ludzie zwiesili ze wstydu głowy i zgrzytali zębami z przyczyny oszustwa, jakiego dopuścili się Dendiowie.

Prawdą jest, że Federacja Galaktyczna zobowiązała Dendiów do ścigania i wytępienia Troxxtów. Ale to tylko dlatego, że Federacja Galaktyczna sprowadziła się właściwie do Dendi. Jako jedni z pierwszych inteligentniejszych przybyszów na międzynarodową scenę olbrzymie te stwory zorganizowały rozległą policję dla ochrony siebie i swojej władzy przed możliwością wszelkiego buntu w przyszłości. Policja ta była pozornie zgromadzeniem wszystkich myślących form życiowych Galaktyki; w rzeczywistości stanowiła skuteczny środek utrzymywania ich pod ścisłą kontrolą.

Większość gatunków dotąd odkrytych była potulna i łatwa do prowadzenia. Rasy te uważały, że skoro Dendiowie rządzili od niepamiętnych czasów, niech więc rządzą i nadal. Jaka to wreszcie różnica?

Z biegiem stuleci powstał jednakże sprzeciw wobec rządów dendyjskich, ośrodkiem zaś sprzeciwu były istoty o budowie opartej na protoplazmie. Z czasem doszło do utworzenia znanej Ligi Protoplazmowej.

Istoty, których cykle życiowe kształtowały się na podstawie chemicznych i fizycznych właściwości protoplazmy, choć nieliczne, różniły się jednak wybitnie rozmiarami, budową i specjalizacją. Wspólnota galaktyczna, czerpiąca swą potęgę z ich sił, byłaby obszarem dynamicznym. Podróże poza obręb Galaktyki wspierano by, zamiast hamować, jak to się działo ze względu na lęk Dendiów przed spotkaniem wyższej cywilizacji. Byłaby to prawdziwa demokracja gatunków — prawdziwie biologiczna republika — w której wszystkie istoty o różnej inteligencji i kulturalnym rozwoju kierowałyby same swoimi losami, zależnymi obecnie wyłącznie od krzemordzennych Dendiów.

W tym celu jeden z pomniejszych członków Ligi Protoplazmowej ubłagał Troxxtów — jedyną wybitną rasę, która odmawiała stale oddania broni, nakazanego wszystkim członkom Federacji — aby ocalili skromną rasę od zniszczenia, jakim grozili jej Dendiowie tytułem kary za nielegalne wyprawy badawcze poza granice Galaktyki.

W obliczu zdecydowania Troxxtów, by bronić swych pobratymców w chemii organicznej, i wobec nagle wybuchłej wrogości co najmniej dwóch trzecich ludów międzygwiezdnych, Dendiowie zwołali kadłubowe zebranie do spawania swych rozpadających się rządów przez rozsadzanie sił żywotnych całej setki światów. Troxxtowie, beznadziejnie ustępujący im liczbą i sprzętem, zdołali jednak toczyć walkę tylko dzięki wielkiej bezinteresowności i pomysłowości pozostałych członków Ligi Protoplazmowej, którzy ryzykowali zniszczenie, by zaopatrzyć ich w nowo wynalezioną a tajną broń.

Dlaczegośmy nie odgadli prawdziwej natury tych bestii, Dendiów, już choćby z ogromnych starań, by żadnej części z ich ciał nie wystawić na bardzo korozyjne działanie powietrza ziemskiego? Już same nieprzezroczyste, lecz pozbawione szwów pancerze, noszone przez naszych niedawnych gości w czasie ich pobytu na Ziemi, powinny nam były nasunąć podejrzenie, że chodzi o organizmy powstałe ze związku krzemu, nie zaś węgla!

Ludzkość zwiesiła głowę i przyznała, że takie podejrzenie nigdy nie przyszło jej na myśl.

Cóż — przyznali wielkodusznie Troxxtowie — byliśmy pozbawieni wszelkiego doświadczenia, a może trochę zbyt ufni. Temu należy to przypisać. Naiwność nasza, jakkolwiek wiele kosztowała naszych wyzwolicieli, nie pozbawi nas pełnych praw obywatelskich, jakich Troxxtowie domagali się zawsze dla wszystkich.

Jedynie nasi przywódcy, zapewne sprzedajni, a na pewno nieodpowiedni…

Pierwsze egzekucje funkcjonariuszy ONZ, głów państw i tłumaczy języka prebengalskiego, jako „zdrajców protoplazmy” — w wyniku jednego z najdłuższych i naj-sprawiedliwszych procesów w historii Ziemi — odbyły się już w tydzień po Święcie Wyzwolenia i stanowiły wspaniałą okazję, by ludzkość — pośród pysznych uroczystości — została zaproszona do przystąpienia najpierw do Ligi Protoplazmowej, a następnie do Nowej Demokratycznej Federacji Galaktycznej Wszystkich Gatunków i Ras.

Lecz to nie wszystko. Podczas gdy Dendiowie wzgardliwie odsuwali nas na bok, sami zajęci przekształceniem naszej planety w przybytek tyranii, i podczas gdy najprawdopodobniej budowali specjalne urządzenia sprawiające, że samo dotknięcie ich broni było dla nas zabójcze — Troxxtowie, pełni szczerej przyjaźni, która uczyniła ich imię synonimem uczciwości i demokracji wśród wszystkich gwiezdnych istnień, ci nasi Drudzy Wyzwoliciele, jak nazwaliśmy ich z miłością, woleli, abyśmy im pomagali w przyspieszeniu forsownych prac nad obroną planety.

Tak więc wnętrzności ludzkie rozpuszczały się pod wpływem niewidocznego żaru sił użytych do zestawienia nowych i niebywale skomplikowanych broni. Ludzie chorowali i ginęli tłocząc się tłumnie w kopalniach, które Troxxtowie pogłębiali bardziej, niż nam się kiedykolwiek udało. Ciała ludzkie otwierały się i rozrywały na części przy podmorskich wierceniach nafty, które Troxxtowie uznali za konieczne.

Dzieci szkolne na żądanie wzięły udział w rozmaitych zbiórkach, jak na przykład: „złom platyny dla gwiazdy Procjon” czy „promieniotwórcze odpadki dla gwiazdy Deneb”. Gospodyniom kazano w miarę możności oszczędzać soli, gdyż Troxxtowie używali jej na różne niepojęte sposoby; toteż barwne plakaty głosiły: „Nie solić — cukrzyć”.

A nad tym wszystkim — pełni życzliwej troski niczym światły rodzic — czuwali nasi opiekunowie, stawiając kroki olbrzymów na metalowych podporach, podczas gdy drobne ich blade ciałka leżały zwinięte w hamakach zwisających między parami błyszczących odnóży.

Doprawdy, nawet wśród zupełnego gospodarczego zastoju, wywołanego przeznaczeniem wszelkich podstawowych środków produkcji na cele pozaziemskich zbrojeń, i mimo rozpaczliwych jęków cierpiących na dziwaczne choroby przemysłowe, z którymi nasi lekarze nie umieli sobie poradzić, pośród tej niszczącej umysł dezorganizacji pokrzepiająca była świadomość, że zajęliśmy należne nam miejsce w przyszłym rządzie Galaktyki i nawet już teraz pomagamy w ocaleniu wszechświata dla dobra demokracji.

Dendiowie jednak wrócili, by zniszczyć tę sielankę. Przybyli w swych olbrzymich, srebrzystych statkach kosmicznych, a Troxxtowie, ostrzeżeni dopiero w ostatniej chwili, z trudem zebrali siły, by odeprzeć cios. Jednakże mimo tych wysiłków statek Troxxtów, znajdujący się na Ukrainie, musiał natychmiast uchodzić do swej bazy w głębinach kosmosu. Po trzech dniach została z Troxxtów tylko nieliczna straż pilnująca statku w Australii. W ciągu następnych trzech czy więcej miesięcy dowiedli oni, że równie trudno usunąć ich z oblicza naszej planety, jak znieść sam australijski kontynent. Ponieważ zaś panował wrogi stan oblężenia — z Dendiami na jednej półkuli, a Troxxtami na drugiej — bitwa przybrała straszliwe rozmiary.

Wrzały morza. Płonęły stepy. Nawet klimat uległ całkowitej zmianie pod straszliwym działaniem kataklizmu. Zanim Dendiowie zdołali rozwiązać ów problem, planeta Wenus została strącona z niebios w czasie skomplikowanego manewru bitewnego, a orbita Ziemi wyraźnie się zmieniła.

Rozwiązanie okazało się proste. Skoro Troxxtowie zbyt mocno trzymali się małego kontynentu, Dendiowie, korzystając z przewagi liczebnej, aby ich stamtąd wyprzeć, zgromadzili tak wielką siłę ognia, że całą Australię przemienili w popioły, które zniszczyły Pacyfik. Stało się to 24 czerwca, w dniu święta Pierwszego Powtórnego Wyzwolenia. Był to zarazem dzień sądu dla resztek rasy ludzkiej.

Jak mogliśmy — zapytywali Dendiowie — okazać się tak naiwni, by przyjść na lep szowinistycznej propagandy pro-protoplazmowej? Przecież jeśli cechy fizyczne mają stanowić kryteria naszych powinowactw rasowych, nie powinniśmy kierować się tylko ciasną podstawą chemiczną! To prawda, że plazma organiczna Dendiów ma za podstawę krzem zamiast węgla, ale czyż kręgowce — w dodatku kręgowce obdarzone ślepymi kiszkami, jak my i Dendiowie — nie mają nieskończenie więcej wspólnego z sobą, mimo paru drobnych różnic biochemicznych, niż z beznogimi i bezrękimi, nurzającymi się w szlamie istotami, które przypadkiem, zupełnie przypadkiem, mają taką samą substancję organiczną!

Co zaś do fantastycznego obrazu stosunków w Galaktyce… Cóż, Dendiowie wzruszali tylko swymi pięciorakimi ramionami, przystępując do skomplikowanej pracy ustawienia swej mruczącej broni na wszystkich gruzach naszej planety. Czy widzieliśmy choćby jednego przedstawiciela tych protoplazmowych ras, których Troxxtowie rzekomo bronili? Nie, i nie zobaczymy. Skoro bowiem tylko jakiś gatunek — zwierząt, roślin i minerałów — rozwinął się dostatecznie, by stanowić choćby potencjalne niebezpieczeństwo dla podstępnych najeźdźców, jego cywilizację czujni Troxxtowie natychmiast niszczyli. Nasza faza rozwoju była tak jeszcze pierwotna, że nie widzieli żadnego ryzyka w dopuszczeniu nas do pozorów pełnego uczestnictwa.

Czy możemy powiedzieć, żeśmy pozyskali choćby jedną pożyteczną wiadomość o technologii Troxxtów — za cenę pracy wykonanej przy ich maszynach, za cenę istnień straconych przy tej pracy? Oczywiście, że nie! Przyczyniliśmy się tylko w takim małym stopniu, na jaki nas było stać, do ujarzmienia odległych ras, które żadnej nie wyrządziły nam krzywdy.

Było wiele powodów, abyśmy czuli się winni — pouczali nas powagą sędziowie, gdy nieliczni spośród ocalałych tłumaczy języka prebengali wypełzli z ukrycia. Ale nasza zbiorowa wina była niczym w porównaniu z tą, jaką ponosili „robako-kolaboracjoniści”, zdrajcy, którzy zajęli miejsce naszych umęczonych dawnych przywódców. Byli jeszcze poza tym ci przeraźliwi tłumacze ludzcy, którzy się wdali w językowe kontakty z istotami niszczącymi galaktyczny pokój, trwający od dwóch milionów lat. „Ach, śmierć była dla nich aż za łagodną karą” — pomrukiwali zabijając ich Dendiowie.


Kiedy w osiemnaście miesięcy później Troxxtowie przebili się znowu i owładnęli Ziemią, przynosząc nam słodkie owoce Drugiego Powtórnego Wyzwolenia, jak również zupełne i ostateczne wyparcie Dendiów — niewielu już było ludzi, którzy by ze szczerym entuzjazmem przyjęli ofiarowane im wysoko płatne stanowiska w rządzie, nauce i w charakterze tłumaczy.

Przede wszystkim w ogóle trudno było o ludzi, bowiem Troxxtowie dla ponownego wyzwolenia Ziemi musieli wysadzić w powietrze olbrzymi kawał pomocnej półkuli…

Ale nawet pośród tych nielicznych wielu wybrało samobójstwo, zamiast przyjąć tytuł Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, kiedy wkrótce zjawili się Dendiowie dla dokonania chwalebnego dzieła Nowego Wyzwolenia. Było to, nawiasem mówiąc, owo wyzwolenie, przy którym znaczna część lądu zleciała z naszej planety, co nadało jej kształt nazwany przez naszych praojców gruszkowatym.

Bodaj w tym właśnie czasie — a może o jedno czy dwa wyzwolenia później — Troxxtowie i Dendiowie stwierdzili, że Ziemia zanadto wychyla się ze swej orbity, aby mieć minimalne warunki bezpieczeństwa niezbędne dla sfery bojowej. Wobec tego walka wspaniałym a zabójczym zygzakiem przesunęła się w kierunku Aldebarana.

Stało się to dziesięć pokoleń temu, ale powieść, przekazywana z rodziców na dzieci, prawie nic nie straciła ze swej treści. Słyszycie ją teraz ode mnie tak, niemal dosłownie, jak ja ją słyszałem od ojca, gdy biegałem z nim razem od jednej do drugiej kałuży po pustkowiach rozpalonego, żółtego piasku. Słyszałem ją od matki, gdyśmy wsysali powietrze i kurczowo chwytali kępki grubych zielonych chwastów, ilekroć planeta drgała pod nami na znak geologicznego wstrząsu, który mógłby zagrzebać nas w jej wypalonym wnętrzu, lub na znak jakiegoś kosmicznego obrotu, grożącego zrzuceniem nas w międzyplanetarne pustkowia.

Tak, już wtedy było tak samo. Opowiadaliśmy sobie nawzajem tę opowieść, pędząc na wyścigi całymi milami w nieznanym skwarze na poszukiwanie żywności i wody, tocząc te same, co dziś, wściekłe bitwy z gigantycznymi królikami o lepsze polanki. A przez cały ten czas, ciągle i nieprzerwanie wsysaliśmy rozpaczliwie powietrze, które ucieka z naszego świata w coraz większych ilościach przy każdym obłędnym skręcie orbity naszej planety.

Nadzy, spragnieni i głodni przyszliśmy na świat i nadzy, spragnieni pędzimy na nim życie pod olbrzymim i niezmiennym słońcem.

Opowieść brzmi ciągle jednako i ma zawsze to samo, tradycyjne już zakończenie, które słyszałem od mego ojca, on zaś słyszał od swego ojca. Wsysajcie więc powietrze, chwytajcie za chwasty i słuchajcie końcowej świętej uwagi o naszych dziejach:

Rozglądając się wokół, możemy ze zrozumiałą dumą powiedzieć, że zostaliśmy wyzwoleni tak gruntownie, jak tylko to jest możliwe dla jakiejś rasy i jakiejś planety.

Загрузка...