Samish, potrzebuję twojej pomocy! Sytuacja staje się niebezpieczna. Czy możesz przybyć natychmiast?
Miałeś rację. Ziemianie to istoty podstępne i nieodpowiedzialne. I nie są takimi głupcami, na jakich wyglądają. Zaczynam wierzyć, że subtelność czułek nie jest jedynym kryterium inteligencji.
Jakiż żałosny zamęt, Samish! A mój plan wydawał się przecież bezbłędny!
Ed Dailey spostrzegł o parę kroków od chaty coś metalowego. Ale był jeszcze zanadto zaspany, żeby chciało mu się podejść i obejrzeć to z bliska.
Zbudził się wkrótce po świcie i wyszedł na palcach, żeby rzucić okiem na niebo.
Przez całą noc lało jak z cebra i teraz deszcz ściekał z liści drzew pobliskiego lasu. Samochód wyglądał jak porzucony wrak, a ścieżka tonęła w błocie.
Na progu chaty stanął w piżamie jego przyjaciel, Thurston. Jego okrągła twarz, spokojna jak u Buddy, była nabrzmiała od snu.
— Zawsze leje w pierwszym dniu wakacji — oświadczył. — Takie już prawo natury.
— Dobry czas na łowienie pstrągów — poddał Dailey. — Raczej na to, żeby rozpalić ogień na kominku i napić się czegoś rozgrzewającego.
Od jedenastu lat dwaj przyjaciele przywykli spędzać razem jesienny urlop, choć z różnych powodów.
Dailey namiętnie kochał wszystko, co należało do ekwipunku. Sprzedawcy sklepów z artykułami sportowymi odziewali go w przedziwne skafandry, w jakich można by tropić na szczytach ślady śnieżnego człowieka.
Sprzedawali mu małe, cudowne kochery, które nie gasły podczas najgwałtowniejszych huraganów, a także wspaniałe noże z najlepszej szwedzkiej stali.
Dailey lubił nosić u pasa płaską manierkę, a na ramieniu karabinek z niebieskiej stali. Co prawda karabinek rzadko służył do innych celów niż do otwierania puszek z konserwami. Albowiem na przekór swym marzeniom, Dailey był człowiekiem spokojnym i muchy by nie skrzywdził.
Jego otyły przyjaciel Thurston miał skłonność do zadyszki i zawsze potrafił znaleźć dla siebie najlżejszą wędkę i najmniejszy plecak. Zawsze z początkiem drugiego tygodnia urlopu umiał tak pokierować polowaniem, żeby znaleźć się nad brzegami jeziora. Były tam małe, wygodne knajpki, w których Thurston nareszcie czuł się znowu w swoim żywiole.
Te odrobiny sportu były raczej wskazane dla dwóch ludzi zza biurek — koło czterdziestki, nieco już ociężałych i przygarbionych. Wracali brązowi i odświeżeni, z nowym zapałem do pracy i z odnowioną czułością dla swych drogich małżonek.
— No to chodźmy się napić — zgodził się Dailey, nie dając się długo prosić. — Hola, a cóż to takiego? spojrzał na metalowy przedmiot przed chatką.
Rozsunąwszy wysoką trawę, znalazł się wobec czegoś w rodzaju szkieletu zbudowanego z metalowych płaskich listewek, którego górną część można było usunąć. Na jednej z owych listewek znajdował się napis: SIDŁA — PUŁAPKA.
— Skąd to wytrzasnąłeś?
— To nie ja, zapewniam cię.
Dailey odkrył małą, plastikową etykietkę, zawieszoną z boku aparatu. Zdjął ją i przeczytał:
Drogi przyjacielu, przedstawiamy ci oto SIDŁA — PUŁAPKĘ o nowej, rewolucyjnej konstrukcji. Ażeby zapoznać publiczność z naszymi SIDŁAMI, ofiarowujemy ten egzemplarz całkowicie bezpłatnie! Z pewnością potrafi pan ocenić ten specjalny i z niczym nieporównywalny system chwytania malej zwierzyny, pod warunkiem, że zastosuje się pan dokładnie do instrukcji podanych na odwrocie. Życzymy powodzenia i pomyślnego polowania!
— Nigdy nie widziałem czegoś podobnego… Myślisz, że oni postawili to tutaj w nocy? — spytał Dailey.
— Nie wiem.
— Co! Nie interesuje cię to?
— Jeżeli mam być szczery, niespecjalnie. Jeszcze jeden z ich reklamowanych „cudów”. Jest tego na tuziny. Sidła na niedźwiedzie firmy Abererombie Fitch. Pułapka na jaguary firmy Battler. Przynęta na krokodyle firmy…
— Ale nigdy jeszcze nie widziałem sideł tego rodzaju rzekł Dailey w zamyśleniu. — Niezła reklama, tak to tutaj zostawić.
— Potem ci przyślą rachunek — cynicznie odparł Thurston. — Idę robić śniadanie. Ty zajmij się naczyniem.
Wrócił do chaty, podczas gdy Dailey studiował notatkę wydrukowaną na odwrocie etykietki:
Należy umieścić SIDŁA — PUŁAPKĘ na polance i łańcuchem, przymocowanym do kadłuba aparatu, przywiązać je do najbliższego drzewa. Nacisnąć guzik nr 1, umieszczony w podstawie. Teraz wasze SIDŁA są odbezpieczone. Należy odczekać pięć sekund i nacisnąć guzik nr 2. Teraz wasze SIDŁA funkcjonują. Następnie należy już tylko czekać. A potem naciśnijcie guzik nr 3. Otwórzcie SIDŁA i wyjmijcie ZDOBYCZ.
Uwaga! SIDŁA muszą być stale zamknięte, z wyjątkiem chwili, w której wyjmuje się ZDOBYCZ. Nie ma potrzeby otwierania SIDEŁ po to, aby mogły ZDOBYCZ schwytać, gdyż funkcjonują one na zasadzie ultraosmozy i wciągają ZDOBYCZ za pomocą bezpośredniej indukcji.
— Fiu! Czego to ludzie nie wymyślą! — gwizdnął Dailey z podziwem.
— Śniadanie gotowe! — zawołał Thurston.
— Pomóż mi najpierw zainstalować pułapkę.
Thurston, ubrany teraz w szorty i w pstrą koszulę, wyszedł z chaty i patrzył na pułapkę z powątpiewaniem.
— Nie sądzisz, że lepiej byłoby tego nie ruszać?
— Ależ dlaczego? A może złapie się lis, kto wie?
— A po co chcesz złapać lisa?
— Żeby go wypuścić! Cała przyjemność polega na schwytaniu… Pomóż mi to podnieść.
Sidła były zdumiewająco ciężkie. We dwóch zaledwie mogli je odciągnąć o pięćdziesiąt metrów od chaty. Dailey przywiązał je do jodły, a potem nacisnął guzik nr 1. Sidła zaczęły wydawać lekki blask. Thurston, zaniepokojony, cofnął się o krok.
Po pięciu sekundach Dailey nacisnął drugi guzik.
Las ociekał kroplami deszczu po ostatniej ulewie. Wśród drzew przebiegały wiewiórki, a długie trawy poruszały się aksamitnym szmerem. Sidła leżały nieruchomo, ich szkielet lekko fosforyzował.
— Chodźże — powiedział Thurston. — Jajecznica wystygnie.
Samish, gdzie jesteś? Coraz pilniej cię potrzebuję. Moja mała planetoida została przewrócona do góry nogami!
Jesteś moim przyjacielem, Samish, jesteś przyjacielem mojego dzieciństwa, świadkiem mojego ślubu. Jesteś też przyjacielem mojej pięknej Fregel. Liczę na ciebie.
Nie spóźnij się.
Ziemianie uznali moją pułapkę za zwykłe sidła i nic ponadto. I natychmiast jej użyli, tak jak oczekiwałem. Niewiarygodna ciekawość tych istot jest przecież znana.
Tymczasem moja żona przyjechała do mnie wesoła, szczęśliwa, że opuściła miasto. Wszystko składało się doskonale.
Podczas śniadania otyły Thurston, wdając się w uczone szczegóły, tłumaczył z przekonaniem, że sidła nie mogą funkcjonować, skoro się ich nie otworzy, tak żeby zdobycz w nie wpadła. Chudy Dailey uśmiechał się pobłażliwie i opowiedział mu o osmozie i przenikaniu. Gdy już pomyli i osuszyli naczynia, poszli poprzez wilgotną, elastyczną łąkę w stronę sideł.
— Patrz! — wykrzyknął Dailey.
W sidłach coś było, coś przedziwnego, co miało wielkość królika, lecz w kształcie i kolorze przypominało zielone jabłko. „Zwierzę” miało wydłużone oczy na końcu wystających czułek i wyciągało ku nim kleszcze jak u kraba.
— Już nigdy nie będę pił rumu przed śniadaniem oświadczył Thurston. — Od jutra. Daj mi manierkę.
Pociągnął obfitą porcję, a potem znów spojrzał na istotę zamkniętą w pułapce.
— Brrr!
— To musi być jakiś nowy okaz — powiedział Dailey. — Okaz koszmarny, w każdym razie. Co byś powiedział na to, żeby raczej przenieść się nad jezioro i zapomnieć o tym wszystkim?
— Nie ma mowy. Nawet w książkach zoologicznych nigdy nie widziałem niczego, co by było do tego podobne. Jakaś rasa nie znana uczonym. Gdzie to schować?
— Schować?!!
— Oczywiście. Nie można przecież zostawić tego w sidłach. Trzeba zbudować jakąś klatkę i zastanowić się nad tym, co toto może jeść.
Twarz Thurstona straciła swój zwykły spokojny wyraz. — Posłuchaj, Ed. Nie mam najmniejszego zamiaru spędzić moich wakacji z czymś podobnym. Może to jest jadowite, a jestem zupełnie pewien, że jest brudne. — Złapał oddech i ciągnął: — To coś, co jest w tych sidłach, nie jest normalne. To jest… to jest nieludzkie.
Dailey zaśmiał się szyderczo:
— Tak samo właśnie mówiono o pierwszym samochodzie Forda i o żarówce Edisona. Te sidła są nowym świadectwem postępu i wiedzy.
— Nie jestem bynajmniej przeciwny postępowi — zaprotestował Thurston — ale myślę…
— Powiesz mi później. Najpierw zbudujmy klatkę i znowu nastawmy sidła.
Thurston coś mruknął, ale poszedł za nim.
Dlaczego jeszcze cię tu nie ma, Samish!
Czy nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji? Pomyśl o swoim starym przyjacielu! Pomyśl o pięknej Fregel, o lśniącej sierści, którą kocham, dla której zaryzykowałem tę całą awanturę. Przynajmniej daj mi odpowiedź.
Ziemianie użyli sideł, które — rzecz jasna — nie były żadnymi sidłami, lecz przekaźnikiem materii. Nadajnik ukryłem na planetoidzie i wysyłam trzy zwierzęta, które znalazłem w ogrodzie.
Ziemianie wydobywali je z przekaźnika, w miarę jak je wysyłałem, zastanawiam się po co. Ale Ziemianie chowają wszystko, co znajdą. Gdy trzecie zwierzę zostało wysłane i nie wróciło, powiedziałem sobie, że wszystko gotowe.
Przygotowałem więc czwartą i ostatnią przesyłkę, tę jedynie ważną, wobec której wszystkie poprzednie były tylko manewrem przygotowawczym.
Znajdowały się w trzech klatkach odnalezionych w przybudówce przyległej do chaty. Thurston ze wstrętem patrzył na klatki. Każda z nich ukrywała jednego stwora.
— Pfuj! — mówił Thurston. — Cóż za zapach!
Pierwsza klatka zawierała pierwszą zdobycz, zwierzę wyposażone w czułki i w kleszcze jak u kraba. W następnej klatce znajdowała się istota latająca, zaopatrzona w trzy pary skrzydeł pokrytych łuskami. W ostatniej coś, co można by nazwać wężem, gdyby nie to, że miało dwie głowy, po jednej z każdej strony. W klatkach znajdowały się poza tym miseczki z mlekiem, kawałkami mięsa, jarzyny, trawa i łupiny — lecz wszystko to było nietknięte.
— Nic nie chcą jeść — stwierdził Dailey ze smutkiem.
— Z pewnością są chore — zapewniał Thurston. Mogą rozsiewać bakterie. Powinniśmy się ich pozbyć, Ed! Dailey ze złością spojrzał na przyjaciela.
— Czy nigdy nie marzyłeś o sławie, Tom?
— Hę?
— Tak, o sławie. O tym, że twoje nazwisko może być znane potomnym.
— Nigdy nie myślałem o czymś takim.
— Nigdy?
Thurston głupio się uśmiechnął.
— Ba! Któż nigdy nie marzył o sławie…? Ale do czego zmierzasz?
— Te stworzenia — cierpliwie wyjaśniał Dailey — są unikatami. Ofiarujemy je do muzeum.
— Ach! — krzyknął Thurston.
— Wystawa Daileya i Thurstona… Wystawa istot nie znanych aż po dzień dzisiejszy…
— Może nadadzą im nasze imiona — ożywił się Thurston. — Ostatecznie to myśmy je odkryli.
— Będą musieli to zrobić. I nasze imiona przejdą do potomności, obok imion Linneusza, Darwina i Kolumba.
— Hm! — chrząknął Thurston, zatopiony w myślach. Pewnie masz rację. Zajęłoby się tym Muzeum Historii Naturalnej. Zorganizują wystawę…
— Myślałem nie tylko o wystawie… Myślałem raczęj o całym oddziale muzeum… oddział Daileya i Thurstona. Thurston patrzył na przyjaciela ze zdumieniem. W tym Daileyu tkwiły głębie, których nigdy by nie podejrzewał. — Ed, ale my dysponujemy tylko trzema okazami. A trzema okazami nie zapełnimy całego oddziału…
— Tam, skąd przybyły te trzy, są z pewnością i inne. Chodźmy spojrzeć na sidła.
Tym razem w sidłach tkwiła istota wysoka prawie na metr, o małej zielonkawej głowie i z rozwidlonym ogonem. Miała około tuzina czułek, którymi poruszała z furią.
— Tamte były łagodniejsze — zauważył Thurston z niepokojem. — Ta może być niebezpieczna.
— Schwytamy ją w sieć — zadecydował Dailey. — A potem zredagujemy raport dla muzeum.
Naprawdę z wielkim trudem udało im się wcisnąć zwierzę do klatki. Znowu nastawili sidła i Dailey wysłał do muzeum Historii Naturalnej telegram tej treści:
ODKRYLIŚMY CO NAJMNIEJ CZTERY ZWIERZĘTA KTÓRE JAK SĄDZĘ, NALEŻĄ DO NIEZNANYCH GATUNKÓW STOP CZY DYSPONUJECIE MIEJSCEM NA EKSPOZYCJĘ STOP POSTARAJCIE SIĘ ZARAZ KOGOŚ DO NAS PRZYSŁAĆ.
Później, na prośbę Thurstona, przesłał jeszcze do Muzeum szczegółowe opisy istot; a to po to, żeby nie wzięto go za jakiegoś żartownisia.
Tego samego popołudnia Dailey wyłożył Thurstonowi swoją teorię. W tych stronach musiała istnieć jakaś izolowana okolica, w której zachowały się do dziś zwierzęta przedhistoryczne. Nie schwytano ich nigdy przedtem z tego prostego powodu, że ze względu na swój wiek nabyły one niezwykłej przezorności i doświadczenia. Ale te sidła, działające na zupełnie nowej zasadzie osmozy, okazały się silniejsze od ich przezorności i sprytu.
— Jednakże te strony zostały chyba zbadane — oponował Thurston.
— Jak się okazało, niewystarczająco — odparł Dailey z niezbitą logiką.
Gdy wieczorem poszli do sideł, były puste.
Musiałem cię źle słyszeć, Samish. Może zechcesz trochę powiększyć wolumen. Albo jeszcze lepiej: przyjdź tutaj sam. Po co mnie wywołujesz? Nie jest to dla mnie zbyt wielką pomocą. Moja sytuacja jest coraz bardziej rozpaczliwa.
Co, Samish? Koniec historii? Po wysłaniu trzech zwierząt przez przekaźnik byłem gotów. Nadszedł czas, abym poszukał mojej żony.
Koniec końców poprosiłem ją, żeby poczołgała się ze mną trochę po ogrodzie. Była zachwycona.
— Powiedz mi, najdroższy — spytała — czy ostatnio nic cię nie dręczy?
— Uhm — odparłem.
— Czy może ja zrobiłam ci jakąś przykrość?
— Ależ nie, kochanie, ty jesteś zupełnie w porządku… Na nieszczęście, okazuje się, że to nie wystarcza. Mam zamiar ożenić się z kimś innym.
Na chwilę jakby skamieniała, jej czułki poruszały się nieskoordynowanie. Potem zawołała:
— Fregel!
— Tak — powiedziałem. — Cudowna Fregel zgodziła się dzielić mój dom.
— Ależ… zapominasz, że połączyliśmy się na całe życie. — Wiem. Tym gorzej dla ciebie, że wspomniałaś o tym drobiazgu.
I w zwykły sposób wysłałem ją przez przekaźnik materii. Och, Samish, żebyś mógł ją zobaczyć! Konwulsyjnie ruszała czułkami, wrzeszczała… a potem znikła.
Nareszcie jestem wolny! Czuję do siebie trochę wstrętu, lecz jestem wolny! Wolny, aby poślubić Fregel!
Mam nadzieję, że oceniasz doskonałość mego planu. Wystarczyło mi się upewnić co do współpracy Ziemian, co do tego, że przekaźnik materii będzie obsługiwany z obu stron. Podrzuciłem go im jako sidła, bo Ziemianie nie wierzą w byle co. I w końcu wysłałem im swoją żonę. Może jakoś spróbują z nią żyć! Ja już dłużej nie mogłem! Mój plan był absolutnie niezawodny! Nikt nigdy nie znajdzie ciała mojej żony! Ziemianie zawsze chowają wszystko, co znajdą. Nikt nie będzie mi nigdy mógł niczego dowieść.
Otoczenie małej chaty straciło swój spokojny, wiejski wygląd. Ślady opon krzyżowały się tam i z powrotem na błotnistej ścieżce. Ziemia była zasłana żarówkami fleszów, pudełkami od papierosów, papierkami od cukierków. Ale po kilku godzinach szalonego ruchu wszyscy odjechali. Zostało tylko niewyraźne rozgoryczenie.
Dailey i Thurston stali przed pustymi sidłami, patrząc na nie z rozpaczą.
— Co się stało tej przeklętej maszynie? — spytał Dailey i z wściekłością kopnął aparat.
— Może po prostu nie ma już nic więcej do schwytania — mówił Thurston.
— To niemożliwe. Dlaczego mogła schwytać cztery nieznane zwierzęta, a potem nagle już nic?
Ukląkł przy sidłach i dodał z goryczą:
— Co za idioci, ci faceci z muzeum! I dziennikarze!
— Szkoda, że w chwili, kiedy te typki z muzeum przyjechały, zwierzęta były już nieżywe. To musiało im się wydawać podejrzane.
— Te głupie stworzenia nie chciały jeść. Nic na to nie poradzę. To zupełnie nie jest moja wina! Już nie mówię o dziennikarzach… Sądziłem, że nasze wielkie gazety przyślą trochę inteligentniejszych reporterów.
— Same zwierzaki byłyby wystarczającą sensacją. Nie powinienem był obiecywać, że złapiesz jeszcze inne zwierzęta. Od tej chwili zaczęli posądzać nas, że opowiadamy im zmyślone historyjki; w nasze sidła nic już nie wpadło.
— Naturalnie, że obiecałem! Skąd mogłem wiedzieć, że ta przeklęta maszyna zatrzyma się za czwartym razem! I czemu oni, do diabła, się śmiali, kiedy im mówiłem o osmozie?
— Nic z tego nie zrozumieli — odparł Thurston znużonym tonem. — Wiesz, w gruncie rzeczy myślę, że nikt nigdy nie rozumie nic z tego, co się do niego mówi. Jedźmy nad jezioro i zapomnijmy o tym wszystkim.
— Nie! Ten aparat musi zacząć działać! Musi!
Dailey odbezpieczył sidła i nastawił je, a potem obserwował je przez kilka sekund. Wreszcie otworzył ruchomy wierzch.
Wsunął rękę do środka i krzyknął:
— Moja ręka! Nie mam jej! Straciłem rękę! Odskoczył do tyłu.
— Ależ masz ją, spójrzże — odrzekł Thurston uspokajająco.
Dailey patrzył na swoje obie ręce i pocierał jedną o drugą, lecz upierał się przy swym twierdzeniu.
— Moja ręka zniknęła we wnętrzu sideł, zapewniam cię. — Tak, tak — łagodnie potakiwał Thurston. — Myślę, że mały odpoczynek nad jeziorem znakomicie ci zrobi.
Dailey znowu pochylił się nad sidłami i zanurzył w nie rękę. I ręka zniknęła. Zanurzył ją głębiej i spostrzegł, jak jego ramię znika aż do barku. Spojrzał na Thurstona z uśmiechem triumfu.
— Rozumiesz już teraz, jak to działa — rzekł. — Te zwierzęta nie przyszły tutaj z niezbadanej okolicy.
— Więc skąd?
— Stamtąd, gdzie w tej chwili znajduje się moja ręka, gdziekolwiek by to było… Chcą innych zwierząt, co? Uważają mnie za łgarza, hę? Ja im pokażę!
— Ed, nie rób tego! Nie wiesz, czy…
Ale Dailey włożył tym razem nogi do sideł. I nogi zniknęły. Powoli pogrążał się w sidłach całym ciałem. Wkrótce widać mu już było tylko głowę.
— Życz mi powodzenia — rzekł do Thurstona. — Ed!
Dailey zacisnął nozdrza, zanurzył się i znikł.
Samish, jeśli natychmiast nie przyjdziesz, będzie już za późno. Nie mogę dłużej porozumiewać się z tobą. Olbrzymi Ziemianin zupełnie splądrował moją planetoidę. Co mu tylko wpada w rękę, wysyła przez przekaźnik. Wszystko jest w ruinie. Samish, ten potwór chce mnie schwytać jako okaz nieznanego gatunku! Nie ma ani chwili do stracenia!
Samish, co cię właściwie zatrzymuje? Ciebie, mojego najlepszego przyjaciela???
Co? Samish? Co ty mówisz? Ty i Fregel? Nie, nie mówisz tego poważnie! Opamiętaj się, Samish! Przez wzgląd na naszą przyjaźń!