Bob Shaw Ucieczka światów

Część I POWRÓT NA LAND

Rozdział 1

Podczas lotu, który trwał dłużej niż cały dzień, samo-tny astronauta opadał od krawędzi kosmosu po-przez tysiące mil stopniowo gęstniejącej atmosfery. W końcowym stadium opadania jego ciałem zawładnęła siła wiatru i poniosła go daleko na zachód od stołecznego miasta. Powodowany brakiem doświadczenia, a może chęcią uwolnienia się od krępującego go worka lotniczego, astronauta zbyt wcześnie otworzył spadochron. Zrobił to dobre piętnaście kilometrów nad powierzchnią planety i w rezultacie znosiło go coraz dalej, ku słabo zaludnionym terenom za Białą Rzeką.

Toller Maraąuine Drugi, przez ostatnie osiem dni patrolujący okolicę, przez silnie powiększającą lornetkę przyglądał się badawczo kremowej plamce spadochronu. Wyglądała jak tajemniczy obiekt, o blasku słabszym niż dzienne gwiazdy, pozornie umocowany pod ogromnym, łukowatym obrzeżem bliźniaczej planety, która wypełniała centrum nieba. Ruch statku powietrznego utrudniał obserwację, lecz Toller wypatrzył uczepioną lin malutką postać i poczuł, jak wzbiera w nim ciekawość. Jakie wieści przynosi astronauta?

Sam fakt, że ekspedycja trwała dłużej, niż zakładano, wydawał się Tollerowi dobrym znakiem. W każdym razie z ulgą zabierze w końcu astronautę na pokład i odstawi do Prądu. Patrolowanie terenu niemal pozbawionego cech charakterystycznych, kiedy nie ma się nic do roboty prócz odwiedzania spragnionych towarzystwa robotników rolnych, nie należy do zadań godnych śmiałka. Toller pałał żądzą powrotu do miasta, gdzie mógł przynajmniej znaleźć kompanów i szklaneczkę przyzwoitego wina. Czekała na niego także Hariarma, złotowłosa piękność z Cechu Tkaczy. Przez wiele dni nie odstępował jej na krok i coś mu mówiło, że rozkaz nadszedł właśnie wtedy, kiedy była już skłonna mu ulec.

Statek sunął lekko ze wschodnią bryzą i sporadyczna tylko pomoc silników odrzutowych wystarczyła, by dotrzymać tempa spadającemu po ukośnej linii astronaucie. Pomimo cienia, który rzucała z góry eliptyczna powłoka, upał na górnym pokładzie wzmagał się i Toller zaczynał zdawać sobie sprawę, że dwunastoosobowa załoga podobnie jak on marzy głównie o tym, żeby misja dobiegła końca. Szafranowe bluzy lotnicze upstrzyły się ciemnymi plamami potu. Toller westchnął i zapatrzył się na sielski krajobraz widoczny w dole.

Sześćdziesiąt metrów poniżej gondoli przemykały prążkowane pola uprawne, tworząc skomplikowane układy pasm biegnących aż po linię horyzontu. Od czasu migracji na Overland minęło już ponad pięćdziesiąt lat i kolcor-roniańscy farmerzy mieli dość czasu, aby narzucić polom swoją wolę i zmienić naturalny koloryt krajobrazu. Na Overlandzie, gdzie nie istniały pory roku, zboża, warzywa i owoce zdumiewały bogactwem i różnorodnością, a każda roślina rozwijała się według własnego cyklu dojrzewania. Rolnicy dołożyli starań, żeby wyodrębnić grupy dające plony równocześnie i w ten sposób ustalić sześć terminów żniw w roku, tak jak to się tradycyjnie odbywało od zarania dziejów w Starym Świecie. Każde pole mieniło się jak tęcza, od delikatnej zieleni młodych pędów po złoto dojrzewających kłosów i brąz rżysk.

— Statek na południe od nas, panie kapitanie! — krzyknął sternik Niskodar. — Na naszym pułapie, może trochę wyżej. Odległość około trzech mil.

Toller odszukał wzrokiem statek — ciemny odprysk na tle zasnutego purpurą horyzontu — po czym skierował na niego szkła lornetki. Powiększony obraz wyjawił, że ma on niebiesko-żółte oznakowanie Służb Podniebnych i fakt ten wywołał u Tollera lekkie zdziwienie. W ciągu ostatnich ośmiu dni kilkakrotnie mignął mu statek, który patrolował sąsiedni, południowy sektor, zawsze jednak działo się to przy granicy strefy patrolowej, szybko znikali sobie nawzajem z oczu i nie wchodzili w drogę. Teraz jednak przybysz znajdował się zdecydowanie wewnątrz przypisanego Tollerowi terytorium i najwyraźniej stawał z nim w szranki, zachowując się tak, jak gdyby również zamierzał przechwycić wracającego astronautę.

— Przygotujcie heliopis — rozkazał porucznikowi Feero-wi, który stał obok niego przy relingu. — Przekażcie moje uszanowanie dowódcy tego statku i poradźcie mu, by zmienił kurs. Wykonuję polecenia Królowej i nie pozwolę, by ktoś się wtrącał albo mi przeszkadzał.

— Rozkaz! — zakrzyknął żwawo Feer wyraźnie zadowolony z incydentu choć trochę urozmaicającego przeddzień. Otworzył schowek i wyjął heliopis nowej, lekkiej konstrukcji, z posrebrzanymi płytkami luster zastosowanymi w miejsce konwencjonalnego, szklanego układu warstwowego. Feer wymierzył przyrząd i zaczął operować kluczem, który zaklekotał pracowicie. Przez jakąś minutę po tym, jak skończył, nie widać było żadnej odpowiedzi, aż naraz na odległym statku małe słoneczko zaczęło błyskać gwałtownie.

„Przeddzień dobry, kapitanie Maraquine” — nadeszła migotliwa odpowiedź. — „Księżna Yantara odwzajemnia wasze pozdrowienia. Postanowiła osobiście przejąć dowództwo nad całą operacją. Wasza dalsza obecność nie jest potrzebna. Niniejszym rozkazuję wam niezwłocznie udać się z powrotem do Prądu”.

Toller stłumił wściekłe przekleństwa. Nigdy przedtem nie miał okazji spotkać księżnej Yantary, lecz wiedział, że nie tylko posiada stopień kapitana powietrznego, ale jest też wnuczką Królowej i ma zwyczaj posługiwać się rodzinnymi koneksjami w celu forsowania swojej woli. W podobnej sytuacji niejeden dowódca wycofałby się po czysto symbolicznym proteście, w obawie o swoją karierę, jednak charakter Tollera nie pozwalał mu puścić płazem czegoś, co urągało honorowi. Dłoń znalazła rękojeść szabli, niegdyś należącej do jego dziadka, a oczy posłały gniewne spojrzenie w kierunku intruza, podczas gdy w myślach układał odpowiedź na władczy rozkaz księżnej.

— Kapitanie, czy życzy pan sobie potwierdzić odbiór sygnału?

Zachowanie porucznika Feera pozostawało nienaganne, ale ogniki w oczach zdradzały, że napawał się widokiem Tollera mocującego się z trudną decyzją. Choć niższy rangą, był od niego nieco starszy i z całą pewnością przychylał się do powszechnej opinii, że Toller uzyskał stopień kapitana w tak młodym wieku dzięki wpływom rodziny. Perspektywa obejrzenia pojedynku dwojga uprzywilejowanych wyraźnie przypadła porucznikowi do gustu.

— Oczywiście, że tak — sarknął Toller, starając się zatuszować własne poirytownie. — Jak brzmi nazwisko tej kobiety?

— Dervonai, panie kapitanie.

— Świetnie. Pomiń grzeczności i zwróć się do niej per kapitanie Dervonai. Odpowiedź jest następująca: „Wasza uprzejma propozycja asysty nie przeszła nie zauważona, ale w tym przypadku obecność drugiego statku może stać się bardziej przeszkodą niż pomocą. Powróćcie do swoich /.adań i nie utrudniajcie mi wykonywania bezpośrednich rozkazów Królowej”.

Kiedy za pomocą wiązek światła Feer przesyłał słowa Tollera, na jego wąskiej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia. Nie sądził, że do bezpośredniej konfrontacji dojdzie lak szybko. Minęła krótka chwila, zanim odpowiedziano serią błysków.

„Wasza nieuprzejmość, żeby nie rzec bezczelność, również nie przeszła nie zauważona, ale powstrzymani się od /ameldowania o tym mojej babce, jeśli wycofacie się bezzwłocznie. Proszę postąpić roztropnie”.

— Arogancka suka! — Toller wyrwał heliopis z rąk Feera, wycelował go i zaczął stukać kluczem: „Postępuję roztropnie. Lepiej jeśli Królowa dowie się o mojej nieuprzejmości, niż o zdradzie, jaką popełniłbym przerywając tę misję. Dlatego leż radzę wam zająć się z powrotem robótkami ręcznymi”.

— Robótkami ręcznymi! — odczytawszy wiadomość z ukosa porucznik Feer zachichotał, odbierając od Tollera heliopis. — Naszej letniczce się to nie spodoba, panie kapitanie. Ciekawe, jaka będzie jej odpowiedź.

— Oto i ona — odparł Toller, podniósłszy do oczu lornetkę w samą porę, by dostrzec pióropusze strzelające z głównych silników statku księżnej. — Albo księżna opuszcza nas fukając ze złości, albo postanowiła dotrzeć do celu przed nami. Jeśli to, co słyszałem o księżnej Yantarze, nie mija się z prawdą, to… tak! Będziemy mieli wyścig.

— Cała naprzód?

— A jakżeby inaczej? — rzucił Toller. — I każ ludziom założyć spadochrony.

Na wzmiankę o spadochronach rozradowanie na twarzy Feera przemieniło się w niepokój.

— Chyba nie myśli pan, że dojdzie do…

— Kiedy dwa statki wydzierają sobie ten sam kawałek nieba, wszystko może się zdarzyć — odrzekł Toller z nutą jowialności, karcąc delikatnie porucznika za niewłaściwą postawę. — Podczas zderzenia nietrudno o śmierć, a ja wolałbym, by spotkała ona naszego przeciwnika.

— Według rozkazu, panie kapitanie.

Feer odwrócił się dając sygnał mechanikowi i w chwilę potem główne silniki odrzutowe zawyły, uzyskując maksymalną moc. Dziób długiej gondoli podniósł się, gdy ciąg silników próbował obrócić całym statkiem dokoła środka ciężkości, ale sternik prędko wyrównał kurs zmieniwszy kąt ustawienia silników. Jedną ręką operował drążkiem i mechanizmami zapadkowymi, gdyż silniki nowego typu miały lekką konstrukcję z nitowanych rur metalowych.

Nie tak dawno temu pojedynczy silnik zużyłby cały zapas kryształów drzewa brakka, niszcząc samo drzewo, a w rezultacie i tak byłby powolny i niewygodny w obsłudze. Źródło energii nadal stanowiła wprawdzie mieszanka kryształów pikonu i halvellu, które od wieków pobierały z gleby korzenie drzew brakka, obecnie jednak kryształy uzyskiwano bezpośrednio z ziemi według metod rafinacji chemicznej wymyślonej przez ojca Tollera, Cassylla Mara-ąuine.

Chemia i metalurgia były kamieniem węgielnym ogromnej fortuny i wpływów rodziny Maraąuine, co z kolei stanowiło źródło większości konfliktów między Tollerem a jego rodzicami. Rodzice oczekiwali, że syn zastąpi ojca i przejmie władzę nad rodzinnym imperium przemysłowym, ale w Tollerze ta perspektywa wzbudzała przerażenie. W kontaktach z rodzicami pojawiły się napięcia od chwili, gdy Toller postanowił wstąpić do Służb Podniebnych w pogoni za przygodami. Ku jego rozczarowaniu jednak służba nie obfitowała w przygody, toteż za nic na świecie Toller nie pozwoliłby zepchnąć się na bok w obecnej sytuacji.

Całą uwagę skupił na astronaucie, wciąż znajdującym się o milę z okładem od pofalowanej powierzchni pól uprawnych. Nie istniał żaden praktyczny powód, dla którego mieliby ścigać się na miejsce jego przypuszczalnego lądowania, ale gdyby Yantara sobie przypisała pierwszeństwo, mogłoby to jej dodać animuszu. Toller przypuszczał, że całkowicie przypadkowo przechwyciła wiadomość, jaką rano tego dnia przekazał heliopisem do pałacu, i dla kaprysu postanowiła przejąć dowództwo w najciekawszym momencie nudnej jak dotąd misji.

Kiedy zastanawiał się, czyby nie posłać jej ostatniego ostrzeżenia, wzrokiem natknął się na ciemnogranatową linię, która pojawiła się na horyzoncie. Rzut oka przez lornetkę upewnił go w przekonaniu, że jest to spory zbiornik wodny, a po sprawdzeniu na mapie stwierdził, że widzi Jezioro Amblaraate. Mierzyło prawie cztery mile, zatem astronauta miał niewielkie szansę na to, by wylądować poza jego obrzeżem. Przez środek jeziora biegł jednak sznur małych, nizinnych wysepek, spośród których wprawny spadochroniarz bez trudu powinien wybrać dogodne miejsce do lądowania.

Toller przywołał ręką Feera i pokazał mu mapę.

— Zdaje się, że zażyjemy dzisiaj trochę ruchu — zaczął. — Te wysepki nie wyglądają jak place parad. Jeśli naszemu zwiewnemu nasionku uda się zapuścić korzenie na jednej z nich, zadanie wyrwania go stamtąd będzie wymagało nie lada umiejętności lotniczych. Ciekawe, czy nasza letniczka, jak ją ochrzciliście, nadal będzie pragnęła sobie przypisać ten zaszczyt.

— Najważniejsze, żeby posłaniec z depeszami dotarł cało i zdrowo do Królowej — zauważył Feer. — Czy to, kto go odbierze, ma jakiekolwiek znaczenie?

Toller posłał mu szeroki uśmiech.

— O tak, poruczniku. Ma to ogromne znaczenie.

Oparł się o reling gondoli i rozkoszując się chłodnym, wzbierającym strumieniem powietrza patrzył, jak drugi statek zbliża się po zbieżnym kursie. Odległość była jeszcze zbyt duża, by mógł dostrzec członków załogi nawet przez lornetkę, jednak wiedział, że na pokładzie są same kobiety. Królowa Daseene osobiście dopatrzyła, by pozwolono kobietom wstępować do Służb Podniebnych. I choć miało to miejsce podczas stanu zagrożenia dwadzieścia sześć lat wcześniej, kiedy istniała groźba inwazji ze Starego Świata, tradycja przetrwała aż po ten dzień. Z przyczyn praktycznych zaniechano jednak tworzenia załóg mieszanych. Spędziwszy większą część czynnej służby po drugiej stronie Overlandu, Toller nie miał wcześniej okazji zetknąć się z którymś z nielicznych statków z żeńską załogą, i ciekawiło go, czy płeć ma jakiś zauważalny wpływ na technikę sterowania.

Jak się spodziewał, obydwa statki dotarły do Jeziora Amblaraate w chwili, gdy astronauta znajdował się jeszcze wysoko ponad nimi. Toller ocenił, na której z wysepek najprawdopodobniej nastąpi lądowanie, rozkazał zejść na trzydzieści metrów i zataczać koła ponad trójkątnym skrawkiem zieleni. Ku jego irytacji Yantara przyjęła podobną taktykę, zajmując pozycję po przeciwnej stronie okręgu. Oba statki kręciły się jakby przymocowane do niewidzialnej osi, a pulsujący huk silników zakłócał spokój ptaków gnieżdżących się na ziemi.

— Marnotrawstwo kryształów — burknął Toller.

— Karygodne marnotrawstwo — przytaknął Feer i pozwolił sobie na leciutki uśmieszek na wspomnienie, że kwatermistrz Służb już nieraz udzielał jego dowódcy reprymendy za zużywanie zapasów pikonu i halvellu najszybciej w całej flocie z powodu nierównego stylu latania.

— Powinno się tę kobietę odsunąć od lotów i… — Toller urwał widząc, że odgadnąwszy najwyraźniej ich życzenia astronauta raptownie zwinął część czaszy spadochronu, zwiększając prędkość i zaostrzając kąt opadania.

— Schodzimy w dół z maksymalną prędkością — rozkazał Toller. — Użyć wszystkich czterech armatek kotwicznych, gdy tylko dotkniemy ziemi. Musimy wylądować przy pierwszym podejściu.

Uśmiech powrócił mu na usta, gdy zauważył, że w tym najważniejszym momencie znaleźli się na zachód od wyspy, tak że wystarczył pojedynczy manewr, by ustawić się w pozycji do lądowania pod wiatr. Koło fortuny wyraźnie obróciło się przeciw Vantarze. Kiedy jednak zerknął ponownie na statek księżnej, z przerażeniem stwierdził, że zarzuciła ona dotychczasowy tor lotu i schodzi ostro w kierunku wyspy, niewątpliwie z zamiarem wykonania nieprzepisowego lądowania z wiatrem.

— Suka — zaklął pod nosem. — Głupia suka. Bezradnie przyglądał się, jak statek Yantary z szybkością wspomaganą sprzyjającą bryzą przeciął niższe pokłady powietrza i parł w kierunku środka wysepki. Za szybko, pomyślał. Kotwice nie wytrzymają napięcia! Obłoki dymu zakłębiły się po obu stronach gondoli, kiedy kil dotknął trawy i armatki strzeliły w ziemię grotami kotwic. Balon zakołysał się, gdy statek gwałtownie wytracił prędkość. Przez chwilę wyglądało na to, że nie ziszczą się ponure przewidywania Tollera, a potem pękły obie liny kotwiczne po lewej stronie gondoli. Statek położył się na burtę i obrócił raptownie wyrywając z ziemi tylną kotwicę. Zerwałby się na dobre, gdyby jedna z członkiń załogi nie zaczęła błyskawicznie wydawać liny jedynej pozostałej kotwicy, zmniejszając tym samym jej napięcie. Wbrew oczekiwaniom lina nie pękła i utrzymała ciężar statku. W tej chwili stało się jasne, że Tollerowi nie uda się zamierzony manewr lądowania — huśtając i kołysząc się statek Yantary zagradzał mu drogę.

— Przerwać lądowanie! — ryknął Toller. — W górę! Cała w górę!

Główne silniki odezwały się natychmiast i tak, jak podczas ćwiczeń stanów zagrożenia, członkowie załogi, którzy nie byli niczym zajęci, popędzili na rufę, żeby ją obciążyć i pomóc przechylić dziób w górę. Choć operacja zapobiegawcza odbyła się szybko i sprawnie, bezwład ton gazu pod powłoką, która ciążyła u góry, spowolnił reakcję statku. Przez koszmarnie wydłużające się sekundy szedł on starym kursem, zagradzający drogę balon rósł w oczach i dopiero po chwili linia horyzontu zaczęła sunąć w dół w żółwim tempie.

Ze swojego miejsca z boku mostka Toller dostrzegł w przelocie postać długowłosej księżnej Yantary. Obraz ten w mgnieniu oka przesłoniła krzywizna powłoki drugiego statku przemykająca tak blisko, że mógł rozróżnić pojedyncze szwy klinów i linki nośne. Wstrzymując oddech Toller zapragnął nagle wraz ze swoim statkiem unieść się pionowo w górę. Gdy zaczynał już wierzyć, że udało się uniknąć zderzenia, z dołu dobiegł donośny trzask. Ten niski, rozedrgany, oskarżycielski dźwięk nie pozostawiał żadnych złudzeń. Przeorali kilem czubek balonu Yantary.

Skierował wzrok na rufę i ujrzał wynurzający się spod gondoli statek księżnej. W powłoce z impregnowanego płótna puściły co najmniej dwa szwy i gaz nośny buchnął w atmosferę. Choć poważne, rozdarcie nie było na tyle niefortunne, by doprowadzić do katastrofy. Balon zapadł się, zmarszczył, a zawieszona pod spodem gondola opadła lekko na ziemię.

Toller wydał rozkaz podjęcia normalnego lotu i wykonania dodatkowego okrążenia w celu podejścia do lądowania. Podczas manewru miał wraz z załogą doskonałą widoczność; w milczeniu patrzyli, jak zawieszony na uwięzi statek księżnej opada w dół i haniebnie znika pod zapadającą się powłoką. Kiedy stało się jasne, że nikt nie zginie ani nie ucierpi, odprężenie wywołało uśmiech Tollera. Idąc w jego ślady Feer i reszta załogi dali się ponieść wesołości sięgającej granic histerii, gdy astronauta, o którego obecności niemal zapomniano, spłynął nagle na scenę wydarzeń i z pełną komizmu niezdarnością zakończył lot siedzeniem w błocie.

— Nic nas teraz nie nagli, więc przeprowadźcie bezbłędne, pokazowe lądowanie — odezwał się Toller do Feera. — Zejdźmy powolutku w dół.

Zgodnie z poleceniem statek majestatycznie ustawił się pod wiatr, po czym spoczął na ziemi z ledwo wyczuwalnym wstrząsem. Jak tylko armatki kotwiczne zabezpieczyły gondolę, Toller przeskoczył przez reling i stanął w trawie. Spod fałd przebitej powłoki usiłowały wydostać się podwładne Yantary. Udając, że ich nie dostrzega, Toller skierował swe kroki prosto do astronauty. Ten, podniósłszy się na nogi, składał leżącą w nieładzie czaszę spadochronu. Widząc nadchodzącego Tollera wyprostował się i zasalutował. Był szczupłym młodzieńcem o jasnej karnacji i wyglądzie pisklęcia, które niedawno wyfrunęło z rodzinnego gniazda. W rzeczywistości, co bardzo Tollerowi imponowało, odbył on podróż w obie strony przez międzyplanetarną pustkę, rozciągającą się między bliźniaczymi planetami.

— Przeddzień dobry, kapitanie — odezwał się młody astronauta. — Melduje się kapral Steenameert. Przywożę pilne depesze dla Jej Wysokości.

— Spodziewam się — odparł Toller z uśmiechem. — Mam rozkaz dostarczyć was bezzwłocznie do Prądu, myślę jednak, że możemy poczekać, aż pozbędziecie się tego kombinezonu. Chodzenie z mokrym tyłkiem nie należy chyba do przyjemności.

Steenameert odwzajemnił uśmiech, doceniając sposób, w jaki Toller sprowadził rozmowę na nieoficjalny tor.

— Nie było to moje najlepsze lądowanie.

— Kiepskie lądowanie zdarzyło się nie tylko wam, kapralu — odrzekł Toller, zerkając ponad ramieniem Steenamerta. Yantara, wysoka, ciemnowłosa kobieta, zbliżała się do nich zamaszystym krokiem, a jej postać o wydatnym biuście wyglądała tym bardziej imponująco, że księżna szła gniewnie wyprostowana. Tuż za nią podążała niższa, pulchniejsza dama w mundurze porucznika, z trudem dotrzymując kroku swojej przełożonej. Toller ponownie skupił uwagę na Steenameercie. Wzbierało w nim uczucie podziwu, gdy pomyślał o doniosłości podróży, jaką odbył ten chłopak. Mimo młodego wieku Steenameert miał możność widzieć i doświadczyć rzeczy, o których on mógł zaledwie pomarzyć. Zazdrościł mu, a zarazem był ciekaw, jakich odkryć dokonano w trakcie pierwszej wyprawy na Land, pierwszej od czasu kolonizacji Overlandu pięćdziesiąt lat temu.

— Powiedzcie mi, kapralu — zagadnął — jak wygląda Stary Świat?

Na twarzy Steenameerta odbiło się wahanie.

— Depesze są tajne, kapitanie.

— Mniejsza o depesze. Tak miedzy nami, kapralu, co tam widzieliście? Jak tam jest?

Usiłując wydostać się z jednoczęściowego kombinezonu, Steenameert uśmiechnął się z wdzięcznością. Wyraźnie czuł potrzebę opowiedzenia o swoich przygodach.

— Same ogromne, puste miasta! Miasta, przy nich Prąd to mała wioska! I wszystkie puste.

— Puste?! A co z…

— Panie Maraquine! — Księżna Yantara znajdowała się od nich wciąż o dobre kilkanaście kroków, jednak jej silny głos zmusił Tollera do urwania w pół słowa. — Do czasu oficjalnego wydalenia ze Służb Podniebnych za umyślne uszkodzenie statku powietrznego Jej Wysokości przejmuję dowództwo na pańskim statku. Niech się pan uważa za aresztowanego.

Arogancja i brak rozsądku w słowach księżnej odebrały Tollerowi mowę, szarpnęła nim taka wściekłość, że od razu zorientował się, iż musi ją okiełznać. Uzbrojony w najłagodniejszy uśmiech obrócił się do księżnej i natychmiast pożałował, że ich spotkanie nie nastąpiło w innych okolicznościach. Jej twarz należała do tych, które napełniaj ą mężczyzn bezbrzeżnym zachwytem, a kobiety bezgraniczną zazdrością. Krągła, ozdobiona szarymi oczami, doskonała w każdym calu odróżniała Yantarę od wszystkich kobiet, które Toller miał okazję poznać w swoim dotychczasowym życiu.

— Czego tak szczerzycie zęby? — parsknęła Yantara. — Nie słyszeliście, co powiedziałam?

— Proszę się nie wygłupiać, kapitanie — odparł Toller odsuwając swe żale na bok. — Potrzebujecie pomocy przy naprawie waszego statku?

Yantara posłała wściekłe spojrzenie swojej porucznik, która właśnie stanęła u jej boku, po czym powróciła wzrokiem do twarzy Tollera.

— Panie Maraąuine, pan chyba nie rozumie powagi sytuacji. Jest pan aresztowany.

— Posłuchajcie, kapitanie — westchnął Toller. — Zachowaliście się głupio, ale na szczęście obeszło się bez poważnych szkód, więc nie ma potrzeby spisywać oficjalnego raportu. Idźmy każde swoją drogą i zapomnijmy o tym niefortunnym incydencie.

— Chciałby pan tego, prawda?

— Lepsze to, niż przedłużanie tej obłędnej farsy. Dłoń Yantary powędrowała do kolby pistoletu u pasa.

— Powtarzam, jest pan aresztowany, panie Maraąuine. Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje, Toller instynktownie chwycił rękojeść szabli.

Na usta Yantary wypełzł lodowaty uśmieszek.

— Cóż takiego może pan zdziałać tym zabawnym zabytkiem?

— Skoro pytacie, to wam powiem — rzucił Toller beztrosko. — Nim zdążycie unieść pistolet, odetnę wam głowę i gdyby wasza porucznik zachowała się na tyle nieroztropnie, by mi grozić, spotkają podobny los. Ponadto, gdybyście nawet mieli ze sobą jeszcze kilkoro ludzi… i gdyby udało im się wystrzelić i przeszyć mnie kulami, to i tak dopadłbym ich i położył trupem. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno, kapitanie Dervonai. Wykonuję bezpośrednie rozkazy Jej Wysokości i jeśli ktokolwiek stanie mi na drodze, cała sprawa zakończy się rozlewem krwi. Tak to się właśnie przedstawia. — Przemawiając dobrotliwym tonem Toller obserwował uważnie, jakie wrażenie jego słowa wywrą na Yantarze. Jego odziedziczona po dziadku postura żywo przypominała czasy, kiedy kasta wojskowych dominowała w kolcorroniańskim społeczeństwie. Ale choć górował nad księżną wzrostem i ważył dwa razy więcej, wcale nie miał pewności, że wszystko pójdzie po jego myśli. Yantara sprawiała wrażenie osoby nieprzywykłej do ulegania cudzej woli niezależnie od okoliczności.

Na chwilę zapadło napięte milczenie, a Tollera przeniknęła dogłębna świadomość, że cała jego przyszłość zawisła na włosku. Naraz Yantara wybuchnęła radosnym śmiechem.

— Tylko się mu przyjrzyj! — zawołała szturchając swoją towarzyszkę. — Zaczynam wierzyć, że on wszystko traktuje jak najbardziej poważnie. — Porucznik zrobiła zaskoczoną minę, ale po chwili udało jej się przywołać na usta słaby uśmiech.

— Bo to jest wielce poważna…

— Gdzie się podziało wasze poczucie humoru, Tollerze Maraąuine? — ucięła Yantara. — No tak, teraz sobie przypominam, że zawsze braliście siebie zbyt poważnie.

Toller poczuł się zbity z tropu.

— Sugerujecie, że spotkaliśmy się już kiedyś? Yantara znów wybuchnęła śmiechem.

— Czy nie pamiętacie, kapitanie, jak wasz ojciec zabierał was do pałacu na obchody Dnia Migracji, gdy byliście mali? Już wtedy paradowaliście z szablą, chcąc upodobnić się do swojego sławnego dziadka.

Toller zdawał sobie sprawę, że księżna kpi z niego, lecz jeśli chciała w ten sposób ustąpić zachowując twarz, potrafił to ścierpieć. Wszystko było lepsze niż kontynuowanie tej niepotrzebnej dyskusji.

— Muszę przyznać, że was nie pamiętam — odrzekł. — Podejrzewam, że przyczyny trzeba by się doszukiwać w tym, że wasz wygląd uległ większej zmianie niż mój.

Yantara potrząsnęła głową, ignorując ukryty komplement.

— Nie. Po prostu macie słabą pamięć. No dobrze, a co tam z naszym astronautą? Dla przejęcia go jeszcze kilka minut temu gotowi byliście narazić bezpieczeństwo dwóch statków.

Toller odwrócił się do Steenameerta, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań.

— Wejdźcie na pokład mojego statku i każcie kucharzowi przygotować jakiś posiłek.

Steenameert zasalutował, pochwycił spadochron i poszedł ciągnąc go za sobą.

— Jak się spodziewam, spytaliście go, dlaczego wyprawa trwała dłużej, niż zakładano? — rzuciła Yantara mimochodem, jak gdyby wcale nie doszło między nimi do starcia.

— Nie mylicie się. — Toller nie za dobrze wiedział, jak postępować z księżną, postanowił jednak przybrać możliwie najbardziej nieoficjalny i przyjazny ton. — Według niego Land świeci pustkami. Opowiadał o opustoszałych miastach.

— Opustoszałych! A co się stało z tymi tak zwanymi Nowymi Ludźmi?

— Wyjaśnienie, jeśli w ogóle istnieje, zawarte jest w depeszach.

— W takim razie powinnam się zobaczyć jak najszybciej z Jej Wysokością, moją babką. — Aluzja do królewskiego pochodzenia była zupełnie zbędna. Toller zrozumiał, że jest to ostrzeżenie przed zbytnim spoufalaniem się z księżną.

— I ja muszę jak najszybciej wracać do Prądu — odparł starając się, by zabrzmiało to energicznie. — Naprawdę nie potrzebujecie pomocy przy naprawie statku?

— Pewnie że nie. Z szyciem uporamy się przed małonocą, a potem w drogę.

— Jest jeszcze coś — rzekł Toller, gdy Yantara odwracała się, by odejść. — Ściśle rzecz biorąc nasze statki zderzyły się, więc powinniśmy sporządzić raport. Co o tym myślicie?

Księżna spojrzała mu prosto w oczy.

— Ta papierkowa robota jest raczej nużąca, czyż nie tak?

— Strasznie nużąca. — Toller uśmiechnął się i zasalutował. — Do widzenia, kapitanie.

Przyglądał się, jak księżna i jej młodszy oficer odchodzą w stronę swojego statku, po czym zawrócił i ruszył z powrotem do własnego pojazdu. Ogromna tarcza bliźniaczej planety wypełniała niebo w górze, a kurczący się świetlny sierp na obrębie jej tafli zapowiadał, że do codziennego zaćmienia zwanego małonocą została niecała godzina. Kiedy się rozstali, Toller zdał sobie sprawę, jak bardzo pozwolił Yantarze sobą manipulować. Gdyby to mężczyzna zachował się tak nierozsądnie w powietrzu, a arogancko na ziemi, Toller zbeształby go siarczyście i cała sprawa z powodzeniem mogłaby się skończyć pojedynkiem. Bez wątpienia oskarżyłby go również w oficjalnym raporcie. A tak, uroda księżnej odebrała mu odwagę i oszołomiła. Zachował się jak nieopierzony młokos. Choć w głównej kwestii zatriumfował nad Yantarą, spoglądając wstecz nabierał coraz bardziej przeświadczenia, że równie mocno pragnął wywrzeć na niej dobre wrażenie jak spełnić swój obowiązek.

Kiedy dochodził do statku, przy każdej z czterech kotwic stali już członkowie załogi przygotowując się do odlotu. Wspiąwszy się po szczeblach na boku gondoli przeskoczył przez reling, potem przystanął i spojrzał w stronę spoczywającego na ziemi statku księżnej. Załoga krzątała się na lego pokładzie, odczepiała powłokę i pod czujnym okiem księżnej Yantary rozkładała ją na trawie. Porucznik Feer przystanął obok Tollera.

— Stały ciąg aż do Prądu, kapitanie?

Jeśli się kiedyś ożenię, pomyślał Toller, to na pewno z tą kobietą.

— Panie kapitanie, pytałem…

— Jasne, że stały ciąg aż do Prądu — rzucił Toller. — I sprowadźcie kaprala Steenameerta do mojej kajuty. Chcę porozmawiać z nim w cztery oczy.

Znalazłszy się w swojej kajucie z tyłu pokładu głównego Toller czekał, aż wprowadzą astronautę. Statek ożył ponownie, osprzęt i wręgi kadłuba odzywały się niekiedy skrzypiącym głosem, gdy cała konstrukcja dostosowywała się do nacisków powstających podczas lotu pod wiatr. Toller usiadł przy biurku i zaczął bawić się w roztargnieniu przyrządami nawigacyjnymi. Nie potrafił opędzić się od myśli o księżnej Yantarze. Jak mógł zapomnieć o spotkaniu w dzieciństwie? Pamiętał tylko, że w wieku, kiedy gardził towarzystwem dziewcząt, rzeczywiście ciągano go wbrew jego woli na obchody Dnia Migracji. Jednak nawet wtedy bez wątpienia zauważyłby Yantarę pośród chichoczących, drobnych istot, które hasały po pałacowych ogrodach.

Rozmyślania przerwał mu Steenameert, gdy zapukał i wszedł do ciasnego pomieszczenia, ocierając z brody resztki jedzenia.

— Pan mnie wzywał, kapitanie.

— Tak. Przerwano nam rozmowę w bardzo ciekawym punkcie. Opowiedzcie mi więcej o tych pustych miastach. Nie natknęliście się tam na żadnych ludzi?

Steenameert potrząsnął głową.

— Nie widzieliśmy żywej duszy, panie kapitanie. Nic, tylko tysiące szkieletów. Nowi Ludzie wyginęli. Wygląda na to, że zaraza obróciła się przeciwko nim i zmiotła ich z powierzchni planety.

— Wędrowaliście daleko poza granice Kolcorronu?

— Nie, nie zapuszczaliśmy się daleko, najwyżej do dwustu mil. Jak pan wie, kapitanie, dysponowaliśmy jedynie trzema statkami podniebnymi, nie mieliśmy żadnego statku z pędnikiem poprzecznym, w naszych podróżach musieliśmy więc polegać na wiatrach. Ale to, co zobaczyłem, zupełnie mi wystarczyło. Po jakimś czasie wezbrało we mnie dziwne uczucie: miałem pewność, że tam nikogo nie ma. Najpierw rzuciliśmy kotwicę kilka kilometrów od starej stolicy, Ro-Atabri. Znajdowaliśmy się w samym sercu samego pradawnego Kolcorronu. Gdyby na Landzie żyli ludzie, właśnie tam powinniśmy ich znaleźć. To się rozumie samo przez się. — Steenameert mówił z zapałem, jak gdyby miał w tym swój interes, by przekonać Tollera o prawdziwości własnych obserwacji.

— Pewnie macie rację, kapralu — przytaknął Toller. — Chyba, że ma to coś wspólnego z ptertami. Uczono mnie, że najdotkliwiej nawiedziły Kolcorron, a antypody nie miały z nimi większego kłopotu.

Steenameert zaczął mówić z jeszcze silniejszym zacięciem.

— Drugim najistotniejszym z odkryć, jakich dokonaliśmy na Landzie, jest bezbarwność ptert, podobnie jak na Overlandzie. Chyba powróciły do swego neutralnego stanu, panie kapitanie. Przypuszczam, że stało się tak, gdyż trucizna, jaką zaatakowały ludzi, spełniła już swoje zadanie. Obecnie pterty żyją w stanie gotowości do walki z każdymi istotami, które zagrożą drzewom brakka, ale bez powodu nie atakują.

— Naprawdę zajmujące — stwierdził Toller, lecz jego uwagę rozproszyła tańcząca w wyobraźni twarz księżnej Yantary. „W jaki sposób zaaranżować następne spotkanie?” zastanawiał się. „Ile to może potrwać?”

— Moim zdaniem — ciągnął Steenameert — w obecnej sytuacji następnym logicznym posunięciem byłoby przygotowanie odpowiedniej ekspedycji, wiele dobrze wyposażonych statków z osadnikami na pokładzie i wysłanie ich, abyśmy na nowo zapanowali nad Starym Światem, tak jak to przepowiedział król Prąd.

Toller już wcześniej podświadomie zauważył, że jak na wojskowego Steenameert wyraża się niezwykle wytwornie, a także ma lepsze wykształcenie, niż można by oczekiwać. Przyjrzał mu się z nowym zainteresowaniem.

— Dużo o tym rozmyślaliście, prawda? — spytał. — Chcielibyście wrócić na Land?

— Tak jest, panie kapitanie! — Gładka skóra na twarzy Steenameerta zaróżowiła się lekko. — Jeśli Królowa Dase-cne postanowi wysłać flotę na Land, pierwszy zgłoszę się na ochotnika. A jeśli pan, panie kapitanie, byłby też skłonny polecieć, czułbym się zaszczycony służąc pod pana rozkazami.

Toller zadumał się nad tym, a wyobraźnia podsunęła mu ponury obraz garstki statków kręcących się bez celu pośród tonących w trawie ruin, w których spoczywają miliony ludzkich szkieletów. Wizja ta straciła do reszty swój urok, gdy pomyślał, że nie ma w niej miejsca dla Yantary. Gdyby poleciał na Land, żyliby dosłownie w różnych światach. Nie mógł wyjść ze zdziwienia, kiedy uświadomił sobie, że przyznaje księżnej tak doniosłe miejsce w swoich planach, zwłaszcza iż nie ma po temu żadnych podstaw. Stanowiło to miarę wyłomu, jaki powstał w murach jego emocjonalnej niezależności.

— Niestety, nie pomogę dostać się wam z powrotem na Stary Świat — odrzekł. — Zdaje się, że będę dość zajęty tu, na Overlandzie.

Rozdział 2

Wszedłszy na frontowe schody swojego domu położonego w północnej części Prądu lord Cas-syll Maraąuine odetchnął głęboko, z przyjemnością. W powietrzu unosił się słodkawy, orzeźwiający zapach deszczu, który spadł nad ranem, co sprawiło, że lord pożałował, iż musi spędzić pierwsze godziny dnia w dusznych komnatach królewskiej rezydencji. Pałac był oddalony niewiele ponad milę — marmury w kolorze róży lśniły spoza zwartej linii drzew. Z chęcią udałby się tam piechotą, lecz obecnie miewał coraz mniej czasu, by rozkoszować się prostymi przyjemnościami. Królowa Daseene w podeszłym wieku stała się niezwykle drażliwa i Cassyll nie śmiał irytować jej spóźnianiem się na audiencję.

Zbliżył się do czekającego powozu i skinąwszy głową woźnicy wdrapał się do środka. Pojazd ruszył natychmiast. Zaprzężony był w cztery niebieskorożce, symbolizujące uprzywilejowaną pozycję Cassylla w społeczeństwie kolcor-roniańskim. Jeszcze pięć lat temu prawo zabraniało posiadania powozu ciągniętego przez więcej niż jednego niebies-korożca, gdyż zwierzęta te odgrywały nieprzeciętną rolę w rozwoju gospodarczym planety. Nawet teraz cztery niebieskorożce w zaprzęgu stanowiły rzadkość.

Ekwipaż podarowała mu królowa, toteż Cassyll politycznie używał go wtedy, gdy jechał do niej z wizytą, mimo l/, żona i syn zarzucali mu niekiedy, że staje się zbyt wygodny. Wysłuchiwał ich krytyki w dobrej wierze, choć nam zaczynał podejrzewać, że istotnie rodzi się w nim upodobanie do luksusu i wygodnego trybu życia. Zamiłowanie i pociąg do przygód, cechujące jego ojca, najwyraźniej ominęły jedno pokolenie Maraquine’ów i ujawniły się w młodym Tollerze. Niejeden raz Cassyll o mało nie wdał tuę w sprzeczkę z synem z powodu jego nierozwagi i staroświeckiego zwyczaju noszenia szabli, lecz nigdy nie po-/wolił za bardzo ponieść się emocjom. Gdzieś w podświadomości żywił bowiem przekonanie, że powoduje nim /«y,drość o cześć, jaką syn obdarza postać swojego dawno nieżyjącego, bohaterskiego dziadka.

Rozmyślając tak Cassyll przypomniał sobie, że chłopak dowodził statkiem, który powrócił wczorajszego zadnia z depeszami o wynikach wyprawy na Land. Teoretycznie hyły one tajne, jednak sekretarz Cassylla zdążył już przekąsić mu wiadomość, iż na Starym Świecie nie ma żywej duszy i jest on wolny od śmiercionośnej odmiany ptert, k l ora zmusiła ludzkość do ucieczki przez międzyplanetarną pustkę. Królowa Daseene natychmiast zwołała naradę wy-Iminych doradców, a fakt, że Cassyll miał także w niej ue/estniczyć, pomagał zgadnąć, w którą stronę biegną jej myśli. Cassyll był ekspertem od produkcji, a w tej sytuacji pojecie produkowania jednoznacznie odnosiło się do stero-wców, co zarazem oznaczało, że Daseene pragnie zasiedlić Stary Świat i stać się w ten sposób pierwszą władczynią w historii panującą na dwóch planetach równocześnie.

Cassyll czuł instynktowną odrazę do podbojów, umocnioną przez fakt, iż jego ojciec zginaj w nieudanej próbie zawojowania trzeciej planety lokalnego układu. Jednakże w tym przypadku przeciwności natury filozoficznej lub humanitarnej nie wchodziły w grę. Bliźniaczy świat Over-landu należał do jego narodu legalnie, tytułem dziedziczenia i skoro nie był zamieszkany przez jakiś lud, który trzeba by sobie podporządkować lub wymordować, nie widział żadnych moralnych przeciwwskazań wobec kolejnej międzyplanetarnej migracji. Jeśli o niego chodzi, jedynym pytaniem wymagającym odpowiedzi była sprawa skali takiego przedsięwzięcia. Musiał wiedzieć, ile statków podniebnych pragnie wysłać królowa Daseene i jak szybko to nastąpi.

„Toller z pewnością będzie chciał wziąć udział w ekspedycji” pomyślał Cassyll. „Nie uniknie ona niebezpieczeństw, ale świadomość tego tylko utwierdzi go w postanowieniu”.

Powóz dotarł wkrótce do rzeki i skręcił na zachód w kierunku Mostu Lorda Glo, głównego traktu, wiodącego do pałacu. W ciągu kilku minut, kiedy znajdowali się na krętym bulwarze, Cassyll ujrzał dwa napędzane parą powozy, z których żaden nie został wyprodukowany w jego fabrykach. Po raz wtóry złapał się na tym, że żałuje, iż nie ma więcej czasu, by przeprowadzić odpowiednie eksperymenty z tym rodzajem napędu. Trzeba by jeszcze było wprowadzić wiele usprawnień, zwłaszcza jeśli chodzi o przenoszenie mocy, a czas mu upływał na zarządzaniu przemysłowym imperium rodziny Maraquine’ów.

Kiedy powóz przejeżdżał przez bogato zdobiony most, pałac wyłonił się dokładnie na wprost niego. Był to prostokątny budynek, którego symetrię naruszało lewe skrzydło i wieża zbudowane przez Daseene jako pomnik ku czci jej męża. Gwardziści przy bramie głównej zasalutowali na widok powozu Cassylla. O tak wczesnej porze zaledwie cztery pojazdy parkowały na głównym dziedzińcu i Cassyll od razu zauważył karetkę Służb Podniebnych, którą jeździł Hartan Drumme, starszy doradca techniczny Szefa Obrony Powietrznej. Zaskoczony dostrzegł samego Bartana wałęsającego się wokół niej. Mając pięćdziesiąt lat Drumme wciąż l r/ymał się prosto i jedynie nieznaczne zesztywnienie lewego i n mienia — pozostałość po starej ranie odniesionej w bitwie — nie pozwalało mu poruszać się z młodzieńczą sprężystością. Intuicja podszepnęła Cassyllowi, że fiartan czeka, by sit; z nim spotkać, zanim rozpocznie się oficjalne zebranie. — Przeddzień dobry! — zawołał Cassyll gramoląc się z powozu. — Szkoda, że ja nie mam chwili czasu, by pospacerować i zaczerpnąć świeżego powietrza.

Cassyll! — Bartan uśmiechnął się podchodząc, by uścisnąć mu dłoń.

Wiek niewiele zmienił jego okrągłą, chłopięcą twarz. (Jościł na niej nieustannie niefrasobliwy uśmieszek, który ii ludzi spotykających go po raz pierwszy wywoływał mylne wrażenie, iż mają do czynienia z ignorantem. Jednak l›i/ez te wszystkie lata Cassyll nauczył się cenić Bartana za giętki, tęgi umysł.

Czekasz na mnie? — spytał.

Bardzo dobrze! — odparł Bartan unosząc brwi. — Skąd wiesz?

Czaiłeś się jak mały łobuziak kręcący się koło piekarni. Co się stało, Bartanie?

Przespacerujmy się trochę, zostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia zebrania. — Bartan poprowadził go w ustronną część dziedzińca, gdzie zasłonił ich klomb kwitnących włóczników.

Czy będziemy spiskować przeciw Królowej? — zachi-diotał Cassyll.

W pewnym sensie sprawa jest równie poważna — odparł Bartan zatrzymując się. — Cassylłu, jak wiesz, moje Nliinowisko to naukowy doradca dyrektora Służb Podniebnych. Ale wiesz także, że tylko dlatego, iż przeżyłem wyprawę na Farland, oczekuje się po mnie jakiejś magicznej wiedzy o wszystkim, co dzieje się na niebie, i będę służył radą Jej Wysokości w sprawach specjalnej wagi, a zwłaszcza w tych, które mogą stanowić zagrożenie dla królestwa.

— Niepokoisz mnie, Bartanie — powiedział Cassyll. — Czy to ma jakiś związek z Landem?

— Nie, z inną planetą.

— Z Farlandem! Mów szybko, człowieku! — Cassylla zmroził nagły dreszcz niepokoju, kiedy w głowie zakiełkowała mu ta straszliwa myśl. Farland był trzecią planetą lokalnego układu, poruszającą się wokół słońca po orbicie dwa razy większej niż orbita pary Land-Overland i przez większą część kolcorroniańskiej historii nie był niczym więcej niż nieszkodliwą, zieloną plamką zdobiącą nocne niebo. Aż nagle, dwadzieścia sześć lat temu, szereg dziwacznych wydarzeń zaowocował wysłaniem tam jednego statku. Po wystartowaniu z Overlandu „Kolcorron” przebył miliony mil niebezpiecznej próżni, by dotrzeć do ostatniej planety układu. Wyprawa zakończyła się fiaskiem, ojciec Cassylla nie był jedynym, który zginął na tej wilgotnej, deszczowej planecie, i tylko troje uczestników powróciło niosąc ze sobą niepokojące wieści.

Na Farlandzie mieszkała rasa o tak wysokim stopniu rozwoju, że za jednym zamachem byliby w stanie unicestwić całą cywilizację overlandzką. Szczęśliwie dla Kolcor-ronian Farlandczycy byli zajęci swoimi sprawami, a rządząca planetą grupa symbonitow, istot hiperinteligentnych ukrytych w mózgach niczego nie podejrzewających Far-łandczyków, nie interesowała się Overlandem. Taka mentalność stanowiła nierozwiązywalną zagadkę dla zaborczych z natury Kolcorronian i choć lata zlewały się w dekady upływające bez żadnych oznak agresji ze strony tajemniczej trzeciej planety, to strach przed nagłym, miażdżącym atakiem wciąż kołatał się w sercu niejednego Overland-czyka. Strach ten, jak Cassyll Maraąuine miał okazję się przekonać, nigdy nie przestawał drążyć ich umysłów.

— Z Farlandem? — Bartan posłał mu dziwny uśmiech. — Nie, ja mówię o jeszcze innej planecie, o czwartej planecie.

W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Cassyll badawczo przyglądał się twarzy przyjaciela, tak jakby stanowiła ona zagadkę, którą trzeba było rozwiązać.

— To chyba żart? Twierdzisz, że odkryłeś następną planetę?

— To nie ja dokonałem tego odkrycia. — Bartan pokręcił smutno głową. — A nawet żaden z moich techników. Zrobiła to kobieta, kopistka z archiwum w Grain Quay. Ona mi ją pokazała.

— A co to ma za znaczenie, kto ją pierwszy zobaczył? — odparł Cassyll. — Rzecz w tym, że masz niezwykle ciekawe, naukowe odkrycie do… — urwał uprzytomniwszy sobie, że przecież nie wysłuchał jeszcze do końca tej historii. — Dlaczego chmurzysz czoło, stary przyjacielu?

— Kiedy Divare opowiadała mi o tej planecie, nadmieniła, że jest ona koloru niebieskiego. Z początku pomyślałem, że musiała się pomylić. Sam wiesz, jak dużo niebieskich gwiazd mieni się na niebie. Setki. Spytałem więc, jakiego teleskopu potrzeba, by ją dostrzec wyraźnie, a ona mi na to, że może być bardzo słaby. W rzeczywistości, powiedziała, można ją nawet oglądać gołym okiem. I miała rację, Cassyllu. Pokazała mi ją ostatniej nocy, niebieską planetę, wyraźnie widoczną bez pomocy przyrządów optycznych, nisko nad zachodnim horyzontem tuż po zachodzie słońca.

Cassyll zmarszczył brwi. ft — Sprawdziłeś ją przez teleskop?

— Tak. Nawet przy użyciu zwyczajnych wojskowych przyrządów można dostrzec jej pokaźną tarczę. To jest j planeta, nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

— Lecz… — Cassyll nawet nie krył zakłopotania malującego się mu na twarzy. — Dlaczego nie zauważono jej wcześniej?

Na ustach Bartana pojawił się znów ten sam dziwny uśmiech.

— Jedyna odpowiedź, jakiej ci mogę udzielić, to ta, że wcześniej nie można jej było zaobserwować, gdyż jej tam nie było.

— Przecież to przeczy całej naszej wiedzy na temat astronomii. Słyszałem, że niekiedy nowe gwiazdy pojawiają się tu i tam, nawet jeśli ich żywot nie jest długi, ale w jaki sposób nowy świat mógł tak po prostu zmaterializować się na naszym niebie?

— Królowa Daseene nie omieszka zadać mi identycznego pytania — odparł Bartan. — Będzie też chciała wiedzieć, od jak dawna jest on na niebie, i odpowiem jej, że nie wiem. A potem spyta, co trzeba w związku z tym zrobić, i znów nie będę wiedział, i wtedy zacznie się zastanawiać, jaki też to pożytek z doradcy, który nic nie wie…

— Sądzę, że niepotrzebnie się zamartwiasz — pocieszył go Cassyll. — Królowa najprawdopodobniej potraktuje to wydarzenie jako dość ciekawe zjawisko astronomiczne. Co każe ci myśleć, że ta niebieska planeta stanowi jakiekolwiek zagrożenie?

Bartan zamrugał oczami.

— Moje przeczucie. Instynkt. Nie powiesz chyba, że ona cię nie niepokoi.

— Jestem nią żywo zainteresowany. Chciałbym, żebyś mi ją pokazał dziś wieczorem, lecz dlaczego miałbym się niepokoić?

— Bo… — Bartan zerknął w niebo, jakby tam szukał natchnienia. — Cassyllu, to nie jest normalne! To jest nienaturalne, jakiś omen, zapowiedź czegoś, co ma się wydarzyć.

Cassyll wybuchnął śmiechem.

— Bartanie, przecież jesteś najmniej przesądnym człowiekiem, jakiego znam! A mówisz tak, jakby ten wędrowny świat ukazał się na firmamencie tylko po to, by prześladować właśnie ciebie.

— Cóż… — Bartan uśmiechnął się z przymusem przybierając ponownie wygląd młodzieńca. — Pewnie masz racje… Powinienem był od razu przyjść z tym do ciebie. Dopiero kiedy Berise umarła, zrozumiałem, że w dużej mierze dzięki niej udawało mi się uniknąć huśtawki nastrojów.

Cassyll przytaknął współczująco, jak zwykle z trudem uświadamiając sobie, że Berise Drumme nie żyje juiż od czterech lat. Ciemnowłosa, tryskająca energią, nieugięta Berise sprawiała wrażenie, jakby miała żyć wiecznie, ale w ciągu kilku godzin zabrała ją jedna z tych tajemniczych chorób bez przyczyny, które wciąż na nowo uświadamiajią medykom, jak znikoma jest ich wiedza.

— Jej śmierć była dla nas wszystkich ciężkim ciosem — powiedział Cassyll. — Wciąż pijesz.

— Tak. — Bartan dostrzegł zmartwienie w oczach Cassy.1-la i położył mu rękę na ramieniu. — Lecz już nie tak, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy spotkałem twego ojca. Nie mógłbym tego zrobić Berise. Teraz wystarczy mi szklaneczka, może dwie, cierpnika przed snem.

— Przyjdź do mnie dziś wieczorem i przynieś dobry teleskop. Wychylimy puchar czegoś rozgrzewającego i popatrzymy na tę planetę. I czeka cię jeszcze jedno zadanie: musimy jakoś ją nazwać. — Cassyll poklepał przyjaciela p»o plecach i skinieniem głowy wskazał na łukowate wejście dlo pałacu dając mu do zrozumienia, że czas już, by udali się na spotkanie z Królową.

Znalazłszy się wewnątrz mrocznego budynku skierowaili się prosto do komnaty przyjęć, przemierzając niemal puste korytarze. Za czasów króla Chakkella pałac był siedzibą rządu i zazwyczaj roiło się tu od urzędników. Lecz Daseene osadziła administrację państwową w oddzielnych budynkach i traktowała pałac jak swoją prywatną rezydencję. Jedynie wybrane zagadnienia, na przykład obrona powietrzna, którą Królowa interesowała się specjalnie, dostępowały zaszczytu jej osobistej uwagi.

Przy drzwiach komnaty dwaj ostiariusze spływający potem pod ciężarem tradycyjnej zbroi z drzewa brakka rozpoznali nadchodzących mężczyzn i natychmiast ich przepuścili. Upał w komnacie był nieznośny, Cassyll z trudem łapał powietrze. W podeszłym wieku Królowa Daseene nieustannie narzekała, że jest jej zimno, zatem w używanych przez nią pomieszczeniach utrzymywano wysoką temperaturę, dla większości ludzi absolutnie nie do wytrzymania.

Jedyną osobą w komnacie był lord Sectar, skarbnik królewski zajmujący się kontrolą budżetu państwa. Jego obecność stanowiła jeszcze jeden dowód na to, że Królowa planuje przejąć Stary Świat. Lord był postawnym mężczyzną około sześćdziesiątki, o szerokich barach, obwisłych policzkach i rumianej twarzy, która w panującej duchocie zmieniła kolor na karmazynowy. Przywitał ich skinieniem głowy i wskazując bez słowa na podłogę, gdzie zainstalowano rury ciepłownicze, przewrócił oczami, po czym otarł kropelki potu z czoła i podszedł do lekko uchylonego okna.

Cassyll zareagował na tę krótką pantomimę przesadnym wzruszeniem ramion, mającym wyrażać bezradność i usiadł na jednej z amfiteatralnie ustawionych ław zwróconych w stronę królewskiego tronu. Od razu powrócił myślą do tajemnicy niebieskiej planety. Pomyślał, że chyba zbyt łatwo oswoił się ze zjawiskiem, o którym opowiedział mu Bartan. Jak to możliwe, by jakaś planeta tak po prostu zmaterializowała się w pobliskich rejonach kosmosu? Skoro na niebie pojawiają się nowe gwiazdy, można przypuszczać, że niekiedy gwiazdy również znikają, rozpadając się w wyniku eksplozji i zostawiają po sobie ślady w postaci planet. Cassyll był sobie w stanie wyobrazić takie światy tułające się w ciemnościach międzygwiezdnej pustki, lecz prawdopodobieństwo, by jeden z nich przyłączył się do lokalnego systemu, wydawało mu się niemal równe zeru. Możliwe, że powodem braku należytego zdziwienia był fakt, iż tak naprawdę, w głębi serca nie wierzył w istnienie niebieskiej planety. Przecież chmura gazu może w pewnych warunkach przybrać wygląd ciała stałego.

Cassyll powstał, gdy herold otworzył drzwi i uderzył w podłogę okutą metalem laską, oznajmiając przybycie Królowej. Daseene weszła do komnaty, odprawiła dwie damy dworu, towarzyszące jej aż do samych drzwi, i zbliżyła się do tronu. Pomimo iż była szczupła i drobnej postury, pozornie przygnieciona ciężarem zielonych jedwabnych szat, sposób, w jaki dała zebranym znak, by usiedli, oznajmiał niepodważalną władzę.

— Dziękuję wam za przybycie — odezwała się piskliwym, lecz pewnym głosem. — Jestem świadoma, że mają panowie rozliczne zajęcia nie cierpiące zwłoki, toteż od razu przejdziemy do meritum sprawy. Jak z pewnością już was poinformowano, otrzymałam depesze z wyprawy na Land. Ich treść jest w skrócie następująca:

Daseene jęła szczegółowo opisywać wyniki ekspedycji — płynnie, nie korzystając z notatek. Skończywszy przebiegła wzrokiem twarze zebranych, wpatrując się w nie uważnie spod ozdobionego perłami kornetu, bez którego nigdy nie pokazywała się publicznie. Tak, jak już nieraz w przeszłości, Cassyllowi przyszło na myśl, że jeśli zaistniałaby potrzeba, Daseene była w stanie jeszcze za życia męża przejąć sprawowanie władzy nad Overlandem w dowolnym momencie i poradziłaby sobie z tym zadaniem przykładnie.

Dziwne więc, że przeważnie usuwała się w cień, nie licząc tych kilku wypadków, kiedy chodziło o prawa kobiet.

— Domyślacie się już najpewniej, co powodowało mną, by zwołać niniejsze zebranie — ciągnęła przemawiając w oficjalnym języku, kolcorroniańskim. — Zważywszy, że pełny raport od dowódców ekspedycji otrzymam dopiero za trzy dni, możecie uważać moje posunięcia za zbyt pochopne, lecz osiągnęłam wiek, w którym wstrętna jest mi myśl, że mogłabym stracić choćby godzinę. Zamierzam bezzwłocznie wysłać flotę na Land. Pragnę, by przed moją śmiercią Ro-Atabri znów stało się tętniącą życiem stolicą. Przeto spodziewam się, że podejmiecie, panowie, niezbędne decyzje jeszcze za przeddnia oraz, że proces wprowadzenia tych decyzji w życie rozpocznie się nie później niż z końcem nadchodzącej małonocy. Zatem, panowie, nie traćmy już więcej czasu! Moje pierwsze pytanie brzmi: jak liczna powinna być taka flota? Lordzie Cassyllu, jakie są pana zapatrywania na tę sprawę?

Cassyll zamrugał oczami i podniósł się z miejsca. Królowa Daseene reprezentowała styl rządów przyjęty przez nieżyjącego już króla Chakkella, odpowiadający potrzebom pionierów w nowym świecie, i Cassyll wcale nie był pewien, czy sprawdza się on w obecnej sytuacji.

— Wasza Wysokość, jako twoi wierni poddani podzielamy twoje poglądy w sprawie odzyskania Starego Świata, lecz z całym szacunkiem pragnąłbym zauważyć, że w danym momencie nie zagraża nam śmiertelne niebezpieczeństwo, jak to miało miejsce podczas migracji. Jak dotąd nie mamy żadnej pewności, iż dostępna jest nam cała powierzchnia Landu. Zatem roztropność dyktowałaby, aby śladem pierwszej ekspedycji wysłać drugą, złożoną wyłącznie z żołnierzy i wyposażoną w sterówce, które można by złożyć z przywiezionych części już na Landzie i wykorzystać w celu okrążenia i dokładnego zbadania planety.

Daseene potrząsnęła głową.

— Ten plan jest zbyt roztropny i czasochłonny. Twój ojciec, lordzie Cassyllu, nigdy nie służyłby mi podobną radą.

— Czasy mojego ojca minęły, Wasza Wysokość — odpowiedział Cassyll.

— Może tak, a może nie. Lecz wracając do tego, co mówił pan o sterowcach, proponuję wysłać… cztery. Czy ta liczba panu odpowiada?

Cassyll skłonił się z ironią.

— Odpowiada w zupełności, Wasza Wysokość.

Daseene skwitowała jego odpowiedź krzywym uśmieszkiem dając mu do zrozumienia, że zgryźliwy ton nie uszedł jej uwagi i zwróciła się do Bartana Drumme’a.

— Czy przewiduje pan jakieś trudności w przewiezieniu sterowców na pokładzie statków podniebnych?

— Nie, Wasza Wysokość — odparł Bartan wstając. — Można przebudować gondole małych sterowców tak, by posłużyły za gondole dla potrzeb tej jednej przeprawy. Po wylądowaniu na Landzie wystarczy tylko zastąpić balony podniebne balonami sterowców.

— Doskonale! Właśnie takie pozytywne nastawienie lubię u swoich doradców. — Daseene posłała Cassyllowi znaczące spojrzenie. — Zatem, lordzie Cassyllu, jaką liczbę statków podniebnych można przygotować do przeprawy w ciągu, powiedzmy, pięćdziesięciu dni?

Zanim jednak Cassyll zdążył otworzyć usta, Bartan odkaszlnął i wtrącił:

— Za pozwoleniem, Wasza Wysokość, mam coś ważnego do zakomunikowania. Pewne zjawisko, mam wrażenie, w tym momencie powinno zostać przedstawione Waszej Wysokości.

— Czy ma to jakiś związek z obecną dyskusją? Bartan rzucił Cassyllowi strapione spojrzenie.

— Prawdopodobnie tak, Wasza Wysokość.

— W takim razie — rzuciła niecierpliwie Daseene — lepiej niech pan mówi, tylko zwięźle.

— Wasza Wysokość, ja… odkryto nowy świat w naszym systemie planetarnym.

— Nowy świat? — Daseene zmarszczyła brwi. — Panie Drumme, o czym pan plecie? Przecież to niemożliwe.

— Widziałem go na własne oczy, Wasza Wysokość. Niebieska planeta, czwarta w systemie… — zazwyczaj płynnie wyrażający się Bartan jąkał się i potykał o własne słowa, wprawiając tym Cassylla w zdumienie.

— Jak duża jest ta planeta?

— Nie jesteśmy w stanie tego określić, dopóki nie dowiemy się, w jakiej jest od nas odległości.

— No dobrze — westchnęła Daseene. — Jak daleko znajduje się ten pański nowo narodzony świat?

Bartan sprawiał wrażenie człowieka głęboko nieszczęśliwego.

— Nie możemy obliczyć, dopóki nie…

— …poznamy jego rozmiarów — przerwała mu Królowa. — Panie Drumme! Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za krótką wycieczkę we wspaniały, precyzyjny świat astronomii, lecz moim gorącym życzeniem jest, by ograniczył pan swoje uwagi jedynie do tych, które mają związek z tematem zebrania. Czy wyraziłam się jasno?

— Tak, Wasza Wysokość — wymamrotał Bartan opadając ciężko na ławę.

— Zatem — Daseene zadrżała nagle, podciągnęła kołnierz swej szaty bliżej szyi i przebiegła pomieszczenie podejrzliwym spojrzeniem. — Nic dziwnego, że tutaj marzniemy! Kto otworzył to okno? Proszę je natychmiast zamknąć, mm umrzemy z zimna.

Poruszając bezdźwięcznie ustami lord Sectar wstał i zamknął okno. Jego haftowany żupan pociemniał od licznych plam potu, a sam lord ostentacyjnie ocierał pot z czoła powracając na miejsce.

— Nie wygląda pan najlepiej — zauważyła zdawkowo Daseene. — Powinien pan pójść do medyka. — Po czym ponownie zwróciła się do Cassylla i ponownie spytała, ile statków podniebnych można przygotować do drogi w ciągu pięćdziesięciu dni.

— Dwadzieścia — odparł bez wahania Cassyll zdecydowawszy, że wymienienie tak optymistycznej liczby jest właściwym posunięciem z uwagi na nastrój Królowej. Jako że zarządzał Komisją do Spraw Zaopatrzenia Służb Podniebnych, był kompetentny w określaniu liczby statków i potrzebnego sprzętu, niezbędnych do międzyplanetarnej przeprawy. Łączyło się to z wycofaniem ich z rutynowych działań. Od kiedy odkryto, że Farland jest planetą zamieszkaną, w strefie nieważkości pomiędzy dwoma bliźniaczymi planetami znajdowało się kilka stacji obronnych. Przez parę lat wielkie drewniane fortece obsadzano załogą, lecz kiedy społeczeństwo kolcorroniańskie ochłonęło już ze strachu przed możliwością ataku z Farlandu, zaprzestano tej procedury. Stacje wraz z silnikami do działań wojennych utrzymywano obecnie w stanie gotowości dokonując niezbędnych remontów podczas regularnych lotów balonowych do strefy nieważkości. Rozkład lotów nie był napięty i Cassyll oszacował, że około połowa statków floty Służb Podniebnych mogła wziąć udział w zadaniach ponadplanowych.

— Dwadzieścia statków — powiedziała Daseene trochę zawiedziona. — Cóż, wydaje mi się, że jest to wystarczająca liczba, by zorganizować tę wyprawę.

— Oczywiście, Wasza Wysokość, zwłaszcza że nie jesteśmy zmuszeni myśleć kategoriami inwazji. Można przewidzieć, że Land i Overland zostaną połączone regularnym szlakiem komunikacyjnym, o z początku niewielkiej przepustowości, lecz z czasem…

— To nie ma sensu, lordzie Cassyllu — ucięła Królowa. — Po raz wtóry proponujesz zbyt umiarkowane rozwiązanie i po raz wtóry odpowiadam ci, że nie mam na nie czasu. Powrót na Land musi być zdecydowany, zmasowany, zwycięski. Musi być niezapomnianym wydarzeniem, które przejdzie do historii. Być może lepiej zrozumie pan, co czuję, jeśli powiem, że zezwoliłam jednej z moich wnuczek, księżnie Yantarze, by wzięła udział w tej wyprawie. Jest doświadczonym kapitanem i z pewnością odegra pożyteczną rolę we wstępnych badaniach planety.

Cassyll pochylił głowę na znak milczącej zgody, po czym energicznie zabrano się do ustalania szczegółów planu. Nakreślony w przeciągu godziny — miał zadecydować o przyszłości dwóch światów.

Opuściwszy duszne komnaty pałacu Cassyll postanowił udać się prosto do domu. Rzut oka na niebo przekonał go, że słońce schowa się za wschodnią krawędź Landu dopiero za jakieś trzydzieści minut, miał więc dosyć czasu, by przespacerować się biegnącymi w cieniu drzew alejami ogrodów miejskich. Haust świeżego powietrza na pewno dobrze mu zrobi, nim będzie musiał powrócić do pochłaniających mu większość czasu spraw zawodowych.

Odprawił woźnicę i ruszył do Mostu Lorda Glo, gdzie skręcił na wschód w biegnącą wzdłuż brzegu rzeki ścieżkę, prowadzącą wzdłuż kilku budynków rządowych. Na ulicach panował gorączkowy ruch zazwyczaj poprzedzający małonocny posiłek i codzienną zmianę rytmu życia Kolcor-ronian. Dopiero teraz, kiedy miasto liczyło sobie pół wieku, nabierało w oczach Cassylla dojrzałości i trwałości, która stanowiła nieodzowną część jego życia. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek wybierze się na Land, by obejrzeć wytwory tysięcy lat cywilizacji. Królowa Daseene nie wyjawiła im tego, lecz Cassyll podejrzewał, że w głębi serca pragnęła powrócić do miejsca swoich narodzin i, świadoma uciekających lat, zamierza być może dokonać tam swoich dni. Cassyll dobrze ją rozumiał w tym względzie, lecz Overland był jego jedynym domem i nie miał wcale chęci go opuszczać, zwłaszcza że w najróżniejszych dziedzinach pozostało jeszcze wiele do zrobienia. Może też brakowało mu równocześnie ducha i odwagi, by wziąć udział w tej obfitującej w niebezpieczeństwa wyprawie.

Zbliżał się właśnie do Neldeever Plaża, gdzie mieściły się budynki kwater głównych czterech rodzajów sił zbrojnych, kiedy spostrzegł znajomą sylwetkę jasnowłosego młodzieńca górującą ponad tłumem pieszych. Cassyll nie widział się z synem chyba ze sto lat i kiedy oczami przypadkowego przechodnia dostrzegł jego jasne spojrzenie, gibkie ruchy i wdzięk, z jakim młody człowiek nosił granatowy mundur kapitana Służb Podniebnych, poczuł, jak wzruszenie i duma rozpierają mu pierś.

— Toller! — zawołał, kiedy o mało nie zderzyli się w ulicznym ścisku.

— Ojcze! — Ściągnięta twarz Tollera zdradzała roztargnienie, jakby ciążyło mu coś na sercu, lecz oczy rozbłysły radośnie. Wyciągnął ramiona i dwaj mężczyźni padli sobie w objęcia, rozdzielając sunący strumień przechodniów.

— A to dopiero szczęśliwy zbieg okoliczności — odezwał się Cassyll, wypuszczając syna z uścisku. — Idziesz do domu?

Toller przytaknął skinieniem głowy.

— Wybacz, że nie pojawiłem się wczoraj, ale gdy wreszcie udało się nam zacumować bezpiecznie, zrobiło się już bardzo późno. Poza tym wynikły pewne problemy…

— Jakie problemy?

— Nic aż tak ważnego, by zaprzątać sobie głowę w ten słoneczny dzień — odparł Toller z uśmiechem. — Spieszmy do domu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo po pokładowej kuchni stęskniłem się za małonocnymi marmoladami matki.

— Chyba ci jednak służy żołnierski wikt.

— Ale nie tak jak tobie porządne jedzenie — odpowiedział Toller, próbując uszczypnąć fałdy tłuszczu na brzuchu Cassylla. Ruszyli w stronę rodzinnego domu, prowadząc ten rodzaj konwengonalnej pogawędki, która lepiej niż głębokie dyskusje odnawia po długiej rozłące więzy między ludźmi. Kiedy zbliżali się do Sąuare House, który swą nazwę odziedziczył po dawnej rezydencji Maraquine’ów w Ro-Atabri, rozmowa zeszła na poważniejsze tory.

— Wracam właśnie z pałacu — zaczął Cassyll — z wiadomościami, które powinny cię zainteresować. Wysyłamy na Land flotę składającą się z dwudziestu statków.

— Tak, wkraczamy we wspaniały etap naszej historii. Dwie planety zamieszkane przez jeden naród.

Cassyll zerknął na patkę na ramieniu syna, szafrano-wo-granatową odznakę, informującą, że Toller jest doświadczonym pilotem zarówno sterowców, jak i statków podniebnych.

— Będzie tam dla ciebie dużo pracy.

— Dla mnie?! — Toller mlasnął językiem w rozbawieniu. — O nie, dziękuję, ojcze. Przyznaję, że któregoś dnia z chęcią zobaczyłbym Stary Świat, lecz obecnie to przecież jedna wielka kostnica, a perspektywa uprzątnięcia milionów ludzkich szkieletów jakoś mnie nie pociąga.

— Ale pomyśl tylko o przeprawie, przygodach! Byłem pewien, że z miejsca złapiesz taką okazję.

— Przez pewien czas będę miał dosyć zajęć tu, na Over-landzie — odparł Toller, a po jego twarzy przebiegł ten sam cień, który Cassyll dostrzegł już wcześniej.

— Coś cię gnębi — powiedział. — Czy masz zamiar zatrzymać to dla siebie?

— A dasz mi taką możliwość?

— Nie.

— Tak myślałem. — Toller pokręcił głową z udawaną rezygnacją. — Jak wiesz, to ja odebrałem posłańca z Landu. W ostatniej chwili jednak nad miejscem lądowania pojawił się drugi statek i chciał sprzątnąć mi zdobycz sprzed nosa. Oczywiście nie pozwoliłem na to…

— Oczywiście.

— …i nastąpiła niegroźna kolizja. Ponieważ mój statek wyszedł z niej bez uszczerbku, wstrzymałem się od odnotowywania tego wydarzenia w dzienniku pokładowym, pomimo iż całą winę ponosił kapitan tamtego statku. Lecz dziś rano poinformowano mnie, że wpłynął raport, w którym zrzuca się całą winę na mnie. Mam się jutro stawić u pułkownika Tresse.

— Nie masz się czym martwić — powiedział Cassyll, uspokojony. Sprawa nie jest poważna. — Porozmawiam z Tresse’em jeszcze tego zadnia i zaznajomię go z prawdziwymi faktami.

— Dziękuję, ojcze, ale sądzę, że sam powinienem dawać sobie radę w takich sytuacjach. Powinienem był ubezpieczyć się, wprowadzając notatkę w dzienniku, lecz i tak mam wystarczającą liczbę świadków, potwierdzą moje słowa. Cała ta sprawa jest naprawdę trywialna. Błaha jak ukąszenie pchły.

— Lecz chyba bardzo swędząca.

— Bo pełno w niej przewrotności — odburknął Toller. — Zaufałem tej kobiecie, ojcze, a oto, jak ona mi odpłaca.

— Aha! — Cassyll powstrzymał uśmiech, kiedy nagle zrozumiał prawdziwy powód zmartwienia syna. — Nie mówiłeś, że tym niezdyscyplinowanym kapitanem była kobieta.

— Naprawdę? — odparł Toller, siląc się na obojętność. — To nie ma żadnego znaczenia, lecz tak się złożyło, że była to jedna z czeredy wnuczek Królowej, księżna Yantara.

— Przystojna kobieta, prawda?

— Możliwe, że niektórym mężczyznom… Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?

— Nic, zupełnie nic. Jestem tylko ciekaw tej osoby, gdyż w przeciągu kilku ostatnich godzin to już drugi raz jej nazwisko pada w rozmowie ze mną. — Kątem oka Cassyll dostrzegł, że syn rzuca mu pytające spojrzenie, lecz nie mogąc się powstrzymać, by się z nim trochę podroczyć, nie powiedział nic więcej. Szedł w milczeniu osłaniając dłonią oczy przed słońcem, by lepiej widzieć wielki rój ptert, które poruszały się z biegiem rzeki. Prawie niewidoczne kule opadały i podskakiwały niemal dotykając powierzchni wody, kołysane lekką bryzą.

— A to dopiero zbieg okoliczności — odezwał się w końcu Toller. — Co ci powiedziano?

— O czym?

— O Yantarze. Kto o niej wspominał?

— Ni mniej, ni więcej, tylko sama Królowa — odparł Cassyll, spoglądając uważnie na syna. — Wygląda na to, że Yantara zgłosiła się na ochotnika do służby we flocie, którą wysyłamy na Land, i fakt, że Królowa wyraziła na to zgodę, ma być wyrazem poparcia udzielanego przez Koronę temu przedsięwzięciu.

Ponownie zapadła chwila ciszy, po czym Toller powiedział:

— Yantara jest pilotem sterowca, jakie więc ma być jej zadanie w Starym Świecie?

— Powiedziałbym, że dość zasadnicze. Wysyłamy cztery sterówce. Mają okrążyć całą planetę i dowieść, że nie istnieją na niej żadni przeciwnicy rządów Królowej Dase-ene. Wyobrażam sobie, że taka wyprawa musi obfitować w mnóstwo przygód, ale oczywiście pozostaje jeszcze sprawa niewygód pokładowego życia, których masz dość jak na razie…

— Nie dbam o to! — wykrzyknął Toller. — Chcę wziąć udział w tej wyprawie.

— Na Land? Ależ przed chwilą…

Toller zatrzymał Cassylla łapiąc go za ramię i spojrzał mu prosto w oczy.

— Skończmy z tymi gierkami, ojcze! Chce poprowadzić statek na Land. Dopilnujesz, by moje podanie rozpatrzono pomyślnie, dobrze?

— Nie jestem pewien, czy mogę ci to obiecać — odparł z wahaniem Cassyll nagle zaniepokojony perspektywą, że jego jedyny syn, który mimo swych pretensji do dojrzałości wciąż był bardzo młody, narazi życie w przeprawie przez pomost rozrzedzonego powietrza łączący dwie planety.

Toller uśmiechnął się szeroko.

— Nie bądź taki skromny, mój ojcze. Należysz do tylu komisji, rad, trybunałów, konsyliów i komitetów, że, oczywiście na swój nie rzucający się w oczy sposób, praktycznie rządzisz Kolcorronem. A teraz obiecaj mi, że polecę na Land.

— Polecisz na Land — zgodził się Cassyll potulnie.

Tej nocy, czekając aż Bartan Drumme przybędzie z teleskopem, Cassyll pomyślał, że chyba zna prawdziwy powód drążących go obaw związanych z wyprawą Tollera do Starego Świata. Jego stosunki z synem układały się harmonijnie i zadowalająco, aczkolwiek Toller znajdował się pod przemożnym wpływem opowieści i legend otaczających postać jego dziadka. Oprócz uderzającego zewnętrznego podobieństwa odziedziczył po nim wiele cech charakteru, miedzy innymi niecierpliwość, odwagę, idealizm i porywczość. Cassyll jednak podejrzewał, że nie były one aż tak silne, jakby młody Toller tego sobie życzył. Ojciec Cassylla był człowiekiem o wiele twardszym, zdolnym do całkowitej bezwzględności, kiedy uważał ją za nieodzowną, posiadającym ponadto zawziętość, która kazałaby mu raczej zginąć niż sprzeniewierzyć się zasadom. Cassyll z zadowoleniem przyjmował fakt, że życie społeczeństwa kolcor-roniańskiego stało się spokojniejsze i bezpieczniejsze niż kilka dekad temu i że istniało obecnie mniejsze prawdopodobieństwo, iż młody Toller znajdzie się w okolicznościach, w których z prostej chęci dorównania narzuconym sobie ideałom mógłby utracić życie. Jednak teraz, kiedy postanowił on polecieć na Stary Świat, to prawdopodobieństwo wzrosło i Cassyllowi wydawało się, że duch dawno zmarłego Tollera ożywa, przeczuwając nadchodzące niebezpieczne przygody i przygotowuje się, by omotać młodego, wrażliwego mężczyznę. I choć Cassyll ciepło myślał o rodzonym ojcu, szczerze zapragnął, by jego niespokojna dusza należała już tylko do grobu i przeszłości. Odgłosy powitania dochodzące od frontowego wejścia, gdzie służący wpuszczał Bartana Drumme’a, wyrwały Cas-sylla z rozmyślań. Zszedł po szerokich schodach do holu i przywitał się z przyjacielem, taszczącym ze sobą oprawny w drewno teleskop i trójnóg. Służący zaofiarował się ponieść przyrządy, lecz Cassyll odprawił go i wraz z Bar-tanem zadźwigali ciężki instrument na balkon na piętrze, z którego roztaczał się widok na zachodnią część nieba. Odbite od powierzchni Landu światło było na tyle silne, by można przy nim czytać, niemniej jednak firmament połyskiwał niezliczoną liczbą gwiazd i setkami spiral najróżniejszej wielkości i kształtów, od okrągłych wirów, do najbardziej spłaszczonych elips. Co najmniej sześć dużych komet rozłożyło lśniące ogony na granacie nieba, a meteory rozbłyskiwały nieustannie, łącząc liniami płynnego światła błyszczące zjawiska na firmamencie.

— Zdumiałeś mnie dziś, Bartanie — odezwał się Cassyll. — Nie znam nikogo, kto by miał tak obrotny język jak ty i umiał równie dobrze przemawiać przed każdą publicznością i w każdych okolicznościach. A jednak wygląda, że z jakiejś przyczyny straciłeś rezon. Co się z tobą stało?

— Miałem poczucie winy — odparł krótko Bartan, unosząc głowę i przerywając na chwilę rozstawianie trójnogu.

— Winy?

— Tak. Za sprawą tej diabelskiej czwartej planety, Cas-syllu. Przeczucie mi mówi, że nie wróży nam ona nic dobrego. Nie powinno jej tam być. Jej obecność ubliża naszej wiedzy o zjawiskach naturalnych, jest znakiem, że dzieje się coś strasznie niedobrego, a ja nie jestem w stanie przekonać nikogo, nawet ciebie, że mamy powód do niepokoju. Czuję się, jakbym niedoskonałością w słowie zdradził Królową i ojczyznę, a teraz sam już nie wiem, co robić.

Cassyll uśmiechnął się pocieszająco.

— Pozwól, że przyjrzę się temu zwiastunowi, który zaprząta twój umysł. Wszystko, co poraża martwotą język Drumme’a, godne jest najwyższej uwagi.

Czuł się wciąż pewnie i lekko, kiedy Bartan przygotowawszy teleskop odstąpił na bok i ruchem ręki zaprosił go do spojrzenia w okular. Z początku wzrok Cassylla napotkał rozmazany, roztaczający niebieskawą poświatę dysk, przypominający wypełnioną kolorowym gazem bańkę mydlaną, lecz jedno dotknięcie drążka ostrości wystarczyło, by Cassyllowi zaparło dech w piersi.

Dokładnie przed jego oczyma, falując w oceanie wszechświata o barwie indygo, unosiła się planeta — świat w pełnym tego słowa znaczeniu, z ośnieżonymi biegunami, oceanami, zarysami lądów i białą otoczką atmosfery.

Nie miał prawa istnieć, a jednak istniał, i w momencie konfrontacji z tym faktem pierwszym odczuciem Cassylla był nieuzasadniony strach o bezpieczeństwo syna.

Rozdział 3

Wysokościomierz składał się z pionowej skali i niedużego ciężarka zawieszonego na delikatnej sprężynie. Gdy statek nabierał wysokości i siła ciężkości malała, ciężarek wędrował w górę. Zasada działania była tak prosta i efektywna, że w przeciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wprowadzono zaledwie jedną modyfikację: sprężynka, niegdyś wyrabiana z cienkich jak włos wiórów drzewa brakka, obecnie wykonana była z najprzedniejszej stali. W ubiegłych dziesięcioleciach kolcor-roniański przemysł metalurgiczny poczynił wielkie postępy, zatem gwarantowana przez producenta trwałość stalowych sprężynek uczyniła wykalibrowanie wysokościomierza czynnością dziecinnie łatwą. Toller uważnie przyjrzał się przyrządowi. Upewniwszy się, iż wskazuje on ciężkość zerową, wydostał się z kajuty i starając się zachować pionową pozygę ruszył w stronę relingu. Flota dotarła do strefy nieważkości w środku dnia, tak więc opływające sylwetkę Tollera promienie słoneczne kładły się równolegle do pokładu. Po jednej stronie rozciągał się usiany miriada-mi gwiazd i srebrnych spiral ciemnogranatowy kosmos, po drugiej zaś nadmiar słonecznego światła utrudniał obserwację. W dole jawił się ogromny dysk Overlandu, jego jedna połowa kryła się w ciemnościach nocy, druga zaś dokładała swój blask do ogólnej gry świateł. W górze, częściowo skryty za powłoką balonu, połyskiwał Stary Świat, również wykonując swoją partię w symfonii pałających promieni.

Na jednym poziomie z Tollerem, skąpane w słonecznym świetle, unosiły się trzy pozostałe balony i podczepione do nich gondole sterowcow, które w tej wyprawie zastępowały zwykle używane w statkach podniebnych lekkie skrzynkowe konstrukcje. Smukłą sylwetkę każdej gondoli szpecił pionowo zamontowany silnik, którego dysza wylotowa znajdowała się pod kilem. Poniżej, odcinając się na tle jaśniejącej kuli Overlandu, żeglowało szesnaście statków pogrupowanych w czwórki. Stanowiły one główny trzon floty. Gdy patrzyło się z góry, balony miały kształt idealnie sferyczny i wyglądały jak prawdziwe planety, a linki nośne i szwy na powłoce zdawały się naniesionymi na globus południkami. Powietrze wypełniał ryk silników, niekiedy przechodzący w nieznośne wycie, gdy wtórujące głosy kilku statków łączyły się unisono.

Toller obserwował niebo przez lornetkę, poszukując pogrupowanych w okręgi fortec i żałując, że nie wynaleziono jeszcze błyskawicznej metody odnajdywania ich niezależnie od układu słońca i planet. Toller nie miał nawet pojęcia, z której strony się ich spodziewać. Wysokościomierz mógł mylić się o dziesięć mil, a prądy konwekcyjne, sprawiające, że w pomoście powietrznym panował ziąb, przyczyniały się do podobnych odchyleń w poziomie. Ogromne na ludzką miarę stacje obronne były zapewne drobnymi punkcikami zatopionymi w mroźnym, bezbrzeżnym błękicie.

— Szukasz czegoś, młodzieńcze? — Głos należał do oficjalnego dowódcy ekspedycji, komisarza Trye Kettorana, który postanowił polecieć na jednym ze zmodyfikowanych statków. Cierpiał na chorobę niskograwitacyjną i miał nadzieję, że gwałtowne ataki zelżeją w zaciszu oddzielnej kajuty. Oczekiwania te okazały się płonne, ale mimo podeszłego wieku Kettoran mężnie znosił męczące dolegliwości. Miał siedemdziesiąt jeden lat i był bez wątpienia najstarszym uczestnikiem wyprawy. Królowa Daseene mianowała go, ponieważ dobrze pamiętał dawną stolicę, Ro-Atabri, mógł więc trafnie ocenić zaszłe tam zmiany.

— Mam rozkaz przeprowadzić inspekcję Stacji Obrony Wewnętrznej — odparł Toller. — Służby znalazły się pod silną presją, by wystawić dwadzieścia statków dla celów tej ekspedycji, w wyniku czego jesteśmy zmuszeni zrezygnować z pięćdziesięciodniowej inspekcji, ale jeśli zauważę, że coś jest nie w porządku, mam prawo odesłać jeden ze statków na czas potrzebny do przeprowadzenia niezbędnych napraw.

— Całkiem spora odpowiedzialność jak na młodego kapitana — odparł Kettoran, a na jego bladej twarzy pojawiły się słabe oznaki ożywienia. — Lecz nawet za pomocą tak doskonałej lornetki, jaką to inspekcję jesteś w stanie przeprowadzić z odległości kilkunastu mil?

— Pobieżną — przyznał Toller. — Ale tak naprawdę w tym momencie ważne jest ogólne rozmieszczenie stacji. Jeśliby okazało się, iż jedna z nich odłączyła od reszty i dryfuje ku Overlandowi lub Landowi, to cała sprawa polegałaby na wprowadzeniu jej z powrotem na poziom podstawowy.

— Czy jeśli jedna zaczęłaby żeglować swobodnie, to reszta nie poszłaby w jej ślady?

Toller potrząsnął głową.

— Nie mamy tu do czynienia z bezwładnymi bryłami skał. We wnętrzu stacji zmagazynowane są różnego rodzaju substancje chemiczne, takie jak pikon, halvell czy sól strzelnicza. Nieznaczna zmiana warunków może doprowadzić do wytwarzania się gazów, które mogłyby wydostawać się na zewnątrz, gdyby szczelność komór została naruszona. Powstały w ten sposób ciąg nie byłby w stanie zdziałać większych szkód niż oddech śpiącego dziecka, lecz dajmy mu trochę czasu i pomnóżmy przez rosnące przyciąganie pola grawitacyjnego, a zupełnie niespodziewanie możemy stanąć oko w oko z niesfornym lewiatanem, śpieszącym, by rzucić się na jedną z planet. W Służbach Podniebnych uważa się za rzecz roztropną, by podjąć niezbędne kroki na długo przed zaistnieniem takiej sytuacji.

— Posiadasz duży dar słowa, młodzieńcze — rzekł Ket-toran, wypuszczając kłęby pary przez owiniętą wokół twarzy chustkę, chroniącą go przed zimnym powietrzem strefy nieważkości. — Czy brałeś kiedyś pod uwagę karierę dyplomaty?

— Nie, ale może będę musiał, jeśli nie uda mi się zlokalizować tych przeklętych pudeł.

— Pomogę ci. Zrobię wszystko, żeby choć na chwilę zapomnieć, że żołądek podchodzi mi do gardła. — Kettoran osłonił dłonią w rękawicy swe wodniste oczy i jął obserwować niebo. Po chwili, ku zdumieniu Tollera, wydał triumfalny okrzyk.

— Czy tego szukamy?-spytał wskazując na wschód ponad trzema pozostałymi statkami. — T a linia purpurowych świateł.

— Purpurowych świateł?! Gdzie je pan widzi? — Toller bez skutku wpatrywał się we wskazanym kierunku.

— Tam! Tam! Nie… — Kettoran westchnął zawiedziony. — Za późno. Już ich nie widać.

Toller parsknął urwanym śmiechem wyrażającym rozbawienie, ale i ukrytą zaczepkę.

— Komisarzu, na stacjach nie ma żadnych świateł, purpurowych ani żadnych innych. Zamontowane reflektory roztaczają białawą poświatę, ale tylko wtedy, gdy patrzy się pod odpowiednim kątem. Może widział pan meteor.

— Dobrze wiem, j”ak wygląda meteor, więc nie próbuj mi… — Kettoran urwał i wskazał na inną część nieba. — Tam masz swoje drogocenne stacje obronne. Nie próbuj mi wmawiać, że to nie one, bo wyraźnie widzę linię białych plam. Mam rację?

— Ma pan rację, komisarzu — zgodził się Toller, na-kierowując lornetkę na odległe stacje i nie mogąc się nadziwić szczęściu, które skierowało wzrok starego Ket-torana we właściwą stronę. — Brawo!

— Zwiesz się pilotem, ha! Gdyby nie ten mój niesforny żołądek, to ja… — Kettoran kichnął głośno i wycofał się do kajuty zamykając za sobą drzwi.

Toller uśmiechnął się, słysząc następne kichnięcia i towarzyszące im zduszone przekleństwa. W ciągu tych pięciu dni wznoszenia się ku strefie nieważkości polubił komisarza za jego pełną humoru opryskliwość i nauczył się szanować za stoicyzm, z jakim staruszek znosił dotkliwe niewygody podróży. Większość ludzi w jego wieku z pewnością znalazłaby sposób, by uniknąć odpowiedzialności, jaką obarczyła go Królowa Daseene, lecz Kettoran przyjął ten ciężar bez wahania i wydawało się, że traktuje go jak kolejne rutynowe zadanie podjęte na zlecenie monarchini.

Toller ponownie skierował uwagę na stacje obronne i z ulgą stwierdził, że tworzą idealnie prostą linię. Na początku swojej kariery pilota Służb Podniebnych bardzo lubił wizytować je podczas lotów kontrolnych. Błądzenie po ciemnych klaustrofobicznych kadłubach nosiło posmak niemal mistycznego przeżycia. Wtedy też zdawał się ożywać duch jego dziadka i dawnych bohaterskich czasów. Jednak wkrótce myśli Tollera zdominowało poczucie jało-wości utrzymywania Stacji Obrony Wewnętrznej. Skoro nie istniało zagrożenie ze strony Farlandu, fortece były bezużyteczne, a jeśli tajemniczy Farlandczycy mieliby kiedykolwiek przeprowadzić inwazję, to w obliczu wyższości ich technologii stacje nie miały żadnego znaczenia. Te drewniane skorupy stanowiły jedynie symboliczne fortyfikacje, które zapewniały zmarłemu królowi Chakkellowi spokojny sen, dla Tollera zaś ich wartość mierzyła się głównie użytecznością w podtrzymywaniu zdolności Kol-corronian do odbywania podróży międzyplanetarnych.

Upewniwszy się, że nie ma potrzeby zbaczać z pionowego kursu, skierował szkła lornetki na najbardziej oddalony statek eszelonu. Dowodziła nim księżna Yantara. Od przeddnia, kiedy to dowiedział się, że księżna bierze udział w ekspedycji, nie potrafił się zdecydować, jaką taktykę przyjąć w przyszłych z nią kontaktach. Czy zachowując się z rezerwą i pełną godności naganą poruszy jej sumienie i sprawi, że zechce się do niego zbliżyć? A może lepiej udawać pogodę ducha i brak urazy, traktując sprawę raportu jako rodzaj czupurnej utarczki nie do uniknięcia, gdy dwie tak niezależne dusze wejdą sobie w drogę?

Prawdę mówiąc fakt, że to właśnie on, strona pokrzywdzona, planuje pojednanie, od czasu do czasu napełniał go niepokojem, jednak jego misterne podchody spełzły na niczym. Przez cały czas przygotowań do wyprawy Yantara trzymała się od niego z daleka, czyniąc to z gracją i bez wysiłku, co odbierało mu nawet złudzenie, że jest dla niej kimś dość ważnym, by go unikać.

Godzinę po tym, jak flota przekroczyła poziom podstawowy, grupa stacji obronnych skurczyła się do prawie niewidocznej plamki, a przyciąganie pola grawitacyjnego Landu niepostrzeżenie zwiększało prędkość statków. Helio-pisem ze statku flagowego nadszedł rozkaz od komandora floty, generała Ode’a, by wszyscy piloci wykonali inwersję.

Zadowolony z przerwy w pokładowej rutynie Toller ruszył wzdłuż liny bezpieczeństwa do części środkowej, gdzie porucznik Correvalte czuwał nad przyrządami sterowniczymi. Będąc świeżo po egzaminie kwalifikacyjnym Correvalte odetchnął z ulgą dowiedziawszy się, że to nie on j będzie przeprowadzał inwersję. Przekazał stery Tollerowi i stanąwszy opodal przyglądał się, jak ten przygotowuje się do przeprowadzenia trudnego manewru. Gondola statku łączyła się z biegnącą po obwodzie balonu liną nośną za pomocą czterech wąskich rozpór, które nadawały całej konstrukcji stateczność wymaganą przy lotach z napędem odrzutowym. Choć sama powłoka balonu była stosunkowo lekka, zgromadzony pod nią gaz miał masę rzędu kilku ton i odpowiednio dużą bezwładność, tak więc każda, nawet najmniejsza zmiana kierunku lotu wymagała od pilota daleko posuniętej ostrożności. Pilot zbyt entuzjastycznie posługujący się bocznymi silnikami, wkrótce przekonałby się, że powłoka została przedarta rozporami. Tego rodzaju uszkodzenie w warunkach słabego przyciągania raczej nie groziło bezpieczeństwu statku, lecz naprawa była zazwyczaj trudna i czasochłonna, a sprawcy awarii dostarczano powodów, by mógł pożałować swego błędu.

Przez pozornie długi czas wydawało się, że po tym, jak Toller odpalił jeden z małych, ukośnie zamontowanych silników, nic się nie dzieje. Dopiero po chwili ogromny dysk Overlandu powędrował wolno w górę nieba. Kiedy ukazał się tuż nad relingiem statku, jawiąc się przed oczami załogi w całym swoim malowniczym ogromie, zza balonu wyłoniła się potężna kula Starego Świata i zaczęła opadać w dół. Przez chwilę, po prostu obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę, Toller mógł widzieć obydwa światy jak na dłoni — bliźniacze areny, na których jego przodkowie brali udział w potyczkach ewolucji i historii.

Na tle każdej z planet jarzyły się w słońcu pozostałe statki floty. Znajdowały się w różnych pozycjach, gdyż każdy pilot wykonywał inwersję w swoim własnym tempie, a pióropusze białej pary dobywające się z bocznych silników nakładały się na kłęby chmur żeglujące tysiące mil poniżej. Nad nimi otwierał się lodowaty, pałający wszechświat — okręgi i spirale, rzeki srebrzystego blasku, miriady żarzących się gwiazd, w większości niebieskich i białych, cicho sunące komety i przelatujące z impetem meteory.

Widok ten przejął Tollera dreszczem podniecenia i grozy, napełniając go zarazem dumą, że jego naród miał dość odwagi, by przeprawić się przez międzyplanetarną pustkę w kruchych pojazdach z płótna i drewna, jak i uprzytamniając, iż mimo wielkich ambicji i marzeń ludzie są niemal jak mikroby ślamazarnie gramolące się z jednego ziarenka piasku na drugie.

Nigdy nie przyznałby się do tego przed żadnym z rówieśników, lecz odetchnął z ulgą, gdy manewr inwersji został ukończony, a statek zaczął opadać w stronę naturalnego domostwa ludzkości. Od tego momentu powietrze będzie coraz gęstsze i cieplejsze, mniej nieprzyjazne człowiekowi, a zaprzątające umysł Tollera troski na powrót nabiorą normalnych proporcji.

— Oto jak się to robi — oznajmił, przekazując stery statku Correvalte’owi. — Każcie mechanikowi przestawić silnik z powrotem na tryb palnikowy i powiedzcie mu, żeby sprawdził, czy grzejniki działają bez zakłóceń.

Toller położył nacisk na ostatnie słowa wiedząc, że choć warunki lotu będą coraz lepsze wraz z wytracaniem przez statek wysokości, to kierunek prądu powietrza ulegnie odwróceniu. Znaczna ilość ciepła z zewnętrznej strony powłoki balonu uleci w niebo w strumieniu powietrza zamiast okrywać gondolę niewidzialną otoczką, która dotąd chroniła załogę od śmiertelnego chłodu w czasie przeprawy.

Podczas przestawiania silnika z trybu wytwarzania ciągu na produkcję gorącego gazu używanego przy konwencjonalnym locie aerostatycznym, musiał on być wyłączony. Korzystając z tej chwili wytchnienia Toller udał się do przedniej kajuty w poszukiwaniu jakiejś przekąski. Nikomu nie udało się jeszcze wytłumaczyć ogłupiającego uczucia opadania, którego doświadczali ludzie w pobliżu i w samej strefie nieważkości, jednakże Tollerowi psuło już ono apetyt dłużej niż cały dzień, a w rezultacie znajdował się w głupiej sytuacji potrzebując jedzenia, ale wcale go nie łaknąc. Wybór przysmaków, na jakie natrafił w siatkach z prowiantem — paski suszonego mięsa i ryb, płatki zbożowe oraz pomarszczone owoce i jagody — nie był kuszący. Poszperawszy w zapasach zdecydował się ostatecznie na kawałek ciastka zbożowego. Bez entuzjazmu zaczął je żuć.

— Nie martw się, młodzieńcze! — Komisarz Kettoran, który opadł na jedno z krzeseł u kapitańskiego stołu, starał się przybrać wesoły ton. — Wkrótce będziemy w Ro-Atabri, a kiedy już się tam znajdziemy, wezmę cię do najlepszych restauracji na świecie. Zważ, że pozostały po nich ruiny, ale i tak cię tam zabiorę.

Kettoran mrugnął do swego sekretarza, Parło Wotoor-ba, siedzącego przy stole naprzeciw niego. Obaj staruszkowie podkurczyli ramiona z rozbawieniem i w tej chwili byli do siebie dziwnie podobni.

Toller, cały czas żując, smętnie pokiwał głową z uznaniem dla dowcipu. Kettoran i Wotoorb byli rówieśnikami jego dziadka. Znali go nawet, czego im szczerze zazdrościł, i obaj dożyli podeszłego wieku bez osłabienia zdolności umysłu. Toller wątpił, czy jemu uda się dojść do siedemdziesiątki, zachowując taki hart i prężność ducha. Zawsze miał wrażenie, że mężczyźni i kobiety, którzy przeżyli wielkie wydarzenia historii — zarazę ptert, Migrację, zasiedlenie Overlandu, wojnę pomiędzy bliźniaczymi światami — mają w sobie coś wyjątkowego. Tak jakby ich charaktery i duch zahartowały się w tyglu tamtych czasów, podczas gdy on skazany był na życie w okresie jałowym, w ciągłej niepewności, czy gdy nadejdzie wezwanie, będzie w stanie stawić mu czoło i okryć się chwałą. Nawet nie potrafił wyobrazić sobie, by w tej statecznej i spokojnej epoce mogły go spotkać przygody dorównujące tym nierozerwalnie związanym z legendarną postacią Tollera Zabójcy Króla. Nawet podróż pomiędzy dwoma światami, niegdyś należąca do najniebezpieczniejszych doświadczeń człowieka, stała się nudną rutyną.

Przez luki po lewej stronie wdarła się do kajuty nagła jasność, na moment zderzając się z padającymi z przeciwnej strony migotliwymi promieniami słońca, które rozlewały się po stole. Na pokładzie rozległ się wrzask przerażenia.

— A to co znowu?

Toller ruszył pędem w stronę drzwi powstrzymywany brakiem siły ciążenia, kiedy niespodziewanie powietrze rozerwał przeraźliwy huk. Kajuta zakołysała się, a przedmioty zabrzęczały głośno w szafkach.

Kiedy Tollerowi udało się w końcu otworzyć drzwi i wydostać na pokład, odgłosy grzmotu wciąż jeszcze odbijały się echem. Statek obracał się gwałtownie miotany podmuchami powietrza, a olinowanie jęczało i skrzypiało. Correvalte i mechanik kurczowo trzymali się lin, zwracając pobladłe twarze na północny wschód. Toller podążył wzrokiem w tym samym kierunku i ujrzał mknące, iskrzące się jądro ognistego blasku, które szybko rozpłynęło się w nicość. W oka mgnieniu niebo znów się wypogodziło i zapadła kompletna cisza przerywana jedynie słabymi okrzykami załóg pozostałych statków.

— Czy to był meteor? — zapytał Toller, natychmiast uświadamiając sobie niedorzeczność tego pytania.

— Tak, panie kapitanie, ogromny — potwierdził Cor-revalte. — Przeleciał o jakąś milę, może więcej od nas, ale przez moment myślałem, że wybiła nasza ostatnia godzina. Nie chciałbym znowu widzieć czegoś podobnego.

— I pewnie nie zobaczycie — odparł Toller uspokajająco. — Każ takielarzowi sprawdzić, czy powłoka nie jest uszkodzona, szczególnie wokół zamocowań rozpór. Jak się ten facet nazywa?

— Getchert, panie kapitanie.

— Powiedzcie zatem Getchertowi, niech się ruszy. Najwyższy czas, żeby wreszcie dowiódł, że po coś go tu trzymamy.

Podczas gdy Correvalte zmierzał do pomieszczeń rufowych, gdzie znajdowały się kajuty szeregowców, Toller przytrzymał się liny biegnącej w poprzek pokładu i zbliżył do relingu. Teraz, po wykonaniu inwersji, mógł dostrzec jedynie statki swojego eszelonu, a poniżej balony czterech prowadzących okrętów. Wydawało się, że pozostała część floty nie ucierpiała. W przeszłości wiele razy odbywał loty do strefy nieważkości i w rezultacie przywykł już do myśli, że meteor może uderzyć w statek. Jeden z nielicznych przypadków, kiedy świadomość znikomości człowieka w porównaniu do skali wydarzeń w kosmosie mogła być źródłem ukojenia: statek był tak mały, a wszechświat tak ogromny, że przeczyłoby zdrowemu rozsądkowi, gdyby jeden z tych mknących kosmicznych pocisków trafił w drobną ludzką istotę.

Jak na ironię zaledwie kilka minut temu zżymał się w duchu na monotonię lotów międzyplanetarnych. Jednak marząc o niebezpieczeństwach miał na myśli jedynie takie, którym można stawić czoło i zwyciężyć. Znikomą chwałę przynosiła przypadkowa śmierć od zderzenia ze ślepym instrumentem natury, zwykłym kawałkiem skały pędzącym w kosmicznej pustce.

Toller podniósł głowę, skierował wzrok na południowy wschód, skąd najprawdopodobniej nadleciał meteor, i zaciekawił się widząc coś, co wyglądało jak zwiewna chmura złocistych świetlików. Miała ona kształt niemalże koła i rozprzestrzeniała się gwałtownie, a pojedyncze punkciki z każdą sekundą nabierały blasku. Oszołomiony Toller wpatrywał się w nie. Nigdy wcześniej nie obserwował czegoś podobnego pośród migotliwych skarbów nieba. Nagle — jak nagłe jest wyostrzenie obrazu w teleskopie — jego zmysł percepcji ocknął się i Toller zrozumiał.

Miał przed sobą rój meteorów, które, o ile się nie mylił, zmierzały prosto w kierunku floty.

Odkrycie prawdziwej natury widowiska zmieniło je raptownie, pozornie przyspieszając tempo wydarzeń. Deszcz meteorów rozprysł się promieniście jak mięsożerny kwiat, bezszelestnie zamykając niebo w swych objęciach, i Toller zdawał już sobie sprawę, że dzieje się to chyba setki mil od niego. Nie mogąc poruszyć się ani dobyć głosu, zacisnął dłonie na relingu i patrzył, jak chmura iskrzących się punktów pędzi, docierając do krańców jego pola widzenia bezgłośnie pomimo ogromu wyzwalanej energii.

„Nic mi nie grozi” powtarzał w duchu Toller. „Nic mi nie grozi z tej prostej przyczyny, że jestem zbyt małym kąskiem dla tych ognistych olbrzymów. Nawet statki są za małe…”

Nagle zaczęło się dziać coś nieoczekiwanego. W zachowaniu meteorów zaszła radykalna zmiana. Obsydianowi jeźdźcy z odległego zakątka wszechświata, którzy miliony lat galopowali swoim torem przez całkowitą próżnię, w końcu natrafili na bardziej gęste środowisko i rozbijali się o masy powietrza — lotne fortyfikacje chroniące bliźniacze planety przed intruzami z kosmosu.

Choć spotkanie z nimi nie mogło wyrządzić większej krzywdy żadnej istocie na Landzie czy Overlandzie, to nie wróżyło ono nic dobrego podróżnikom zaskoczonym w najwęższym punkcie pomostu powietrznego pomiędzy dwiema planetami. Rozsadzane potężnym ciśnieniem meteory zaczęły eksplodować i gdy tak rozpadały się na tysiące wirujących odłamków, mogły się stać mniej wybredne, jeśli chodzi o wybór celu.

Toller drgnął, kiedy w powodzi światła i nakładających się na siebie grzmotów rozpadające się meteory wypełniły całe niebo. I naraz znalazły się za nim. Odwrócił się i ujrzał całe zjawisko jakby na cofającym się filmie. Ogromny, świetlany dysk kurczył się, pędząc w bezkres przestrzeni kosmicznej. Główną różnicą w wyglądzie był brak odrębnych cząsteczek — niemal cała powierzchnia okręgu płonęła jednolitym, jasnym ogniem. Opuszczając ostatnie rozrzedzone obrzeża atmosfery bliźniczych światów, gorejące pociski, pozbawione paliwa, szybko zniknęły z widoku. Nad flotą zapadła głęboka cisza.

„Jak to się stało, że przeżyliśmy?” pomyślał Toller. „Jak na…”

Uświadomił sobie, że niedaleko ponad nim ktoś krzyczy. Nastąpiła eksplozja typowa dla reakcji pikonu z halvellem i Toller odgadł, że co najmniej jeden ze statków miał mniej szczęścia niż jego własny.

— Przechyl gondolę! — krzyknął do porucznika Correvalte’a, który tkwił oniemiały za pulpitem sterowniczym.

Toller uczepił się relingu niecierpliwie usiłując dojrzeć coś za wybrzuszoną powłoką balonu, Correvalte zaś rozpoczął przerywane odpalanie jednego z bocznych silników.

Kilka sekund później oczom Tollera ukazał się niecodzienny widok niebieskorożca dryfującego w dół w przesyconym słońcem powietrzu, na tle dziennych gwiazd. Wybuch musiał go zmieść z pokładu gondoli, w której go transportowano. Zwierzę warczało z przerażenia i wierzgało kopytami, niedostrzegalnie opadając w kierunku Landu.

Toller skierował uwagę na uszkodzony statek, który właśnie pojawił się w polu widzenia. Balon przeobraził się w bezkształtny baldachim ze strzępów płótna, wszystkie zaś cztery burty gondoli oderwały się od dna i wirowały niespiesznie po nieregularnym okręgu utworzonym z ludzi, kufrów, zwojów lin i innych szczątków statku. Tu i ówdzie w żeglującym rumowisku rozlegał się trzask i syczenie, po czym dobywały się kłęby białej substancji. Zdarzało się to, gdy natrafiały na siebie nieduże ilości pikonu i halvellu, i paliły się nieszkodliwie na pastelowym tle Overlandu.

Załogi trzech pozostałych statków eszelonu spuszczały się już ze swoich gondoli, by przystąpić do akcji ratunkowej. Toller przebiegł wzrokiem miotające się sylwetki ludzi i poczuł nagłą ulgę, stwierdzając, że nikt nie zginął. Przypuszczalnie nieduży meteor jedynie otarł się o gondolę, przewracając ją na bok i w ten sposób umożliwiając zmieszanie się i zapalenie niewielkich ilości zielonych i purpurowych kryształów energetycznych, najprawdopodobniej w zbiorniku silnika.

— Jesteśmy atakowani? Zabiją nas? — Drżący głos należał do komisarza Kettorana; pociągła, blada twarz ukazała się w drzwiach do kajuty.

Toller miał mu właśnie wyjaśnić, co się wydarzyło, kiedy kątem oka dostrzegł ruch przy relingu na statku Yantary. Księżna zbliżyła się do burty razem z niższą i mniej imponującą porucznik, która towarzyszyła jej podczas ich niepomyślnego spotkania. Nawet z tak dużej odległości sam jej widok wystarczył, by wywołać w Tollerze wichurę uczuć. Wkrótce zorientował się, że uwaga Yantary i jej oficera zdaje się skupiać na miotającym się niebieskorożcu. Zwierzę straciło cały impet nadany mu przez wybuch i najwidoczniej kołysało się w martwym punkcie, mniej więcej w połowie drogi między statkiem Yantary i Tollera.

On dobrze jednak wiedział, że ta stałość zależności jest iluzją. Tak niebieskorożec, jak i statki znajdowały się w zasięgu pola grawitacji Landu i wszyscy opadali w stronę powierzchni leżącej tysiące mil w dole. Zasadnicza różnica polegała na tym, że ruch statków do pewnego stopnia hamowały wypełnione gorącym gazem balony, niebieskorożec zaś spadał swobodnie. Tak blisko strefy nieważkości rozbieżność prędkości była trudno wyczuwalna, lecz z pewnością istniała, i zgodnie z prawami fizyki stale wzrastała. Zatem jeśli nie podejmie się pośpiesznie odpowiednich działań, to niebieskorożec, skądinąd cenne zwierzę, zostanie skazany na trwający dłużej niż dobę śmiertelny skok, jakiego każdy lotnik doświadczył w sennych koszmarach.

Yantara i porucznik, której imię wyleciało Tollerowi z głowy, miały zajęte czymś ręce i w przeciągu kilku sekund zrozumiał czym. Kobiety śmignęły ponad relingiem z łatwością, na jaką pozwalał stan nieważkości i Toller spostrzegł, że obie miały silniki odrzutowe umocowane na plecach. Urządzenia te, napędzane gazem miglignowym, były o niebo lepsze niż stare systemy pneumatyczne pospiesznie wynalezione w czasach wojny międzyplanetarnej, lecz pomimo nowoczesnej konstrukcji mogły płatać figle niedoświadczonym użytkownikom.

Obawy te potwierdziły się po chwili, kiedy Yantara nie utrzymała siły ciągu w jednej linii ze środkiem ciężkości ciała i zaczęła powoli wirować. Na szczęście towarzyszka przytrzymała ją i pomogła wrócić do odpowiedniej pozycji. Natychmiast zdał sobie sprawę, że te dwie kobiety, najwyraźniej zamierzając uratować niebieskorożca, mogły się wpędzić w prawdziwe opały. Przerażone stworzenie cały czas wierzgało wielkimi jak talerze kopytami, a jedno uderzenie wystarczyło, by zmiażdżyć ludzką czaszkę.

— Cudem uniknęliśmy śmierci! — rzucił Kettoranowi przez ramię, łapiąc plecak z silniczkiem z najbliższego wieszaka. — Spytajcie Correvalte’a.

Przeszedł przez reling i dał susa w rozświetlone powietrze, wciąż jeszcze dzierżąc plecak w ręce. Bliźniacze światy o zawiłych wzorach wypełniały prawie całe niebo po obu stronach, a pomiędzy nimi kosmos kipiał rzędami bulwiastych statków spowitych zasłoną dymu i pary, spoza której i widać było miniaturowe humanoidalne figurki krzątające się w sobie tylko wiadomych celach. Dzienne gwiazdy oraz najjaśniejsze z mgławic i komet z wdziękiem dopełniały pełnej gamy wizualnych zjawisk.

Toller, który w swoim czasie zawziął się, by mistrzowsko opanować obsługę standardowego silniczka, spożytkował czas dryfowania na staranne przymocowanie urządzenia do ciała. Przyjąwszy odpowiednią pozycję zapuścił silnik i ruszył prosto w stronę niebieskorożca. Przejmujący chłód panujący pomiędzy bliźniaczymi światami, wzmożony owiewającym go powietrzem, szczypał w oczy i usta.

Yantara i porucznik znajdowały się teraz blisko niebieskorożca, wciąż warczącego i chrapiącego z przerażenia. Kiedy przysunęły się bliżej i zaczęły rozwijać zabraną ze sobą linę, Toller użył silnika hamującego, by zatrzymać się tuż obok. Wiele czasu upłynęło od momentu, gdy ostatni raz znajdował się blisko Yantary i, pomimo niecodziennych okoliczności, świadomość jej fizycznej obecności przejęła go mrowieniem. Każdą cząsteczką ciała zdawał się odpowiadać na otaczającą ją niewidoczną aurę. Jej owalna twarz, częściowo przysłonięta kapturem kombinezonu, była piękna dokładnie tak, jak pamiętał — tajemnicza, niesłychanie kobieca, onieśmielająca w swojej doskonałości.

— Dlaczego nie spotykamy się normalnych miejscach, tak jak inni ludzie? — odezwał się Toller.

Księżna obrzuciła go krótkim spojrzeniem, odwróciła się nie zmieniając wyrazu twarzy i przemówiła do porucznik:

— Zwiążemy najpierw tylne nogi. Tak będzie prościej.

— Radziłabym najpierw trochę uspokoić zwierzę — odparła porucznik. — Podchodzenie od tyłu może być zbyt ryzykowne, kiedy jest tak rozdrażnione.

— Bzdura! — Yantara mówiła z buńczuczną pewnością osoby od dzieciństwa mającej do dyspozycji najlepsze stajnie. Utworzywszy na końcu liny szeroką pętlę pomknęła w stronę niebieskorożca, zostawiając za sobą pióropusze miglignowej pary. Toller miał ją właśnie ostrzec, gdy zwierzę, które bezustannie rzucało łbem na wszystkie strony i dobrze widziało, co się wokół dzieje, wierzgnęło obydwiema tylnymi nogami. Jedno z potężnych kopyt musnęło biodro Yantary, zdzierając materiał kombinezonu, ale nie dosięgając ciała. Siła uderzenia obróciła nią gwałtownie, lecz księżna momentalnie złapała równowagę, podpierając się stwardniałą od mroźnego powietrza liną, trzymaną przytomnie cały czas w garści. Gdyby kopyto niebieskorożca zetknęło się z miednicą, Yantara byłaby poważnie ranna. Najwyraźniej rozumiała to jasno, gdyż kiedy się odwróciła, jej twarz była przeraźliwie blada.

— Czemu ciągnęliście za linę?! — ryknęła gniewnie na swoją porucznik. — Poleciałam prosto na jego kopyta! O mało mnie nie zabił!

Porucznik ze zdumienia otworzyła usta i posłała Tol-lerowi pełne zgorszenia spojrzenie.

— Pani, ależ ja nie…

— Nie sprzeczajcie się, poruczniku.

— Mówiłam, że powinnyśmy uspokoić zwierzę, nim…

— Nie będziemy się tu bawić w sąd śledczy — ucięła Yantara, a para dobywająca się z jej ust przesłaniała kłębami twarz. — Jeśli odkryliście w sobie nagle smykałkę do hodowli zwierząt, to może sami uratujecie ten nieznośny wór mięsa. I tak zresztą jest podłego gatunku. — Wykonała w powietrzu zwrot i ruszyła do statku.

Porucznik odprowadziła ją wzrokiem, po czym spojrzała na Tollera, a nieoczekiwany uśmiech zaokrąglił jej i tak już pulchne policzki.

— Problem w tym, że gdyby ten biedny, głupi stwór odebrał lepsze wychowanie, wiedziałby, że nie należy kopać członka rodziny królewskiej.

Toller czuł, że brak powagi nie licuje z sytuacją.

— Księżna ledwo uszła z życiem.

— Księżna sama jest sobie winna — odparła porucznik. — Powodem, dla którego podjęła się ratowania niebiesko-rożcca, zamiast zostawić to swoim podwładnym, była chęć zademonstrowania, że doskonale daje sobie radę z niebies-korożcami pełnej krwi. Niewzruszenie wierzy w te wszystkie mity hołubione przez arystokrację, że ich mężczyźni to urodzeni generałowie, a kobiety są utalentowane w każdej dziedzinie sztuki i…

— Poruczniku! — Rozdrażnienie Toller a wzrastało z każdym słowem i w pewnej chwili nie mógł już go stłumić. — Jak śmiecie mówić w ten sposób o swoim zwierzchniku?! Czy nie przyszło wam do głowy, że mogę dopilnować, by was dotkliwie ukarano za takie gadanie?

Oczy porucznik rozszerzyły się w zdumieniu, a jej twarz wyrażała teraz rozczarowanie i rezygnację.

— O nie! Więc ty też! Jeszcze jeden.

— O czym wy mówicie?

— Każdy mężczyzna, który na nią spojrzy… — Porucznik urwała i potrząsnęła głową. — Myślałam, że po tamtej iłistorii z raportem o kolizji… Czy wiesz, że piękna księżna Yantara robiła co w jej mocy, by pozbawić cię dowództwa?

— A czy wy wiecie, że powinniście odpowiednio zwracać się do oficera starszego stopniem? — Toller niejasno zdawał sobie sprawę, że zachowuje się śmiesznie, zwłaszcza że wisieli w błękitnej pustce pomiędzy dwoma wirującymi dyskami planet, lecz nie mógł bezczynnie przysłuchiwać się, gdy Yantarę poddawano zjadliwej krytyce.

— Przepraszam, panie kapitanie. — Twarz porucznik straciła wyraz, a głos zabrzmiał pojednawczo. — Czy chce pan, żebym spróbowała obłaskawić niebieskorożca?

— A przy okazji, jak się nazywacie?

— Jerene Partree, panie kapitanie.

Toller czuł, że wpada w ton pompatyczny, ale nie wiedział, jak wyplątać się z sieci, którymi sam się otoczył.

— W tej ekspedycji nie brakuje ludzi doświadczonych w obchodzeniu się z niebieskorożcami. Jesteście pewni, że sobie poradzicie?

— Wychowałam się na farmie, panie kapitanie. Jerene otworzyła na chwilę zawór napędu i poszybowała do łba niebieskorożca. Jego wyłupiaste oczy poruszały się niespokojnie, a wokół pyska pojawiły się lśniące strumyczki śliny. Toller poczuł ukłucie niepewności — masywne szczęki niebieskorożca z łatwością mogły rozedrzeć ludzkie ciało nawet pod najgrubszą tkaniną — lecz Jerene wydawała łagodne, nieartykułowane dźwięki, które natychmiast uśmierzyły strach zwierzęcia. Jedną ręką objęła je za kark, a drugą zaczęła głaskać po łbie. Niebieskorożec poddał się jej dotykowi, wyraźnie się uspokajając, a w chwilę później Jerene nasunęła mu powieki na jego olbrzymie bursztynowe oczy. Skinęła na Tollera dając znak, żeby zbliżył się z liną.

Toller ruszył do przodu, związał tylne nogi niebieskorożca i wypuściwszy trochę liny powtórzył to samo z przednimi. Nie był przyzwyczajony do tego rodzaju zadań i przez cały czas na pół świadomie oczekiwał gwałtownej reakcji ze strony wziętego do niewoli zwierzęcia, ale wszystko odbyło się bez nieszczęśliwych wypadków.

W tym czasie sytuację w górze już prawie opanowano. Opuszczony statek zostawiono na pastwę losu, a powierzchnię Overlandu niemal całkowicie zasnuły kłęby pary, gdy załogi z innych statków ruszyły w pogoń za unoszącymi się swobodnie zapasami. Rozlegały się wesołe pohukiwania w miarę, jak odkrywano, jak niewielkie straty poniosła flota w porównaniu z ogromem niebezpieczeństwa. Tol-lerowi przyszło na myśl, że cała ekspedycja miała szczęście jeszcze z jednego powodu, mianowicie gdyby natknęli się na deszcz meteorów dalej od strefy nieważkości, naprawienie szkód przysporzyłoby o wiele więcej problemów, o ile w ogóle byłoby możliwe. Tymczasem choć wszystkie widoczne przedmioty leciały w stronę Landu, tempo spadania było leniwe i właściwie nie odgrywało większej roli.

Z czterech statków pierwszego eszelonu sunęła w górę grupa ludzi, pośród których znajdował się komandor Służb Podniebnych Sholdde, główny oficer wykonawczy ekspedycji. Sholdde był mrukliwym pięćdziesięciolatkiem o surowym wyglądzie, cieszącym się łaskami Królowej za upodobanie do trudnych zadań. Utrata statku, choć nie ponosił żadnej winy, z pewnością sprawi, że będzie cierpki i ostry w obejściu przez resztę lotu.

— Maraąuine! — zawołał do Tollera. — Co wy tam wyprawiacie? Natychmiast wracajcie na statek i sprawdźcie, ile dodatkowego ładunku możecie wziąć na pokład. Nie powinniście zawracać sobie głowy tą zapchloną kobyłą.

— Jak śmiesz nazywać mnie zapchloną kobyłą — odburknęła Jerene w stronę Sholdde’a udając oburzenie. — Sam jesteś zapchlony.

— Poruczniku, ostrzegałem was, byście… — Toller miał zamiar zbesztać ją znowu za brak szacunku dla starszych oficerów, lecz kiedy napotkał iskierki humoru tańczące w brązowych oczach, gniew gdzieś się ulotnił. Lubił ludzi, którzy umieli żartować w momentach napięcia, a poza tym musiał przyznać, że z trudem zebrałby się na odwagę, by zbliżyć się do łba spłoszonego niebieskorożca na odległość tak małą, jak zrobiła to Jerene.

— Możecie teraz powrócić na swój statek — powiedział sztywno. — Farmerzy zabiorą niebieskorożca, gdy będą gotowi.

— Tak jest, panie kapitanie. — Jerene odstąpiła od potulnego teraz zwierzęcia i sięgnęła ręką do urządzeń sterowniczych silnika.

Toller poczuł, że zachował się wobec niej nie w porządku.

— Aha, poruczniku…

— Tak, panie kapitanie.

— Dobrze się sprawiliście z tym niebieskorożcem.

— Och, dziękuję, panie kapitanie — odparła Jerene, uśmiechając się z przesadną skromnością, tak iż Toller był prawie pewien, że stroi sobie z niego żarty.

Patrzył, jak odlatuje pozostawiając za sobą pióropusze białej pary, a jego myśli natychmiast popłynęły ku Van-tarze. O mały włos nie dosięgły jej kopyta niebieskorożca, wiec postąpiła rozważnie natychmiast wracając na statek. Na nieszczęście jednak czyniąc tak pozbawiła go możliwości polepszenia stosunków między nimi.

„Zresztą mogę poczekać” pomyślał filozoficznie. „Kiedy dotrzemy do Landu, będziemy mieć dla siebie tyle czasu, ile dusza zapragnie”.

Rozdział 4

Z drzemki środkowego poziomu mózgu wyrwał Divivvidiviego telepatyczny szept Xa.

— Rozejrzyj się wokół, Ukochany Stwórco — rzekł Xa jednocześnie dając znać zieloną telebarwą, że chodzi tu o sprawę nie cierpiącą zwłoki.

— Co się dzieje? — odpowiedział Divivvidiv jeszcze nie w pełni powróciwszy ze świata marzeń sennych do wszystkich poziomów świadomości. Śniły mu się szczęśliwsze i łatwiejsze czasy wczesnego dzieciństwa, które spędził na planecie Dussarra i wyższym poziomem mózgu zaczaj już obmyślać scenariusz następnego twórczego dnia, by przekazać go później do pogrążonego w drzemce środkowego poziomu, gdzie wyśniłby szczegółowo wydarzenia przeżywając je jak na jawie. Mógłby oczywiście wszystko odtworzyć podczas następnego okresu inercji, lecz pociągałoby to za sobą nieuniknione drobne zmiany i Diviwidiv nie mógłby nic poradzić na ogarniające go poczucie straty. Ulotny dzień ze snu zapowiadał się tak wyśmienicie, a pozostała po nim tylko dojmująca nostalgia.

— Pierwotni, którzy wznoszą się z powierzchni swojej planety, wiośnie minęli poziom podstawowy — ciągnął Xa. — Dokonali inwersji swoich pojazdów i…

— Co oznacza, że udają się na bliźniaczą planetę — przerwał Diviwidiv. — Dlaczego więc mnie niepokoisz?

— Miałem sposobność przyjrzeć im się bardzo dokładnie, Ukochany Stwórco, i muszę cię poinformować, że ich organy wzroku są o wiele precyzyjniejsze od twoich. Ponadto udało im się skonstruować przyrządy, znacznie powiększające optycznie obrazy.

— Teleskopy! — Myśl, że jakiś prymitywny gatunek potrafił wynaleźć sposoby manipulowania tak niesforną materią jak światło, podziałała na Diviwidiviego jak kubeł zimnej wody. Usiadł na gładkim, gąbczastym sześcianie, który służył mu za łóżko i wyłączył sztuczne pole grawitacji, bez którego nie byłby w stanie zapaść w głębszy sen. — Powiedz mi — zwrócił się do Xa. — Czy istnieje możliwość, że Pienvotni nas dostrzegą? — W tej chwili musiał polegać na zmysłach Xa, ponieważ jego własny promień bezpośredniego postrzegania drastycznie ograniczały metalowe ściany siedziby.

— Tak, Ukochany Stwórco. Dwóch z nich bada właśnie ogólną powierzchnię sfery, w której się znajdujemy. Posiadają podwójny teleskop. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy wyśledzeni. Najłatwiej ich uwagę mogą przyciągnąć grzejniki stacji syntezy protein, gdyż emitują promieniowanie wchodzące w zakres postrzegania oka Pierwotnych. Określają je oni słowem „purpurowy”.

— Natychmiast wyłączę grzejniki. — Diviwidiv wysunął się z pokojów mieszkalnych siedziby i skierował do głównej sali operacyjnej. Droga, jaką przebył w powietrzu, zawiodła go do matrycy kontrolnej, kierującej produkgą spożywczą. Swoim cienkim jak ołówek szarym palcem odciął dopływ mocy od rzędu zewnętrznych grzejników.

— Już po wszystkim — powiedział do Xa. — Czy Pierwotni coś spostrzegli?

Zapadła krótka cisza, po czym Xa odparł:

— Tak. Jeden z nich twierdził, że widzi „linię purpurowych świateł”, lecz nie wywołało to żadnej reakcji emocjonalnej. Całe wydarzenie zlekceważono i jest ono właśnie zapominane.

— Miło mi to słyszeć — odetchnął Divivvidiv, używając odpowiedniej telebarwy dla zaznaczenia, iż odczuwa ulgę.

— Dlaczego czujesz ulgę, Ukochany Stwórco? Przecież gatunek na tak wczesnym etapie rozwoju nie może stanowić dla ciebie żadnego zagrożenia.

— Nie chodzi mi o własne bezpieczeństwo — odparł Diviv-vidiv. — Gdyby Pierwotni zainteresowali się nami i zdecydowali na bliższe dociekania, byłbym zmuszony ich zniszczyć.

Ponownie zapadła cisza, po czym Xa zauważył:

— Niechętnie myślisz o zabiciu choćby jednego Pierwotnego.

— Naturalnie.

— Ponieważ odebranie życia jakiejkolwiek istocie jest niemoralne.

— Zgadza się.

— W takim razie, Ukochany Stwórco — dokończył Xa — dlaczego zdecydowałeś, że zabijesz mnie?

— Mówiłem ci już wiele razy: nikt nie chce cię zabić… to po prostu sprawa…

Rozmowa o zabijaniu przypomniała Divivvidiviemu, co tutaj robi i skierowała jego myśli ku przerażającej zbrodni przeciw naturze popełnianej przez jego współbraci. Nagły skurcz udręki i poczucia winy zmroził mu umysł.

Rozdział 5

Starożytne miasto Ro-Atabri zajmowało ogromny obszar.

Toller od ponad godziny stał przy relingu gondoli i patrzył na rozległy wzór zagmatwanych linii i kolorów, odróżniających miasto od otaczającego je terenu. Przyzwyczaił się uważać Prąd, stolicę Overlandu, za imponującą metropolię i zawsze wyobrażał sobie, że Ro-Atabri jest o wiele większe, lecz w zasadzie podobne. Jednak rzeczywisty wygląd siedziby władzy kolcorroniańskiej przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.

Przeczuwał, że ogromna różnica rozmiarów wiąże się w jakiś sposób z różnicą jakościową, ale chodziło tu jeszcze o coś więcej. Wszystkie miasta, miasteczka i wsie na Overlandzie zostały zaprojektowane, dlatego też ich cechy charakterystyczne miały swoje źródło w zamysłach architektów i budowniczych. Patrząc zaś z góry na Ro-Atabri miało się wrażenie, że to żywy organizm.

Rozciągało się tam w dole, zupełnie jak na szkicach, które jego babka, matka ojca Gesalla Maraąuine, kreśliła dla niego, gdy był jeszcze dzieckiem. Rzeka Borann wiła się aż do Arie Bay, dalej rozszerzającą się w Zatokę Tronom, a na wschodzie wznosiła się przykrytą śnieżną czapą Mount Opelmer. Współgrające i zlewające się z tym krajobrazem miasto i przedmieścia wypuszczały kłącza, tworząc rozległą narośl z kamieni, betonu, drewna brakka i gliny, uosabiając całe wieki zmagań rzesz ludzkich istot. Wielkie pożary szalejące w dniu, gdy rozpoczęła się migracja, w niektórych miejscach pozostawiły wciąż widoczne przebarwienia, lecz budowle z kamienia przetrwały nienaruszone, gotowe służyć ludzkości w nadchodzących epokach. Pomarańczowoczerwone i pomarańczowobrązowe cętki znaczyły miejsca, w których nieszczęśni Nowi Ludzie zaczęli pokrywać skorupy domów świeżymi dachówkami.

— Co o tym sądzisz, młodzieńcze? — spytał komisarz Kettoran, pojawiając się u boku Tollera. Teraz, kiedy siła ciężkości powróciła do normy, czuł się o wiele lepiej i wykazywał żywe zainteresowanie wszystkimi aspektami życia na statku.

— Ogrom — skwitował Toller zwięźle. — Trudno w to uwierzyć. Sprawia, że historia… ożywa.

Kettoran roześmiał się., — A sądziłeś, że wszystko zmyśliliśmy.

— Mogliście to zrobić, przynajmniej wielu młodych tak sądzi, ale to… Uderza mi do głowy, jeśli wie pan, co mam Ha myśli.

— Wiem dokładnie, o czym mówisz. Pomyśl tylko, co ja czuję. — Kettoran przechylił się przez reling i nagle jego twarz pojaśniała. — Czy widzisz tę kwadratową plamę zieleni w zachodniej części miasta? To była Baza, dokładnie z tego miejsca wyruszyliśmy pięćdziesiąt lat temu! Czy będziemy w stanie tam wylądować?

— Wygląda na to, że miejsce to jest takie dobre jak każde inne — odparł Toller. — Rozproszenie floty podczas lotu było zadziwiająco małe i już je wyrównaliśmy. Ostateczna decyzja leży oczywiście w gestii komandora, ale według mnie wylądujemy właśnie tam.

— Pięknie! Zatoczylibyśmy zatem doskonałe, pełne koło.

— W istocie — zgodził się Toller, w rzeczywistości prawie nie słuchając, gdyż uwagę mąciła mu świadomość, iż dziesięciodniowy lot pomiędzy planetami dobiegł końca, i że wkrótce będzie miał nieograniczone możliwości zabiegania o względy Yantary. Od czasu incydentu z niebieskorożcem nawet przelotnie nie widział księżnej i ten brak kontaktu spotęgował jego obsesję do tego stopnia, że perspektywa zobaczenia innego świata po raz pierwszy w życiu nie wydawała się większą przygodą, niż szansa porozmawiania z nią w cztery oczy, a może nawet skruszenia jej oporu.

— Zazdroszczę ci, młodzieńcze — powiedział Kettoran, spoglądając tęsknym wzrokiem w dół na miejsce, gdzie rozegrały się na wpół zapomniane sceny z jego młodości. — Wszystko przed tobą.

— Może — uśmiechnął się Toller, delektując się własną interpretacją słów komisarza. — Może macie rację.

Wioska Sty-vee składała się z niewiele ponad setki budynków i nawet w czasach rozkwitu mogła dać schronienie jedynie kilkuset ludziom. Tollera kusiło, by skreślić ją z listy i podążyć dalej bez lądowania, lecz w takim przypadku musiałby sfałszować raport o inspekcji, a nie mógł pozwalać sobie na zniżanie się do drobnych nieuczciwości. Przez chwilę obserwował rozkład wioski i zauważył, że położony w centrum plac jest bardzo mały, nawet jak na taką położoną na uboczu miejscowość.

— Jak myślicie, kapralu? — spytał, chcąc sprawdzić osąd młodszego towarzysza. — Warto zarzucać kotwicę na tych kilku jardach darni?

Steenameert przechylił się przez reling, by ocenić sytuację.

— Nie ryzykowałbym, panie kapitanie. Nie ma tu wiele miejsca, a nie wiadomo, jakich zawirowań można się spodziewać wokół tamtego bloku wysokich magazynów.

— Tak właśnie myślałem. Jeszcze zrobimy z ciebie pilota — powiedział Toller jowialnie. — Skierujcie się na wschód, w stronę pastwisk nad rzeką i tam wylądujcie.

Steenameert kiwnął głową, a jego z natury zaróżowiona twarz pokraśniała z zadowolenia. Toller polubił go od momentu pierwszego spotkania, kiedy młodzieniec spadł na spadochronie z międzyplanetarnej pustki, i dlatego poczynił starania, by mieć go na swoim statku podczas wyprawy na Land. Obecnie osobiście zabiegał o awans dla mego, ku rozdrażnieniu porucznika Correvalte’a, który spędził przepisowy rok w eskadrze szkoleniowej.

Toller obrócił się do Correvalte’a, gdyż to jemu według stopnia należało się kierowanie manewrem lądowania, i teraz okazywał niezadowolenie, rozkładając się na siedzeniu w pozie wyrażającej przesadne znudzenie.

— Poruczniku, wyznaczcie człowieka do pilnowania statku, a resztę załogi wyślijcie na inspekcję wioski. Spacerek dobrze im zrobi.

Correvalte nader poprawnie zasalutował i opuścił mostek. Gdy schodził po niewielkich schodkach na główny pokład, Toller odprowadził go wzrokiem uważając, by zachować kamienny wyraz twarzy. Zdecydował już, że zadośćuczyni porucznikowi, rekomendując go do nominacji na pełnego kapitana wcześniej, niż jest to zazwyczaj praktykowane, ale postanowił, że nie wspomni mu o tym aż do zakończenia obecnej misji.

Nadszedł już środek przeddnia i w równikowej strefie Landu słońce paliło ziemię bez miłosierdzia. Większa część gondoli tonęła w cieniu balonu, co przez kontrast wywoływało złudzenie, iż okolica jaśnieje i mieni się nadprzyrodzonym światłem. Kiedy wytracając wysokość statek zatoczył półkole, by obrócić się dziobem do lekkiej bryzy, Toller zauważył, że rozciągające się wokół wioski pola j uprawne na powrót przywdziały naturalną szatę wielu odcieni zieleni.

Ponieważ nie było pór roku, które dyrygowałyby cyklem dojrzewania, krzewiące się dziko rośliny rozwijały się we własnym rytmie, zatem część z nich kiełkowała dopiero, część rozkwitała, a reszta obumierała użyźniając glebę. Od niepamiętnych czasów kolcorroniańscy farmerzy segregowali ziarna roślin użytkowych, ustanawiając sześć żniw w roku i w rezultacie pola uprawne prezentowały się jako wzór różnobarwnych pasm.

Jednak zaniedbania ostatnich dziesięcioleci zniweczyły tę symetrię, a jadalne trawy i warzywa znów zaczęły rosnąć w botanicznym nieładzie. Zaawansowane stadium powrotu do naturalnego rytmu przekonało Tollera, że wioski Sty-vee nie zasiedlili Nowi Ludzie po tym, jak plaga ptert zmiotła pierwotną ludność Landu. Jeśli miał rację, to inspekga wioski zapowiadała się jako kolejne nieprzyjemne i ogromnie przygnębiające doświadczenie.

Końcowe sceny tragedii, jaka rozegrała się pół wieku temu, rozegrały się tak szybko, że nie było komu pogrzebać zmarłych.

Myśl ta zasnuła chmurą nastrój Tollera przypominając mu, jak mylne było jego przekonanie, że lądowanie floty na Landzie da początek nieskończonym okazjom dotrzymywania towarzystwa Yantarze. U źródeł pomyłki tkwił jeden historyczny fakt.

Migracja z Landu na Overland była przedsięwzięciem starannie zaplanowanym, miało zostać ono zrealizowane w uporządkowanych etapach, jednak w rzeczywistości odbyło się pośród paniki i chaosu. W niesamowitym rozgardiaszu, gdy w płonącym Ro-Atabri szalały rozhisteryzowa-ne tłumy, a dyscyplina w armii ulotniła się, ewakuację przeprowadzono, uprzedzając o niej uciekinierów ledwie na kilka minut przed odlotem. W tych skrajnych okolicznościach w międzyplanetarną przeprawę nie zabrano nawet jednej książki. Przewieziono całe stosy biżuterii i bezużytecznych banknotów, ale żadnego obrazu, wiersza czy nut.

Gdy ludzie kultury narzekali, że naród zostawił na Landzie swoją duszę, Król i jego następcy trapili się o wiele dotkliwszym niedopatrzeniem. W tej wrzawie i zamieszaniu nikt nie pomyślał, by zabrać mapy Kolcorronu czy całego Landu. Od czasu Migracji aż po dzień dzisiejszy kolcorroniańska rodzina królewska wciąż miała pretensje do panowania nad Starym Światem i ten brak map okazał się drażniący ponad wszelką miarę. Lecz sytuacja uległa diametralnej zmianie.

Książę Oldo, jedyny żyjący potomek Daseene, dobiegał już sześćdziesiątki, a szyki krzyżował mu fakt, że Królowa wzbraniała się ustąpić z tronu. I właśnie gdy pogarszające się zdrowie matki zdawało się otwierać przed nim wreszcie drogę do panowania, dano mu dodatkowy powód do zmartwienia ofiarowując królestwo, którego aktualna i potencjalna wartość pozostawały głęboką tajemnicą.

Toller nie miał pojęcia, że książę przekonał Daseene, by odłożyć lot dookoła Landu, dopóki nie sporządzi się szczegółowej mapy samego Kolcorronu. Tak więc zamiast pokonując przeciwności podążać za statkiem Yantary w locie dookoła świata, Toller został skazany na wykonywanie niezliczonych serii powietrznych podskoków od jednej opuszczonej miejscowości do drugiej. Przebywał na Landzie już prawie dwadzieścia dni, przez cały ten czas nawet nie widział Yantary, która wypełniała podobne zadanie w innej części kraju.

Ro-Atabri samym swoim rozmiarem zaimponowało mu w takim stopniu, w jakim Kolcorron przygniatał liczbą olbrzymich, średnich i małych miejscowości, które niegdyś były nieodzowne, aby dać schronienie ludności. Jako że całe życie spędził na Overlandzie, gdzie można żeglować w powietrzu godzinami, nie napotykając żadnego ludzkiego siedliska, Toller czuł, że nuży go i dusi ogrom ingerencji człowieka w naturalny krajobraz. Zaczął wyobrażać sobie dawne królestwo jako wielkie kipiące rojowisko, w którym jednostka mało się liczyła. Nawet świadomość, że tutaj urodził się jego dziadek, niewiele mogła zmienić negatywne nastawienie do ujarzmionej i zdeformowanej przyrody Kolcorronu.

Patrzył ponuro na falujące wraz z ruchami statku skupisko domów mieszkalnych i większych budynków gospodarczych składających się na wioskę Sty-vee. Według starych map i atlasów geograficznych, znalezionych w Ro-Atabri, jej znaczenie wiązało się głównie z istnieniem stacji pomp. Odgrywała ona niegdyś kluczową rolę w nawadnianiu rozległych połaci pól uprawnych leżących na północ od pobliskiej rzeki i systemu kanałów. Od Tollera wymagano, by przeprowadził tam inspekcję i zdał raport o jej stanie.

Kątem oka pilnując Steenameerta kierującego statkiem, Toller spojrzał na swoją listę i upewnił się, że po wykreśleniu Sty-vee zostaną jeszcze tylko trzy miejscowości do sprawdzenia. Jeśli nie zajdą jakieś komplikacje, będzie mógł zawrócić do bazy w stolicy przed małonocą następnego dnia. Do tego czasu Yantara też pewnie powróci do Ro-Atabri. Myśl tal pomogła częściowo rozwiać złe przeczucia co do czekającego”! go zadania i Toller zaczął pogwizdywać wyjmując szablę żel schowka. Stalowa broń, kiedyś należąca do jego dziadka, j była zbyt nieporęczna, by nosić ją w ciasnych pomieszczeniach statku, lecz Toller nigdy nie opuszczał gondoli nie przypasawszy jej sobie wprzód do boku. Wzmagało to jego więź z pierwszym Tollerem Maraquine’em, którego bohaterskich czynów nigdy nie będzie mu dane naśladować.

W chwilę później, przy akompaniamencie urywanych wybuchów z tylnych silników, kil gondoli dotknął twardego gruntu, a armatka na cztery kotwice plunęła hakami w porośniętą trawą ziemię. Załoga natychmiast przeskoczyła przez reling i podwójnymi linami zaczęła zabezpieczać statek przed wirami cieplnymi, często nawiedzającymi tereny okołorównikowe.

— Wyłączani silniki, panie kapitanie! — krzyknął Ste-enameert, szukając wzrokiem oczu Tollera i jednocześnie spuszczając powietrze z pneumatycznego zbiornika, tłoczącego kryształy do silników odrzutowych. — Jak pan ocenia lądowanie?

— Może być. — Ton głosu Tollera wskazywał, że w rzeczywistości jest z kaprala bardziej zadowolony, niż sugerowałby dobór słów. — Ale nie stójcie tu cały dzień, gratulując sobie w nieskończoność. Mamy kilka spraw do załatwienia w tej tam metropolii. Skaczcie natychmiast na ziemię.

Tak jak i wcześniej, zbliżając się do granic wioski Toller doświadczył dziwnego uczucia, jak gdyby jacyś ukryci obserwatorzy śledzili każdy jego krok. Zdawał sobie sprawę z absurdalności takiego przypuszczenia, ale nie mógł otrząsnąć się z myśli, że on i jego ludzie stanowiliby łatwy cel, gdyby w ziejących pustką oknach najbliższych domostw pojawili się nagle obrońcy uzbrojeni w muszkiety. Zdecydował wreszcie, że ten niepokój wziął się z przekonania, iż nie ma prawa robić tego, co właśnie robił, gdyż miejsce ostatniego spoczynku tak wielu ludzi powinno zostać uszanowane.

Potok przekleństw z ust jednego z członków załogi kilka kroków na lewo przyciągnął w tamtą stronę wzrok Tollera. Mężczyzna ostrożnie omijał coś, czego Toller nie mógł dostrzec z powodu wysokiej trawy.

— Co się stało, Renko? — spytał, z góry przewidując odpowiedź.

— Para szkieletów, panie kapitanie. — Plamy potu znaczyły szafranowy mundur Renka. Lotnik zaczął kuleć. — Mało brakowało, a bym się o nie potknął. Chybaf skręciłem nogę.

— Jeśli się szybko nie odkręci, zamieszczę wzmiankę o tym incydencie w waszych aktach: „W starciu z dwoma \ szkieletami uplasował się na drugiej pozycji”.

Ten komentarz wywołał wybuch śmiechu u reszty załogi. Renko nagle przestał kuleć.

Dotarłszy do wioski grupa przystąpiła do rutynowych; działań — żołnierze krążyli po domach, a potem składali raport o ich stanie porucznikowi Correvalte’owi, który skrupulatnie zapisywał wszystko w książce depesz. Toller, wykorzystał okazję, by znaleźć odrobinę względnej samotności, wałęsając się w pojedynkę po wąskich uliczkach › i szczątkach ogrodów. Opłakany stan budynków przekonał go, że nie zamieszkiwali tu Nowi Ludzie i że pół wieku minęło, od kiedy ludzkie rodziny ożywiały swoją obecnością kruszące się kamienne budowle.

Na zewnątrz nie widać było żadnych szkieletów, lecz j nauczony doświadczeniem Toller wcale nie czuł się zaskoczony. W ostatniej, najjadowitszej fazie plagi ptert ofiarom pozostawały dwie godziny życia po zarażeniu i instynkt kazał im szukać miejsc odosobnionych, by tam oddać ducha. Niektórzy udawali się do ulubionych malowniczych zakątków lub punktów widokowych, lecz na ogół obywatele dawnego Kolcorronu wybierali śmierć w zaciszu swego domu, bardzo często w łóżku.

Toller już stracił rachubę, ile razy widział żałosny obraz szkieletów kobiet i mężczyzn splecionych w ostatnim uścisku, pomiędzy którymi czasami leżała mniejsza figurka. Ten często oglądany widok przypominał mu o ostatecznej jało-wości ludzkiego życia i sączył w serce jad melancholii, chwilami tłumiącej jego naturalny wigor. Zatem, nie wstydząc się tego wcale, starał się,nie wchodzić do ponurych, milczących domostw, o ile sytuacja na to pozwalała.

Błąkając się po wiosce stanął w końcu przed dużym, pozbawionym okien budynkiem wznoszącym się na brzegu rzeki. Jedna ściana ciągnęła się w dół aż do leniwie płynącej wody. Rozpoznając w budowli stację pomp, główną atrakcję okolicy, zaczął obchodzić ją dookoła. Natrafił na ogromne drzwi w północnej ścianie. Drzwi wykonane były z drewna i wzmocnione pasmami brakka i wyglądały solidnie mimo pięćdziesięciu lat zaniedbania. Były zamknięte na klucz. Tak jak się spodziewał, ledwo drgnęły, gdy naparł na nie całym, niebagatelnym ciężarem swego ciała.

Mrucząc gniewnie obrócił się i osłaniając oczy przed słońcem przepatrywał wioskę. Po jakimś czasie dostrzegł pękatą postać Gabbleronna, sierżanta-mechanika odpowiedzialnego za naprawy na statku. Gabbleronn wyłonił się właśnie z byłego składu i upychał do sakiewki jakiś mały przedmiot. Drgnął, kiedy Toller na niego zawołał i odpowiedział na wezwanie z widocznym brakiem entuzjazmu.

— Nic nie szabrowałem, panie kapitanie — zaczął się tłumaczyć podchodząc bliżej. — Po prostu podniosłem z ziemi mały świecznik toczony z ciemnego drewna. Jest zupełnie bezwartościowy, panie kapitanie. Prezent dla żony, jak wrócimy do Prądu. Odłożę go z powrotem, jeśli pan…

— Nieważne — uciął Toller. — Chcę, żebyście otworzyli mi te drzwi. Przynieście ze statku potrzebne narzędzia. Wyrwijcie je z zawiasów, jeśli będzie trzeba.

— Tak jest, panie kapitanie. — Gabbleronn z ulgą przyglądał się drzwiom przez chwilę, po czym zasalutował i pośpiesznie się oddalił.

Czekając na sierżanta Toller przysiadł na kamiennych schodach i ułożył się na tyle wygodnie, na ile pozwalały warunki. Im wyżej wznosiło się słońce, tym bardziej doskwierał upał, a niebo jaśniało tak silnym blaskiem, że widać było tylko niektóre z dziennych gwiazd. Dokładnie nad głową wielki dysk Overlandu zajmował cały środek nieba tak czysty i nieskażony, że Toller nagle zatęsknił za jego otwartą przestrzenią chłodzoną powiewami wiatru. Cały Land był jedną wielką kostnicą, planetą wyczerpaną, upiorną, brudną i ponurą, i nawet obecność Yantary gdzieś daleko poza linią horyzontu nie rozjaśniała przygnębienia, które brało w posiadanie jego umysł. Inaczej by to wyglądało, gdyby mógł dotrzymywać jej towarzystwa, lecz ta sytuacja, kiedy będąc blisko niej, jednocześnie był od niej zupełnie odcięty, była gorsza niż…

„Co się ze mną dzieje?” — przerwał te rozmyślania. „Nad czym się tu zastanawiam? Czy ten drugi Toller Maraąuine snułby się tak jak ja, trawiony miłością i tęsknotą za domem, jak nieopierzony młokos?”

Te pytania poderwały Tollera na nogi i gdy tak chodził nerwowo w kółko, zaciskając dłoń na rękojeści szabli, zobaczył Correvalte’a spieszącego na czele całej załogi. Porucznik przeglądał notatki i sprawiał wrażenie człowieka; rzeczowego, kompetentnego, w harmonii z samym sobą i otoczeniem. Toller poczuł ukłucie zazdrości wzmożone przelotnym podejrzeniem, że Correvalte był potencjalnie lepszym oficerem niż on.

— Raport jest już prawie gotowy, panie kapitanie — zaczął Correvalte. — Brakuje jedynie sprawozdania ze stacji pomp. Czy był pan już w środku?

— Jak mogłem wejść do środka, kiedy te przeklęte drzwi są zaryglowane? — wypalił Toller. — Czy wyglądam na ducha, który potrafi przecisnąć się przez szpary w drewnie?

Oczy porucznika zaokrągliły się, by po chwili nabrać tępego wyrazu.

— Przepraszam, panie kapitanie. Nie zdawałem sobie sprawy.

— Posłałem Gabbleronna po narzędzia — uciął Toller, żałując swojej opryskliwości. — Sprawdźcie, czy nie trzeba mu pomóc. Nie mam zamiaru tkwić na tym cmentarzysku ani chwili dłużej, niż to konieczne.

Odwrócił się, kiedy Correvalte oddawał jeden ze swoich hiperpoprawnych salutów i ruszył wzdłuż rzeki, aż dotarł do wąskiego, drewnianego mostka. Z daleka wydawał się w dobrym stanie, lecz przyjrzawszy mu się bliżej Toller odkrył, że powierzchnia drewna ma szarobiały kolor i porowatą strukturę, co dowodziło obecności korników. Wyjął szablę z pochwy i uderzył w jeden ze słupków poręczy. Nie stawił on większego oporu i poleciał w wodę, pociągając za sobą część barierki. Kilka następnych ciosów wystarczyło, by przeciąć dwie główne belki i cała przegniła konstrukcja runęła z pluskiem do wody w chmurze pyłu i drobnych, brzęczących, skrzydlatych stworzeń, którym przerwano ucztę.

— Zjadłyście syty posiłek — zwrócił się Toller do roju owadów i ich larw, które z pewnością tkwiły w pochłoniętym przez wodę drewnie. — A teraz zapraszamy na napitki.

Wysiłek fizyczny, choć krótkotrwały i czczy, przemógł targające umysłem napięcie i kiedy Toller ponownie skierował kroki ku wiosce, był już w lepszym humorze. Dotarł do stacji pomp w momencie, kiedy Gabbleronnowi i jego dwóm pomocnikom udało się wreszcie wyważyć drzwi za pomocą potężnych łomów.

— Dobra robota — pochwalił Toller. — A teraz sprawdźmy, jakie cuda techniki kryją się w środku.

Z lekcji historii pamiętał, że na Landzie nie znano metali, w związku z czym drewna brakka używano wszędzie tam, gdzie projektant na Overlandzie zastosowałby żelazo, stal lub jakiś inny odpowiedni metal. W każdym razie machina, której koła zębate i inne podlegające dużym naciskom części wyrzeźbiono z czarnego drewna, w jego oczach wyglądała ociężale i dziwacznie, jak relikt prymitywnej ery.

Krótkim korytarzem przeszedł do przestronnej, sklepionej komnaty. Znajdowała się tu masywna maszyneria pompy. Choć okna w dachu zasnuła gęsta, brudna maź, w pomieszczeniu było dość jasno, by mógł stwierdzić, iż pokryte kurzem urządzenie jest nienaruszone i w całkiem dobrym stanie. Części nie wykonane z brakka — wały i rozpory — zrobiono z tego samego drewna, co drzwi stacji, najwyraźniej odpornego na korniki lub też nie w ich guście. Toller sprawdził paznokciem powierzchnię jednej z rozpór i zadziwiła go jej twardość, a przecież nie konserwowano jej od pięćdziesięciu lat.

— Zdaje się, że to jest właśnie drzewo krokwiowe, panie kapitanie — odezwał się Steenameert stając obok. — Teraz wiadomo, dlaczego budowniczowie uwielbiali ten materiał.

— Skąd wiecie, jak się nazywa? Steenameert poczerwieniał.

— Czytałem o tym wiele razy w…

— Och, nie! — Głos należał do porucznika Correvalte’a, który chodził po obwodzie komnaty, otwierając drzwi do przyległych pomieszczeń. Cofał się tyłem, potrząsając głową i Toller od razu odgadł, że musiał natrafić na coś przerażającego. „To jest właśnie to” pomyślał „czego obawiałem się od momentu, gdy postawiliśmy stopę w tej wiosce. Wiedziałem, że czai się tu coś okropnego i wcale nie mam chęci na to patrzeć”.

Zdawał sobie jednak sprawę, że nie może uchylić się od przeprowadzenia osobistej inspekcji znaleziska, jeśli nie chce, by załoga zaczęła szeptać, że mięknie w oczach. Jedyne, co mógł zrobić, to odsunąć ten ponury moment. Pochylił się nad dźwignią sterującą zapadką i starł pokrywający je kurz, udając podziw dla precyzji ich rzeźbienia, a jednocześnie kątem oka obserwował swoich ludzi.

Zaintrygowani reakcją Correvalte’a po kolei wchodzili do pokoju. Żaden nie został tam dłużej niż kilka sekund i, choć przywykli do okropności, powracali do głównej komnaty z poszarzałymi twarzami, na których malowała się zaduma.

„Mam w tym pokoju umówione spotkanie” pomyślał Toller. „Nieprzyzwoicie byłoby dłużej je odwlekać”.

Wyprostował się, a ręka bezwiednie opadła na rękojeść szabli, i ruszył w stronę czekających na niego drzwi. Pokój, który ujrzał po przekroczeniu progu, przypominał celę więzienną. Nie było w nim żadnych sprzętów, a jedyne oświetlenie stanowiło smętne światło padające od strony wysokiego, spadzistego dachu. W rzędach pod ścianami w pozycji siedzącej znajdowało się około dwudziestu szkieletów. Strzępy spódnic i sukienek oraz naszyjniki i ceramiczne bransolety powiedziały Tollerowi, że miał przed sobą szczątki kobiet.

„Nie jest tak źle” pomyślał. „Wiadomo przecież, że zaraza nie wybierała. Uderzała tak w mężczyzn, jak i w kobiety, a od czasu, gdy przybyłem na ten nieszczęsny świat, widziałem wiele, wiele…”

Zesztywniał, oblewając się zimnym potem, gdy dotarł do niego fakt, który z początku umknął jego uwagi. W miednicy każdego szkieletu spoczywał zwinięty w kłębek drugi szkielet — pajęczyna cieniutkich kości, pozostałość dziecka, którego życie skończyło się, nim się naprawdę rozpoczęło.

Tak, zaraza rzeczywiście nie wybierała.

Toller pragnął odwrócić się i umknąć z pokoju, lecz śmiertelny chłód w jego mózgu przesączył się w dół do ciała, unieruchamiając członki. Czas zboczył ze swych torów, sekundy zmieniły się w wieczność i Toller wiedział, że przeznaczenie każe mu spędzić resztę życia tkwiąc nieruchomo w tym samym miejscu, na krawędzi pesymizmu i czystej rozpaczy.

— Mieszkańcy wioski musieli zebrać tutaj wszystkie ciężarne kobiety w nadziei, że ochronią je te mury — odezwał się porucznik Correvalte zza pleców Tollera. — Niech pan spojrzy! Jedna z nich spodziewała się bliźniąt.

Toller wolał nie zgłębiać wyrafinowanej natury tej okro-; pności. Przełamawszy osłupienie odwrócił się i wyszedł z pokoju, świadomy przenikliwych spojrzeń posyłanych mu przez członków załogi.

— Zanotujcie — rzucił przez ramię do Correvalte’a. — Zbadaliśmy stację pomp i stwierdziliśmy, że jest w dobrym stanie. Przywrócenie jej do pracy zajmie niewiele czasu.

— To wszystko, panie kapitanie?

— Nie zauważyłem nic innego, czym nasza władczyni mogłaby się zainteresować — odparł Toller obojętnym tonem, zmierzając powoli do wyjścia i starając się ukryć niepokój, palącą potrzebę upewnienia się, że odnajdzie na zewnątrz bezpieczne schronienie w blasku słońca.

Obchody Dnia Migracji całkiem zaskoczyły Tollera.

Zakończył inspekcję i powrócił do bazy w Ro-Atabri na jakąś godzinę przed zapadnięciem zmroku, straciwszy rachubę dni. Czuł się wyczerpany do cna, co było u niego rzadkie. Wiadomość, że jest właśnie Dzień 226, rocznica pierwszego lądowania na Overlandzie, nie była w stanie wykrzesać z niego odrobiny zapału. Zdawszy statek kapitanowi floty Codellowi udał się prosto do łóżka. Nawet fakt, że Yantara przybyła do bazy z początkiem dnia, nie wyrwał go z duszącego letargu, duchowego znużenia, które odbierało wszystkiemu radość.

Leżał teraz w pogrążonym w ciemności pokoju, będącego częścią dawnej kwatery straży Wielkiego Pałacu, i zupełnie nie mógł zasnąć. Z natury nie zwykł oddawać się introspekcji i badaniom stanów swojej duszy, lecz dobrze rozumiał, że jego zmęczenie nie ma źródeł w fizycznym wyczerpaniu. Trawiło go zmęczenie umysłu, psychiczne wycieńczenie na skutek przeciągającego się zmuszania do czegoś, na co nie miał ochoty, co przeciwne było jego naturze.

Zanim opuścił dom, wyobrażał sobie Land jako jedną wielką kostnicę, a rzeczywistość przeszła jego najśmielsze oczekiwania, osiągając kulminację w postaci okropnego znaleziska w stacji pomp w Sty-vee. Może zbyt sobie pobłażał. Może, jako człowiek należący do uprzywilejowanej warstwy społeczeństwa, po raz pierwszy poznał smak życia ludzi prostych, zmuszonych spędzać wszystkie swoje dni w mozole, wykonując prace, których nienawidzili, a które narzucono im z góry. Toller próbował napominać się, że jego dziadek, ten pierwszy Toller Maraąuine, nie pozwoliłby tak łatwo zakłócić sobie wewnętrznego spokoju. Bez względu jak okropne widoki i przeżycia musiał znosić prawdziwy Toller Maraąuine, z pewnością odpierał je wszystkie tarczą swojej nieugiętości i samowystarczalności. Lecz… lecz…

„Jak mam pomieścić w głowie dwadzieścia szkieletów schludnie ułożonych wzdłuż ścian? l następne dwadzieścia w ich łonach? Powinienem powiedzieć dwadzieścia jeden. Nie zauważyłeś, że jedna z kobiet spodziewała się dwojacz-ków? Co powinienem zrobić w sprawie tych dwóch ludzkich istotek z pobielałymi pręcikami w miejsce kości, nie odstępujących się nawzajem w śmierci zamiast w życiu?”

Grzmiący wybuch śmiechu dobiegający z terenów pałacowych porwał go na równe nogi. Z ust Tollera popłynął potok przekleństw. Gdzieś tam ludzie upijali się, wprowadzając w stan pozwalający wymieniać ze szkieletami uściski dłoni, odwzajemniać ich uśmiechy i głaskać nie narodzone dzieci po wciąż nie zrośniętych czaszkach. Toller zdał sobie sprawę, że tej nocy nie zaśnie, o ile nie wleje w siebie dużej ilości alkoholu.

Podejmując decyzję i czując, jak wewnętrzne znużenie ustępuje nieco, Toller naciągnął ubranie i wyszedł z pokoju. Z pewną trudnością odnajdując drogę pośród nieznanych korytarzy, dotarł w końcu do ogrodu położonego w północnej części terenów pałacowych, gdzie odbywał się festyn. Wybór padł na to miejsce, ponieważ prawie w całości było wybrukowane, toteż oparło się działaniu czasu lepiej niż inne. Nawet plac parad na tyłach pałacu zarósł sięgającymi pasa trawami i chwastami. Rozpalono kilka niewielkich ognisk, pomarańczowozłoty blask wydobywał z ciemności zdobione fontanny, rzeźby i krzewy, a ogród wydawał się większy, niż był w rzeczywistości.

W rozbłyskującym półmroku przechadzały się pary i małe grupki ludzi, pozostali zaś zgromadzili się wokół długiego stołu zastawionego przekąskami. W wyprawie tej mężczyźni byli liczniejsi niż kobiety, mniej więcej w stosunku trzy do jednego, co powodowało, iż kobiety, będące tej nocy w dobrych nastrojach, cieszyły się obfitością romantycznych westchnień, a mężczyźni pozostający bez pary zajęli się jedzeniem, piciem, śpiewem i opowiadaniem piep-rznych historyjek.

Toller odnalazł komisarza Kettorana i jego sekretarza Parło Wotoorba za stołem, serwujących jedzenie i napoje. Obaj staruszkowie najwyraźniej znajdowali sporą przyjemność w odgrywaniu roli służących udowadniając towarzystwu, że mimo swoich wysokich stanowisk umieją bawić się jak zwyczajni ludzie.

— Witamy, witamy, witamy! — zawołał Kettoran dostrzegając zbliżającego się Tollera. — Chodź, napij się z nami, młodzieńcze.

Tollerowi przyszło na myśl, że komisarz odgrywa swą rolę z niejaką przesadą, może z obawy, że ktoś nie zauważy przedstawienia, lecz była to nieszkodliwa słabostka, która zbytnio nie raziła.

— Dziękuję. Chciałbym bardzo wielki puchar ciemnego Kailiana.

Kettoran potrząsnął głową.

— Nie mamy ani wina, ani piwa. Rozumiesz, to sprawa ekonomicznego obciążenia statku. Będziesz musiał uraczyć się brandy.

— W takim razie brandy.

— Naleję ci dobrego gatunku, w najpiękniejszym pucharze, jaki tutaj mam.

Kettoran zanurkował pod stołem, po czym wynurzył się dzierżąc w ręce wypełniony po brzegi kryształ. Kiedy wyciągnął ręce z pucharem, z jego twarzy zniknął nagle jowialny uśmiech, a zastąpił go wyraz niedowierzania i bólu.

Toller szybko pochwycił kielich i z niepokojem patrzył, jak Kettoran przyciska obydwie ręce do dolnej części klatki piersiowej.

— Trye, źle się czujesz? — spytał zatroskany Wotoorb. — Mówiłem ci, że powinieneś więcej odpoczywać.

Komisarz wskazał głową na sekretarza, po czym porozumiewawczo mrugnął na Tollera.

— Ten stary pryk myśli, że mnie przeżyje. — Uśmiechnął się, najwidoczniej nie czując już bólu i wzniósł swój kielich ku Tollerowi. — Za twoje zdrowie, młodzieńcze.

— Za pana zdrowie — odparł Toller niezdolny odwzajemnić się uśmiechem.

Kettoran przyjrzał mu się uważnie.

— Synu, mam nadzieję, że nie poczytasz mi tego za impertynencję, ale nie wyglądasz już jak ten młody, czupu-rny kapitan, który zawiadywał moim statkiem w drodze na Land. Coś ci leży na wątrobie.

— Mnie?! — zaśmiał się Toller z niedowierzaniem. — Nie niepokój się, panie. Nie rozklejam się tak łatwo. A teraz, panowie wybaczą.

Odwrócił się i odszedł od stołu, w głębi duszy poruszony uwagą komisarza. Jeśli ktoś, kto prawie go nie zna, tak łatwo spostrzegł u niego objawy złego samopoczucia, to H jaką miał szansę, że utrzyma szacunek własnej załogi? Fakt, że jego ludzie zaczną go uważać za roślinkę cieplarnianą, więdnącą przy pierwszym chłodniejszym powiewie przeciwności, mógł źle wpłynąć na i tak chwiejną dyscyplinę. Upił trochę brandy i spacerował wokół ogrodu, trzymając się z dala od głośniejszych biesiadników, aż znalazł pustą marmurową ławkę. Usiadł, wdzięczny za chwilę samotności.

Ponad nim topniejący sierp Overlandu usadowił się prawie w centrum Wielkiego Koła, olbrzymiego wiru srebrzystej poświaty, który okupował prawie całe nocne niebo pod koniec roku. Kilka komet rozpościerało w przestworzach ogony, a miriady gwiazd — niektóre jak barwne latarnie powozów — potęgowały iluminację płonąc nieprzerwanie, w przeciwieństwie do mrugających meteorów.

Toller skupił uwagę na swym przeogromnym kielichu, zawierającym z pewnością mniej więcej trzecią część butelki brandy, i pociągał rozgrzewający trunek długimi, regularnymi łykami. W taką noc przyjemnie spędza się czas w towarzystwie kobiety, lecz nawet świadomość, że kilkanaście kroków od niego może stać Yantara zatopiona w wonnym zmierzchu, nie wywołała w jego duszy żadnego odzewu. W taką noc patrzy się też prawdzie w oczy i pozbywa złudzeń, a nagie fakty świadczyły, że Toller zraził do siebie księżnę już wtedy, gdy po raz pierwszy spotkali się jako dorośli ludzie, i że pogardzała nim teraz i będzie nim gardzić tak długo, dopóki nie wymaże go z pamięci.

„Poza tym” wróciła posępna myśl „jak możesz choćby pomyśleć o staraniu się o względy kobiety, kiedy przygląda ci się dwadzieścia jeden miniaturowych szkieletów…”

Toller nadal popijał z metodyczną starannością, aż opróżnił puchar, po czym ocenił, w jakim znajduje się stanie.

Pomimo zmęczenia nie udało mu się jeszcze zapaść w alkoholowe odurzenie. Czuł nadal przewrotną jasność umysłu, mówiącą mu, że nie obejdzie się bez przynajmniej jeszcze jednego wypełnionego po brzegi kielicha, jeśli ma uwolnić się od pełnych wyrzutu spojrzeń dwudziestu jeden dziecięcych szkieletów i pogrążyć w nieświadomości, nim głęboka noc pochłonie świat.

Wstał, trzymając się pewnie na nogach jak dobrze zakorzenione drzewo, i właśnie ruszał w kierunku stołu, by zdać się na szczodrobliwość Kettorana, kiedy ujrzał zbliżającą się do niego kobietę. Była szczupła i ciemnowłosa i nim mógł lepiej przyjrzeć się jej twarzy, wiedział, że to Yantara. Miała na sobie pełne umundurowanie — bez wątpienia, by utrzymać dystans wobec oficerów, skłonnych zapomnieć o randze w wirze hulanki — i Toller zebrał wszystkie siły w przewidywaniu utarczki słownej. Nie musiał długo czekać.

— Co widzę? — odezwała się lekkim tonem. — Bez szabli? Ach, oczywiście! Jak mogłam zapomnieć, w naszej gromadce nie ma ani jednego króla, którego można by nadziać na szpikulec.

Toller skinął głową na znak, że jego uwagi nie uszła aluzja do dziadka, przez sobie współczesnych ochrzczonego Zabójcą Króla.

— Bardzo śmieszne, kapitanie. — Chciał ją wyminąć, lecz ona zatrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

— Czy to wszystko, co macie mi do powiedzenia?

— Nie. — Toller poczuł, że ten nieoczekiwany kontakt fizyczny zbił go z tropu. — Dodam jeszcze, że idę ponownie napełnić swój puchar.

Yantara spojrzała mu w twarz lekko marszcząc brwi, gdy odczytała jej wyraz.

— Co się z wami dzieje?

— Chyba nie rozumiem pytania.

— Gdzie się podział wielki wojownik, Toller Maraąuine Drugi, którego nie imają się kule? Ma dziś wieczór wychodne?

— Nigdy nie byłem dobry w zagadkach, kapitanie — odparł Toller głucho. — A teraz, jeśli pani pozwoli, chciałbym połknąć następną porcję mikstury nasennej komisarza Ket-torana.

Yantara ujęła dłoń, w której trzymał puchar, i pochyliła nad nim głowę, a ciepło jej dotyku rozprysło się po jego skórze jak bursztynowe iskierki.

— Brandy? Czy możecie przynieść także i mnie? Ale nie w tak gigantycznym kielichu.

— Chcecie, żebym przyniósł wam drinka? — spytał Toller świadom, że sprawia wrażenie niezbyt rozgarniętego.

— Tak, jeśli nie macie nic przeciwko temu. — Yantara usadowiła się wygodnie na marmurowej ławce. — Poczekam tutaj na was.

Lekko skonsternowany Toller podążył do stołu z przekąskami, gdzie otrzymał kolejny ogromny puchar brandy dla siebie, a normalny dla Yantary, przy akompaniamencie całej masy uśmieszków i mrugnięć ze strony Kettorana i Wotoorba. Kiedy powracał do ławki, w ogrodzie pojawiła się pterta. Bąblowaty tułów połyskiwał, lecz był słabo widoczny w przyćmionym świetle. Kiedy unosiła się w słupie ciepłego powietrza nad jednym z ognisk, dostrzegła ją grupa birbantów. Pohukując z uciechy, zaczęli rzucać dużymi gałęziami i kamieniami. Jeden z patyków przeszył ptertę. Nagle przestała istnieć. Widzowie podnieśli wiwat.

— Widzieliście to? — spytała Yantara, gdy Toller zbliżył się do niej. — Posłuchajcie tylko! Rżą z uciechy, bo udało im się coś uśmiercić.

— W swoim czasie pterty uśmierciły wielu z naszych — odparł Toller sucho. Wliczając w to dwadzieścioro… jeden nie narodzonych dzieci.

— A wiec pochwalacie zabijanie ich dla sportu?

— Nie, nie — odparł Toller czując, że powraca stary antagonizm Yantary i że nie jest w stanie sobie z nim poradzić. — Nie pochwalam zabijania czegokolwiek dla sportu czy z innych powodów. Ostatnio widziałem tak krwawe żniwo śmierci, że starczy mi na całe życie.

— Czy to wam właśnie dolega?

— Nic mi nie dolega.

— Wiem, a wiec o to chodzi. To, że coś dolega, jest zupełnie normalne u… — Yantara urwała. — Przepraszam. Jestem wścibska i moje uwagi są nie na miejscu.

— Czy prosiliście o drinka tylko po to, by mieć czym zająć ręce? — Toller pociągnął łyk brandy, powstrzymując grymas cisnący mu się na usta, gdy nadmierna ilość trunku zapiekła go w gardle.

— Dlaczego tak zdecydowanie chcecie się upić dziś wieczór?

— Czy to jest wasz zwykły sposób prowadzenia rozmowy? — Toller żachnął się gniewnie. — Jeśli tak, to byłbym wam wdzięczny, gdybyście sobie poszli i przysiedli się gdzieś indziej.

— Jeszcze raz przepraszam. — Yantara uśmiechnęła się pojednawczo i upiła łyk z kielicha. — Dlaczego więc ty nie poprowadzisz rozmowy, Tollerze?

Nieoficjalny, a nawet ciepły ton, kiedy wypowiedziała jego imię, zdziwił Tollera i pogłębił tajemnicę zmiany jej nastawienia w stosunku do niego. Spojrzał w zamyśleniu na Yantarę i odkrył, że w przyćmionym świetle jej twarz była nierealnie piękna, doskonała harmonia jej rysów mogła zaistnieć jedynie w wyobraźni natchnionego artysty. Uświadomił sobie, że jego marzenia nagle i niespodziewanie się urzeczywistniły: ona z całą swoją niewiarygodną kobiecością siedziała tuż obok niego. W dodatku ta noc była stworzona do miłości. I jej miękki głos przejmował go dreszczem. Przecież obowiązkiem każdego człowieka jest cieszyć się chwilami szczęścia, jakie los mu zsyła — bez względu na to, jak wiele malutkich szkieletów przyszłoby mu oglądać — ponieważ natura stwarzała miliony istot każdego gatunku z tego prostego powodu, że niektóre z nich skazane były na zgubę. Zatem jeśli któryś z członków szczęśliwej większości przegapiał okazję, by w pełni nacieszyć się życiem, to popełniał zdradę wobec tych nielicznych za niego poświęconych. Wyłącznie od niego zależało teraz, czy zdobędzie obiekt swoich pragnień, ukazując jej swoją siłę, odwagę, uprzejmość, męskość, wiedzę, poczucie humoru i szlachetność. „Może najlepiej zacząć od wyrafinowanego komplementu” pomyślał.

— Yantaro, wyglądasz tak… — Urwał przeszyty spojrzeniami oczu, które zgasły w dwudziestu jeden czaszkach wielkości pięści i usłyszał własne słowa, jak postronny słuchacz. — Co tu się dzieje? Zwykle gdy się spotykamy, zachowujecie się arogancko, a teraz nagle mówimy sobie po imieniu w ciepłej, przyjacielskiej atmosferze. Co wy knujecie?

Yantara zaśmiała się i żachnęła jednocześnie.

— Arogancja! I ty mi mówisz o arogancji! Ty, który zbliżając się do kobiety pobrzękujesz zbroją męskości i wywijasz w powietrzu swoją falliczną szablą?!

— To jest najobrzydliwsze…

Yantara uciszyła go, unosząc dłoń z rozcapierzonymi palcami, jak kratą dzielącą ich oczy i usta.

— Błagam cię, Tollerze, nic już nie mów! Żadne z nas nie ma dziś na sobie zbroi, toteż możemy się łatwo zranić. Zaakceptujmy rzeczy takimi, jakie są przez tę jedną godzinę; wypijmy razem drinka i porozmawiajmy. Przystaniesz na to?

Toller uśmiechnął się.

— Czy jakikolwiek rozsądny mężczyzna mógłby odrzucić taką propozycję?

— Świetnie! Zatem powiedz mi, dlaczego nie jesteś już Tollerem Maraquine’em, jakiego dotąd znałam.

— Powróciliśmy do tego samego tematu., — Nigdy go nie porzucaliśmy.

— Ale… — Toller przez chwilę spoglądał na nią w zakłopotaniu, a potem stało się to, co wydawało się nie do pomyślenia. Zaczai swobodnie mówić o tym, co leżało mu na sercu, wyznając swoją świeżo odkrytą słabość, przyznając się do kiełkującego w nim przekonania, że nigdy nie będzie w stanie żyć tak, by dorównać przykładowi, jaki dał mu dziadek. W pewnym momencie, gdy opisywał tragiczne znalezisko na stacji pomp w Sty-vee, głos mu się załamał i zdjął go przeraźliwy strach, że nie będzie w stanie mówić dalej. Skończywszy upił łyk brandy, lecz mu nie smakowała. Odstawił puchar na bok i siedział bez ruchu, wpatrując się w swoje dłonie, zastanawiając się, dlaczego drży, jak człowiek, który właśnie przeszedł najcięższą próbę w swoim życiu.

— Biedny Toller — powiedziała cicho Yantara. — Co takiego zrobiło ci życie, że wstydzisz się subtelniejszych uczuć?

— Masz na myśli słabości?

— Nie jest słabością współczucie, przeżywanie rozterek ani potrzeba ludzkiego kontaktu.

Toller pomyślał, że oto ma okazję załatania niektórych dziur w stworzonym przez siebie wizerunku.

— Przydałoby mi się dużo ludzkiego kontaktu — odparł kwaśno. — Pod warunkiem, że będzie to odpowiedni rodzaj.

— Nie mów tak, Tollerze. Nie ma potrzeby. — Yadtara odstawiła kielich i przerzuciła nogę przez ławkę, usadawia-jąc się twarzą do Tollera. — Możesz mnie dotknąć, jeśli tego chcesz.

— Nie w ten sposób… — Toller zamilkł, gdy Yantara ujęła jego dłonie i przyciągnęła je do swoich piersi. Czuł, jakie są ciepłe ł twarde nawet przez gęsto haftowany materiał munduru kapitana. Przysunął się bliżej.

— Nie zrozum mnie źle — wyszeptała Yantara. — Nie zamierzam dzielić z tobą łoża. Ta ilość ludzkiego kontaktu w zupełności odpowiada wymogom chwili. — Jej usta rozchyliły się lekko, śląc zaproszenie do pocałunku, a on przyjął je jak we śnie, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nieskończona kobiecość Yantary zawładnęła jego zmysłami, a odgłosy ogrodu zmieniły się w odległe szemranie. Trwali w tej samej pozycji przez długi, nieokreślony czas, może dziesięć minut, może dwadzieścia, powtarzając pocałunek wciąż od nowa, bez wytchnienia, nie czując potrzeby, by zmieniać lub posunąć się dalej w tym akcie cielesnego zjednoczenia. Kiedy się wreszcie rozdzielili, Tol-ler czuł, że wróciły mu siły, że znów jest sobą. Posłał Yantarze uśmiech, który ona odwzajemniła, oboje siedzieli tak przez chwilę, po czym wybuchnęli śmiechem. Toller poddał się uczuciu ulgi i odprężenia, jakie zwykle następuje po cielesnym zjednoczeniu, lecz to było głębsze i zawierało zapowiedź większej trwałości.

— Nie wiem, co ze mną zrobiłaś — oświadczył. — Ale aptekarz mógłby zostać bogaczem, gdyby mógł zamknąć takie lekarstwo w słoju.

— Nic nie zrobiłam.

— Ależ zrobiłaś! Pobyt na tej planecie tak mnie wykończył, że nawet obmierzła mi perspektywa okrążenia jej na statku. A teraz, ni z tego, ni z owego, znów się nie mogę go doczekać. Oczywiście nie będziemy podróżować razem, ale nieustannie będę śledził twój statek, dzień w dzień, a w nocy nie będzie żadnego lądowania w tych miastach-grobow-cach. Dopilnuję tego…

— Toller! — Yantara posłała mu dziwnie ostrożne spojrzenie. — Mówiłam ci, żebyś mylnie nie tłumaczył tego, co zaszło między nami.

— Ależ zapewniam cię, że nic sobie z góry nie zakładam. — Toller mówił szybko i bez zająknienia, dobrze wiedząc, że kłamie, ogarnięty radosną pewnością, że pod tym względem zna Yantarę lepiej niż ona samą siebie. — Mówię tylko, że…

— Przepraszam, że ci przerywam — wpadła mu w słowo księżna. — Ale mimo wszystko zakładasz jedną ważną rzecz.

— Mianowicie?

— Że wezmę udział w tym locie. Toller drgnął.

— A jak mogłabyś nie wziąć udziału? Jesteś tutaj, ponieważ jesteś kapitanem sterowca, a lot dookoła planety stanowi najważniejszą część całej misji. Komandor Sholdde nie zwolni cię z niego.

Yantara uśmiechnęła się niemal wstydliwie.

— Muszę ci się przyznać, że spodziewałam się pewnych problemów z jego strony, lecz wychodzi na to, że moja ukochana babka, Królowa Daseene, przewidziała taki obrót rzeczy i poinstruowała komandora, żeby nie odmawiał moim prośbom. — Uśmiech ponownie zaigrał na jej ustach. — Czuję, że nie będzie ronił łez, kiedy odlecę.

— Odlecisz?! — Toller dokładnie zrozumiał słowa Yan-tary, lecz mimo to usta same wymówiły pytanie. — Dokąd masz zamiar się udać?

— Do domu oczywiście. Brzydzę się tym wymęczonym i ponurym światem nawet bardziej niż ty, Tollerze, toteż jutro uciekam stąd i lecę z powrotem na Overland. Wątpię, by kiedykolwiek coś potrafiło mnie zmusić, bym tu wróciła. — Yantara wstała, symbolicznie zrywając więzy grawitacji Landu, oddzielając się od Tollera międzyplanetarną przepaścią, a kiedy znów przemówiła, w jej głosie brzmiała nutka nieszczerości, która zabolała go jak cios w twarz.

— Może zobaczymy się znowu w Prądzie. Kiedyś w przyszłości.

Rozdział 6

Diviwidiv podryfował w kierunku stanowiska wido-P J kowego teleskopu elektronicznego, gdzie poczekał, „Xx aż Xa wyreguluje urządzenie. Kiedy obraz wewnątrz okularu ustabilizował się, jego oczom ukazała się stosunkowo niewielka część planety, reszta zaś rozpłynęła się promieniście i zniknęła. Divivvidiv zdawał się spoglądać pionowo w dół przez okno, z którego widok przesłaniały kłęby chmur nakładając się na brunatnożółte wzory lądów. W samym środku znajdował się nieduży, srebrzysty półksiężyc przypominający miniaturowy miesiąc; w jakiś tajemniczy sposób zamrożony znieruchomiał w miejscu. Bliższa obserwacja obiektu ujawniła, że była to brązowa kula z jednej strony oświetlona światłem słonecznym. Diviwidiv rozpoznał płócienny balon, jeden z tych, których Pierwotni używali, by podróżować pomiędzy swoimi planetami. Kiedy wznosił się w kierunku strefy nieważkości, podczepiona pod nim gondola pozostawała optycznie niedostrzegalna, jednak Xa widział załogę za pomocą innych sposobów.

— Jest ich pięcioro, Ukochany Stwórco — przemówił. — Wszyscy rodzaju żeńskiego, co jest raczej niezwykłe, jeśli polegać na naszych dotychczasowych obserwacjach tej rasy.

— Czy wiedzą o istnieniu stacji? Lub o tobie? Zapadła chwila ciszy.

— Nie, Ukochany Stwórco. Statek, należący do grupy, obserwowanej uprzednio, powraca na ojczystą planetę z powodów, które, choć dla mnie niejasne, mają oczywisty związek ze stanem emocjonalnym dowódcy. Nikt tam nie myśli o tym, by obserwować czy badać nasze poczynania.

Oświadczenia Xa były prawidłowo i wytwornie sformułowane, jednak zawierały niestosowne telebarwy. Diviv-vidiviemu skojarzyły się one ze złością i arogancją. Nie miał też specjalnych problemów z ustaleniem najbardziej prawdopodobnego źródła tych uczuć.

— Czy przewidujesz, że nas dostrzegą?

— To właściwie nieuniknione — odparł Xa. — Prawdę mówiąc, z pewnością dojdzie do kolizji. Najwidoczniej statek Pierwotnych nie porusza się wcale w poziomie, a moje ciało, jak ci zresztą wiadomo, rozszerza się obecnie w maksymalnym tempie.

Diviwidiv natychmiast wycofał się na wyższy poziom mózgu, gdzie mógł rozważyć problem, nie narażając się na podsłuch ze strony Xa. Zlikwidowanie pięciu prymitywnych dwunogów byłoby zdarzeniem zupełnie błahym, szczególnie jeśli spojrzy się na nie z perspektywy wydarzeń, mających się wkrótce rozegrać w tej części kosmosu. Niemniej jednak w tym wypadku musiałby osobiście podjąć decyzję, a do tego zabójstwo miałoby miejsce tak blisko…

Wszystko to oraz jego bezpośrednie zaangażowanie prowadziłoby do wytworzenia się połączenia umysłowego pomiędzy nim a tą piątką, której życie miało się wkrótce zakończyć. W rezultacie Divivvidiv doświadczyłby pięciokrotnego refluksu. Refluks był to nagły, niewiarygodnie gwałtowny i niewytłumaczalny przypływ aktywności psychicznej, następujący zawsze w sekundę lub dwie po uśmierceniu istoty rozumnej. Nawet wtedy, gdy powloką cielesna została unicestwiona w jednej sekundzie i teoretycznie nie powinna już zachodzić żadna interakcja umysłowa z uśmierconą istotą, zawsze pojawiał się ten przenikliwy ból, dręczący, oczyszczający, niewypowiedziany ból, to chwilowe olśnienie duchowe wywierające głęboki wpływ na tych, którzy je poczuli.

Wielu sądziło, że sam fakt zachodzenia refluksu dowodzi, iż życie jednostki toczy się dalej po śmierci. Według nich jakiś składnik umysłowo-cielesnej całości przeobraża się w nową formę istnienia. Inni, o bardziej materialistycz-nych poglądach, uważali, że sposób, w jaki siła refluksu maleje wraz z odległością, wskazuje, iż istnieją jeszcze inne dziedziny fizyki, a naukowcy dussarrańscy muszą je dopiero odkryć.

Diviwidiv nie skłaniał się ku żadnej z tych dwóch szkół, jednak zdarzyło mu się być w pobliżu epicentrum refluksu dwa razy w życiu, kiedy umarli jego rodzice i nie miał najmniejszej ochoty doświadczyć tego ponownie. W ten sposób moralność była silnie poparta interesem własnym, co stawiało Divivvidiviego przed dylematem, któremu musiał jak najszybciej stawić czoło, jeśli chciał wypełnić swe zobowiązania wobec ważnego ponad wszystko Xa.

Będąc po części kryształem, komputerem, a zarazem rozumną istotą zdolną do odczuwania, Xa mógł przybrać rozmiary niezbędne do wykonania swojego ostatecznego zadania tylko w obszarze bogatym w tlen i nie podlegającym działaniu sił grawitacji. Dussarrańczycy mieli ogromne szczęście, że udało im się odnaleźć takie właśnie środowisko w bliskości swojego ojczystego układu, lecz fakt, że bliźniacze planety zamieszkiwało młode, rozwijające się społeczeństwo, okazał się niepożądaną komplikacją w ich planach, szczególnie że struktura Xa mimo swego ogromu była stosunkowo krucha. Z rozmysłem czy bez, Pierwotni byli w stanie ją zniszczyć. Dlatego też trzeba było na nich uważać jak na roje robactwa, kiedy się zbliżali do Xa.

Diviwidiv obracał ten problem w myśli przez krótką chwile, aż doszedł do rozwiązania, zadowalającego zamiłowanie do twórczych kompromisów. Wymagało ono, by wyszedł na zewnątrz utrzymywanych pod stałym ciśnieniem pokojów siedziby, skąd mógłby skutecznie porozumieć się z Dyrektorem Zunnununem przebywającym na jego ojczystej planecie, Dussarze. Na szczęście seria przemieszczeń została pomyślnie zakończona i Dussarra stanowiła obecnie część lokalnego systemu, z wyglądu przypominając jasnobłękitny pyłek na rozgwieżdżonym niebie. Na odległość zaledwie kilku milionów mil z łatwością nawiąże umysłowy kontakt z Zunnununem, nie ryzykując, że ktoś przechwyci treść rozmowy. Diviwidiv powrócił do średniego poziomu mózgu i z oczami utkwionymi w obrazie statku startującego z powierzchni obcej planety zwrócił się do Xa:

— Twierdziłeś, że Pierwotni nie są świadomi naszej obecności — rzekł. — Czy to oznacza, że są zupełnie pozbawieni środków komunikacji bezpośredniej?

Po raz kolejny nastąpiła krótka pauza; Xa przeprowadzał konieczne badania.

— Tak, Ukochany Stwórco, pod tym względem Pierwotni przejawiają całkowitą bierność.

Divivvidiv poczuł, jak przenika go dreszcz odrazy pomieszanej z litością. Jak to możliwe, by rozumne stworzenie spędziło całe swe życie w stanie ślepoty umysłowej? Brak wyższych organów zmysłów u Pierwotnych sprawiał, że w tym momencie łatwiej było się z nimi uporać, lecz rozważna i pedantyczna strona natury Diviwidiviego pobudziła go do zadawania kolejnych pytań.

— Czy są oni wojowniczą rasą?

— Tak, Ukochany Stwórco.

— Czy są uzbrojeni?

— Tak, Ukochany Stwórco.

— Przekaż mi krótki opis ich broni. Znów zapadła cisza, nim Xa odparł:

— Ich broń stanowią ołowiane pociski o stałej konsystencji wyrzucane z rur silą gazów sprężonych w metalowych zbiornikach.

Jednocześnie Xa dostarczył Diviwidiviemu dokładnych informacji o wymiarach i zdolności przenoszenia energii rodzajów broni zarówno osobistej, jak i zainstalowanej na powolnych statkach Pierwotnych. Upewniwszy się, że przeprowadzenie obmyślonego przez niego planu postępowania ze zbliżającym się statkiem i jego załogą nie napotka żadnych przeszkód Diviwidiv poczuł wzrastającą satysfakcję.

— Jesteś niezmiernie zadowolony, Ukochany Stwórco — zauważył Xa.

— Owszem. Teraz powrócę do mojego snu i będę w spokoju oczekiwał przybycia Pierwotnych.

— Jesteś zadowolony, gdyż nie będziesz zmuszony uciąć życia Pierwotnych.

— Tak.

— W takim razie. Ukochany Stwórco, dlaczego nie niepokoi cię myśl, że wkrótce zabijesz mnie?

— Nie rozumiesz tych spraw.

Diviwidiv poczuł nagłe zniecierpliwienie w stosunku do Xa i jego obsesji zachowania pseudożycia. Za każdym razem, gdy poruszał ten temat, umysł Diviwidiviego zaciemniały tumany myśli o ludobójstwie i pomimo dyscypliny umysłowej, w której zachowywaniu był mistrzem, echa tych myśli zakłócały jego sen.

Rozdział 7

Toller wiedział, że zawdzięcza to swojej wyobraźni, l ale zdawało mu się, że nad terenem pięciu pałaców w Ro-Atabri zapadła nienaturalna cisza. Nie był to jednak rodzaj ciszy, jaka nastaje z końcem ludzkiej krzątaniny, lecz jakby wszystko w okolicy otuliła niewidzialna płachta z dzwiękoszczelnego materiału. Kiedy rozglądał się wokół, widział, że stolarze i kamieniarze uwijają się przy pracach restauracyjnych, niebieskorożce i ciągnięte przez nie wagoniki wzniecają tumany kurzu, zasnuwające żółcią błękit przeddziennego nieba, a mechanicy i kapitanowie krzątają się wokół statków, przygotowując je do lotu dookoła świata. Gdziekolwiek spojrzał, tam panował celowy ruch, ale odgłosy tej bieganiny zdawały się docierać do niego przez filtr odległości, zduszone i bez znaczenia.

Wyprawa miała się rozpocząć za godzinę i Toller dobrze wiedział, że właśnie ten fakt przytępia jego reakcje, oddzielając od postrzegalnego świata zmysłów. Dziewięć dni minęło, od kiedy Yantara odleciała na Overland, i przez ten czas Toller trwał zatopiony w przygnębieniu i apatii, opierających się wszelkim próbom przezwyciężenia.

W czasie gdy powinien przygotowywać statek i ludzi do podróży, snuł się zamyślony, wciąż na nowo przeżywając tamtą przedziwną godzinę spędzoną z Yantarą na festynie z okazji Dnia Migracji. Co kazało jej zachować się tak, jak się zachowała? Wiedząc, że następnego dnia opuści planetę na zawsze, rozpaliła w nim ogień — wciąż czuł, jak jej usta przywierają do jego, a piersi falują pod jego dłońmi — tylko po to, by zalać go prysznicem nagłej szorstkości i rezerwy. Czy bawiła się z nim w kotka i myszkę, zabijając nudę tą trywialną grą?

Bywały chwile, kiedy Toller wierzył, że tak się rzeczy miały i wtedy zanurzał się w bezbrzeżnym morzu nowych cierpień, miotany nienawiścią do księżnej z taką gwałtownością, że zaciskał pięści do bólu i milkł w pół zdania. Innymi razy zdawało mu się, że Yantara uczyniła pierwszy krok, by przełamać lody miedzy nimi, że uważała go za wartościowego człowieka, i że rzeczywiście będzie czekała na niego, kiedy on znów postawi stopę na Overlandzie. W tych momentach optymizmu Toller czuł się jeszcze gorzej, gdyż on i jego miłość — najpowabniejsza i najbardziej godna pożądania kobieta, jaka kiedykolwiek istniała — żyli dosłownie w różnych światach i nie mógł sobie wyobrazić, jak zniesie nadchodzące lata, które miał spędzić bez niej.

Wpatrywał się godzinami w ogromny dysk Overlandu, w tę wypukłą powierzchnię wciąż przecinaną kłębami chmur, i marzył o jakimś sposobie natychmiastowej komunikacji pomiędzy bliźniaczymi planetami. Niejednokrotnie słyszał o fantastycznych planach budowy gigantycznych heliopisów z ruchomymi lustrami o rozmiarach dachu, miały one być zdolne do przekazywania informacji między,, Landem i Overlandem. Gdyby takie urządzenie istniało, Toller użyłby go nie po to, by porozmawiać z Yantarą — gdyż pokonanie dzielącej ich międzyplanetarnej przepaści w tak niedoskonały sposób uczyniłoby jego tęsknotę jeszcze bardziej rozdzierającą — ale raczej, by skontaktować się z ojcem.

Cassyll Maraąuine miał odpowiednią władzę i wpływy, żeby uzyskać dla swojego syna zwolnienie z misji na Landzie. Dawniej, zanim poraziło go szaleństwo miłości, Toller gardził wykorzystywaniem przywilejów w ten sposób, ale w obecnym stanie umysłu chwyciłby się takiej okazji z bezwstydną chciwością. Teraz zaś, i to pogarszało sprawy, miał wyruszyć w podróż do Krainy Długich Dni, tej odległej części planety, gdzie nie będzie mógł czerpać nawet słabej pociechy z wpatrywania się w Overland i śledzenia oczyma duszy poczynań Yantary w jej jakże niezwykłym życiu.

— W ten sposób nic nie wskórasz, młodzieńcze — odezwał się komisarz Kettoran, gdy nie zauważony zbliżył się do Tollera, torując sobie drogę między stertami drewna i innymi materiałami budowlanymi. Ubrany był w szarą togę zwykłą dla dostojników jego rangi, lecz pozbawioną emblematów z drewna brakka i emalii. Ktoś inny przebywałby w odosobnieniu wygodnej kwatery lub przechadzał w towarzystwie swojej świty, jednak Kettoran lubił wałęsać się samotnie po bazie nie zawadzając nikomu. — Zamiast snuć się z głową w chmurach jak dziewica, co dostała kolki — rzekł — powinieneś nadzorować załadunek swojego statku.

— Zajmuje się tym porucznik Correvalte — odparł Toller obojętnie. — 1 pewnie radzi sobie lepiej niż ja.

Kettoran nasunął głębiej na oczy rondo kapelusza tworząc cienistą zasłonę, zza której posłał Tollerowi uważne spojrzenie.

— Posłuchaj, mój chłopcze. Wiem, że to nie moja sprawa, ale zadurzenie w księżnej Yantarze źle wróży twojej karierze.

— Dziękuję za radę. — Toller poczuł się głęboko dotknięty słowami starego komisarza, lecz zbyt go szanował, by okazać swoją złość inaczej niż przez zaprawioną sarkazmem odpowiedź. — Będę pamiętał o waszej przestrodze.

Kettoran posłał mu słaby, smutny uśmiech.

— Wierz mi, synu. Nim się spostrzeżesz, te dni, które wydają się ciągnąć bez końca napęczniałe bólem, zmienią się w odległe wspomnienia. Co więcej, wydadzą ci się niemal beztroskie w porównaniu z tym, co cię jeszcze w życiu czeka. Postępujesz głupio nie wykorzystując ich w pełni.

Jakaś nutka w głosie Kettorana poruszyła Tollera, odciągając jego myśli od własnych spraw.

— Niewiarygodne — rzekł wykorzystując szczególną bliskość, jaka zawiązała się między nimi podczas międzyplanetarnej przeprawy. — Nigdy bym się nie spodziewał, że usłyszę Trye’a Kettorana przemawiającego jak stary człowiek.

— A ja nigdy bym się nie spodziewał, że będę stary. Był to los zarezerwowany wyłącznie dla innych. Zastanów się nad tym, co ci mówię, synu. I nie bądź głupcem.

Komisarz ścisnął ramię Tollera swoją chudą dłonią, po czym obrócił się i odszedł w kierunku wschodniego skrzydła Wielkiego Pałacu. Jego krok stracił nieco ze zwykłej sprężystości.

Marszcząc brwi Toller patrzył przez chwilę na oddalającą się postać.

— Panie! — zawołał powodowany nagłym niepokojem. — Czy wszystko z wami w porządku?

Kettoran widać nie słyszał, bo szedł dalej i wkrótce zniknął mu z oczu. Zaniepokojony stanem zdrowia komisarza Toller poczuł się w jakiś sposób zobowiązany, by zastosować się do udzielonej mu rady. Dokładał wszelkich starań, by iść za głosem bez wątpienia mądrych, filozoficznych słów — był przecież młody i zdrowy, a życie dopiero się przed nim otwierało — lecz za każdym razem, gdy próbował zmusić się do wesołości, osiągał jedynie to, że na nowo zalewała go fala cierpienia. Jakaś część jego duszy była głucha na słowa rozsądku.

Powrócił do statku i wspiąwszy się na pokład zaczął kierować przygotowaniami do podróży z ponurą niedbało-ścią, która, jak wiedział, z pewnością rzuci się w oczy załodze. W odpowiedzi na to porucznik Correvalte zachowywał się jeszcze sztywniej i poprawniej niż zwykle. Podróż miała trwać około sześćdziesięciu dni przy założeniu, że nie natrafią na żadne przeszkody, a gondola nie była wcale przestronna, biorąc pod uwagę, że osiem osób miało w niej spędzić tak długi czas. Nawet w idealnych warunkach napięcie psychiczne byłoby znaczne, a jeśli dowódca od samego początku dawał jasno do zrozumienia, że nie ma najmniejszej ochoty brać udziału w tej misji, to można było przewidywać poważne problemy z zachowaniem dyscypliny i morale załogi.

Ostatecznie dopełniono wszystkich formalności i na statku dowódcy floty rozległa się trąbka, dając znak do odlotu. Cztery statki powietrzne wystartowały równocześnie, a basowe dudnienie ich silników przetoczyło się przez parki okalające Pięć Pałaców i dalej w skąpane w słońcu podmiejskie okolice Ro-Atabri. Toller stał przy relingu z dłonią na rękojeści szabli, zostawiwszy sterowanie statkiem Correvalte’owi, i patrzył na rozrastający się w oczach ogrom starego miasta. Słońce stało wysoko na niebie, w pobliżu srebrnego dysku Overlandu, i pokład gondoli spoczywał w całości w cieniu eliptycznego balonu, co sprawiało, że okolica zdawała się jaśnieć wyjątkowo żywymi, jaskrawymi barwami. W tradycyjnej architekturze kol-corroniańskiej wykorzystywano powszechnie pomarańczowe i żółte cegły rozmieszczając je w skomplikowanych romboidalnych układach, na rogach i brzegach ozdobionych czerwonym piaskowcem, toteż z małej wysokości miasto wyglądało jak błyszcząca mozaika, której migotliwe kontury rozmazywały się w oczach. Kolorytu obrazu dopełniały drzewa w różnych fazach wegetacji, tworząc wyspy mieniące się gamą barw, od jasnej zieleni, przez miedź, do ciemnego brązu.

Statki zatoczyły nad bazą prawie pełne koło i obrały kurs na północny wschód, szukając pasatów, na których można żeglować, oszczędzając zapasy kryształów napędowych. Loty zwiadowcze wykazały, że na trasie nie zabraknie dojrzałych drzew brakka, lecz wydobywanie zielonych i purpurowych kryształów byłoby zbyt czasochłonne, dlatego zamierzano odbyć całą podróż, korzystając jedynie z zapasów pokładowych.

Toller westchnął bezwiednie, kiedy Ro-Atabri zaczęło topnieć w oddali za rufą statku, a wypukłe budowle rozmazywały się w poziome wstęgi. Podróż, wraz z perspektywą nieodłącznej nudy i niedostatków, rozpoczęła się na poważnie i nadszedł czas, by się z tym pogodzić. Uświadomił sobie, że Baten Steenameert, awansowany ostatnio do rangi sierżanta, uważnie mu się przygląda, mijając go w drodze na dolny pokład. Pąsowa twarz Steenameerta nie zdradzała uczuć, ale Toller wiedział, że swoją melancholią zarażał tego młodzieńca, od czasu gdy wyruszyli z ojczystego świata, wykazującego względem niego wytrwałą lojalność. Toller uniósł dłoń, by go zatrzymać.

— Nie musicie się tak martwić — powiedział. — Nie mam zamiaru rzucić się za burtę.

Steenameert wyglądał na zaskoczonego.

— Panie kapitanie…

— Nie musisz udawać przede mną niewiniątka, młody człowieku. — Toller był starszy od sierżanta tylko o dwa lata, lecz zwracał się do niego tym samym ojcowskim tonem, którego Trye Kettoran używał wobec niego, świadomie starając się naśladować powagę i stoicyzm komisarza. — W bazie krążą dowcipy na mój temat, mam rację? Rozeszła się pogłoska, że tak zgłupiałem na punkcie pewnej damy, że z trudem rozróżniam dzień od nocy.

Rumieniec na gładkich policzkach Steenameerta pogłębił się, kiedy ściszył głos, by nie słyszał go Correvalte, stojący za pulpitem sterowniczym.

— Panie, jeśli ktokolwiek odważyłby się mówić źle o panu w mojej obecności, to ja…

— Nikt nie wymaga, byście w moim imieniu staczali bitwy — przerwał Toller twardo, zwracając się w takim samym stopniu do swojego wewnętrznego ja, jak do kogokolwiek innego i zaraz dostrzegł, że coś odciągnęło uwagę Steenameerta.

Sierżant odezwał się, nim jeszcze Toller zdążył sformułować pytanie.

— Panie kapitanie, chyba otrzymujemy wiadomość. Toller spojrzał za siebie w kierunku Ro-Atabri i ujrzał mrugający punkt silnego światła pomiędzy nawarstwionymi, sprasowanymi wstęgami miasta. Z miejsca zabrał się do odczytywania kodu heliopisu i poczuł dziwny dreszcz, lodowatą mieszankę podekscytowania i obawy, kiedy odkrył, że świetlna wiadomość dotyczy jego.

Do czasu, gdy Toller dotarł z powrotem do bazy, balon statku podniebnego był dokładnie napełniony i gondola szarpała się na Unie kotwicznej gotowa do lotu na Over-land. Statek podrygiwał wewnątrz drewnianego trójkątnego boksu, sprawiając wrażenie ogromnej, rozumnej istoty, zniecierpliwionej przymusowym bezruchem. Dodatkową oznaką pośpiechu był fakt, że komandor Sholdde oczekiwał na Tollera przy ogrodzeniu, a nie w swoim biurze.

Skinął niedbale głową, najwidoczniej będąc w złym humorze, gdy Toller z Correvalte’em i Steenameertem u boku zbliżył się dziarsko i zasalutował. Komandor przeczesał palcami swoje krótko przystrzyżone stalowoszare włosy i rzucił Tollerowi gniewne spojrzenie.

— Kapitanie Maraąuine — odezwał się. — Chcę, żebyście wiedzieli, że jest to dla mnie przeklęta niedogodność. Niedawno pozbawiono mnie jednego kapitana, a teraz muszę poszukać sobie następnego.

— Porucznik Correvalte jest doskonale przygotowany, by zająć moje miejsce podczas lotu dookoła planety, panie i komandorze — odparł Toller. — Bez wahania rekomenduję i go do natychmiastowej nominacji na pełnego kapitana.

— Naprawdę? — Sholdde zmierzył Correvalte’a twardym, krytycznym spojrzeniem, które sprawiło, że wyraz zadowolenia widoczny na twarzy porucznika szybko wyparował.

— Komandorze — spytał Toller — czy komisarz Kettoran jest bardzo chory?

— Według mnie wygląda, jakby już umarł — odparł Sholdde obojętnie. — Ciekawe, dlaczego chciał, abyście właśnie wy odstawili go do domu.

— Nie mam pojęcia, panie komandorze.

— Ja też tego nie rozumiem. Wygląda mi to na dziwny wybór. Nie wyróżniliście się niczym specjalnym podczas tej wyprawy, Maraąuine. Miałem cały czas nadzieję, że w końcu potkniecie się o ten antyczny kawałek stali, który z takim uporem wieszacie sobie przy boku.

Toller bezwiednie dotknął rękojeści szabli czując, jak płoną mu policzki. Komandor wystawił go na niepotrzebną hańbę, ubliżając mu w obecności osób o niższej randze. Wszystko, co Toller mógł zrobić, to zaznaczyć swój protest, dając do zrozumienia, że uważa takie uwagi za stratę cennego czasu.

— Panie komandorze, jeśli komisarz miewa się tak źle, jak mówicie…

— Dobrze, już dobrze, idźcie do diabła. — Sholdde rzucił okiem na Steenameerta. — Czy ten człowiek został najemnikiem rodziny Maraquine’ów i częścią waszej osobistej świty?

— Panie komandorze, sierżant Steenameert jest doskonałym pilotem i jego pomoc byłaby nieoceniona przy…

— A bierz go sobie! — Sholdde obrócił się i oddalił, nawet nie salutując, co można było potraktować tylko jako następną bezpośrednią zniewagę.

„A więc to tak” pomyślał Toller, zaalarmowany wzmianką komandora o rodzinie Maraquine’ów. „Mój dziadek był najsłynniejszym wojownikiem w historii Kol-corronu, mój ojciec jest jednym z najbłyskotliwszych i najpotężniejszych ludzi wśród żyjących, i nawet tacy jak Sholdde nienawidzą mnie z tego powodu. Czy dlatego, iż podejrzewają, że w tajemnicy wykorzystuję wpływy mojej rodziny? Czy też może dlatego, że otwarcie ich nie wykorzystując wykazuję się specjalnym rodzajem egotyzmu? A może po prostu zawstydzam ich i drażnię, odmawiając łapania się okazji, za które oni oddaliby…”

Przeciągły huk palnika statku odbijający się echem w przestronnej powłoce balonu, wdarł się w rozmyślania Tollera. Poklepał Correvalte’a po ramieniu na pożegnanie, podbiegł wraz z Steenameertem do gondoli i wspiął się do środka. Sierżant obsługi naziemnej, który stał przy pulpicie kontrolnym palnika, utrzymując statek w gotowości, zasalutował i ruchem głowy wskazał na kajutę dla pasażerów.

Toller podszedł do sięgającej pasa, wyplatanej z trzciny ścianki i spojrzał w dół. Komisarz Kettoran spoczywał na sienniku przykryty, mimo panującego upału, grubą derką. Jego pociągła twarz była przeraźliwie blada, ze zmarszczkami wyrytymi przez wiek i zmęczenie, lecz oczy błyszczały żywo. Mrugnął do Tollera i pomachał chudą dłonią w słabym geście pozdrowienia.

— Podróżujecie samotnie, panie? — spytał Toller zaniepokojony. — Bez medyka?

Po twarzy Kettorana przemknął pogardliwy grymas.

— Te konowały nigdy nie dostaną mnie w swoje łapy.

— Ależ skoro jesteście chorzy…

— Doktor potrafiący uleczyć moją dolegliwość jeszcze się nie narodził — odparł Kettoran prawie z satysfakcją. — Nie cierpię na nic innego, jak niedostatek czasu. A mówiąc o czasie, młodzieńcze, miałem wrażenie, że ty także gorąco pragniesz jak najszybciej powrócić na Overland.

Toller wymamrotał przeprosiny i obrócił się do sierżanta, który natychmiast odsunął się od pulpitu sterowniczego, i przesadził burtę gondoli. Zatrzymawszy się jeszcze na kilka sekund na zewnętrznym stopniu wytłumaczył Ste-enameertowi, gdzie znajduje się całe niezbędne zaopatrzenie, włącznie z kombinezonami. Gdy tylko zeskoczył i zniknął z pola widzenia, Toller wpuścił do powłoki dużą ilość gorącego gazu i wybrał liny kotwiczne.

Statek podskoczył z przyspieszeniem spotęgowanym siłą nośną wytworzoną w momencie, gdy górna część balonu wpłynęła w strumień powietrza nad ogrodzeniem. Zdając sobie sprawę, że ten dodatkowy wypór zniknie, kiedy balon w całości wejdzie w zachodni prąd powietrzny i zacznie się z nim poruszać, Toller nie wyłączał palnika. Pomimo że statek był obciążony znacznie poniżej dopuszczalnego ciężaru, kołysał się w powolnym rytmie, jakby tańczył, przystosowując się do innego środowiska powietrznego. Steenameert złapał się teatralnie za brzuch, a od strony ukrytego za łozinową ścianką komisarza dobiegł cichy jęk skargi.

Po raz drugi w przeciągu ostatniej godziny rozległa panorama Ro-Atabri poczęła oddalać się od Tollera, lecz tym razem uciekała pionowo w dół. „Nie mogę uwierzyć, że to wszystko naprawdę się dzieje” pomyślał rozmarzony, odurzony tym obrotem spraw. Nie dalej, jak kilka minut temu dręczyły go obawy, że już nigdy nie ujrzy Yantary Dervonai, a teraz oto leci do niej, stawiając się na spotkanie zgotowane im przez przeznaczenie.

„Wkrótce już znów zobaczę Yantarę” powiedział do siebie. „Choć raz wszystko dzieje się po mojej myśli”.

Toller nic nie jadł przez cały dzień i wypił jedynie kilka łyków wody, za mało, by uzupełnić odwodnienie powstałe w wyniku pocenia się w suchym powietrzu wyższych partii atmosfery. Urządzenia sanitarne na statkach podniebnych były z konieczności prymitywne i kłopotliwe w użyciu nawet w idealnych warunkach, a w strefie nieważkości ich słabe strony — łącznie z tym, że uwłaczały godności osobistej — stawały się tak dokuczliwe, że znaczna część podróżujących wolała wstrzymywać naturalne potrzeby na tyle, na ile było to możliwe przez jeden dzień po każdej stronie inwersji. Taki system nie sprawiał większych kłopotów zdrowym, dorosłym ludziom, lecz komisarz Kettoran rozpoczął podróż straszliwie osłabiony i teraz, czym wzbudzał niepokój Tollera, zdawał się zużywać resztki sił po prostu na utrzymywanie się przy życiu.

— Zabierz stąd tę wstrętną papkę — mruknął zrzędliwie do Tollera. — Nie zgadzam się, aby na stare lata karmiono mnie jak niemowlę, a zwłaszcza za pomocą tego odrażającego smoczka.

Zbity z tropu Toller obracał w dłoni stożkowaty pojemnik wypełniony letnią zupą, którą chciał nakarmić komisarza.

— To wam dobrze zrobi, panie.

— Mówisz jak moja matka.

— Czy to powód, żeby odmawiać pożywienia?

— Przestań mędrkować, młodzieńcze. — Przez nieduży otwór w stercie pledów otulających komisarza wydobyła się biała chmura jego oddechu.

— Starałem się tylko…

— Moja matka umiała przyrządzać lepsze jedzenie niż którykolwiek z tych kucharzy — ciągnął w zadumie Ket-toran, nie zwracając uwagi na Tollera. — Mieliśmy dom w zachodniej części Greenmount, nawiasem mówiąc niedaleko miejsca, gdzie mieszkał twój dziadek, i wciąż pamiętam, jak wjeżdżało się na wzgórze na skraju naszych posiadłości, zgadując od razu, jedynie po zapachach, czy matka przygotowuje kolację. Odwiedziłem to miejsce kilka dni po tym, jak wylądowaliśmy w Ro-Atabri, lecz cała okolica spłonęła podczas zamieszek, zupełnie ogołocona, właściwie bez żadnego całego budynku. Idąc tam zrobiłem błąd. Powinienem był zachować dawne wspomnienia.

Na wzmiankę o swoim imienniku Toller nastawił ucha.

— Czy w tamtych czasach widywaliście mojego dziadka?

— Czasami. Trudno zresztą było go nie zauważyć, był z niego kawał chłopa. Ale częściej widywałem jego brata, Laina, jak chodził tam i z powrotem od swojego domu do oficjalnej rezydencji Lorda Filozofa w Greenmount Peel.

— Jak wyglądał mój… — Toller urwał zaalarmowany nieznaczną, ale raptowną zmianą otoczenia. Podniósł się na nogi i chwyciwszy biegnącą w poprzek pokładu linę, by nie wyfrunąć z gondoli, rozejrzał się dookoła. Opatulony w kombinezon Steenameert siedział przy pulpicie sterowniczym przypięty pasami do stanowiska. Utrzymywał pracę głównego silnika na stałym poziomie, niezbędnym, by kontynuować lot pionowy, i zupełnie nie wyglądał na zaniepokojonego. W kwadratowym mikrokosmosie gondoli wszystko wydawało się zupełnie normalne, a poza relingiem znajome wzory gwiazd i świetlistych mgławic błyszczały jednostajnie na ciemnogranatowym niebie.

— Panie kapitanie? — Okutana anonimowa figura, jaką był teraz Steenameert, poruszyła się lekko. — Czy coś się stało?

Toller jeszcze raz powiódł dookoła badawczym wzrokiem, nim wreszcie udało mu się zdefiniować źródło swojego niepokoju.

— Światło! Coś się zmieniło w oświetleniu! Nic nie za-toważy liście?

— Musiałem akurat mrugnąć. Lecz wciąż nie…

— Jestem zupełnie pewien, że ściemniło się trochę! A przecież od zmierzchu dzieli nas jeszcze godzina.

Skonfundowany i zaniepokojony, żałując, że nie może bezpośrednio przyjrzeć się słońcu, Toller przysunął się bliżej pulpitu i spojrzał w górę przez wlot balonu. Pokryte pokostem płótno powłoki, choć zabarwione na ciemnobrązowe, aby pochłaniać energię słoneczną, do pewnego stopnia przepuszczało światło i widać było geometryczny wzór rozchodzących się promieniście szwów i lin nośnych, podkreślających ogromne rozmiary tej elastycznej kopuły. Toller oglądał to już wiele razy i w tej chwili było dokładnie tak samo jak zawsze. Steenameert także zerknął we wlot balonu, po czym opuścił wzrok w milczeniu.

— Mówię wam, że coś się stało — odezwał się Toller starając się, by zabrzmiało to przekonywająco. — Coś się stało. Coś się zmieniło w oświetleniu… coś jakby… cień.

— Według wysokościomierza znajdujemy się gdzieś w pobliżu poziomu podstawowego, panie kapitanie — odparł Steenameert, najwyraźniej usiłując okazać się pomocnym. — Może lecimy dokładnie pod stacjami obronnymi i padł na nas ich cień?

— To jest prawie niemożliwe. Zawsze istnieje jakiś dryf. — Toller na chwilę zmarszczył brwi, podejmując decyzję. — Obróćcie statek.

— Panie kapitanie, nie sądzę, abym był przygotowany do wykonania inwersji.

— Nie chcę pełnej inwersji. Zrób tylko obrót o dziewięćdziesiąt stopni, tak żebyśmy mogli zobaczyć, co jest nad nami.

Uświadamiając sobie, że wciąż trzyma pojemnik zjedzeniem, cisnął go w kierunku kajuty dla pasażerów. Opadając rożek zawadził o linę bezpieczeństwa i obracając się leniwie pożeglował za burtę gondoli.

Toller uchwycił się relingu i usiłował dojrzeć coś w górze, niecierpliwie oczekując, aż Steenameert odpali jeden z niedużych bocznych silników odrzutowych podczepionych do przeciwległej strony gondoli. Przez moment wydawało się, że praca silnika nie przynosi żadnych efektów prócz cichych skrzypnięć rozpór wokół Tollera. Jednak w chwilę później, po ciągnącym się w nieskończoność oczekiwaniu, wszechświat zaczął niezgrabnie wędrować w dół. Łaciaty dysk Landu zniknął z pola widzenia pod stopami Tollera, a nad jego głową, wyłaniając się ukradkiem zza powłoki balonu, ukazało się widowisko, jakiego jeszcze w życiu nie oglądał.

Połowę nieba zajmowała ogromna, okrągła tafla białych płomieni.

Słońce chowało się właśnie za jej wschodnie obrzeże i w tym punkcie jasność była nie do zniesienia — był on siedliskiem oślepiającego blasku, który rozpryskiwał się miliardami igiełek rozszczepionego światła po całej powierzchni okręgu.

Istniała swoista gradacja intensywności światła rozlewającego się na powierzchni dysku, ale nawet część znajdująca się najdalej od słońca lśniła dość mocno, by bolały oczy. Tollerowi oglądane zjawisko skojarzyło się z obserwowanym z dna, skąpanym w świetle słonecznym, zamarzniętym jeziorem. Spodziewał się, że ujrzy Overland wypełniający dużą połać nieba, lecz planeta skryła się za tą przepiękną, niewytłumaczalną, nierealną tafią diamentowo-białego światła, po której tańczyły i uganiały się ścierające się ze sobą zygzakowate linie kolorów tęczy.

Stojąc przy relingu w zupełnym osłupieniu, Toller zdał sobie naraz sprawę, że niesamowite zjawisko opada w dół z nie malejącą prędkością. Odwrócił się i ujrzał, że Ste-enameert stoi z zadartą głową, rozchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami, które świeciły jak oglądane dyski — miniaturowe wersje hipnotyzującego go widowiska.

— Powiedziałem dziewięćdziesiąt stopni! — huknął Toller. — Zwolnij obrót.

— Przepraszam, panie kapitanie. — Steenameert przebudził się do działania i boczny silnik zamontowany u spodu gondoli po stronie Tollera plunął miglignowym gazem. Kłęby pary odpłynęły w lodowate powietrze. Odgłos pracy silnika był znikomy, gdyż pochłaniała go otaczająca ich pustka, lecz stopniowo uwidaczniał się efekt i statek podniebny spoczął burtą równolegle do morza białych płomieni.

— Co się tam dzieje? — Dochodzący z kajuty zrzędliwy głos Trye’a Kettorana wyrwał Tollera z wewnętrznego paraliżu.

— Sami spójrzcie za burtę — rzucił w stronę komisarza, po czym zwrócił się do Steenameerta. — Jak myślicie, co to jest? Lód?

Steenameert wolno skinął głową.

— Lód jest jedynym wyobrażalnym wyjaśnieniem, lecz…

— Lecz skąd się tam wzięła taka ilość wody? W stacjach obronnych znajduje się zwykły zapas wody pitnej, ale to zaledwie kilka baryłek… — Toller urwał uderzony nową myślą. — A swoją drogą, gdzie są stacje? Musimy spróbować je zlokalizować. Może tkwią one w tym… — Głos mu się załamał, gdy podobne pytania eksplodowały jak gejzer w jego głowie. — Jaką grubość ma ta potężna tafla lodu? W jakiej odległości od statku się znajduje? Jaką ma szerokość?

Jaką szerokość ma ten krąg?

To ostatnie pytanie powróciło echem w jego świadomości, usuwając pozostałe. Do tego momentu jaśniejące zjawisko, które wyrosło im na drodze, budziło zdziwienie, lecz nie przejmowało lękiem. Czuł się oszołomiony, ale nie zagrożony. Jednak teraz pewne proste założenia aerome-chaniki zaczęły nabierać znaczenia. Niepokojącgo znaczenia. Śmiertelnego znaczenia…

Toller wiedział, że atmosfera otaczająca bliźniacze planety ma kształt klepsydry i że przewężenie pośrodku tworzy pomost powietrzny, prze? który musiały przelatywać statki podniebne. Przeprowadzone w przeszłości eksperymenty wykazały, iż statki powinny trzymać się centralnej części pomostu, w przeciwnym bowiem razie wskutek dużego rozrzedzenia powietrza ich załogi ulegały asfiksji. Głównie z powodu trudności w przeprowadzeniu pomiarów w tym regionie nie znano dokładnej szerokości rdzenia wypełnionego zdatnym do oddychania powietrzem, a według najlepszych szacunków jego średnica nie przekraczała stu mil.

Enigmatyczne morze iskrzącego się lodu zatracało kształt na skutek emitowanego blasku i, przy kompletnym braku punktów odniesienia w przestrzeni, mogło unosić się tuż nad statkiem, w odległości dziesięciu mil, dwudziestu, może czterdziestu, a może… Toller nie widział żadnego sposobu na oszacowanie tej odległości, jednak z jego obserwacji wynikało, że tafla lodu zajmuje niemal trzecią część widocznej półkuli nieba, a to dawało wystarczająco dużo informacji, by przeprowadzić podstawowe obliczenia.

Poruszając bezgłośnie ustami wpatrywał się w świetlisty dysk, dokonując w myśli odpowiednich rachunków, i kiedy osiągnął wynik, przejął go nagły chłód, nie mający nic wspólnego z ostrym powietrzem otoczenia. Jeśli tafla lodowa znajdowała się w odległości sześćdziesięciu mil, co było całkiem prawdopodobne, to według niezmiennych praw matematyki była na tyle szeroka, by zablokować pomost powietrzny miedzy Landem a Overlandem.

— Panie kapitanie? — Głos Steenameerta zdawał się dochodzić z innego wszechświata. — Jak daleko według pana jest ten lodowy dysk?

— Doskonałe pytanie — mruknął Toller ponuro, wyjmując lornetkę ze schowka w pulpicie sterowniczym. Wycelował ją w stronę przeszkody, usiłując odszukać wzrokiem jakiś szczegół, lecz widział tylko migocące pole jasności. Słońce skryło się już całkowicie za lodowym kręgiem, na którym światło rozkładało się teraz równo, czyniąc jakiekolwiek próby oszacowania odległości jeszcze trudniejszymi niż przedtem. Odwrócił się od relingu i przetarłszy powieki wierzchem dłoni, by zlikwidować latające mu przed oczami widmowe zielone plamki, odczytał wskazania wysokościomierza. Wskazówka wisiała tuż pod podziałką oznaczającą grawitację zerową.

— Nie można zbytnio polegać na tych urządzeniach, panie kapitanie — zauważył Steenameert, nie mogąc powstrzymać się od pochwalenia się swoją wiedzą. — Kalibruje się je w warsztatach, nie biorąc pod uwagę wpływu niskiej temperatury na sprężynkę i…

— Oszczędźcie mi tych uwag — przerwał mu Toller. — To poważna sprawa. Musimy znać rozmiary tej… tego obiektu.

— Zbliżmy się do niego i zbadajmy, jak szybko się rozszerza.

Toller potrząsnął przecząco głową.

— Mam lepszy pomysł. Nie zamierzam zawracać, chyba że nie będziemy mieli innego wyjścia. Dlatego skierujemy się w stronę obrzeża. Dokładna średnica tego kręgu liczona w milach nie jest wcale taka istotna. Najważniejsze to upewnić się, czy jesteśmy w stanie ominąć przeszkodę, czy nie. Chcecie zostać przy pulpicie?

— Bardzo ceniłbym sobie to doświadczenie, panie kapitanie — odparł Steenameert. — Jaki rytm palnika pan rozkaże?

Toller zawahał się i zmarszczył brwi, żałując, że nigdy wcześniej nie pomyślano o skonstruowaniu wskaźnika szybkości nadającego się do użytku na statkach podniebnych. Doświadczony pilot był w stanie mniej więcej oszacować prędkość, obserwując słabnięcie napięcia linki do otwierania klapy w powłoce, gdy szczyt balonu uginał się pod oporem powietrza, lecz nadmiar zmiennych uniemożliwiał dokładność. Zbudowanie rzetelnego miernika nie przekraczało możliwości technicznych Kolcorronian, ale nigdy nie było takiej potrzeby. Zadanie statków podniebnych polegało na odbywaniu rutynowych lotów pomiędzy powierzchnią planety a strefą nieważkości — podróży, które trwały z grubsza pięć dni w każdą stronę — i różnica kilku mil na godzinę nie miała tu większego znaczenia.

— Daj dwa na sześć — rzekł Toller. — Przyjmiemy, że poruszamy się z prędkością dwudziestu mil na godzinę i na tym będziemy opierać wszelkie obliczenia.

— Ale jaka jest natura tej przeszkody? — spytał komisarz Kettoran tuż zza pleców Tollera. Stał wyprostowany, jedną ręką przytrzymując się brzegu wyplatanej z trzciny ścianki, a drugą otulając się derką.

W pierwszym odruchu Toller chciał prosić go, by się położył i zażywał bezwzględnego wypoczynku, jak zalecił mu medyk z bazy w Ro-Atabri, zaraz jednak zreflektował się, że przy braku siły ciążenia pozycja, jaką sobie wybierze chora na serce osoba, nie ma żadnego znaczenia. Pozwalając myślom błądzić po sprawach nie mających żadnego związku z obecną sytuacją, odkrył nowe przeznaczenie dla bezużytecznych fortec w strefie nieważkości. Odpowiednio ogrzane i zaopatrzone w bogate w tlen powietrze, mogły najlepiej posłużyć jako ośrodki wypoczynkowe dla ludzi z najróżniejszymi przypadłościami. Nawet kaleka…

— Mówię do ciebie, młodzieńcze — powtórzył Kettoran opryskliwie. — Jaka jest twoja opinia na temat tego przedziwnego obiektu?

— Sądzę, że może to być lód.

— Lecz skąd się tam wzięła tak ogromna ilość wody? Toller wzruszył ramionami.

— Z gwiazd sypały się na nas bryły skał, a nawet kawałki metalu, może więc w kosmosie wędruje także woda.

— Może — burknął Kettoran. Wzruszył teatralnie ramionami i jego pociągła, poważna twarz, teraz posiniała od zimna, powoli zniknęła zawinięta z powrotem w kokon z derek. — To jest omen — dodał zduszonym, niewyraźnym głosem zza ścianki. — Zawsze kiedy już zobaczę omen, to go rozpoznam.

Toller skinął głową i uśmiechnął się sceptycznie, ponownie zajmując pozycję przy relingu. Wykrzykując tempa różnych bocznych silników pomógł Steenameertowi wejść na kurs podprowadzający statek pod nieokreślonym kątem do płomiennej tafli, kierując się w stronę najbardziej wysuniętego na zachód obrzeża. Główny silnik wył w stałym tempie dwa na sześć i choć Toller był pewny, że prędkość statku bliska jest domniemanym dwudziestu milom na godzinę, w wyglądzie dysku nie zachodziły zauważalne zmiany.

— Nasz przyjaciel omen wygląda na słusznego olbrzyma — zagadnął Steenameerta. — Możemy mieć trochę problemów z wyminięciem go.

Żałując, że nie ma do dyspozycji najprostszych przyrządów nawigacyjnych, w jakie wyposażony jest nawet najgorszy sterowiec, Toller nie spuszczał oka ze wschodniego krańca lodowego kręgu, modląc się, by opadł on nieco i dowiódł tym samym, że statek się do niego zbliża. Zaczynał właśnie przekonywać sam siebie, że rzeczywiście nastąpiła niewielka zmiana w jakże teraz ważnym kącie nachylenia dysku, kiedy cała tafla utonęła w falach tęczowych kolorów. Poruszały się z zapierającą dech orbitalną prędkością, przebiegając cały dysk zaledwie w kilka sekund, zmrażając Tollera przypomnieniem, jak znikome wydają się sprawy ludzkości w porównaniu z ogromem wszechświata. Zasłonięte przez lodowy ekran słońce zachodziło właśnie za Overlandem. Gdy tylko wstęgi kolorów zrodzone z rozszczepionych w atmosferze Overiandu promieni słonecznych rozmyły się w nicości, ogólna jasność dysku poczęła niknąć. W strefie nieważkości zapadła noc.

Tutaj, w pobliżu poziomu podstawowego, słowa „noc” i „małonoc” traciły swe znaczenie. Każda doba miała dwa okresy ciemności w przybliżeniu równej długości i Tołler wiedział, że miną jakieś cztery godziny, nim słońce ukaże się ponownie. Ten hiatus nie mógł zajść w bardziej niedogodnym momencie.

— Panie kapitanie? — Steenameert, rozumna, spowita w kombinezon piramida, nie musiał kończyć pytania.

— Trzymajcie kurs, ale zmniejszcie ciąg do jeden na sześć — rozkazał Tołler. — Możemy zupełnie zgasić silnik, jeśli nie będziemy widzieć kursu. Pamiętajcie, by balon był dobrze wypełniony.

Z zadowoleniem stwierdzając, że Steenameert wykazuje się niewątpliwą znajomością rzeczy, Tołler stanął przy relingu i obserwował tarczę. Światło słoneczne odbijało się jeszcze od powierzchni Landu, który miał teraz dokładnie za plecami, i padało na lodowy mur. Wraz ze zmianą oświetlenia zaczął dostrzegać ślady jego wewnętrznej struktury. Była to siatka jasnofioletowych linii połączonych ze sobą jak rzeki, z których biorą początek nowe i wciąż nowe odnogi ginące w odległym, migotliwym blasku.

„Są jak żyły” pomyślał Tołler. „Żyły w olbrzymim oku”. Gdy Land stopniowo zatapiał się w cieniu Overlandu, dysk szarzał coraz bardziej, aż stał się prawie zupełnie czarny, lecz jego obrzeża nadal odcinały się wyraźnie od reszty kosmosu. Pozostała część nieba błyszczała w swojej zwykłej kolii galaktyk: jaśniejących spiral w kształcie kół cienkich elips oraz bezkształtnych wstęg światła, w miliardach gwiazd, komet i przelatujących meteorów. Na de tego bogactwa dysk wyglądał bardziej tajemniczo niż kiedykolwiek przedtem, niczym bezdenna studnia ciemności, która nie miała prawa istnieć w racjonalnym wszechświecie.

Od czasu do czasu, gdy zarządzał wahadłowe przechylenie statku, Toller miał możność spojrzeć w przód i upewnić się, że zmierzają ku zachodniemu krańcowi dysku. Podczas gdy nocne godziny wlokły się niemiłosiernie, powietrze stawało się coraz bardziej rozrzedzone i mniej odpowiednie dla płuc, co wskazywało na oddalanie się statku już znacznie od centrum niewidocznego pomostu, który łączył obydwa światy. Choć komisarz Kettoran nie skarżył się głośno, jego oddech stał się świszczący. W welinowym woreczku zmieszał trochę wody i soli strzelniczej i często wąchał roztwór. Kiedy w końcu zaczęło się rozjaśniać, czego zapowiedzią był nieznaczny połysk na zachodnim krańcu dysku, Toller odkrył, że jest w stanie dostrzec to miejsce nie obracając statkiem. Powróciła perspektywa, a geometria znów stała się przydatnym narzędziem.

— Jesteśmy jakąś milę od krawędzi dysku — zakomunikował Steenameertowi i Kettoranowi. — Za kilka minut powinniśmy wyminąć ją i z powrotem podążyć do przyzwoitego powietrza.

— Najwyższy czas. — Opatulona twarz Kettorana pojawiła się nad ścianą kajuty dla pasażerów. — Jak daleko w bok odbiliśmy?

— W prostopadłej linii od idealnego kursu dzieli nas jakieś trzydzieści mil. — Toller zerknął na Steenameerta, który potwierdził skinieniem głowy. — Oznacza to jezioro czy też morze lodu o szerokości mniej więcej sześćdziesięciu mil. Trudno mi samemu dać wiarę w to, co mówię, mimo że mam to dokładnie przed sobą. W Prądzie nikt nam w to nie uwierzy.

— Możemy uzyskać potwierdzenie naszych słów.

— Przez teleskop?

— Nie, od twojej przyjaciółki, księżny Yantary. — Ket-toran starł kroplę wody z czubka nosa. — Jej statek odleciał parę dni przed nami.

— Rzeczywiście, macie rację. — Toller z zaskoczeniem stwierdził, że przez kilka godzin nie pomyślał o Yantarze. — Ten lód, ten mur, czymkolwiek to jest, mogło już tu być, kiedy się przeprawiała. Będziemy musieli szczegółowo to omówić.

Zaczerpnąwszy niespodziewaną pociechę z tej wymiany zdań — miał oto gotowy powód, by odszukać Yantarę, gdziekolwiek była — Toller poświęcił uwagę czekającemu ich zadaniu przeprowadzenia statku obok krawędzi dysku. Teoretycznie manewr ten nie powinien sprawić większego kłopotu, trzeba było tylko przelecieć obok zachodniego obrzeża w niewielkiej odległości, wykonać prostą inwersję i rozpocząć powrót do strefy gęstszego powietrza u rdzenia pomostu atmosferycznego.

Pozostawiając Steenameerta przy pulpicie, zajął przy relingu najlepszy punkt obserwacyjny i zaczął udzielać szczegółowych wskazówek co do manewrowania statkiem. Lecieli bardzo powoli, niemal w spacerowym tempie, zrównując się z krawędzią dysku, lecz dopiero gdy upłynęło dobre kilka minut, Toller zorientował się, że dobrnięcie do krańca lodowego muru zabiera im więcej czasu, niż się spodziewał. Podejrzliwie wycelował lornetkę w krawędź. Słońce znajdowało się blisko miejsca, na które patrzył, miotając mu w oczy miliardy migoczących igiełek światła i utrudniając widzenie, lecz udało mu się dokładnie obejrzeć granicę lodowej tafli. Znajdowała się nie więcej niż dwieście jardów od nich, a obraz w okularze znacznie ją jeszcze przybliżył.

Toller oniemiał ze zdziwienia, gdy odkrył, że obrzeże tarczy lodu jest żywe.

W miejscu tego, co spodziewał się zobaczyć — bezwładnej bryły zamarzniętej wody — znajdowało się coś na kształt kipiącego kryształu. Szklane graniastosłupy, szpice i odnogi, każdy wysokości dorosłego mężczyzny, wyrastały z krawędzi z nienaturalną gwałtownością. Rozszerzały granice muru z prędkością skłębionego dymu, wpychając się w chłodne powietrze i iskrząc w słońcu przez chwilę, zanim nie wyprzedziły ich i nie zlały się z nimi następne w tym wrzącym wyścigu migoczącego szkła.

Toller wpatrywał się w to zjawisko jak w transie, z umysłem sparaliżowanym jego niespodziewanym i niewysłowio-nym pięknem i zdawało się, że minął bardzo długi czas, zanim zaświtała mu pierwsza sensowna myśl: obrzeże muru rozrasta się niemal z taką samą prędkością, z jaką leci statek.

— Zwiększyć prędkość! — krzyknął do Steenameerta z wysiłkiem, głosem zduszonym od zimnego, nieprzyjaznego powietrza. — Bo inaczej już nigdy nie ujrzycie domu.

Komisarz Kettoran, podczas przeprawy przez strefę nieważkości wyglądający na całkiem zdrowego, dostał nowych boleści, kiedy statek znalazł się kilka tysięcy stóp nad powierzchnią Overlandu. Stał wtedy wraz z Tollerem przy relingu i wskazywał na znajome miejsca w rozciągającym się pod nimi krajobrazie, a w chwilę później leżał na plecach, nie będąc w stanie wykonać jednego ruchu, z przerażonymi i niespokojnymi oczami, tymi jedynymi oznakami życia rozumnej istoty uwięzionej wewnątrz maszyny, która przestała reagować na rozkazy swojego pana. Toller zaniósł go na łoże z derek, otarł pienistą ślinę z kącików ust i oddalił się bezzwłocznie, by wyjąć heliopis ze skórzanego futerału.

Boczne wiatry były silniejsze niż zazwyczaj, znosząc statek jakieś dwanaście mil na wschód od miasta Prąd, lecz przesłaną heliopisem wiadomość odebrano w sam czas. Spora grupa powozów i konnych oraz lśniący sterowiec w szaroniebieskich barwach królewskich oczekiwały już na lądowisku. W pięć minut po lądowaniu przeniesiono komisarza do sterowca, który zabrał go na specjalną audiencję do oczekującej w dusznych komnatach pałacu Królowej Daseene.

Toller nie miał sposobności dodać otuchy i pożegnać się z Kettoranem, człowiekiem, którego zaczął uważać za dobrego przyjaciela, mimo istniejącej między nimi różnicy wieku i stanowiska. Patrząc na topniejący na tle żółtego zachodniego nieba statek, uświadomił sobie drążące go poczucie winy i dopiero po chwili udało mu się zidentyfikować jego źródło. Bez wątpienia głęboko niepokoił się o zdrowie komisarza, lecz równocześnie — i w tym względzie nie mógł się oszukiwać — czuł w głębi duszy wdzięczność, że choroba nawiedziła staruszka, jakby w odpowiedzi na modły Tollera akurat wtedy, kiedy jej potrzebował. Nie był w stanie wyobrazić sobie, by w jakikolwiek inny sposób mógł znaleźć się z powrotem na Overlandzie, u boku Yantary, w tak krótkim czasie.

„Co za potwór we mnie drzemie?” pomyślał zszokowany własnym samolubstwem. „Jestem najgorszym…”

Tyradę sumienia przerwał widok ojca i Bartana Drumme’a wysiadających z powozu, którzy właśnie zajechali na lądowisko. Obydwaj mężczyźni przy odziani byli w szare spodnie z tartanu i sięgające kolan żupany przetykane nitkami niebieskiego jedwabiu, oficjalny strój, który wskazywał, że przybyli prosto z ważnego posiedzenia w mieście. Toller ruszył ochoczo na spotkanie ojca, uścisnął go, a potem przywitał się z Bartanem Drumme’em.

— Sprawiłeś nam naprawdę miłą niespodziankę — rzekł Cassyll Maraąuine i uśmiech rozjaśnił jego bladą, trójkątną twarz. Oczywiście przykro nam z powodu komisarza, ale musimy wierzyć, że nadworni medycy, tak liczni w obecnych czasach, szybko przywrócą go do zdrowia. A ty, synu, jak się miewasz?

— Bardzo dobrze.

Toller posłał ojcu spojrzenie pełne tej jedynej w swoim rodzaju wdzięczności, która znajduje źródło w harmonijnie układających się stosunkach z rodzicielem, po czym, gdy nagle inne sprawy zaczęły piętrzyć się w jego głowie, przeniósł wzrok na Bartana Drumme’a. Drumme był jedynym żyjącym uczestnikiem osławionej wyprawy na Far-land, ostatniej planety w lokalnym systemie i cieszył się opinią najlepszego kolcorroniańskiego eksperta w dziedzinie astronomii.

— Ojcze, Bartanie — zaczął. — Czy prowadziliście obserwację nieba w ciągu ostatnich dziesięciu lub dwudziestu dni? Czy nie zauważyliście czegoś niezwykłego?

Starsi mężczyźni wymienili zdziwione spojrzenia.

— Czy pytasz o niebieską planetę? — odezwał się Bartan. Toller zmarszczył brwi.

— Niebieską planetę? Nie, pytani o barierę, o mur, o lodowe jezioro. Zresztą mniejsza o nazwę. Pojawiło się na poziomie podstawowym. Ma co najmniej sześćdziesiąt mil szerokości i rośnie z każdą godziną. Czy nie zauważono tego z ziemi?

— Nie zauważono nic niezwykłego, ale też nie jestem pewien, czy używano teleskopu w Glo, od kiedy… — Bartan urwał i spojrzał dziwnie na Tollera. — Tollerze… Tollerze, niemożliwe, by w strefie nieważkości pojawiła się tafla lodu. Tam przecież w ogóle nie ma wody! Powietrze jest zbyt suche.

— Lód! Albo jakiś kryształ. Wdziałem go.

Fakt, iż nie dawano wiary jego słowom, nie zdziwił ani nie poruszył Tollera, lecz sprawił, że gdzieś w jego świadomości obudził się nagły niepokój. Rozmowa nie przebiegała, jak należy. Coś tu nie pisowało, ale jakiś czynnik, być może głęboko zakorzeniona niechęć, by spojrzeć prawdzie w oczy, paraliżował jego procesy myślowe.

Bartan uśmiechnął się uspokajająco.

— Może na jednej ze sticji obronnych miała miejsce poważna awaria, może eksplozja rozrzuciła kryształy energetyczne po rozległej przestrzeni. Mogą teraz unosić się swobodnie, łączyć się, tworząc świetliste obłoki pary, a wiesz przecież, że ten rodzaj pary może wyglądać bardzo materialnie… jak łacha śniepj lub…

— Księżna Vantara — przerwał mu Toller z wymuszonym uśmiechem na twarzy, starając się opanować drżenie głosu spowodowane lękiem, jaki go ogarnął, gdy w głowie zakiełkowało mu pewne podejrzenie. — Przeprawiała się nie dalej, jak dziewięć dni temu. Czy rie zauważyła nic niezwykłego?

— Nie wiem, o czym mświsz, synu — odparł Cassyll Maraąuine, wypowiadając słowa, które Toller napisał dla niego na pergaminie swoich myśli. — Twój statek jest pierwszym i jedynym, jaki powrócił z Landu. Księżnej Yantary nie widziano, od kiedy wyruszyła z całą ekspedycją.

Загрузка...