Aldridge Ray Somanekiny

(Somatoys)

Pustelnik Berner wspinał się do swojej świątyni, jak to czynił co rano o wschodzie słońca. Paląca słoneczna tarcza wznosiła się żwawo ponad otaczające góry. Kiedy Berner dotarł na szczyt wzgórza, dolinę wypełniło rażące światło. Świątynią był posąg z brązu — naga kobieta naturalnej wielkości. Leżała na wznak na szarym głazie, z rozpostartymi nogami i rękami wygodnie założonymi za głowę, uśmiechając się do nieba. Jej drobne piersi wieńczyły małe, ostre noże.

„Ze śmierci w życie, z życia w śmierć: te same drzwi” — modlił się tak szybko, że znajome słowa zlewały się w jedną całość. Przyłożył czoło do gładkiego brzucha świątyni, wciąż zimnego po pustynnej nocy. Wkrótce świątynia będzie zbyt gorąca, aby jej dotknąć, co było przyczyną, iż odprawiał swoje modły o świcie.

Pociągnął policzkiem po metalowej powierzchni, próbując sobie przypomnieć, jakie to było uczucie dotykać prawdziwej kobiety. Nie doznał niczego poza uczuciem abstrakcyjnego obrzydzenia, w dziwny sposób zmieszanego z nieuchwytną tęsknotą. „Jesteś tu za długo, za długo, za długo” — powiedział do siebie, tak jak to robił każdego ranka. Stanowiło to część rytuału, tak samo jak modlitwy.

Po chwili Berner oderwał się od świątyni i zszedł na dół na plantację strączkowej posoli. Wziął motykę i pracował wśród sztywnych jak druty pnączy, dopóki blask słońca nie nabrał niebezpiecznej intensywności. Wtedy wycofał się do swojej jaskini.

Ściany i podłogę pokrywały brunatne maty z włókien posoli. Na końcu jaskini pluskał wesoło chłodny strumyk. Berner był właścicielem hamaka, małej biblioteczki świętych ksiąg i dobrej medjednostki. Rozejrzał się po swoim wygodnym schronieniu i poczuł przypływ rozpaczliwej nudy.

Wziął sobie do stołu miskę posoli. Jeżeli nawet rzadka, szara papka posiadała z początku jakiś urok, straciła go po trzydziestu latach braku odmiany. Była jednak pożywna, a strąki plonowały bez większych starań. Wlepił wzrok w miskę.

— Czego bym nie dał za pomidora — powiedział. - Albo nawet za cuchnącą dynię. A nienawidziłem dyni! — Westchnął i zmusił się do jedzenia.

Właśnie układał się do snu w swoim hamaku, kiedy usłyszał huk obniżających lot silników. Jaskinia zadrżała, kurz opadł z mat. Pognał do wyjścia. Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzał na skraju poletka posoli przysadzisty, czarny statek gwiezdny, schodzący w dół w kwiecie pomarańczowego ognia.

Statek gwiezdny stał cicho w blasku południa. Pnącza posoli pod statkiem tliły się przez chwilę.

Nic więcej się nie stało.

Berner wkrótce wycofał się do jaskini, gdzie panował

względny chłód.

Późnym popołudniem znowu zapuścił się do wylotu jaskini. Słońce wciąż zwalało z nóg, żar podnosił się drżącymi falami od czerwonej gleby. Berner patrzył przez długie minuty, ciężko dysząc w ognistym powietrzu, ale nikt nie nadchodził.

W godzinę po zapadnięciu ciemności, gdy powietrze było chłodniejsze, a bezksiężycowa noc buchała gwiazdami, zdawało mu się, że usłyszał jakiś dźwięk dochodzący ze statku. Krzyk? Czy w ogóle coś słyszał? Jaki dźwięk mógł przeniknąć zbrojony kadłub?

Niedługo potem luk statku obrócił się i opadł, otwierając się.

Od pojazdu rozwinął się pneumatyczny pomost. Schodzący po nim mężczyzna robił imponujące wrażenie. Miał na sobie czarną połyskliwą skórę i tunikę ze srebrnych nitek. Był wysoki i gibki; z jego ruchów biła nieodparta pewność własnej siły. Twarz zakrywała mu maska ze złotych i srebrnych mikrołusek — proteza przymocowana bezpośrednio do mięśni twarzy, równie ruchliwa jak skóra, którą zastępowała. Jej rysy były nieprawdopodobnie szlachetne, nieludzko regularne.

Berner ostrożnie wyjrzał z jaskini.

Gość wykonał swobodny gest pozdrowienia i postąpił

naprzód.

— Dobry wieczór — powiedział donośnym głosem, równie pięknym, jak jego maska.

— Dobry wieczór, panie… — głos Bernera załamał się.

Gość uśmiechnął się, maska zamigotała w świetle gwiazd.

— Piękna noc. To na pewno jedna z rzeczy, które wynagradzają ci pobyt tutaj. Gdzie, jeśli wolno spytać, są twoi towarzysze?

Berner nie był przygotowany na tak bezpośrednie pytanie i odpowiedział otwarcie:

— Nie ma tu nikogo poza mną. To pusty świat.

— Doprawdy? To skandal. Nie czujesz się samotny? -

Pośrodku maski błyszczały ciemne oczy; głos wyśpiewywał dalej. - Ale, gdzie moje maniery? Nazywam się Warven Manolo Cleet, obywatel Dilvermoon, obecnie w podróży celem odpoczynku i odświeżenia. A ty?

— Eee… Brat Berner, świecki czciciel Srogiego Misterium.

— Berner zawahał się przez chwilę. Wymagano od niego czegoś więcej, odczuwał to tak silnie, jakby Cleet szarpał go niewidzialnymi hakami. - Och! — powiedział w końcu. - Zechce pan wejść?

— Więc jesteś tu sam. Nie miewasz gości?

Cleet rozsiadł się dumnie przy stole Bernera. Bez wahania zajął jedyne krzesło.

— Statek wahadłowy Misji zatrzymuje się tu co pięć lat.

Cleet pochylił się w napięciu do przodu.

— Ach tak? Kiedy statek ostatnio tu zawitał?

— Rok temu. Słyszał pan o Srogim Misterium?

— Owszem — odparł Cleet, odprężając się. - Słyszałem o waszej sekcie. - Na metalowych wargach drżał szyderczy uśmiech. - Wielbicie bożka… nagiego demona, zgadza się? Leżącą kobietę o rozchylonych nogach, z nożami zamiast sutek. Uważacie seks za śmiertelny grzech. W najbardziej dosłownym sensie. Czyż nie tak?

— Świątynia jest alegorią, nie bożkiem. - Mimo iż tyle razy wątpił, Berner poczuł się urażony ugrzecznioną pogardą Dilvermoonczyka. - To prawda, uważamy, że uprawianie seksu z kobietami samo w sobie stanowi karę.

— A co z uprawianiem seksu z mężczyznami?

— Różnica teologiczna jest tu niewielka. Mężczyźni używają siebie nawzajem jako kobiet. W naszym przekonaniu szczegóły fizjologiczne nie umniejszają grzechu.

— Rozumiem. - Cleet najwyraźniej czynił wysiłki, aby się nie roześmiać. - Dlaczego jesteś pustelnikiem? Inni członkowie twojej sekty dobrze prosperują w zamieszkałych światach.

Cleet dotknął teraz czułego miejsca. Berner zacisnął szczęki i odwrócił wzrok. Gość w końcu wybuchnął śmiechem, brzmiącym jakoś niemiło, pomimo całej srebrzystej doskonałości tonu.

— Rozumiem. Co z oczu, to z serca; tak to sobie wymyśliłeś? Czy okazałeś się szczególnie czuły na kobiece wdzięki? Szczególnie słaby w swej wierze? — Oczy Cleeta błyszczały.

— To nie powinno pana interesować, obywatelu Cleet — wycedził sucho Berner.

Cleet pochylił się do przodu i nieruchome kontury jego maski zafalowały niczym stopiony metal, migocąc niemożliwymi do odczytania uczuciami.

— Mylisz się. - W ręku Cleeta pojawił się nerwopał.

Wycelował w pierś Bernera. Berner, przerażony, wpatrywał się w broń.

— Nie mam nic, co warto by ukraść…

Cleet wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Myślisz, że jestem złodziejem? — zachichotał gardłowo, potrząsnął głową. - Nie, nie. Podoba mi się, kiedy inni mi służą, a ty jesteś jedynym sługą, na jakiego mogę liczyć w tym brzydkim małym światku, a więc… musisz poświęcić się nowemu misterium.

Berner cofnął się.

— Przykro mi, nie mogę wziąć na siebie żadnych dodatkowych zobowiązań. Moje modlitwy… praca w polu…

— Teraz ja jestem twoim bogiem, pustelniku — powiedział

Cleet. Pociągnął za spust nerwopału.

Berner poczuł się nagle jak potępieniec. Koszmar zaatakował wszystkie jego zmysły. Dźwięk nie do opisania rozszarpywał mu uszy, przeszywał mózg ostrzami ohydy. Cleet przybrał postać tak odrażającą, że nigdy potem nie mógł przypomnieć sobie jej kształtów. Usta wypełniał mu smak robaczywej zgnilizny, dławił się wyjątkowo ohydnym smrodem. W jego nerwach krzyczał ogień dygocącymi falami agonii. Rzeczywistość zniknęła. Nie istniało nic prócz bólu, wypełniał cały wszechświat po brzegi i trwał tak długo, aż Berner zapomniał, co było jego źródłem.

Kiedy to się skończyło, leżał na podłodze w kałuży wymiocin i moczu i był innym człowiekiem.

— Zmieniłeś zdanie? — zapytał Cleet.

— O tak — powiedział Berner.


Cleet pozwolił Bernerowi obmyć się i włożyć inną suknię, po czym zabrał go na statek.

Wnętrze pojazdu urządzone było luksusowo, z grubymi dywanami i ścianami w delikatnych pastelowych barwach. Wolnoobrotowe pole schodowe w centralnej studni statku uniosło ich do pomieszczenia na dziobie. Tu ściany były z czystego stopu metali, usiane soczewkami holoprojektorów. Z jednej strony umieszczono metalowe drzwi z iluminatorem z pancernego szkła.

Środek podłogi zajmowało okrągłe, plastykowe łóżko wodne. Leżała na nim naga kobieta z udami poplamionymi krwią. Nie poruszała się, ale oddychała.

— Twoje pierwsze zadanie — powiedział Cleet i wskazał leniwym gestem na kobietę. - Obmyj ją wężem i zanieś do medjednostki na dole w ładowni. - Zwrócił ostre spojrzenie na Bernera. - Trzymaj swój kolec w spodniach, pustelniku. Albo raczej pod suknią. Tak, tak, wiem o waszych religijnych zakazach, którym, jak sądzę, jesteś nadal wierny; ale ostrzegam — z pewnych moich udogodnień nie mam ochoty korzystać wspólnie z pomocnikiem.

— Nie tknąłem kobiety od trzydziestu lat — powiedział

Berner.

— Właśnie to wzbudza mój niepokój — stwierdził Cleet.

Uśmiechnął się krzywo i wyszedł.

Berner stał przez chwilę w ciszy, zmieszany, zastanawiając się, jak bardzo świat się zmienił w tak krótkim czasie.

Spojrzał w dół, na kobietę. Była blada, matowosrebrne włosy miała krótko obcięte, harmonijnie umięśnione ciało, pełne piersi, dość wąskie biodra. Pod jej skórą wykwitały sińce. Pachniała krwią i potem.

Jedno ramię nienaturalnie wygięte przygniatała sobą. Nachylił się i odwrócił, aby uwolnić ramię. Dostrzegł błysk metalu na jej karku — owalną powierzchnię implantu przyłączającego psychokłębek.

— Bestialstwo — powiedział do siebie Berner ze wstrętem.

Rozejrzał się po pokładzie. W ukrytej ściennej szafce znalazł nawinięty na szpulę wąż. W wiadrze znajdowała się szczotka z miękkim włosem i dozownik mydła.

Kiedy nacisnął przycisk, wytrysnęła ciepła woda. Tak delikatnie jak umiał oczyścił oblepiający ją brud. Kiedy skończył, skierował wąż na resztę pomieszczenia. Dotknął innego guzika i z węża powiało ciepłe powietrze.

Wkrótce była sucha. Podniósł ją, a ona legła nieruchomo na jego piersi. Jej skóra miała wspaniałą jedwabną miękkość, na co starał się nie zwracać uwagi.

Wszedł na pole schodowe i został przeniesiony na dół do ładowni. W rogu pomieszczenia stała duża medjednostka.

Położył kobietę na płycie medjednostki. Poczuł lekkie muśnięcie osobliwego uczucia. Zmarszczył brwi. Czy to możliwe, aby chciał przedłużyć chwilę tego ciepłego kontaktu?

— Nie oszukuj się, bracie Bernerze — wymamrotał. Opuścił płytę do wnętrza komory diagnostycznej. Stał przy okienku medjednostki, przyglądając się, jak pijawki czujników pełzną po ciele, szacując uszkodzenia. Tablica odczytów rozbłysła na krótko bursztynowymi światłami ostrzegawczymi, ale szybko przybrała stałą, chłodną, żółtozieloną barwę. Berner uśmiechnął się.

— Powinieneś być zadowolony — powiedział Cleet.

Berner podskoczył; odwrócił się i zobaczył Cleeta, stojącego tuż przy nim. Cleet nachylił się, zajrzał przez iluminator.

— Tak, powinieneś być zadowolony. Musimy mieć nadzieję, ty i ja, że wyzdrowieje. Gdybym potraktował ją odrobinę za ostro i gdyby umarła — wtedy być może musiałbym skorzystać z twojego żylastego ciała. Chociaż byłaby to przykra zamiana. Ta medjednostka jest dostatecznie dobra, aby implantować interfejs kłębka… i poczynić wszelkie inne zmiany, jakich bym sobie życzył. Cóż, masz przynajmniej dobre kości. - Cleet zamrugał groteskowo, jego maska zaiskrzyła się. Wyciągnął rękę i dotknął policzka Bernera. Berner cofnął się.

Cleet przeniósł uwagę na kobietę.

— Śliczna mała z tej mojej Candypop. Nieprawdaż? - zapytał. - Klon pasażowy. Jej matka komórkowa była królową piękności w jakimś zabitym deskami agroświecie. Pomyśl tylko — milion farmerów odłożyłoby swoje widły od gnoju, żeby starać się o nią — a ona jest moim własnym somanekinem… — Cleet westchnął. Najwyraźniej posiadanie kobiety nie cieszyło go już. Odwrócił się do Bernera.

— Chodź. Pokażę ci twoje mieszkanie.

Berner ociągał się.

— Jeżeli pan pozwoli, wolałbym swoją jaskinię.

Maska Cleeta przybrała nieludzki i niepojęty wyraz. Szarpnął ramieniem i w jego drżącej dłoni pojawił się nerwopał. Berner zwiesił głowę.

— Jak pan sobie życzy — odezwał się słabym głosem.

Usiłował ukryć gniew, ale nie ukrywał strachu.

Maska Cleeta zafalowała, odzyskując na powrót człowieczy wygląd. Nerwopał zniknął.

— Mądrze — stwierdził.


Cleet zaprowadził go do kabiny.

— Zaczekasz tutaj, aż cię zawołam — nakazał i wyszedł.

Drzwi zamknęły się za nim ze szczęknięciem zamka.

Berner nacisnął klamkę; nie był zaskoczony, że nie ustępuje. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na jednej ze ścian wisiała obita płótnem koja; w kącie był zlew i toaleta. Ciemny widekran nad drzwiami dopełniał umeblowania. Z płyty nad jego głową padało światło; po minucie przygasło przechodząc w słabą czerwoną poświatę.

Berner położył się na koi i czekał, aż przyjdzie sen.

Długi czas potem poczuł potrzebę odprawienia swych modłów.

Najwyraźniej nadszedł poranek.

Płyta świetlna rozjaśniła się. Dziwne, pomyślał. Wczoraj o świcie poszedł na górę do świątyni i modlił się jak przez ostatnich dziesięć tysięcy poranków. Usunął kurz z pnączy posoli, zebrał najdojrzalsze strąki. Ten rytuał powinien był się powtarzać do chwili, kiedy ułoży się do snu po raz ostatni.

Wyobrażał sobie, że jego dawne namiętności ostygły doszczętnie w pustce tego świata, że jego zauroczenie ciałem zagubiło się w trybach mijających powoli niezmiennych dni i nocy.

Pomyślał o kobietach i zapytał siebie, czy nie był wielkim głupcem.

Mijały godziny. W końcu widekran zapalił się i na Bernera spojrzała złocistosrebrna twarz Cleeta.

— Obudziłeś się?

— Tak — odparł Berner, siadając na koi. - Czy mogę wrócić do mojej jaskini? Jestem trochę głodny. Mógłbym tam zjeść śniadanie albo przynieść tutaj zapas posoli, jeśli by pan tak wolał — nienawidził tonu służalczości w swoim głosie, ale wciąż bał się nerwopału.

Cleet uśmiechnął się, jego twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu.

— Nigdy nie wrócisz do swojej jaskini, pustelniku. -

Wolno potrząsnął głową. - Ale możesz wziąć sobie śniadanie w jadalni, ja już zjadłem. Kiedy skończysz, przyjdź na górę, na pokład astrogacyjny. Porozmawiamy.

Ekran zgasł i drzwi otworzyły się z westchnieniem.

Berner odnalazł jadalnię, podłużną kabinę naśladującą

krzywiznę kadłuba statku gwiezdnego. Wzdłuż zewnętrznej ściany biegł wąski pasek ciemnego szkła pancernego. Berner spojrzał przez szkło. Pnącza posoli omdlewały z wdziękiem w rosnącym upale, a czarny wylot jaskini zdawał się utraconym rajem, nieznośnie słodkim we wspomnieniu. Bernera zdjęła tak gwałtowna żałość, że oczy mu zwilgotniały. W końcu odwrócił się.

Na samym końcu sali stał kontuar zawalony brudnymi naczyniami. Berner usiadł za kontuarem. Odsunęły się osłony, odkrywające terminal autokuchmistrza. Zamówił coś o nazwie proolie, co okazało się ugotowanym ziarnem, oprószonym gorzką, żółtą przyprawą.

Kiedy skończył, ustawił naczynia w sanityzerze. Podszedł do pola schodowego i poszybował w górę, docierając w końcu na pokład astrogacyjny, który był ściśle połączony z mrugającym przenośnikiem.

Cleet stał przed półkulą z przydymionego pancernego szkła, spoglądając na pustkowie z zadumą wygładzającą jego maskę.

— Powiedz, pustelniku — powiedział, zwracając się do

Bernera — czy potrafisz prowadzić cywilizowaną konwersację?

Berner stał splatając ręce w zakłopotaniu.

— Nie pamiętam — odezwał się w końcu. - Minęło wiele czasu.

Cleet zaśmiał się.

— Jesteś przynajmniej uczciwy i skromny, to dwie zalety przydatne osobie o twojej pozycji — chociaż takie przymioty wydawałyby się groteskowe u osoby z moją pozycją. Nie uważasz?

Bernerowi nie przychodziła do głowy żadna bezpieczna odpowiedź.

— Nic nie szkodzi — odparł Cleet. - Nie będę oczekiwał od ciebie zbyt wiele. A więc: powiedz mi, w jaki sposób się tu znalazłeś? Bądź zwięzły, bądź dokładny, bądź zajmujący. - Maska Cleeta nie wyrażała teraz żadnych uczuć. - Siadaj — rozkazał, wskazując na ławę biegnącą wzdłuż kadłuba poniżej rzędu otworów składowych.

Berner usiadł. Nie znajdował w pamięci żadnych słów. Cleet obserwował go wyczekująco, z oczami falującymi ożywieniem w zimnym metalu maski. W końcu Berner przemówił:

— Przybyłem tu trzydzieści lat temu…

Cleet przerwał mu natychmiast.

— Pomyśl tylko! Trzydzieści lat strawionych na niczym.

Ale opowiedz mi o swoim życiu, zanim tu przybyłeś. Pamiętaj, masz mnie zabawić.

— Spróbuję…

Cleet odwrócił się, zdawał się skupiać uwagę na pustkowiu na zewnątrz.

— Mów.

Berner odchrząknął.

— Byłem górnikiem na Silverdollar…

Cleet znowu przerwał.

— Silverdollar. Czy to nie ten zimny świat? Lód i śnieg?

Jakie bestie żyją na Silverdollar?

Berner przypomniał sobie pola lodowe, unoszące się dymy, odległe białe słońce.

— Wiele zwierząt żyje na lodzie — powiedział. -

Wędrowniki, morskie rysie, białe lwy śnieżne… Zabiłem jednego mojej ostatniej zimy na Silverdollar. Przedarł się przez zabezpieczenia ponad moim obwałowaniem i podszedł, szukając pożywienia i ciepła. Zaskoczył mnie śpiącego w łóżku…

Cleet zachichotał, rzucając mu spod oka szybkie spojrzenie.

— Z przyjaciółką? Oho. Oto więc mamy przyczynę twego religijnego zapału. Jakie to banalne, jakie oczywiste, jak przypomina złą zmysłodramę. Ona bez wątpienia nie przeżyła; i ta tragedia pchnęła cię w chude ramiona Srogiego Misterium. Czy nie tak było?

— Mniej więcej. - Odezwały się wspomnienia: odgłos sapiącego zwierzęcia, nieświeży smród jego oddechu, zęby szarpiące ciało. Wstrząsnął nim dreszcz.

— W porządku, oszczędź mi szczegółów. Twoja kochanka umarła, ponieważ wpadła w złe objęcia, a nie dlatego, że seks jest zły; nie rozumiesz tego? — Cleet mówił z irytacją, powracając wzrokiem na pustkowie. - Opowiedz mi o lwach śnieżnych. Jak wyglądają?

Berner otrząsnął się ze wspomnień.

— Tak naprawdę niezbyt przypominają lwy; są długie, chude i bardzo szybkie. Ważą do tysiąca kilogramów, a starsze samce dochodzą do dwóch metrów w kłębie albo i więcej. Pod pewnymi względami przypominają wydry, jeżeli można sobie wyobrazić wydrę, która poluje na małe wieloryby. To znaczy, nie te prawdziwe wieloryby, ale zwierzęta zajmujące ich niszę…

— Mniejsza o wieloryby. Jak rozmnażają się lwy śnieżne?

— Odbywają tarło w bagnach wokół gejzerów; jeśli się dobrze orientuję, rodzą wolno pływające larwy. - Mówiąc to Berner rzucił okiem w stronę najbliższego otworu składowego. Ku swemu zaskoczeniu zobaczył wystający z otworu w zasięgu ręki uchwyt nerwopału Cleeta. Spojrzał na Cleeta, który sprawiał wrażenie, jakby o nim zapomniał. Nie, pomyślał. To pułapka, to zbyt łatwe. Czy Cleet byłby tak nierozważny? Nie. Nerwopał był z pewnością rozładowany albo w inny sposób niezdatny do użytku.

— Mów dalej — warknął Cleet.

— Przykro mi, nie jestem biologiem. - Zmusił się, aby nie spoglądać na nerwopał.

Cleet zasyczał z irytacji.

— Jesteś równie głupi jak ja groźny. - Poruszając się z zawrotną szybkością wyciągnął nerwopał z otworu. - Zajęło ci pięć minut, żeby go zauważyć, a potem się przestraszyłeś. Podejrzewałeś pułapkę? Tak? I co z tego? To była szansa, twoja jedyna szansa, a ty nic nie zrobiłeś. Co z ciebie za trzęsąca się galareta!

Berner zwiesił głowę. Cleet miał rację, powinien był spróbować.

Głos Cleeta stał się łagodniejszy.

— Oczywiście pojąłeś, że jest mało prawdopodobne, abyś przeżył służbę u mnie. Czy nie stało się dla ciebie jasne, jaką mam naturę? Więc czemu nie skorzystać z szansy? Dlaczego nie? Każde inne zwierzę skorzystałoby z takiej szansy.

Cleet otworzył kolbę nerwopału, wysunął komórkę zasilania. Wskaźnik ładowania zabłysnął jasną, jadowitą zielenią. Cleet wsunął ją z powrotem do środka, z trzaskiem złożył kolbę. Berner spoglądał tęsknym wzrokiem na nerwopał.

— No cóż, miałeś rację — powiedział Cleet. - To była pułapka, byłem ciekaw, czy naprawdę pojąłeś, gdzie jest twoje miejsce. W żadnym razie nie zdołałbyś dosięgnąć nerwopału przede mną. Jestem dla ciebie o wiele za szybki. Posiadam najlepsze modyfikacje mięśniowe, jakie można dostać za pieniądze.

Wycelował z nerwopału; jego palec drżał na spuście.

— Mógłbym ukarać cię za twoje tchórzostwo — powiedział.

Jego maska wyrażała teraz spokój, chłodny i pełen dystansu. Berner, na wpół odwrócony, podniósł ręce w bezcelowej obronie. Cleet wykonał ręką błyskawiczny ruch i nerwopał zniknął.

— Jednak nie zrobię tego; nigdy nie pozbyłbym się stąd tego zapachu. Poza tym teraz, kiedy wiemy, jakim jesteś tchórzem, będziemy wszyscy mogli się odprężyć, nieprawdaż?

Oddech Bernera zabrzmiał jak westchnienie.

— Jesteś słabym zwierzęciem, pustelniku, ale wszyscy jesteśmy zwierzętami, niczym więcej, a czasem mniej. - Cleet znowu patrzył na pustkowie. - Często mniej. Zwierzęta żyją, kopulują, umierają, bez żadnej refleksji nad czasem, który ma przyjść i nad czasem, co mija. Palą się jaśniej niż większość myślących stworzeń. Dziwi cię moja pewność? W takim razie pokażę ci, co mam na myśli. Idź i przyprowadź Candypop. Jest za różowymi drzwiami w ładowni.

— Dokąd mam ją przyprowadzić? - zapytał Berner, czując się kompletnie pokonany.

— Do łóżka, oczywiście.


Berner zastukał do ciężkich metalowych drzwi, ale jego kostki nie wydały niemal żadnego dźwięku. Drzwi otworzyły się jednak natychmiast i stanęła w nich wciąż naga Candypop.

— Tak? — powiedziała dźwięcznym kontraltem. Zauważył, że jej oczy mają barwę czystego, ciemnego bursztynu i że jest o wiele piękniejsza niż mu się przedtem wydawało. Biła od niej witalność — zaskakująca w tych okolicznościach.

— Cleet mnie przysłał, żebym cię przyprowadził — wymamrotał.

— W porządku — odparła. Kiedy nie poruszył się od razu, ujęła jego ramię w mocnym uścisku i obróciła go w kierunku pola schodowego. - Nie pozwólmy mu czekać — powiedziała. - To byłaby głupota.

Ruszyła w stronę pola długimi, pełnymi wdzięku krokami.

Berner przyspieszył, aby dotrzymać jej kroku.

— Przepraszam — powiedział, kiedy weszli na pole i unosili się w górę.

— Za co? — wydawała się prawdziwie zaciekawiona.

— Za wykonywanie jego poleceń… jakiekolwiek one są. -

Berner starał się wstrzymywać ogień swego gniewu, aby zachować go do czasu, kiedy będzie mógł go rozniecić w buchający płomień.

— Nie bądź niemądry — powiedziała, zanim dotarli do szczytu pola. - Kto mógłby się oprzeć tak potężnemu monstrum?

Weszła do środka i usadowiła się na plastykowym łóżku, jak gdyby robiła to przedtem tysiące razy. Berner podziwiał jej odwagę; żałował, że nie może czuć się tak nieustraszony, jak zdawała się być ona.

— Teraz — powiedział Cleet do Bernera — pozwól, że pokażę ci moją bibliotekę. - Podszedł do zamkniętych drzwi, nacisnął dłonią płytkę otwierającą. Drzwi z sykiem przesunęły się na bok.

Berner wszedł za Cleetem do małego pomieszczenia. Cleet odwrócił się, omiótł cały pokój gestem ręki. Trzy ściany pokoju wypełniały rzędy małych komór stazyjnych; tysiące małych przegródek oszklonych z przodu.

— Moja kolekcja — oświadczył, a jego maska zalśniła radością. - Spójrz tutaj — wskazał dotykając płytki czołowej jednej z komór. Zapaliła się, wyświetlając zielone znaki pisane w kanciastym alfabecie Dilvermoon: SUCCISA PRATENSIS, samiec i samica.

— Nie rozumiesz?

— Nie, obywatelu Cleet — odparł Berner.

Cleet dotknął następnej płytki czołowej, na której wyświetlił się napis: TURSIOPS TRUNCATUS, samiec i samica.

— Psychokłębki, pustelniku! Spuścizna po moim przodku, który także miał niekonwencjonalne gusty. - Cleet przysunął bliżej twarz i Berner poczuł zapach perfumowanego rozkładu, jak gdyby Cleet gnił pod swoją piękną maską. - Krew krąży we mnie wolniej niż w żyłach moich przodków. Trzymam tutaj dusze dziesięciu tysięcy stworzeń. Większość to ziemskie formy życia, choć posiadam też wiele obcych. - Cleet zaśmiał się i popchnął płytkę, która złożyła się do środka. Wyjął dwa psychokłębki leżące w komorze, dwa podłużne twory z metalu i czerwonego plastyku w kształcie skarabeuszy.

Skierował się do wyjścia.

— Nie zamknę drzwi na zamek; ale jeżeli mi przeszkodzisz, przygotuj się na ból. Możesz się przyglądać, jeżeli chciałbyś zrozumieć. - Nieodgadniony wyraz przemknął przez złocistą maskę. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Berner z początku powstrzymywał chęć spojrzenia przez iluminator z pancernego szkła. Stał przed ścianą i dotykał płytek czołowych. Odkrył, że za drugim dotknięciem wyświetla się zaopatrzony w podpis obraz stworzenia, którego psychikę zamknięto w znajdujących się wewnętrz psychokłębkach. Tam tygrysy, ówdzie krokodyle, jeszcze gdzie indziej uzbrojone w kły obce drapieżniki o sześciu długich nogach i wspaniałym upierzeniu.

Za trzecim dotknięciem wyświetlił się przyprawiający o mdłości opis zachowania seksualnego obcego drapieżnika. Berner oglądał tylko przez chwilę, potem zadrżał i odwrócił się. Miał nadzieję, że Cleet nie użyje akurat tego zestawu psychokłębków: kobieta nie przeżyłaby tego doświadczenia.

Wspaniała błękitna jasność przyciągnęła go w stronę iluminatora. Podszedł, chociaż czuł z góry pretensję do Cleeta — i do samego siebie za uleganie tak niezdrowej ciekawości.

Holoprojektory stworzyły podwodny świat. Wysokie zielono-czarne pasma wodorostów chwiały się w rytm leniwych prądów. Maleńkie srebrne rybki migotały wśród długich liści. Błękitne światło padało poprzez las wodorostów nieprzerwanym potokiem promieni, oświetlając parę unoszącą się w wodzie na środku przemienionej kabiny.

Długie ciało Cleeta było mocno umięśnione, jak gdyby spędził dużo czasu w stymulatorze tkanek. Pełne usta kobiety wygięły się w szerokim, nieruchomym uśmiechu. Popłynęła w objęcia Cleeta, wtórując jego pchnięciom szybkimi, wdzięcznymi ruchami. Cleet zadygotał, a z jej śmiejących się ust wyleciał strumień srebrzystych banieczek.

Berner odwrócił się od iluminatora czując pewien niesmak, chociaż nie zobaczył nic złego czy brutalnego. Usiadł w kącie i zastygł w oczekiwaniu.

Kiedy Cleet przyszedł po niego, drzemał w najlepsze. Cleet szturchnął go butem. Berner potrząsnął głową, skoczył na równe nogi.

— Przepraszam — powiedział.

Na masce Cleeta pojawił się wyraz niezadowolenia, wyglądało jakby Berner czymś go zirytował.

— Znudziło cię moje przedstawienie?

Berner nie wiedział, co odpowiedzieć.

— Nieważne — stwierdził Cleet. Włożył psychokłębki z powrotem do ich komory stazyjnej. - Do roboty.

Zaprowadził Bernera do kabiny, gdzie kobieta leżała nieruchomo na łóżku, patrząc w sufit.

— Wiesz, co robić — powiedział Cleet. - Dziś wieczorem nie będzie potrzebowała medjednostki; oczyść ją tylko. Aha, i tym razem dopilnuj, żeby uczesała włosy. Uperfumuj ją, umaluj jej usta na czerwono. Zabierz ją do jej pokoju w ładowni, znajdziesz tam, co trzeba. Doprowadź ją do porządku. Potem idź do swojej kabiny. Nie chcę, żebyś mi się kręcił pod nogami.


Po odejściu Cleeta Berner odwinął wąż schowany w ścianie.

Kiedy zalała ją woda, kobieta drgnęła i odsunęła się.

— Przestań na chwilę — powiedziała stłumionym głosem. -

Czuję się jak nagrodzony na wystawie wieprz, który właśnie wyszedł z błota. Czy w innym życiu zajmowałeś się myciem wieprzy?

Berner zamknął dopływ wody.

— Jeśli dobrze pamiętam, nie — powiedział przepraszającym tonem.

Usiadła i przetarła twarz rękami. Dłonie jej drżały.

— Pozwól mi przynajmniej wstać.

— Oczywiście — powiedział Berner.

Podczas kiedy on trzymał wąż tak, żeby woda delikatnie spływała, ona szorowała ciało szczotką, aż jej blada skóra poróżowiała.

Obserwował z niechętną satasfakcją jak jej ciało wolno przybiera kolejne wdzięczne pozy, gdy osuszał je ciepłym powietrzem.

— W porządku — stwierdziła w końcu. - Wracajmy.

Jej kabina była zakurzonym pomieszczeniem z zaśmieconą toaletką w kącie, pozbawionym innych mebli prócz łóżka. Łóżko miało płytkie wgłębienie w kształcie kobiecego ciała i przezroczystą osłonę. Usiadła na jego brzegu, pozornie spokojna.

Na toaletce znalazł słoiczek pomady do ust i wysadzany kamieniami grzebień. Niepewnie wyciągnął w jej kierunku rękę z grzebieniem. Potrząsnęła spokojnie głową.

— Byłbyś tak uprzejmy? — odwróciła się, prostując plecy i podnosząc głowę.

Podniósł grzebień i przeciągnął po jej włosach; zęby zatrzymały się na splątanych kosmykach.

— Uważaj — powiedziała. - Czy uwierzysz, że był czas, kiedy mogłam usiąść na swoich włosach? Splatałam je w warkocz gruby jak moje ramię i rozpuszczałam go tylko dla moich kochanków.

Męczył się ze splątanymi włosami, skupiając całą uwagę na tym zadaniu, aby nie zauważać, że dotyka pięknej, nagiej kobiety.

Stopniowo plątanina poddała się jego wysiłkom i włosy stały się gładkie i lśniące.

Przerwał, czując przemożną chęć, aby robić to dalej. Odwróciła się do niego i spojrzała mu w oczy ze szczerą ciekawością.

— Byłeś delikatny — stwierdziła. - A Cleet powiedział mi, że jesteś wyznawcą kultu, który nienawidzi kobiet.

— Nie — odparł. - Nie kobiet. Tylko aktu parzenia się z nimi. Kobiety nic nie mogą poradzić na to, czym są. - Czuł dziwną obojętność i jego własna wypowiedź wydała mu się nagle trochę głupawa, trochę naiwna.

Jej wzrok ochłódł.

— Czym są, według ciebie?

— Bramą do życia… lecz także bramą do śmierci. - Jego słowa zdawały się blade i nieprzekonywające.

Nagle uśmiechnęła się dziwnym wykrzywieniem ust, w gorzkim rozbawieniu.

— Cóż, w moim przypadku masz rację przynajmniej w połowie. Weź mnie do łóżka, a Cleet cię zabije.

Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Po chwili przyniósł pomadę do ust i leżący koło niej mały, ostro zakończony pędzelek. Podał jej obie rzeczy.

— Spróbuj sam — powiedziała i uniosła twarz, zamykając oczy.

Jego palce uspokoiły się, kiedy pędzelek podkreślał spokojną krzywiznę jej ust; i czuł przypływ jakiegoś niemal niemożliwego do zniesienia uczucia. To nie jest żądza, pomyślał. Zapomniałem, jak się ją odczuwa, czyż nie?

— I perfumy, tak powiedział — przypomniała Bernerowi, kiedy skończył. Nieźle mu poszło z jej ustami; lśniły aksamitnym szkarłatem. Osobliwe wspomnienie przemknęło mu przez myśl: przypomniał sobie, że w niektórych światach modne kobiety malowały sobie sutki.

Odwrócił się i przebierał wśród buteleczek perfum, które zapełniały toaletkę, aż znalazł coś, co mu się spodobało, słodki kwiatowy zapach z ziemską nutą. Umoczył palec w perfumach, dotknął pulsującego miejsca u podstawy szyi — a potem, po chwili, miękkiej, delikatnej skóry pomiędzy piersiami. Cofnął gwałtownie rękę, jak gdyby mogła go oparzyć.

— Wybacz — powiedział czując, jak twarz mu płonie.

— Jestem raczej przyzwyczajona — powiedziała, śmiejąc się cicho. Dźwięk ten nie miał w sobie ani śladu wesołości. - Musiałbyś pozwolić sobie na dużo więcej — i brutalniej, zanim byś zapracował na moją wrogość.

Nagle zapadła się w sobie; oczy jej wypełniło ogromne zmęczenie.

— No, teraz muszę spać — i pozwolić, żeby łóżko mnie odżywiło — jeśli mam mieć nadzieję na odzyskanie sił. Bardziej boli, kiedy jestem zmęczona.

— Jak możesz myśleć o tym tak trzeźwo? — Berner poczuł silny, szczery żal.

Wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała. W końcu westchnął i wstał.

— Jeśli chodzi o mnie, tak boję się Cleeta, że nie czuję niczego poza tym.

— Cleet wie, jak kontrolować swoją własność, na tym polega jego geniusz. - Położyła się, kładąc nogi we wgłębieniu łóżka.

— Musisz go nienawidzić — powiedział i natychmiast poczuł zmieszanie z powodu tak głupio oczywistej uwagi.

— Nienawidzić? - mruknęła. - Czy go nienawidzę? Nie wiem… To tak jakby nienawidzić tajfun, który zatopił twoją łódź, choroby, która kradnie ci zdrowie. Jakby nienawidzić śmierci lub bólu. Bezsensowne, nie sądzisz? — Zamknęła oczy.

Zaciągnął osłonę łóżka i przyglądał się drucikom wypełzającym z ukrytych wnęk. Grube plastykowe wężyki pełne odżywczego płynu przytwierdziły się do jej przegubów. Przewody nie grubsze niż srebrne nitki zatonęły w tuzinach miejsc jej ciała. Łóżko pracowało nad utrzymaniem jej napięcia mięśniowego, wprawiając jej ciało w delikatny, falujący ruch. Uśmiechnęła się, jej plecy wygięły się lekko.

Poruszała się jak gdyby w ramionach niewidzialnego kochanka.

Odwrócił się i uciekł.

Cleet uwalniał go z kabiny o różnych porach, pozwalał mu coś zjeść, po czym rozkazywał, aby przyprowadził kobietę.

Coraz częściej Berner ulegał pokusie przyglądania się. Wmawiał sobie, że to holoprojekcja tak go fascynuje; za każdym razem komora stawała się innym światem, wspaniałym, straszliwym lub niezrozumiałym.

Czasami Candypop zdawała się czerpać przyjemność z tego aktu. Na jej twarzy wstyd walczył z pożądaniem, uśmiech z płaczem. Czasem krzyczała bez przerwy, a jej rysy zastygały w lęku i grozie. Najczęściej z wyrazu jej twarzy nic nie dało się odczytać.

Po wyczerpaniu się psychokłębka często na chwilę traciła przytomność. Najbardziej obce stwory Cleeta wprawiały ją w stan podobny do śpiączki, trwający czasem godzinami.

Niekiedy wychodziła bez obrażeń, ale zazwyczaj Berner musiał zanosić ją do medjednostki, aby wyleczyć stłuczenia, zwichnięcia i pomniejsze złamania.

— Jak możesz to znosić? - zapytał pewnego ranka, pomagając jej zejść z płyty. Wzruszyła ramionami.

— Jakie mam inne wyjście?

— Nie wiem — odparł Berner z ociąganiem. Wydawało się to potwornie niesprawiedliwe. Była tak miłą i niewinną osobą, a cierpiała tak szkaradną niewolę. - Czy nigdy nie bywa lepiej?

— Czy Cleet dał ci już swój wykład na temat cyklicznej natury bogactwa? Nie? Cóż, okrucieństwo także ma swoje cykle. - Posłała mu zmęczony uśmiech. - Czasami ubiera mnie w klejnoty, daje mi podarki i zachowuje się jak uwielbiający mąż.

— Tak jest lepiej, prawda?

— Wcale nie — odpowiedziała.

W miarę jak mijały tygodnie, Cleet stawał się mniej rozmowny, zdawał się znajdować mniejszą przyjemność w szokowaniu lub straszeniu Bernera.

Teraz zdarzało się, że spędzał noc bez kobiety, a w końcu mijały całe dnie, kiedy nie zabierał jej forpiku. Za to przesiadywał na pokładzie astrogacyjnym, wyraźnie zajęty swoimi myślami.

Cleet nie zamykał już Bernera w kabinie, najwyraźniej upewniwszy się, że jest nieszkodliwy. W każdym razie pole schodowe nie pozwoliłoby mu się dostać do żadnego z chronionych obszarów, tak więc Berner poruszał się tylko po ładowni i górnym pokładzie. Zaczynał się niecierpliwić.

Kiedyś odwiedził kobietę, kiedy spała swoim wymuszonym snem. Wydała mu się nieodparcie piękna, leżąc w łóżku jak klejnot w szkatułce. Wyszedł, zanim się obudziła i nigdy więcej nie naruszał jej prywatności.

Pożądał tej kobiety; w końcu był w stanie przyznać się do tego przed samym sobą. Było mu jej żal, a uczucie to wkrótce przerodziło się w pożądanie. Jednak ostatecznie ani żądza ani litość nie wydawały mu się na miejscu: była, jak i on, tylko jeszcze jednym zwierzęciem schwytanym w pułapkę, zabawką. Pomimo całej swej piękności, pomimo całej swej odwagi.

Jedyną rozrywkę znajdował na górnym pokładzie, wertując bibliotekę dusz Cleeta. Godzina po godzinie oglądał wyświetlane obrazy i czasami wydawało mu się, że wszechświat jest zapełniony wyłącznie kopulującymi zwierzętami, rozpaczliwie uchodzącymi przed śmiercią w ten jedyny sposób, jaki był dla nich dostępny.

Cleet czasami pozwalał mu zjeść obiad w mesie statku, przy długim, czarnym, lakierowanym stole. Berner zajmował miejsce na końcu tego stołu.

Zwykle Cleet jadł w czujnym milczeniu, obserwując Bernera z bezosobowym natężeniem. Tego wieczoru jednak był rozmowny.

— A więc, pustelniku, opowiedz mi o swej wierze. Słabi bez końca wymyślają podobne religie, usprawiedliwiając własną słabość. Ale odrzucenie seksu? To wydaje się uniwersalnie nieatrakcyjne. Jak zdobywacie wiernych?

Berner spojrzał nieufnie na Cleeta.

— Mądrość sama przychodzi do wybranych.

— Ach, tak? W takim razie powiedziałbyś, że ja jestem niemądry? Albo niewybrany?

— Nie ośmieliłbym się… - odparł Berner, spoglądając w dół na swój talerz.

— Całkiem słusznie! Ale proszę, wypowiedz się swobodnie.

Być może, nawrócisz mnie. Dlaczego musimy powstrzymać się od seksu?

Berner, nieszczęśliwy, wciągnął powietrze.

— Mogę tylko zacytować Bezimiennego: „Pomyśl o amebie.

Czy ona umiera? Nie zna przelotnej przyjemności parzenia się ani wiecznego strachu przed grobem”.

— Żadne zwierzę nie boi się śmierci. - Cleet wypowiedział to niemal delikatnym głosem.

— Być może nie, dopóki śmierć nie nadejdzie. Wtedy…

— Ale czy ten Bezimienny nie został zamęczony?

— Tak, na Aragonie, przez tłum rozwścieczonych ladacznic.

Nasza wiara nie obiecuje nieśmiertelności w tym ciele, chociaż czciciele zanotowali znaczne przedłużenie życia. Zdarzają się wypadki, nadal panuje przemoc. Mamy nadzieję zachować życie duszy. Jesteśmy realistami.

Cleet zaśmiał się swoim pięknym, niezdrowym śmiechem.

— Realiści! Powiedz mi, ile masz lat?

Berner przygarbił ramiona.

— Sto siedem standardowych. Ale późno przybyłem do

Misterium.

Cleet zaśmiał się znowu.

— Smarkacz. Posiwiały smarkacz. Mógłbyś tu przeżyć jeszcze ze sto — i to nie na pewno. Widziałem twoją medjednostkę; bardzo prymitywna, doprawdy bardzo. Ja urodziłem się 863 lata temu na Green. I miałem przynajmniej dziesięć tysięcy kochanek; dzięki temu czuję się jeszcze bardziej młodzieńczo. I jak teraz wygląda twój realizm?

Berner nie odpowiedział.

— Wiem, co myślisz — powiedział Cleet. - Myślisz

„Bogactwo”. I, oczywiście, masz rację. Bogaci nie muszą umierać, dlaczego więc mielibyśmy się zastanawiać nad stanem naszych dusz? Czy masz odpowiedź?

— Nie — wymamrotał Berner.

— Nie, oczywiście, że nie masz. - Cleet zamyślił się, spokój rozlał się po jego lśniącej masce. - Ale myślisz sobie: „Jeżeli Cleet jest tak bogaty, co robi w tym pustym świecie, z nudnym bigotem jako służącym?” — Ramiona Cleeta drgnęły, zamrugał gwałtownie. - Nie doświadczyłeś osobiście bogactwa, więc wybaczam ci twoją ignorancję. Widzisz, bogactwo ma naturę cykliczną. Prawdziwy bogacz przechodzi przez następujące cykle: gromadzenie, a potem wydawanie. Jakiż użytek z bogactwa, jeśli nie można za nie kupić rozrywek? A im bogatszy się stajesz, w tym droższych gustujesz rozrywkach.

Bernera przerażał wyraz twarzy Cleeta, zarazem zrozpaczony i gniewny. Wbijał wzrok w resztki jedzenia i miał nadzieję, że Cleet nie zechce złagodzić swego bólu, zadając go jemu.

Cleet był jednak myślami gdzie indziej, zatopiony w jakichś gorzkich wspomnieniach. Mówił dalej z zadumą:

— Tak więc znalazłem się na dole cyklu. Nie posiadam nic oprócz tego przeklętego statku, kawałka ładnego ciała, kilku zabawek — i ciebie, oczywiście. Gdybym mógł, zabrałbym statek do Dilvermoon i sprzedał, ale jest dostrojony do mojej osoby i beze mnie umrze. Poza tym tropią mnie złośliwi wrogowie i akurat teraz w Dilvermoon nie jest bezpiecznie.

To równie dobre miejsce jak każde inne, aby czekać, aż nie poczynię nowych planów. Po co bez celu przemierzać pustkę? - Po chwili uśmiechnął się, jakby jego wspomnienia przybrały przyjemniejszy obrót. - Mój szanowny przodek dał mi ten statek podczas mego Roku Męskości, dawno temu. Bardzo dawno temu. Miesiąc później otrułem go i wziąłem swoje dziedzictwo. Naprawdę stałem się mężczyzną.

Nastała cisza. Po jakimś czasie Cleet podniósł się i poszedł na górę do swego prywatnego apartamentu.

Berner ukrył twarz w dłoniach i trwał tak, póki nie przestał dygotać.

Tego wieczoru Cleet przybrał postać wielkiego węża zamieszkującego świat piasku i cierni. Obszedł się z kobietą wyjątkowo okrutnie, więc kiedy skończył, była zakrwawiona.

Berner ukrył gniew, kiedy Cleet wywołał go z biblioteki.

— Do medjednostki? — zapytał.

— Czemu nie — odpowiedział Cleet z odcieniem znudzenia i odszedł.

— Nie zawsze byłem tchórzem, Candypop — wyszeptał Berner, pomagając jej się umyć.

Podniosła na niego wzrok, uśmiechając się lekko.

— Dlaczego nazywasz się tchórzem? Co mógłbyś zdziałać przeciwko Cleetowi? On już nie jest człowiekiem, stał się zbyt silny, zbyt szybki, zbyt okrutny. Żadna nieprzetworzona istota ludzka nie mogłaby go pokonać.

Kiedy pomagał jej podnieść się na nogi, oparła się o niego i czuł przy swoim boku nacisk jej piersi. Ku swemu zawstydzeniu poczuł ukłucie żądzy.

Medjednostka uporała się z nią szybko — najwyraźniej rany były powierzchowne — tak, że kilka minut później Berner mógł odprowadzić ją do kabiny.

Cleet wszedł za nimi poruszając się bezszelestnie i zaskakując Bernera.

— Wiesz, prawda? — powiedział miękkim, rozmarzonym głosem.

Berner zrozumiał, że dzieje się coś ważnego, zachodzi jakaś rytualna wymiana. Wymiana jakiejś strasznej wiadomości między Cleetem a Candypop.

Cleet utkwił w Bernerze nieruchome spojrzenie.

— Wszystko się zmienia, pustelniku. Zauważyłeś to nawet podczas swego krótkiego życia. Nie zostaniemy tu już długo.

— Co pan ma na myśli? — Berner nie mógł złapać tchu.

— Zbyt długo przebywałem z dala od mojego życia. A poza tym jestem zmęczony moją Candypop. - Cleet potrząsnął głową, wydawało się, jakby dziwnie zmalał. - Stare zabawki… — powiedział tak cicho, że Berner ledwo dosłyszał słowa.

Odszedł cicho, a Berner drżącą ręką podniósł szczotkę do włosów.

Candypop spojrzała na Bernera. Twarz miała zaskakująco spokojną.

— Nie zwracaj na niego uwagi, Bernerze. On lubi straszyć ludzi, wiesz, to jego hobby. Zanim odleci, wypuści cię stąd i pozwoli ci wrócić do dawnego życia. Nie rób tylko nic, co by go mogło rozgniewać. Nigdy nie postępuj wbrew jego oczekiwaniom, a nic ci się nie stanie. On nie morduje bez powodu. Przeżyjesz, bracie Bernerze.

Chciał jej wierzyć.

— Groził, że przemodeluje mnie w kobietę, jeżeli… -

Wstydził się swego strachu; doprowadzał go do mdłości.

— Jeżeli ja umrę? - potrząsnęła głową. - Nie obawiaj się.

To się nigdy nie stanie, wierz mi. Nie mam zamiaru cię urazić — prawdopodobnie byłaby z ciebie ładna kobieta — ale Cleet ma bardzo… szczególne gusta. Dość osobliwe.

— Ale to brzmiało… to naprawdę brzmiało tak, jakby chciał powiedzieć, że cię zabije.

Pokiwała głową, wciąż nieludzko spokojna.

— Oczywiście, że zamierza mnie zabić. To nie będzie pierwszy raz. Posiada mnie od bardzo dawna. Ale później wsadzi mnie do medjednostki, a ona złoży mnie z powrotem do kupy i będę jak nowa. Mówię ci, on naprawdę nie jest mordercą; to nie jest morderstwo, jeśli nie pozostaje się martwym, czyż nie? Nigdy się mnie nie pozbędzie; jestem idealną kobietą. Dla Cleeta. Ale tobie nic się nie stanie. Uwierz mi.

Berner nagle poczuł pewność, że ona mówi prawdę.

— To dla ciebie okropne — powiedział.

— Nie jest tak źle — powiedziała, wzruszając swymi cudownymi ramionami. - Nigdy nic nie pamiętam z okresu, kiedy jestem martwa.

Lecz po chwili jej opanowanie zachwiało się nieco, a oczy pociemniały.

— Boli tylko umieranie.


Berner poszedł do łóżka pełen współczującego podziwu. Sen długi czas go omijał, a kiedy w końcu zasnął, dopadł go straszliwy koszmar.

Sen nie przestrzegał logiki; przez scenę jego umysłu przepływały oderwane obrazy. Sam Berner nie brał żadnego udziału we śnie. Był widzem, całkowicie pozbawionym własnej woli.

Z pewnej odległości widniała twarz Candypop. Wbijała w niego wzrok. Dostrzegał ją tylko kątem oka, ale to ona stanowiła centrum snu. Po chwili zauważył, że piękna skóra, która pokrywała jej czaszkę, staje się półprzezroczysta tak, że prześwieca przez nie biała kość. Przez tę przezroczystość przepływały mroczne obrazy — rzeka ukrytych emocji nad bladym kamieniem. We wspaniałych oczach czarne jaskinie. W pełnych ustach długie posępne kły śmierci.

Na pierwszym planie snu Cleet przybierał serię niezgrabnych póz w powolnym rytuale. Jego oczy z początku były puste. Otwarte usta zwisały bezwładnie. Wyglądał, jakby został opanowany przez jakąś wewnętrzną formę życia, jakby w jego ciele zamieszkała inna istota, nieco odmienna od ludzkiej i niepewna, jak ludzkie ciało powinno się poruszać. Teraz Cleet stanął na jednej nodze, drugą podniósł wysoko, kołysząc ramieniem za plecami. Ramię podniosło się, przemieściło i stało się kolcem wysuwającym się z tyłu szyi Cleeta.

Sen migotał; Cleet był teraz trującą rybą, pokrytym brodawkami straszydłem o postrzępionych płetwach i oczach martwych jak kamyki. W tym samym czasie był wciąż Cleetem;

Berner rozpoznawał go z mrożącym krew przerażeniem.

Candypop patrzyła spokojnie ze swego oddalenia, jej czaszka płonęła wewnętrznym ogniem.

Cleet zawirował i stał się znowu człowiekiem. Opadł do przysiadu, rozkraczył nogi i Berner ujrzał pająka. Potem węża. Rekina, hienę, obcą istotę o rogach jak brzytwy, potwora z głębin wywijającego mackami. Za każdą transformacją Berner czuł przypływ przerażenia. Miał ochotę krzyczeć, gardło bolało go, jakby miało zaraz pęknąć.

Jednak nie mógł krzyczeć, nie mógł uciekać; i jego bezradność przyciągnęła uwagę Cleeta. Potwór obserwował teraz Bernera błyszczącymi oczyma. Transformacje nabierały wstrząsającego tempa, kształty zmieniały się szybciej i szybciej. Berner nie mógł już ich rozpoznać; widział jedynie oczy, które zaczęły się zbliżać.

Był pewien, że zaraz umrze. Usiłował przenieść uwagę na Candypop… i wtedy zobaczył coś, co go ocaliło.

Ponad czaszkę i jej zanikającą otoczkę pięknego ciała podniosła się inna twarz. Młoda kobieta, uśmiechnięta, pełna radości życia. Jej oczy były ciepłe i niewinne. Ufne.

Rozpoznał ją z wysiłkiem. Jakimś cudem ujrzał Candypop taką, jaka była, zanim posiadł ją Cleet.

Jego przerażenie przygasło, zastąpione bolesnym smutkiem.

Obudził się ze łzami na policzkach i nieodpartą potrzebą

ujrzenia jej.

Do czasu kiedy stanął nad jej łóżkiem, łzy zniknęły, ale ból pozostał. Leżała nieruchoma i w sztucznym spokoju narkotycznego uśpienia ujrzał młodą kobietę ze swego snu. Zerknął na czasomierz łóżka. Za kilka sekund rurki i przewody wycofają się z jej ciała.

Łóżko trzasnęło i zabuczało. Oprzyrządowanie odpadło. Powieki kobiety zatrzepotały i Bernerem owładnął niebezpieczny impuls. Czuł, że coś popycha go do dokonania jakiegoś aktu czułości, choćby drobnego, więc pochylił się nad łóżkiem i dotknął wargami jej ust… czując niedorzeczną rozkosz, czując przyprawiające o zawrót głowy przerażenie.

Obudziła się, a on pocałował ją, ale jedyną jej reakcją było nieskończenie lekkie potrząśnięcie głową.

Przytaknął, ale pochylił się nad nią znowu, przycisnął policzek do jej policzka i wyszeptał:

— Gdybym mógł cokolwiek zrobić, zrobiłbym to. Zrobiłbym.

— Tak — powiedziała miękko. - Wierzę ci. Tak — podniosła rękę i dotknęła jego twarzy chłodnym, szybkim muśnięciem.

— Tak? — ryknął Cleet, zza pleców Bernera. - Tak? Tak — co?

Berner odskoczył od łóżka, ale Cleet zamachnął się ciężkim ramieniem i jednym uderzeniem rozciągnął go w kącie pokoju.

W ręku Cleeta drżał nerwopał, a Berner szykował się na zejście do piekła.

Głos Cleeta przybrał głuchy ton, jakiego Berner nigdy przedtem nie słyszał.

— Co ci mówiłem, pustelniku? Pamiętasz?

Berner nie był w stanie wydobyć głosu.

— Co mu mówiłeś? - spytała Candypop cichym, rozbawionym tonem.

Berner zerknął na nią. Siedziała na brzegu łóżka, z ciałem wygiętym w łuk w dziwnie prowokującej pozie. Jej twarz promieniała szelmowskim triumfem. Cleet odwrócił się do niej.

— Mogłoby mi przyjść do głowy coś niemiłego. Mógłbym pomyśleć, że ze mnie szydzisz. Mógłbym uwierzyć, że uwodzisz tego prostaka tylko po to, aby mnie rozdrażnić.

— Doprawdy? — zaśmiała się, był to brzydki, drwiący dźwięk. - Chyba nie myślałeś naprawdę, że ten mały tchórz mógłby ci się kiedykolwiek sprzeciwić. Bez wydatnej… pomocy. Chyba tak nie myślałeś?

Cleet wystrzelił z nerwopału.

Berner patrzył, jak dziewczyna upada z łomotem, z twarzą

wykrzywioną nieludzkim krzykiem. Całe jej piękno zniknęło.

Chciał się odwrócić, lecz nie był w stanie.

Kiedy wreszcie było po wszystkim, Cleet wyszedł bez słowa.

Berner pomógł jej przejść do medjednostki i podsadził ją na płytę. Zanim wsunął ją do środka, wziął ją za rękę.

— Dlaczego? Dlaczego wzięłaś winę na siebie?

Wykonała gest przypominający wzruszenie ramion. Jej głos zmienił się w ochrypły szept.

— Mógł cię zabić, a cóż by to była za głupia strata — jest niemal zdecydowany puścić cię wolno. Poza tym przywykłam do tego.

— Dziękuję ci — powiedział niepewnie.

Znowu leciutkie wzruszenie ramion.

— Wobec tysiąca lat, jakie to ma znaczenie?


W bibliotece Cleet ociągał się z decyzją.

— Które powinienem wybrać, pustelniku? — otworzył przegródkę oznaczoną napisem HYAENA EXTRO-BRUNNEA, wyjął kłębki, ważył je w dłoni obserwując Bernera nieprzeniknionymi oczyma.

— Mam użyć tych?

Cisza przedłużała się i Berner czuł nacisk woli Cleeta zmuszający go do odpowiedzi.

— Byłoby zarozumiałością z mojej strony ferować opinię — powiedział w końcu. Cleet uśmiechnął się.

— W porządku. Dobrze powiedziane; wiedziałem, że można cię czegoś nauczyć. Myślę, że poczekamy na nie jeszcze jedną noc. - Odłożył kłębki na miejsce, wziął następną parę. - Dziś wieczór weźmiemy coś słodkiego, jak sądzę. Coś subtelnego. Dla odmiany.

Kiedy Cleet poszedł do niej, Berner stuknął w płytkę, za którą odłożył kłębki hyaeny. Patrzył na wyświetlacz, czując falę mdłości.

Przez pokrytą zaroślami równinę sunęła na sześciu pniakowatych nogach barczysta bestia, pokryta pancerzem z włóknistych płytek w kolorze błotnistobrązowym. Porastały ją z rzadka rozrzucone kępki włosów. Głowa była nieowłosiona, po obu stronach świńskiego ryja sterczały zakrzywione do góry kły, oczy błyszczały silnym podnieceniem.

Potwór zatrzymał się, podrzucił głowę, rozdymając szeroko nozdrza. Chwilę później ruszył kołyszącym truchtem, a jego pysk pokrył się pianą.

Dopadł samicę na podmokłej łące. Samica, z brzuchem zwisającym ciężko, była drobniejsza i mniej zwinna. Kręciła się w kółko, aby stanąć twarzą do samca. On jednak runął na nią, rozciągając ją na ziemi i odsłaniając jej brzuch. Ciął kłami i w chwilę później zielonkawa masa wypełniająca wnętrze poruszyła się i zaczęła wylewać. Samiec stanął nad ciałem, rozstawił nogi i z jego piersi wysunęło się tuzin cienkich organów. Strumienie żółtego płynu bryzgnęły w dół, na masę.

Kiedy samica była już martwa, masa rozdzieliła się na rój małych larwopodobnych stworzeń, które zaczęły się żywić ciałem swojej matki.

Berner odwrócił się od wyświetlacza. Proces wydawał się odrażający, choć bez wątpienia bestie patrzyły na to inaczej. Pomyślał o Candypop, leżącej pod Cleetem, pustej i martwej. Jak Cleet mógł zrobić coś takiego?

Cleet wziął kłębki z przegródki oznaczonej HYAENA EXTRO-BRUNNEA. Spojrzał na Bernera, jego maska była nieprzenikniona. Zamknął na chwilę oczy, potem je otworzył; pod błyskiem oczekiwania kryła się w nich niepewność — lub przynajmniej tak wydawało się Bernerowi.

— Nieważne. Nieważne — powiedział Cleet, gwałtownie potrząsając głową. - Jak tylko skończymy, pozwolę ci odejść. Z powrotem do twojej jaskini, twojej kobiety z brązu i twoich zabobonów. Jakkolwiek było, starałeś się, jak mogłeś.

Nagle Berner zrozumiał, że Cleet mówi prawdę. Serce zabiło mu w piersi mocnym, urywanym rytmem, ale nie odezwał się.

— Kiedy odlecę… pamiętaj o mnie, pustelniku. - Cleet uśmiechnął się niemal serdecznie i pozwolił, by drzwi same się zamknęły. Berner powiedział do drzwi:

— Tak, będę pamiętał.

Obserwował od początku, zniewolony, z bijącym sercem.

Cleet podszedł do niej. Rozdzielił włosy na karku,

umocował psychokłębek do jej łącznika. Nagle podniosła się na czworaki, poruszając się z obcą sobie prędkością. Cleet wcisnął swój własny kłębek i opadł do tej samej pozycji w niezdarnym przykucnięciu.

Holoprojektory wybrały strumień danych z aktualnie działających kłębków i pokład przemienił się w wąską, mroczną jaskinię. Kawałki gnijącego drewna i kruszącego się gipsu sięgały aż po zalegające wysoko w górze ciemności, a w powietrzu czuć było niemal namacalną wilgoć. Perspektywa Bernera zmieniła się lekko i zdawało mu się, że spogląda w słabo oświetloną przestrzeń pomiędzy ścianami zbudowanymi przez gigantów.

Candypop okrążała teraz Cleeta, a on kołysał się rytmicznie, czekając na nią. Złota maska wyrażała gotowość, czystą i nieskomplikowaną.

Dopiero, kiedy skoczyła na niego i wepchnęła swoje ciało pod jego, Cleet zaczął wydawać się stropiony. Rzucał oczami na boki, maska zamigotała łagodnym zdziwieniem. Lecz psychokłębek działał na niego równie mocno jak na nią więc wbił się w nią, prężąc ciało. Drżał, przywarł do niej, trzymając kurczowo i pompując.

Cleet zdawał się jakby kurczyć, jak gdyby przelewał w nią jakąś istotną część samego siebie, a ona z kolei wydawała się większa, stając się, mimo iż wiła się pod nim, dominującą postacią.

Ześlizgnął się z niej i leżał dysząc; jego zmieszanie rosło, zachmurzając złocistą maskę. Wyraźnie zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.

Candypop odwróciła się i spojrzała na Cleeta; jej oczy ożywiał nowy głód.

Cleet zaczął się podnosić, sięgając do kłębka z tyłu szyi.

Skoczyła; zatopiła swoje mocne zęby w jego gardle. Trysnęła krew; upadł na plecy. Młócił w nią bezskutecznie pięściami, oczy rozszerzyły mu się nieprawdopodobnie, maską wstrząsały konwulsje. Krew pokryła obydwa ciała.

Cleet zebrał resztki sił, zrzucił ją z siebie i wyciągnął z szyi psychokłębek. Poczołgał się w stronę okienka, wpatrując się w Bernera płonącymi oczami, gniew wykrzywiał jego maskę w przerażający kształt.

Berner znieruchomiał, z rękami przyciśniętymi do szkła. Teraz Cleet zabije go w jakiś straszliwy sposób, a kobieta nadal będzie cierpiała. Jaki był głupi myśląc, że może oszukać tak potężną i żywiołową istotę jak Cleet.

Ale kiedy Cleet dotarł do drzwi i spróbował wstać, jego żywotność zawiodła go. Straszliwe oczy zaszły mgłą i w jednej chwili zniknęło z nich wszystko prócz niejasnego zdumienia. Osunął się na podłogę, a Candypop skoczyła na jego ciało.

Berner odwrócił się, kiedy zaczęła się posilać. Stuknął palcem w płytkę czołową komory, do której przełożył kłębki Hyaena Extro-Brunnea. Płytka zapłonęła, wyświetlając nazwę gatunku, jaki kobieta tak gorliwie teraz reprezentowała:

LATRODECTUS MACTANS. Stuknął jeszcze raz i patrzył na kopulujące pająki, na niepozornego samca ujeżdżającego wielki, czarny odwłok samicy. Patrzył, jak samica zabija i pożera samca.

Pomyślał z wdzięcznością o dźwiękoszczelnych drzwiach.

Kilka minut później jej psychokłębek wyczerpał się i

opadła na poszarpane ciało Cleeta. Berner wszedł, usunął jej kłębek i zmiażdżył go obcasem, rozgniatając na małe kawałki plastyku i metalu.

Kiedy wynosił ją na zewnątrz, statek umierał. Pole schodowe mrugało i jęczało, stanowiąc wyraźne niebezpieczeństwo. Użył zamiast niego zapasowej drabiny, poruszając się wolno i ostrożnie, z dziewczyną ciążącą mu na ramionach. Na każdym poziomie, jaki mijał, ekrany gubiły dane i czerniały; słyszał grzechot solenoidów towarzyszący wyłączaniu się systemów. Kiedy dotarł do luku, który otworzył się automatycznie jak usta w omdlałym ciele, statek był martwy i cichy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zapadał zmierzch, ale Bernera zaskoczyło ciepło wciąż zatrzymywane przez ziemię. Pot spływał z niego i mieszał się z krwią pokrywającą Candypop. Zanim dotarł do jaskini, zadyszał się, a jej ciało omal nie ześlizgnęło mu się z ramion, które chwytał kurcz.

Wniósł ją jednak do jaskini i położył na matach, które poczas jego nieobecności okrył kurz.

Przyniósł miednicę z wodą ze źródła na końcu jaskini i zanim się obudziła, zmył większą część krwi.

Z trudem dźwignęła się na nogi, patrząc na niego dzikimi, szeroko otwartymi oczami. Następnie zwymiotowała swój ostatni posiłek.

Otarł jej twarz i pomógł przejść na hamak, potem posprzątał wszystko. Nie powiedziała ani słowa; zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś się odezwie. Wyniósł na zewnątrz zakrwawioną matę.

Kiedy wrócił, siedziała w hamaku, jej długie nogi dyndały w powietrzu. Oczy jej pojaśniały; posłała mu lekki, przestraszony uśmiech.

— On nie żyje? — spytała, jakby nie pamiętając tego.

— Ostatecznie — odpowiedział. Ułożył stos zapasowych mat w kącie obok strumienia i położył się, zdjąwszy sandały.

Po chwili leżała już na hamaku. Usnęła na długo przed Bernerem.

Z przyjemnością powrócił do swych zwykłych zajęć, chociaż nie odprawiał już więcej codziennych modłów; dawna wiara teraz wydawała mu się dziecinna. Candypop przez pierwszych kilka dni pozostawała w jaskini, milcząca i nieruchoma.

Pewnego ranka przyszła do niego na pole, ubrana w bluzę, którą jej podarował. Wyglądała jednocześnie jakby poważniej i młodziej. Stała i obserwowała, jak spulchnia glebę w rozsadniku sadzonek posoli.

— Nie mam na imię Candypop — powiedziała w końcu.

— Oo?

— Jestem Kariel — powiedziała. - Kariel Antrine. Prawie zapomniałam.

— Ładne imię — stwierdził, skupiając uwagę na swojej pracy. Znowu zapadła cisza. Wschodziło słońce i Berner pocił się nad sadzonkami.

— Jestem ci wdzięczna — powiedziała dziwnie urażonym tonem.

— Nie ma za co — odparł. - Ratowałem też samego siebie.

— On by cię nie zabił.

— Nie to miałem na myśli — powiedział Berner.

— Och — jednak w jej głosie wciąż słychać było urazę, i to zaskoczyło Bernera. Zdawała się szukać właściwych słów.

— Słuchaj — powiedziała. - Cleet powiedział mi… że od trzydziestu lat żyjesz w celibacie.

— Prawda.

— Obawiam się, że będziesz musiał czekać kolejne trzydzieści lat — powiedziała, czerwieniąc się cała. - Co najmniej — wydawała się jednocześnie zła i zmieszana.

Uśmiechnął się do niej i pochylił nad motyką.

— Rozumiem. Ale nie sądzę, aby to trwało aż tak długo.

Statek wahadłowy ma przybyć według rozkładu mniej więcej za cztery lata, a wtedy oboje możemy się stąd wydostać.

Kariel najwyraźniej do tej pory wstrzymywała oddech; wypuściła go i ofiarowała mu swój pierwszy prawdziwy uśmiech.

Przez długą chwilę pławił się w jego blasku, po czym powrócił do swojej motyki.

Przełożyła Joanna Skórska

RAY ALDRIDGE

Bardzo ciekawy autor amerykański, pisze jednak niewiele i tylko opowiadania. Po raz pierwszy przedstawialiśmy go w lipcu ‘90 niezwykłymi „Stalowymi psami” („NF” 1/90), potem był „Druciarz Ciał i najsamotniejszy człowiek na świecie” („NF” 6/90), „Frajerski szmal” („NF” 2/91) i „Błękitna skóra” („NF” 7/91).

Jego twórczość zawsze traktuje o relacjach międzyludzkich, choć sztafaż jest wysoce technologiczny. Relacje te są wielowarstwowe i oczywiście najważniejsza jest ta najgłębiej ukryta.

D.M.

Загрузка...