Andrzej Ziemiański
Przesiadka W Piekle

Bezlitosny blask jarzeniówek raził wyczerpane bezsennością oczy, sprawiając coraz większy ból i powodując uporczywe łzawienie. Najwyraźniej jednak nie przeszkadzał dwóm policjantom przechadzającym się wzdłuż ściany. Wprost przeciwnie, ich miarowe kroki, beznamiętny wyraz oczu lustrujących każdy zakątek peronu i idealny bezruch trzymanych w dłoniach pałek harmonizowały wręcz z doprowadzoną do skrajności aseptycznością rozległego pomieszczenia.

Ukryty za filarem Lynn Fargo ostrożnie wychylił głowę. Szerokie, okryte ciemnym materiałem kuloodpornych kamizelek plecy patrolowych oddalały się coraz bardziej. Dokładając starań, by nie wywołać najlżejszego hałasu, przemknął do wąskiego korytarza prowadzącego na niższy poziom stacji. U jego wylotu przy pokrytej świeżą farbą ścianie stała rozklekotana ławka. Rozejrzał się wokół. Nie, to nie było dobre miejsce. Ruszył w dół, zatrzymując się na każdym podeście wyściełanych schodów, żeby dać odpocząć drżącym nogom. Perony poniżej były oświetlone równie jasno, lecz potężniejsze i gęściej ustawione filary dawały więcej cienia. Fargo stanął pod pierwszym z nich, obserwując otoczenie. Nieliczni o tak późnej porze podróżni nie zwracali uwagi na obszarpańca o wpółprzymkniętych powiekach. Brak snu dokuczał mu coraz bardziej. Pokusa, by położyć się pod najbliższą ze ścian była bardzo silna, wiedział jednak, że dzisiaj nie miałoby to najmniejszego sensu. Po dziesięciu minutach przeszedł na drugi koniec peronu, po kolejnym kwadransie wrócił do wylotu schodów. Pół godziny później miał już nadzieję na normalne spędzenie nocy. Tuż obok nieczynnego o tej porze kiosku, za billboardem, stał rząd krzeseł z tworzywa sztucznego. Fargo błyskawicznie skoczył w wąski przesmyk między filarami i położył się na jedynej jeszcze wolnej przestrzeni pomiędzy takimi jak on łachmaniarzami.

Naturalna osłona ściany kiosku i kratownicy podtrzymującej reklamę okazała się niestety iluzoryczna. Zdawało mu się, że ledwie położył głowę na zgiętym ramieniu sąsiada, gdy poczuł mocne uderzenie.

– Pobudka!

Dwóch policjantów końcami długich pałek szturchało leżących.

– Jazda! Jazda stąd!

Fargo wstał z trudem, krztusząc się przy każdym oddechu. Ból przenikający całe ciało jak na złość kumulował się w piekących oczach. Zgięty wpół, dotarł jako pierwszy do ruchomych schodów, które wyniosły go wprost do głównej hali podziemnego dworca, i spróbował szczęścia jeszcze raz. Po cichu, tłumiąc ataki suchego kaszlu, podszedł do drzwi toalet. Szansa była niewielka. Zbliżył się do tafli nieprzezroczystego szkła. Nikt z obsługi nie zareagował. Choć zakrawało to na cud, chyba go nie zauważyli. Na palcach wszedł do środka i zatoczył się w kierunku kabin. Otworzył jedną i z ulgą usiadł na zamkniętym sedesie, lecz nie zdążył nawet zabezpieczyć drzwi, kiedy na zewnątrz usłyszał kroki.

– Hej, ty!

Głos kobiety nie zawierał ani złości, ani agresji, ani nawet cienia zainteresowania. Był po prostu zmęczony.

– Idź umierać gdzie indziej.

Zrezygnowany, zapiął swój podszyty gazetami płaszcz i otworzył drzwi. Nie podniósł nawet głowy, żeby na nią spojrzeć. Kolejny człowiek wykonujący swoje obowiązki. Postawił kołnierz, przemierzył hol i wyszedł w objęcia mrocznej ulicy. Być może panujący tu chłód dla normalnego obywatela stanowił miłe urozmaicenie po upalnym dniu. Jednakże dla wycieńczonego głodem organizmu te kilka stopni powyżej zera zdawało się niemal arktycznym mrozem, przy którym drętwiały palce, słabły ramiona, a każdy oddech kończył się kłuciem w obolałych płucach. Taka temperatura powodowała jeszcze inną dolegliwość. Pusty, skurczony do granic żołądek coraz dokuczliwiej przypominał, że trawienie własnych soków nie jest jego podstawową funkcją.

Fargo skręcił za róg rozświetlonej setkami neonów ulicy, ginąc w labiryncie dawno opuszczonych, zdewastowanych kamienic, warsztatów i garaży z czerwonej cegły. Szedł długo, ale w końcu dotarł do celu. Dysząc z wysiłku, przecisnął się przez dziurę w płocie, by przedostać się na teren dawno zamkniętej fabryki, i przykucnął przy pogiętej, pordzewiałej beczce, w której wciąż płonął wątły ogień. Otaczający ją ludzie, podobnie jak on, walczyli z sennością, zdając sobie sprawę, że przy panującej wilgoci ciepło płomieni jest iluzoryczne i nie ogrzeje nieruchomego człowieka.

– Boli… – szepnął mężczyzna w rozdartej marynarskiej kurtce, oparty o stos pustych palet. – Boli…

– Pobili cię? – spytał Fargo tylko dlatego, że chciał wymazać ze świadomości wspomnienie kuszącego ciepła dworca.

Siwy marynarz skinął powoli głową.

– Złodzieje…

– Złodzieje? Ciebie? – odezwał się ktoś z boku. – Niby po co?

– Nie wiem. Pobili… – zapytany wygiął się, jakby w ten sposób mógł uniknąć paraliżującego bólu. – Ludzie, ja umieram…

– Gdzie cię dopadli?

Fargo zauważył obok brudną, niezbyt ładną dziewczynę, na którą zwrócił uwagę już poprzedniego dnia. Przysunął się do niej.

– Zimno ci?

Było to idiotyczne pytanie, ale jego wymęczony mózg od dawna nie działał jak należy. Długie, przetłuszczone włosy opadły na twarz dziewczyny, kiedy przysuwała się bliżej.

– Masz coś do jedzenia?

Ona też nie była w najlepszej formie.

– Może… – przełknął ślinę -…może czegoś poszukamy? – zaproponował.

Już wypowiadając te słowa, pożałował swego pomysłu, a kiedy dziewczyna skwapliwie pokiwała głową, poczuł złość. Środek nocy nie był dobrą porą na szukanie czegokolwiek, zaś widok rozbawionego miasta, pełnego barów, klubów i restauracji sprawiał niemal fizyczny ból ludziom takim jak oni. Beztroskie dźwięki zabawy, współzawodniczące ze sobą zapachy wykwintnego jedzenia oraz pełni luzu i pewności siebie bywalcy tych miejsc – wszystko to stanowiło esencję koszmarów, które nękały bezdomnych.

Dziewczyna jednak nie miała o tym bladego pojęcia. Zeszłej nocy zupełnym przypadkiem Fargo dowiedział się, że tak naprawdę nie należała do tego świata. Była córką dość bogatych, zajętych tylko sobą rodziców, w których życiu zaszło coś w jej rozumieniu tak ważnego, tak niszczącego, że nie mogła z nimi dalej żyć. Ucieczka miała być protestem… Znalazła się na ulicy, bez pieniędzy, bez perspektyw, ale za to z nieprawdopodobnym wprost szczęściem, które przez całe dwa tygodnie chroniło ją przed gwałcicielami, maniakami czy zwykłymi bandytami, od których miasto roiło się nocą.

Fargo nie wiedział, jak jej powiedzieć, że to szczęście ma granice, że przeżycie trzeciego tygodnia może graniczyć z cudem. Wstał powoli, prostując zdrętwiałe nogi bynajmniej nie dlatego, że spieszno mu było grać ze złudzeniami dziewczyny, ale dyskusja przy ognisku zaczęła przybierać coraz ostrzejsze tony i dłuższe przebywanie tutaj mogło zakończyć się fatalnie.

– Chodź.

Ruszyli wzdłuż porośniętych zielskiem ceglanych rumowisk. Szli wąskimi zaułkami, pełnymi potrzaskanych dźwigarów, które kiedyś przytrzymywały stalowe rury. Ich pordzewiałych szczątków nie sposób było odróżnić od organicznych odpadków zalegających cały teren. Opuszczoną w latach kolejnej recesji fabrykę zamieniono na wysypisko śmieci, ale i ono już dawno przestało spełniać swoją funkcję. Zachowując ostrożność, wspięli się na stertę pokrytych ziemią starych opon.

– Tędy.

Światło księżyca pozwalało odnaleźć drogę. Przeszli przez dziurę w załomie muru, potem dziewczyna zatrzymała się pod zbitym z nierównych desek parkanem.

– Mam dość – szepnęła.

– Zmęczyłaś się? – nie zrozumiał w pierwszej chwili. Położyła mu rękę na ramieniu. Popatrzył na nią zdziwiony, szukając w tym geście podtekstów. Niestety, szybko zrozumiał, że był to tylko pusty, niepotrzebny ruch wyniesiony z zupełnie innej rzeczywistości.

– Ja już dłużej nie dam rady… – jej cienki głos załamał się nagle.

Głód i napięcie potrafiły zmienić wszystko. Posadził ją w kręgu migotliwego światła rzucanego przez jedyną, jakby zapomnianą latarnię.

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

Znowu uświadomił sobie, że jej obecność przywołuje dawno zapomniane wzorce z zamierzchłej przeszłości. Wszystko co mówił, co mógł powiedzieć brzmiało teraz tak niedorzecznie. Położyła mu głowę na ramieniu.

– Jesteś jakiś dziwny – szepnęła. – Mam wrażenie, jakbyś mnie wchłaniał. Jakbyś… – szukała słów -…przyjmował całą moją osobowość.

– Czy… – urwał nagle. Zdał sobie sprawę, że nie wie, o co chciał zapytać.

– Mogę rozmawiać tylko z tobą. Inni… – ona też zamilkła na dłuższą chwilę. – Nie wiem, jak to powiedzieć. Przez cały czas mam wrażenie, że naprawdę mógłbyś przyjąć mnie całą.

Zmrużyła oczy, patrząc w górę na migającą urywanymi błyskami lampę.

– Wiesz – wyjęła nagle z kieszeni podniszczoną talię dziwnych, podłużnych kart. – Powróżymy sobie.

W przypływie chwilowego optymizmu zaczęła ją tasować z niezwykłą sprawnością.

– Najpierw tobie, dobrze?

Znużony skinął głową. Tarot, kto by pomyślał…

– Wierzysz w to, co mówią karty? – zapytał.

– Oczywiście – podsunęła talię do przełożenia. – Lewą ręką. Najpierw sprawdzimy, kim jesteś i co cię czeka.

Jej drobne ręce z ogromną szybkością rozkładały kolorowe kartoniki.

– Narasta coś, z czym nie mogłeś sobie poradzić od bardzo dawna. Rozwiązanie kryje się w otoczeniu koloru czarnego, to… Duże Arkana. A ty…

Zmusił się do uśmiechu.

– Ty jesteś… – długie palce zamarły w bezruchu. Podniosła oczy, w których nie było już iskierek udawanej wesołości.

– Nie wiem, kim jesteś – szepnęła.

– A co to za karta? – spytał.

– Ta karta nie ma prawa tu być – zrobiła nagle rzecz zdumiewającą, po prostu przedarła kartonik, który trzymała w dłoni.

Odwróciła głowę, najwyraźniej myśląc już o czymś innym. Jej twarz drgała w jakimś niezrozumiałym, wewnętrznym rytmie.

– Czy coś się stało? – zapytał Fargo.

Zerwała się, rozsypując kolorową mozaikę kart.

– Nie! Już dłużej nie wytrzymam. Już nie chcę!

Wstał również, ale ona odskoczyła o kilka kroków.

– Nie mogę tak żyć! Nie mogę, rozumiesz? – zrobiła zamach, jakby chciała odrzucić coś niewidzialnego, co tkwiło w jej dłoni.

– Wracam do domu! – krzyknęła. – Ja mam dom! Wiesz? Dom, rodzinę, przyjaciół!

„Nareszcie zrozumiała” – pomyślał. Widział wiele takich załamań, ale tylko to mogło znaleźć w miarę szczęśliwe zakończenie.

– Wy wszyscy niczego nie macie, ale ja mogę wrócić! – odwróciła się gwałtownie i pobiegła, szybko niknąc w mroku.

Długo jeszcze słyszał zamierające powoli odgłosy jej kroków. Później usiadł na ziemi, opierając się plecami o parkan. Przyjął wygodną pozycję, by przygotować się na spotkanie uczucia samotności, które za chwilę opanuje go z całą siłą. Popatrzył na rozrzucone karty i tę, którą dziewczyna przedarła w ostatniej chwili. „Ty jesteś…” – zabrzmiało mu w uszach. Nie, sam nie wiedział, kim jest. Od lat błąkał się po ulicach tego miasta, lecz wszystko, co było przedtem, tysięczny już raz sprowadzał do kilku wersów jakiejś piosenki:

Więc zabierz,

Zabierz mnie do ogrodu rozkoszy,

Gdzie sekretne pocałunki na górze wiatru

Nie rozproszą drobnych okruchów niewinnej młodości,

Nie zniszczą bezimiennego piękna

Pajęczych tworów nie chybiającej nigdy pamięci.

To było wszystko, co jego skołatany umysł ocalił z głębokiej amnezji. Co było jej przyczyną? Nie wiedział. Nie pamiętał niczego, co działo się przedtem, zanim nie kończąca się tułaczka wypełniła całą treść jego życia.

Wyjął złożoną starannie szmatkę, w której trzymał zbierany w parku tytoń. Powoli skręcił papierosa i zapalił go znalezionymi zapałkami. Przecież on też powinien mieć jakąś rodzinę i jakichś przyjaciół. Gdyby tylko mógł przebić tę niewidzialną zasłonę. Gdyby mógł przypomnieć sobie, skąd… Zachłysnął się gryzącym dymem i długo kaszlał, usiłując odzyskać oddech. Potem ostrożnie zgasił niedopałek, wykruszył pozostały tytoń, zawinął go w brudną chustkę i na powrót schował do kieszeni płaszcza. Wzruszył ramionami. Myślenie o przeszłości nie miało sensu. Sprawiało jedynie ból… Dość! Musi się skupić na czymś innym. Do świtu zostało jeszcze tyle godzin, że gotów zamarznąć, siedząc tu bez ruchu. Mimo to nie wstał. Z zakamarków ubrania wyciągnął ostatnią zabawkę, jaka mu została. Pamiętał, że kiedyś miał dużo dziwnych gadżetów. Sprzedawał je kolejno, żeby zdobyć jedzenie… Spojrzał na trzymaną w ręce kartę kredytową. Kiedy chwytał ją za lewy górny róg, barwny emblemat znikał, a w jego miejsce pojawiał się napis:

POSIADACZ TEJ KARTY JEST SZEFEM KONTRWYWIADU

ZJEDNOCZONEGO KRÓLESTWA.

APELUJE SIĘ DO WSZYSTKICH SŁUŻB, ORGANIZACJI I OBYWATELI

O UDZIELENIE MU WSZELKIEJ DOSTĘPNEJ POMOCY, JAKIEJ ZAŻĄDA.

Jeśli kartę trzymało się za lewy dolny narożnik, napis zmieniał się, oferując wysoką nagrodę za udzieloną pomoc. A jeśli chwycił za prawy róg, pojawiała się groźba, że każdy, kto wejdzie w drogę posiadaczowi tej karty, zadrze z całym wywiadem, który będzie go ścigał, nie szczędząc wysiłków. Fargo obracał w dłoniach plastikowy prostokąt, obserwując uważnie następujące zmiany. Kiedyś Johnny Duret, właściciel małego baru, chciał odkupić tę kartę za całkiem pokaźną sumkę. Niestety, kiedy dotknął jej rogów, napisy nie chciały się pojawić. Cóż, widocznie Johnny Duret nie był szefem brytyjskiego kontrwywiadu.


* * *

To, że Fargo zdołał się obudzić, nie było takie dziwne. Naprawdę dziwne było to, że leżał w miękkim, a przede wszystkim ciepłym łóżku. Oszołomiony, rozejrzał się wokół. W niewielkiej, stosunkowo jasno oświetlonej salce stało prawie dwadzieścia łóżek. Wszystkie były zajęte przez mężczyzn w różnym wieku i o odmiennym wyglądzie. Każda twarz nosiła jednak charakterystyczne piętno, po którym poznał, że leży wśród takich samych jak on włóczęgów.

Potrząsnął głową, usiłując przypomnieć sobie, jak się tu znalazł. Pamiętał, że cały poprzedni dzień od samego rana naznaczony był pechem. Ledwo umknął z rąk motocyklowego gangu, potem dopadł go patrol i wypytywał tak długo, że gdy dotarł do garkuchni za magazynem Pastiera, lista tych, którzy mieli otrzymać darmowy posiłek, była już zamknięta. Pamiętał także, że krążył po zatłoczonym centrum miasta, szukając nie pożywienia, lecz jakiegokolwiek punktu zaczepienia, który by mu pozwolił przetrwać nadchodzącą noc. Czyżby stało się to wtedy? Nagły skurcz i ból brzucha, a może serca…? Przypomniał sobie paraliżujący płuca, spazmatyczny kaszel i otaczającą go ciemność…

– Witaj!

Otworzył szerzej oczy.

– Zrozumiałeś już, że wciąż tkwisz po tej stronie?

Odwrócił głowę. Na sąsiednim, oddalonym może o jard łóżku leżał zwalisty brodacz o długich, skudlonych włosach. Mimo że opierał się na łokciu, potargane loki sięgały poduszki.

– Gdzie jestem? – spytał Fargo.

– U Świętej Trójcy. – Gęsta broda sprawiała, że nie można było dostrzec ust mówiącego.

Rzut oka na pomalowane jasnozieloną farbą ściany, nowiutkie moskitiery w oknach czy monitory aparatury medycznej, rozmieszczone przy każdym łóżku, wystarczał, by stwierdzić, iż brodacz mówi prawdę.

Nie wyjaśniało to jednak niczego.

– A… Jak się tu znalazłem?

– W twoim pechowym życiu zdarzył się wreszcie szczęśliwy traf – zbył go wzruszeniem ramion. – Twój zdezelowany organizm raczył zacząć się sypać w odpowiednim miejscu – w tym momencie mówiący uśmiechnął się cynicznie. – Pewnie trafiłeś w pole widzenia kogoś ważnego, wiesz, zbliżają się wybory… Gliniarzom nie pozostało nic innego, jak wezwać karetkę. – Brodacz potrząsnął głową, moszcząc się w pościeli.

– Nawet nie wiesz, jakie masz cholerne szczęście – ciągnął. – To nie jest pieprzona noclegownia, to nie jest zawszone schronisko ani punkt doraźnej opieki. To jest… – zawiesił dramatycznie głos – najprawdziwszy szpital!

Do Fargo nadal nie docierała waga tej informacji.

– I co z tego?

Sękate ramiona zatrzęsły się od tłumionego śmiechu. – Zachowuj się grzecznie, podpisuj wszystko, co podsuną, i nigdy, pamiętaj: nigdy nie proś o dokładki, a być może przetrzymają cię tu nawet przez tydzień!

Fargo poczuł, że wreszcie zaczyna rozumieć. W beznadziejnie się dotąd rysującej przyszłości ukazała się wątła nadzieja. Szansa spokojnego przeżycia choć kilku dni.

– Jakich dokładek mam nie żądać? – spytał szybko, czując irracjonalny strach przed nagłym wtargnięciem na salę osób z kierownictwa szpitala, które jego, człowieka pozbawionego podstawowych praw, wezmą w krzyżowy ogień pytań, żeby dowieść, iż kwalifikuje się wyłącznie do natychmiastowego wyrzucenia na bruk.

Sąsiednie łóżko zatrzeszczało pod ciężarem zmieniającego pozycję potężnego ciała.

– Oni tu posługują się prostą logiką. Kto dużo je, ten jest zdrowy. Delikwent dostaje kopa w tyłek i znowu ląduje na ulicy…

Człowiek leżący przy drzwiach podniósł nagle rękę i zaraz opuścił ją z powrotem.

– Hej tam, cisza! – syknął.

– Leżeć! – odezwało się naraz dwóch innych pacjentów.

Ludzie wokół błyskawicznie przykrywali się kołdrami, poprawiali nerwowo poduszki i prześcieradła. Fargo opuścił głowę akurat w momencie, kiedy usłyszał odgłos kroków na korytarzu i szczęknęły otwierane drzwi. Starsza, poważnie wyglądająca pielęgniarka podeszła wprost do jego łóżka.

– Obudziliśmy się już? – zapytała widząc, że ma otwarte oczy.

Niezdarnie skrzywił wargi w parodii uśmiechu.

„Chyba mam kłopoty” – pomyślał.

Siostra, chyba zakonnica, podeszła bliżej.

– Mężczyzna, który nigdy nie miał w życiu kłopotów, to żaden mężczyzna – rzekła i uśmiechnęła się nagle. Całkiem ciepło jak na zupełnie obcą osobę.

– Proszę się nie martwić – dodała po chwili. – Zrobimy panu niezbędne badania i wyjdzie pan z tego.

Podała mu długopis i formularz. Zgodnie z wcześniej usłyszanymi radami podpisał prawie bez czytania. Zdążył jedynie w rubryce „Forma płatności”, zauważyć pieczątkę opieki społecznej.

– Niech pan odpoczywa – machinalnie powiedziała pielęgniarka, składając swój podpis. – Niedługo ktoś się panem zajmie.

Fargo, zszokowany, patrzył, jak odchodziła. Od dawna nikt nie zwracał się do niego per pan. Ale prawdziwe zdziwienie miało dopiero nastąpić.

Chwilę później na salę wtoczył się wózek i zaczęto podawać obiad. Najpierw był parujący, tłusty bulion, potem mięso, trochę rozgotowane, ale za to obficie polane sosem. Fargo z niedowierzaniem przyjmował otaczającą go rzeczywistość. Był to pierwszy gorący posiłek, jaki jadł od bardzo dawna i być może pierwszy prawdziwy obiad od lat. Rozdano nawet desery, miseczki z sałatką owocową. Fargo korzystając z nieuwagi salowej, nasypał do niej kilka łyżek cukru. Widząc to, brodacz w poczuciu odruchowej solidarności zajął starszą kobietę rozmową, więc zupełnie już rozzuchwalony Fargo zaczerpnął cukru pełną garścią.

– Chcesz? – zapytał sąsiada, kiedy wózek zniknął za ogromnymi drzwiami. Brodacz podsunął mu miseczkę. Fargo dokładnie wytrząsnął wszystkie białe kryształki, które przylepiły się do dłoni.

Zapowiedzianych badań jakoś nie przeprowadzano, więc Fargo spał do wieczora, budząc się od czasu do czasu, by sprawdzić, czy rzeczywiście wciąż leży w miękkim łóżku i naprawdę nikt nie zamierza na niego napaść. Przyszłość zaczęła mu się jawić optymistycznie. Jednakże kiedy podano kolację – chrupiące tosty z masłem i dżemem – poczuł, że to się z pewnością zmieni. Jego wyćwiczona latami walki o przetrwanie intuicja podpowiadała, że nic tak pięknego nie może trwać długo.

Wieczorem po raz pierwszy wyszedł z sali. Nie czuł niczego szczególnego poza lekkim kłuciem gdzieś pod płucami. Pomyślał, że to być może efekt zbyt obfitego posiłku. Zdołał dojść ledwie do końca korytarza, kiedy zaczął się atak. Charakterystyczny ból i kaszel z początku nie były zbyt silne, lecz już za chwilę podłoga zakołysała się pod nim gwałtownie. Czuł, jakby wicher czy może zmienna siła ciążenia znosiła go na bok, wprost na drzwi z cienkiego tworzywa. Wywalił je ciężarem ciała, padając na podłogę tuż przed rzędem błyszczących umywalek.

Fargo nigdy się nie dowiedział, że życie zawdzięcza nałogowemu alkoholikowi sączącemu w jednej z kabin przemycony przez rodzinę alkohol. Ten właśnie człowiek przez szparę w drzwiach kabiny obserwował jego upadek. Przez moment rozważał, co robić: chronić siebie czy umierającego obok człowieka. Alkohol nie zamroczył go na tyle, by nie potrafił podjąć właściwej decyzji. Ukrył w koszyku za sedesem opróżnioną do połowy butelkę whisky, przepłukał szybko usta płynem do pielęgnacji dziąseł i wszczął alarm wycofując się natychmiast po przybyciu personelu szpitalnego. Cała bieganina, krzyki, urywające się telefony, sanitariusze z noszami nie dotarły już do świadomości Fargo. Ocknął się dopiero na sali reanimacyjnej. Z pewnym zdziwieniem obserwował oplatające go przewody, podłączone do żył plastikowe rurki, którymi sączyły się jakieś płyny, oraz ustawione przy łóżku, leniwie mrugające lampkami aparaty. Jedynym źródłem światła była tu mała jarzeniówka pod sufitem. Skądś dochodził cichy szum pracującego klimatyzatora.

Ciszę przerwało skrzypnięcie otwieranych drzwi. Ktoś popatrzył na owiniętą w białe prześcieradła postać i cofnął się, nie zamykając drzwi. Przez pozostawioną szczelinę sączyło się ostrzejsze światło.

– Co mu właściwie jest? – usłyszał dochodzący z sąsiedniego pomieszczenia męski głos.

– Nie mamy jeszcze kompletu badań.

– Siostro, mógłbym dostać kawę? – głos przycichł na chwilę, prawdopodobnie mówiący odwrócił głowę, potem znowu zabrzmiał z poprzednią siłą. – Kiedy go przyjęto?

Odpowiedź zagłuszył brzęczyk interkomu.

– Co?! Chcecie, żeby organizacje społeczne znowu napuściły na nas prasę?

– Personel jest zbyt obciążony…

– Nie, bez cukru.

– …stosujemy zwykłą procedurę.

Rozległ się zgrzyt wysuwanej szuflady, potem szelest przewracanych kartek.

– I to ma być historia choroby?

– Tyle ustalono na ostrym dyżurze…

– Dobrze, już dobrze. Co do tej pory zrobiono?

Fargo nie dosłyszał odpowiedzi. Czyjaś ręka zatrzasnęła drzwi i teraz docierały do niego tylko stłumione odgłosy kłótni. Po pewnym czasie salę reanimacyjną zalało ostre światło i w polu widzenia jego przymrużonych oczu pojawił się lekarz z dwiema pielęgniarkami. Najwyraźniej nie byli świadomi, że już oprzytomniał.

– I co pan sądzi, doktorze?

Młody człowiek spoglądał na ekranik palmtopa z niewyraźną miną.

– Fatalnie – mruknął.

– Dam sobie rękę uciąć, że w południe czuł się bardzo dobrze – powiedziała starsza pielęgniarka.

– A ja dam sobie obciąć wszystkie paznokcie, że nie dożyje do rana – odpowiedział lekarz beznamiętnym tonem.

To zdanie wstrząsnęło chorym. Fargo nie przypuszczał, że jest z nim aż tak źle. Poczuł, że znowu ogarnia go ciemność, i skoncentrował wszystkie siły, żeby się temu przeciwstawić. Lekarz podszedł do stojaków z aparaturą.

– Myślę… – zaczął niepewnie. – Myślę, że w tym stanie nie ma szans na wyjście z zapaści.

Fargo poczuł, że wpada w panikę. Myśli krążyły jak szalone w jego umyśle, nie mogąc skrystalizować się w nic konkretnego ani wyprzeć obezwładniającego uczucia samotności i opuszczenia.

– Panie doktorze… – przestraszona pielęgniarka wskazała nagle jeden z ekranów.

Młody człowiek pochylił się nad monitorem i zbladł.

– Wezwijcie zespół reanimacyjny! – krzyknął. – Tracimy go!

Młodsza pielęgniarka przyskoczyła do łóżka.

– Panie doktorze, on jest przytomny!

Lekarz błyskawicznie uniósł głowę, patrząc w otwarte oczy leżącego.

Agonia? Nie! Fargo nie chciał umierać. Nie teraz. Jeszcze nie teraz! Coś dziwnego działo się z jego ciałem. Miał wrażenie, że niewidzialne macki zaciskają się wokół krtani. Coś szarpało nim aż do bólu wychodzących z orbit oczu. Ciemność zgęstniała. Wydawało mu się, że w absolutnym mroku spada z ogromnej wysokości…

Kiedy przyszło uspokojenie, nie od razu zorientował się, że coś jest nie w porządku. Leżał nadal na oddziale intensywnej terapii, poznawał znajome sprzęty i urządzenia, ale coś zmieniło się w samej perspektywie. Po prostu obserwował ją z innej strony, jakby z góry. Tuż przed nim, na spowitym przewodami łóżku ktoś leżał… Chryste! To było nieruchome ciało. Jego własne ciało! A on stał z boku i patrzył na znane mu przecież własne rysy. Gdzieś czytał o pierwszych objawach śmierci klinicznej, o tym, co się dzieje z człowiekiem, gdy… odejdzie!

„To jest śmierć? Ale… Dlaczego ja? Dlaczego teraz? Czy już nic nie da się zrobić?!”

– Ja nie chcę! – krzyknął. – Boże, ja nie chcę umierać! Ratunku!!!

Znowu ogarnęła go ciemność i poczucie potwornego pędu… Z przeraźliwym krzykiem ocknął się znowu na łóżku. W irracjonalnym odruchu bezwiednie szarpał opasujące go rurki, sprawdzał gorączkowo, czy włada wszystkimi częściami ciała. Zachłystując się nadmiarem powietrza, dyszał ciężko jak sprinter po wyczerpującym biegu. Dochodząc do siebie, dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że wokół nie widzi nikogo. Uniósłszy się na łokciach, dostrzegł, jak pochylone pielęgniarki cucą leżącego na podłodze lekarza. Ktoś wpadł do pokoju, mocno trzaskając drzwiami.

– Co tu się stało?

– Ja… On… – Pielęgniarka nie potrafiła dobrać słów. – Doktor Rheine pochylił się nad pacjentem… On…

– Co znaczy: on? Co mu się stało? – Przybyły nagle szarpnął ją za ramię. – Proszę mówić składniej!

Pielęgniarka potrząsnęła głową.

– …wtedy doktor zaczął krzyczeć… To było straszne.

– Doktor zaczął krzyczeć? – Starszy mężczyzna, teraz Fargo widział go wyraźniej, wyjął z kieszeni małą latarkę i odchylając powieki, oświetlił oczy oszołomionego lekarza, wpatrując się uważnie najpierw w lewą, potem w prawą źrenicę.

– Tak… Dosłownie wył, że nie chce umierać. Wzywał pomocy…

– Rheine wzywał pomocy?

Przygarbiona postać pochyliła się znowu nad zdrowym, wysportowanym ciałem lekarza. Sprawne palce dotknęły tętnicy szyjnej.

Fargo opadł na poduszki. Nie rozumiał, co się wokół dzieje. Nie starał się niczego analizować. Intuicja mówiła mu, że najbliższą noc spędzi wśród żywych.


* * *

Kiedy stan zdrowia Fargo polepszył się na tyle, że można już się było nie obawiać kolejnego ataku, przeniesiono go z powrotem do wspólnej sali. Po kilku dniach spędzonych w cieple i poczuciu bezpieczeństwa czuł się na tyle dobrze, że pozwolono mu chodzić po szpitalu. Kręcił się więc bez celu po identycznych korytarzach, pokrytych wszędzie taką samą, lśniącą jasnozieloną farbą. Mijał obojętnych ludzi, wiecznie spieszący się, zaaferowany personel, szukając kogoś, z kim mógłby zamienić choć kilka słów. Kogo jednak mogły interesować jego sprawy?

Szybko więc zrezygnował z wędrówek. Spędzał większą część dnia leżąc w łóżku i usiłując poradzić sobie z targającymi nim sprzecznymi uczuciami. Wiedział, że w krótkim czasie podleczą go i będzie musiał wrócić na ulice. Wiedział również, że nie pozostało mu wiele czasu. Chroniczne niedożywienie, życie w ciągłym stresie, brak snu i opieki sprawiały, że jego ciało nie miało najmniejszych szans w walce z postępującą chorobą. Starał się nie myśleć o tym, co zaszło w sali reanimacyjnej. Jego umysł nadal przyjmował postawę obronną wobec wszystkich faktów, unikając ich analizy. Coś się stało, być może otarł się o jakąś tajemnicę, ale bronił się przed jej zgłębieniem.

Personel szpitala, wyćwiczony w bojach ze wszystkim, co wykracza poza rutynę, zapomniał o tym wydarzeniu dość szybko. Raz tylko, czekając przed pokojem pielęgniarskim, Fargo usłyszał, jak młody lekarz zwierzał się komuś, że poczuł wtedy ogarniającą go ciemność. Nie przypominał sobie, żeby krzyczał. Ocknął się, leżąc na podłodze.

Fargo zamknął oczy. Przerażający brak perspektyw, jakichkolwiek realnych widoków na najbliższą przyszłość sprawiał, że narastało w nim uczucie osamotnienia. Teraz więcej myślał o przeszłości. Cholerna amnezja! Czuł aż do bólu chęć powrotu do dawnych lat, do ludzi, którzy musieli gdzieś istnieć, którzy znali go i akceptowali, do młodości zagubionej w mrokach okaleczonej pamięci.

Nagle zrozumiał, że musi podjąć walkę, musi przełamać otaczający go mur, lecz nie tak jak dotychczas, walcząc o życie na wyszlifowanym bruku miasta.

Wiedział, że skrajność obecnej sytuacji zmusza go do pośpiechu.

Zerwał się z łóżka, naprędce wkładając gruby szlafrok. Wybiegł z sali i wymijając snujących się po korytarzach pacjentów, dotarł do tablicy informacyjnej. Szybko przebiegł wzrokiem równe rzędy liter. Nie, to nie to. Zatrzymał przechodzącą pielęgniarkę.

– Przepraszam – z podniecenia plątał mu się język. – Czy… czy jest tu jakiś doktor… Ktoś od spraw pamięci?

– Pamięci? – spojrzała zdziwiona. – W jakim sensie?

– No… Jakiś psycholog albo psychiatra…

Zmarszczone brwi uniosły się nagle.

– Ach, doktor Kaminsky. Ale on przyjmuje w innej części szpitala – wskazała ręką za okno. – Musi pan zejść na parter i przejść przez park. To w drugim budynku.

– Dziękuję – odparł czym prędzej i ruszył w kierunku ruchomych schodów.

Zbiegł na najniższy poziom, potrącając kogoś w przejściu. Przestronny wewnętrzny dziedziniec ocieniał starannie przystrzyżony wysoki żywopłot. Kilka rachitycznych palm szumiało w lekkich podmuchach wiatru. Rzadka w tych stronach fala chłodów już minęła, stojące wysoko słońce zwiastowało powrót upalnej pogody. Lecz nic z tego nie zajmowało go w najmniejszym nawet stopniu.

Wpadł w uchylone drzwi najbliższego budynku. Skręcił na rozwidleniu korytarza, uważnie śledząc napisy na ścianach. Wreszcie zatrzymał się przed odpowiednią tabliczką. Jest. Frank Kaminsky. Bojąc się, że coś mogłoby zmienić jego decyzję, zapukał i zanim usłyszał odpowiedź, nacisnął klamkę.

– Tak? – w powstałej szparze widział tylko standardowe wyposażenie gabinetu.

– Czy można? – pchnął silniej drzwi, wchodząc do środka.

– Proszę. – Otyła postać poruszyła się w głębokim fotelu. – Proszę, niech pan siada.

Poza tuszą doktor wyróżniał się absolutnie obojętnym, niezmiennym wyrazem twarzy.

– W czym mógłbym pomóc?

Fargo rozejrzał się niepewnie po przestronnym, prawie pustym, jeśli nie liczyć biurka i kilku szafek, gabinecie. Zajął miejsce w wyściełanym fotelu pod oknem.

– Chciałbym zasięgnąć porady – powiedział cicho.

– Pan jest pacjentem tego szpitala – na pół stwierdził, na pół spytał lekarz, patrząc na strój przybyłego.

– Tak.

– Z opieki społecznej? – ciągle ten sam wyraz nieruchomych, jakby zastygłych rysów twarzy działał deprymująco.

– Tak.

– Rozumiem… – w starannie modulowanym głosie pobrzmiewała aluzja. – Słucham pana.

Fargo przygryzł wargi. Nie wiedział, jak zacząć.

– Ja… Cierpię na amnezję, panie doktorze. Pamiętam wszystko, co działo się kilka lat do tyłu, ale przedtem…

– Jakiś wypadek? – podsunął Kaminsky.

– Nie. To znaczy, nie wiem. Po prostu nie pamiętam, co się stało.

– Nic z tego, co zdarzyło się wcześniej?

– Nic…

Na twarzy doktora pojawił się pierwszy uśmiech.

– Niech pan będzie poważny. Musi pan cokolwiek pamiętać – położył nacisk na ostatnie słowa.

Fargo potrząsnął głową.

– A dzieciństwo? Rodzice? Może szkoła? – to musiały być rutynowe pytania, Kaminsky nie zadawał sobie trudu, żeby ukryć znudzenie.

– Niestety nic.

– Jakieś obrazy? Choćby zamazane. – Lekarz stłumił ziewnięcie.

– Nie.

– Z jakiego kraju pan pochodzi? – nagle zmienił ton.

– Nie wiem.

Uśmiech powoli znikał z twarzy Kaminsky’ego.

– To się po prostu nie zdarza – mruknął. – Czy pan nie symuluje?

– Panie doktorze! Proszę mi wierzyć…

Kaminsky przerwał ruchem ręki.

– Po pańskim sposobie mówienia poznaję, że jest pan człowiekiem wykształconym. Co pan studiował?

– Nie mam pojęcia.

Lekarz westchnął zniecierpliwiony.

– Nie o to mi chodzi. Czy zdaje pan sobie sprawę z jakichś specyficznych umiejętności, wiadomości, specjalizacji, które nie są dostępne zwykłym ludziom?

– Panie doktorze, ja…

– Był pan włóczęgą? – Kaminsky z podziwu godną systematycznością ucinał wszystkie wypowiedzi, które mogłyby się okazać zbyt długie.

– Tak. Chyba nie miałem okazji…

Kaminsky znowu powstrzymał go ruchem ręki. Pochylił się nad biurkiem, opierając łokcie o pokryty suknem blat.

– Proszę pana – zaczął cicho – po pierwsze, nigdy nie spotkałem się z tak głębokim zanikiem pamięci. Myślę, że…

– Ale… – Fargo ponowił rozpaczliwą próbę powiedzenia czegoś więcej.

– Proszę mi nie przerywać! – Twarz lekarza znowu zmieniła się w zastygłą w grymasie zniechęcenia maskę. – Po drugie, jak widzę, jakiekolwiek badania, które musiałbym przeprowadzić, byłyby drastyczną, powtarzam, drastyczną ingerencją w pana umysł. Musiałbym zejść zbyt głęboko, a tego nie wolno mi robić – westchnął ciężko. – To nieetyczne i… niemoralne – przeżegnał się.

– Ale ja muszę, muszę wiedzieć!

Kaminsky odchylił się w fotelu. Jego olbrzymie ciało z trudem mieściło się między poręczami. Małe chytre oczy spoglądały z ogromną przenikliwością.

– Proszę pana. Taka ingerencja byłaby sprzeczna z moim światopoglądem – starannie akcentował każde słowo. – Pewne rzeczy w medycynie, nawet jeśli możliwe technicznie, są niemoralne. – Kaminsky podniósł głowę. – Pewnych rzeczy nie zrobię nigdy – powiedział twardo. – To niezgodne z moją etyką.

– Panie doktorze…

– Nic z tego. Niech się dzieje wola nieba… – zabrzmiało to jak dawno zapomniana sentencja.

Fargo gwałtownie potrząsnął głową.

– Musi mi pan pomóc.

– Stanowczo nie!

Kaminsky wyjął z szuflady błyszczące wieczne pióro i zaczął coś pisać, przeglądając jednocześnie leżące przed nim papiery. Rozmowę uważał za zakończoną. Fargo podniósł się ociężale. Powoli wyszedł z gabinetu, przemierzył pusty korytarz i opuścił budynek. Wizyta u doktora pozbawiła go wszelkiej nadziei na rozwiązanie zagadki swojej przeszłości.


* * *

Szatnia dla pacjentów z opieki społecznej nie przypominała w niczym pozostałych pomieszczeń szpitala. Zniszczone ubrania wisiały na podciągniętych aż pod sufit archaicznych wieszakach, osłoniętych wspólną metalową siatką. Woźny, pomarszczony stary Murzyn przyczepiał do nich karteczki z nazwiskami, a potem sprawdzał je kolejno, ściągając w dół każdy zestaw i pracowicie studiując napisy. Ponieważ nie istniał tu żaden katalog ani nawet system numerków, ceremonia mogła ciągnąć się bardzo długo. Fargo nigdzie się nie spieszył. Z żalem, z przykrością nawet wkładał płaszcz, z którego ktoś wyciągnął ocieplające gazety, po czym stanął niezdecydowany nie wiedząc, czy ma coś podpisać.

Woźny podniósł głowę.

– Coś jeszcze?

– Nie. Nie wiem, ja…

– Tam jest wyjście. – Starzec ruchem ręki wskazał kierunek.

Fargo otworzył ogromne drzwi i przystanął oszołomiony nie oglądanym od tylu dni harmiderem ulicy. Za tym murem pozostawił bezpieczny, szpitalny świat. Wiedział, że ponownie musi przyzwyczaić się do świadomości, iż jest nikim. Że jego życie, sprawy i problemy znowu należą wyłącznie do niego i nikt, absolutnie nikt, jeśli nie wydarzy się kolejny cud, nie wyciągnie doń pomocnej dłoni.

Wzruszył ramionami. O tej porze do kuchni dla włóczęgów nie było po co iść, ruszył więc w stronę centrum, by oswoić się z odkrytym na nowo ciężarem samotności. Ignorował ogarniające go spojrzenia przechodniów. Fala upałów sprawiła, że koszule i luźne bluzy wydawały się szczytem poświęcenia na rzecz moralności. Jego długi do połowy łydek ciężki płaszcz i widoczny pod nim czarny sweter budziły powszechne zdumienie. Zatrzymał się przed lśniącą szybą sklepowej wystawy. W szpitalu golono go wprawdzie, ale jednodniowy zarost już nadawał wychudłej twarzy złowieszczy i odpychający wyraz.

Spojrzał na napis pod witryną: „Nie zastanawiaj się. Wykorzystaj swoją szansę!”

– Szlag by was wszystkich… – szepnął.

Minął zacieniony liśćmi bananowców skwer i przeszedł przez ulicę. Otarł pot z czoła i usiadł na niewielkiej ławce ustawionej na przystanku tuż obok nowoczesnej fasady banku. Przesunął wzrokiem po świeżo wyczyszczonym, lśniącym w słońcu szkle elewacji.

„Gdybym mógł się tam znaleźć” – przemknęło mu przez głowę. – „Choć na chwilę…”

Zauważył mężczyznę stojącego w oknie na pierwszym piętrze. Kogoś sytego, spokojnego, pewnego siebie i otoczonego rzeczami, których jemu tak bardzo brakowało. Opuścił głowę. Na szeroki podjazd wjeżdżała właśnie ciemna luksusowa limuzyna. Pracy silnika nie słyszał. Do miejsca, w którym siedział, dochodził jedynie delikatny szum opon. Elektryczny wóz nowej generacji, a może to ten legendarny napęd wodorowy…

– Szlag by was! – mruknął.

Szofer w liberii idealnie dopasowanej do koloru lakieru otworzył drzwiczki, pomagając wysiąść wysokiej, elegancko ubranej kobiecie. Podziękowała mu zdawkowym ruchem głowy i ruszyła, zmysłowo kręcąc biodrami, po lśniących marmurowych schodach, oddalona o zaledwie kilka jardów od ławki, na której przysiadł Fargo. Nie mogła wiedzieć, że obserwujący ją włóczęga klął właśnie pod nosem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego to właśnie on znalazł się po drugiej stronie, po stronie ludzi przegranych. Nie powinna go w ogóle dostrzec, ale nagle zatrzymała się w połowie schodów i jakby wiedziona irracjonalnym impulsem popatrzyła na przystanek. Ich spojrzenia spotkały się. Fargo, przepełniony nienawiścią do obcej kobiety, nie mógł jej darować beztroskiego wyrazu twarzy. Chęć bycia na jej miejscu opanowała go z nieprawdopodobną siłą. Nie potrafił usiedzieć spokojnie, ale nie mógł też zerwać się z ławki. Nagle ogarnęła go ciemność. Nie był to jednak nawrót choroby. Czuł, że spada gdzieś w potwornym, wstrząsającym każdą komórką ciała pędzie. Kiedy przerażony otworzył zamknięte w szoku oczy, zauważył…

– Czy coś się stało, panno Daisy? – Szofer w mgnieniu oka przebył połowę marmurowych schodów podbiegając do chlebodawczyni.

Fargo patrzył na swoje nieruchome ciało siedzące na ławce po drugiej stronie ulicy.

– O Boże! – krzyknął, nie poznając swojego głosu.

Przesunął dłonią po twarzy, chwiejąc się na nogach. Długie, polakierowane paznokcie na jego palcach…? Nie miał pojęcia, co się stało. Skołowanym umysłem wstrząsały sprzeczne myśli i skojarzenia. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości. Jakimś cudem znalazł się w ciele eleganckiej kobiety, która szła do banku… Bank! Nagła myśl rozjaśniła mu głowę. To właśnie nazywa się korzystaniem z okazji. To właśnie jest ta wyśniona szansa! Natychmiast przestał zajmować się tajemnicą avataru.

– Czy mogę pannie w czymś pomóc? – Szofer zamarł o krok od niego.

– Spierdalaj, palancie. – Fargo odwrócił się i zostawiając tamtego z opuszczoną szczęką, ruszył w stronę przeszklonych drzwi.

– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – spytał portiera siląc się na egzaltowany, pasujący do wyglądu ton.

– Tam, proszę pani. – Mężczyzna pochylił się z szacunkiem, choć wyglądał na zdziwionego, i posłusznie wskazał kierunek.

Fargo ruszył szybkim krokiem, ale zaraz musiał zwolnić. Cholerna wąska spódnica! I te szpilki! O mało nie połamał nóg… Ujął dłonią złoconą klamkę i już miał ją nacisnąć, kiedy zdał sobie sprawę, że odruchowo wybrał męską toaletę. Rzucił okiem za siebie, ale tylko portier patrzył w jego kierunku. Potykając się, przeszedł pod właściwe drzwi.

– O rany… – spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Obca twarz, obce rysy, oczy, włosy, wszystko… Pamięć jednak zachował. Potrząsnął głową, burząc misterną fryzurę. Nie miał czasu analizować tego, co się stało. Gorączkowo wyrzucił na pulpit przed umywalką zawartość torebki. Drżącymi rękami podniósł książeczkę czekową i wyłuskał z etui pióro. Ile ona może mieć pieniędzy? Sto tysięcy? Dwieście? Zaraz, a nazwisko? Nerwowo przeglądał porozrzucane rzeczy. Komórka, pęk magnetycznych kluczy, legitymacja klubowa… Otworzył ją spoconymi dłońmi. Daisy McLish. Szybko wypełnił odpowiednie rubryki i ruszył w kierunku drzwi. Po raz dziesiąty krzywo postawił stopę i tym razem nie skończyło się na przekleństwie.

Złamany obcas posłał go na wykwintną glazurę.

„Spokój!” – nakazał sobie w duchu, leżąc na zimnych kafelkach. Usiadł, ściągnął buty, potem wstał i poprawił ubranie spoglądając w lustro. Bezwiednie sięgnął do torebki i wyciągnął szminkę. Dopiero gdy zrozumiał, co robi, zadrżała mu ręka. Na szczęście miał w torebce chusteczki higieniczne.

Wyszedł z toalety niosąc buty z ręce. Natychmiast zaroiło się wokół od pracowników banku.

– Czy coś się stało? – zapytał któryś z niepewnością w głosie.

Fargo machnął butem z ułamanym obcasem tuż przed jego nosem.

– Kratka odpływowa… – powiedział, to tylko przyszło mu na myśl.

– Oczywiście. – Bankier giął się w ukłonach. – Oczywiście, panno McLish, zwrócimy wszelkie koszty naprawy. – W tym momencie jego spojrzenie trafiło na nadruk zdobiący wyściółkę pięty. Sądząc po odcieniu bladości, jaką przybrała jego twarz, firma ta nie należała do najtańszych.

Fargo odprawił gestem natrętów i podszedł do najbliższego okienka.

– Chciałbym… – przełknął nerwowo ślinę. – Chciałabym pobrać trochę pieniędzy – położył czek na ladzie.

Urzędnik podniósł go, uśmiechając się przyjaźnie.

– Ależ oczywiście – wystukał coś na klawiaturze terminala. – Zaraz – urwał w pół słowa. – Ale…

– Nie mam takiej sumy na koncie? – Fargo przestraszył się swojej zachłanności. – Wie pan – usiłował się tłumaczyć – dawno nie sprawdzałam stanu…

– Nie, to drobiazg – twarz urzędnika wyrażała najwyższe zdziwienie – ale to nie jest pani podpis…

„Cholera” – Fargo odruchowo potarł brodę, wbijając sobie boleśnie w policzek długi paznokieć. – „Przecież to było do przewidzenia…”

– Chyba mogę pobrać własne pieniądze – powiedział głośno, tracąc do reszty opanowanie. – Tak czy nie, do kurwy nędzy?

Zdziwienie na twarzy urzędnika przerodziło się w podejrzliwość. – Ja…

– Co się tak gapisz? – Fargo musiał zagrać va banque. – Nie poznajesz mnie, kretynie?

– Ja… zawołam dyrektora – ręka kasjera dotknęła przycisku pod biurkiem.

Fargo stłumił w sobie chęć ucieczki. Postanowił zmienić taktykę.

– Ależ, proszę pana… – wyszczebiotał i sięgnął po czek, ale urzędnik sprawnie usunął go z zasięgu jego dłoni.

– Dyrektor już idzie – wskazał na przepychającego się między pulpitami obsługi starszego, siwego mężczyznę.

– Przecież ja tylko…

Tamten nie dał mu dokończyć.

– Słucham, o co chodzi?

Urzędnik pokazał przełożonemu wydruk i czek. Fargo gorączkowo zastanawiał się, co zrobić. Postanowił na razie nie uciekać.

– Pozwoli pani za mną – powiedział dyrektor.

– Przecież ja tylko…

– Przejdźmy do mojego gabinetu – uśmiechnął się z pewną dozą surowości. – Bardzo proszę.

„Co za świnia!” – Fargo w panice usiłował znaleźć jakieś wyjście. Nerwowo rozejrzał się wokół, potem postanowił spróbować chwytu, który zawsze skutkował. Przynajmniej w przypadku kobiet.

„Popatrz mu w oczy” – pomyślał.

Ich spojrzenia spotkały się na moment. Ukryty głęboko w podświadomości impuls wstrząsnął umysłem Fargo. Nagle poczuł ogarniającą go ciemność i znane już uczucie spadania z przerażającą szybkością.

– Nie! – krzyknął odruchowo.

Kiedy otworzył oczy, znajdował się po drugiej stronie blatu. Przed nim, oddzielona pancerną szybą, stała wodząca wokół osłupiałym wzrokiem panna McLish. Tuż obok siedział przerażony urzędnik.

„Chryste, jestem teraz dyrektorem.” – Fargo zaczynał mieć tego dosyć.

– Ratunku… – szepnęła kompletnie zdezorientowana kobieta. – Co ja tutaj robię?

– Proszę wypłacić pannie McLish całą kwotę – powiedział Fargo. – Albo nie… – czuł, że zaczynają go zawodzić nerwy. – Proszę otworzyć sejf – przez głowę przebiegały mu tysiące pomysłów.

– Słucham?

– Proszę otworzyć sejf!

– Ale… ależ to niemożliwe – oczy urzędnika wychodziły z orbit.

Zniecierpliwiony Fargo machnął ręką. Czując, że cały dygocze, ruszył w kierunku zaplecza. Minął kilka zdziwionych urzędniczek, ale w końcu natknął się na poważnie wyglądającego człowieka.

– Proszę otworzyć sejf! – warknął.

– Podręczny? – ręka tamtego z trudem wprawiła w ruch ciężkie metalowe drzwi w ścianie.

– Nie, główny. – Fargo dopiero teraz spojrzał w bok. Widok równo ułożonych paczek banknotów sprawił, że zmienił zdanie. – Albo nie. Ten wystarczy – znowu rozejrzał się wokół. – Potrzebuję jakiejś torby.

– Co się stało, Max? – stojący obok mężczyzna był widać w bliskich stosunkach z szefem.

Fargo chwycił leżący w pomieszczeniu sejfu pocztowy worek i gorączkowo zaczął pakować do niego opasane banderolami banknoty.

– Max, o co chodzi? – w głosie tamtego pojawiło się zaniepokojenie.

– Napad – wykrztusił Fargo.

Nie potrafił opanować drżenia rąk, rozsypywały się na wszystkie strony. – To jest napad! Pannie McLish grozi ogromne niebezpieczeństwo!

Fargo spojrzał w stronę holu. Portier odprowadzał właśnie słaniającą się na nogach kobietę w stronę foteli.

– Max, co ty robisz?! – w głosie stojącego obok mężczyzny zaszła zasadnicza zmiana.

Boże, jak to wolno idzie! Fargo opróżnił dopiero połowę metalowych półek. Kątem oka zauważył podchodzącego z boku strażnika.

– Nie włączajcie alarmu! – krzyknął.

Nadstawił worek i zaczął zgarniać pieniądze całym ramieniem. Większość spadała jednak na podłogę. – Max!

– On zwariował! – krzyknął ktoś z tyłu. – Trzeba zawiadomić lekarza!

Jakaś kobieta rzuciła się w stronę telefonu.

– Niech ktoś go powstrzyma!

Fargo chwycił worek obiema rękami. Roztrącając ludzi, ruszył w stronę przejścia dla personelu.

– Panie dyrektorze!

Odwrócił głowę. Ręka strażnika dotknęła kolby przywieszonego u pasa rewolweru. Fargo przyspieszył, ale tamten ruszył za nim.

– Panie dyrektorze! – krzyknął ostrzej, wyszarpując broń. – Proszę się zatrzymać!

Fargo zatrzymał się momentalnie, z trudem utrzymując równowagę. Odwrócił się, trzymając wypełniony pieniędzmi worek jak tarczę.

– Panie dyrektorze, proszę…

Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy i Fargo wiedział już, co nastąpi: nagła ciemność i uczucie spadania, do którego powoli zaczynał się przyzwyczajać. Wyrwał osłupiałemu dyrektorowi worek i wymachując bronią, rzucił się do ucieczki. Trzy strzały, jakie oddał na oślep, sprawiły, że nikt nie ruszył w pościg. Ale dzwonki alarmowe odezwały się dosłownie kilka sekund po tym, jak minął przeszklone drzwi.

Zbiegł po schodach, minął osłupiałego kierowcę i przeskoczył przez wciąż gorącą maskę limuzyny. Na szczęście o tej porze nie było zbyt wielkiego ruchu. Zanim z banku wybiegli pierwsi ludzie, był już na środku skweru. Nie zastanawiał się nawet przez chwilę, naprawdę nie wiedział, jak znalazł drogę do wąskich zaułków na zapleczu wielkich sklepów. Zapewne działał instynktownie, korzystając z pamięci swojego nosiciela. Dopiero myśl, że musi wrócić do swojego ciała, zatrzymała go, pozwalając chwycić głębszy oddech. Wrzucił worek do jednego z wypełnionych tylko w połowie kubłów na śmieci i rozejrzał się po zaułku. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Zaklął i kopnął ze złością stojący obok kubłów karton po zamrażarce.

– Co jest? – wybełkotał ktoś, kto uznał, że karton ten jest dla niego najodpowiedniejszym schronieniem tego popołudnia. Fargo się uśmiechnął.

– Czas wstawać, przyjacielu – powiedział zaglądając do wnętrza.


* * *

Z dużym niepokojem zbliżał się do zastygłego na ławce ciała, ale ponowne zawładnięcie wszystkimi jego funkcjami okazało się bardzo łatwe. Wystarczyło jedno spojrzenie we własne półprzymknięte oczy, żeby poczuć ogarniającą, znajomą już ciemność i szaleńczy pęd. Kiedy podniósł zaciśnięte odruchowo powieki, ujrzał słaniającego się w szoku bezdomnego.

Fargo również nie był spokojny ani pewny siebie. Wręcz zesztywniał, kiedy z tyłu rozległo się wycie policyjnych syren. Spojrzał w tym kierunku, ale nikt się nim nie interesował. Szofer limuzyny, wskazywał mundurowym kierunek ucieczki strażnika, pracownicy banku obiegli pozostałych stróżów prawa. Nie niepokojony przez nikogo, wstał ciężko i minąwszy bezdomnego, wciąż uporczywie potrząsającego głową, ruszył w stronę zaułków. Nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić tego, co zaszło, ale nie usiłował też tego analizować. Minął obojętnie siedzącego pod ścianą strażnika, odnalazł ukryty w kuble worek i zniknął w plątaninie pobliskich ulic. Wyjął kilka drobnych banknotów i kupił tanią walizkę od ulicznego straganiarza. Ukrył w niej worek z pieniędzmi i wciąż słysząc syreny policyjne za plecami, pobiegł w stronę najbliższej stacji metra. Dopiero w wagonie, jadąc na drugi koniec miasta, jako tako zebrał myśli. Wszystko wskazywało, że potrafi „wstrzeliwać się” w umysły innych ludzi, tak? Czy to może mieć jakiś związek z jego amnezją? Potrząsnął głową. Chyba nie… Może to efekt śmierci klinicznej… Tak, pierwszy raz przydarzyło mu się to w sali reanimacyjnej. Tamten lekarz… Nie, to nie była śmierć kliniczna. Otarł rękawem czoło, uważając przy tym, żeby nie wypuścić z rąk walizki. Chryste, przecież ta zdolność dawała mu… Nie wiedział, jak to wyrazić. Tego nie da się ująć żadnymi słowami. Nie miał ochoty dłużej łamać sobie głowy nierozwiązalnymi problemami. Czuł, że ogarnia go coraz większa pewność siebie. Totalne, obezwładniające poczucie zagubienia zniknęło gdzieś tak szybko, że miał wrażenie, jakby właśnie obudził się z koszmarnego snu.

Zanim wagonik metra zatrzymał się na jednej z końcowych stacji, Fargo był już innym człowiekiem. Swobodnie wyszedł na peron, uśmiechając się na wspomnienie stresu, jakiemu poddany był podczas akcji w banku. Suburbia, na których się teraz znajdował, nie miały centrum handlowego, musiał więc przejść spory kawałek drogi, zanim znalazł luksusowy sklep z odzieżą. Obejrzał wystawę, ale nie zdecydował się wejść, miał za to plan… Poczekał w pobliżu, obserwując przechodniów, a gdy pojawił się mężczyzna mniej więcej jego postury, poszedł za nim. Jedno spojrzenie wystarczyło, by dalej wypadki potoczyły się po jego myśli.

Wszedł do sklepu. Nie targały nim żadne wątpliwości, z góry wiedział, co ma powiedzieć. Nie zdążył rozejrzeć się po niewielkim wnętrzu, kiedy z boku podeszła ekspedientka.

– Wyjdź, zanim wezwę ochronę – syknęła marszcząc nos.

Czy mu się zdawało, czy w jej opryskliwym tonie rzeczywiście brzmiały nutki niepewności. W historii sklepu Fargo był zapewne najdziwniejszym klientem. Biały, w miarę czysty, ale w samych tylko spodniach i podartej koszuli wyglądał zaiste nieciekawie, choć o niebo lepiej niż rasowy włóczęga.

– Miałem wypadek – wyjaśnił spokojnie. – Chciałbym kupić nowe ubranie.

– Eee… – Ekspedientka nadal mierzyła go niespokojnym wzrokiem. – Chyba poproszę właściciela.

Kobieta zawróciła na pięcie, ale nie zniknęła za osłoniętymi kotarą drzwiami. Wsunęła jedynie głowę na zaplecze i po sekundzie znów obserwowała Fargo. Potem spokojnie zajęła swoje miejsce za ladą, a po kilkunastu sekundach pojawił się drobny siwy mężczyzna.

– Czym mogę służyć? – zapytał.

– Otóż – Fargo narzuconym całą siłą woli ruchem wziął go pod ramię i mimo widocznego oporu pociągnął w głąb sklepu – dwa dni temu spotkała mnie przykra przygoda. Wie pan, chciałem się ostro zabawić, a potem… – z całym przekonaniem zagrał amatora pań lekkich obyczajów obrobionego przez alfonsów, w końcu wiele razy widział takie sytuacje. – Ktoś dosypał mi czegoś do drinka, okradziono mnie, dostałem po łbie… Zabrali mi prawie wszystko… Ledwie się z tego wykaraskałem… Jak ostatni frajer, nawet nie zdążyłem załatwić sobie hotelu… A wie pan, jaka jest tutaj policja… Wolałem niczego nie zgłaszać, zwłaszcza że… Wie pan, żona, dzieci… Ten wypad do Sun City nie był planowany… Zwykła delegacja… Jednym słowem, potrzebuję kompletu ubrań, bielizny i wszystkich tych drobiazgów…

Właściciel uśmiechnął się w poczuciu męskiej solidarności.

– Ale my nie dajemy nic na kredyt – w jego tonie nie było nieufności, jedynie chęć usprawiedliwienia.

– Na szczęście nie zabrali mi kilku czeków podróżnych… Zdołałem je dzisiaj zrealizować.

Uśmiech siwego człowieczka świadczył, że wszelkie wątpliwości należą już do przeszłości.

– Panna Stacy zajmie się wszystkim.

– Dziękuję… Chciałbym jednak, żeby wszystkie ubrania były pochodzenia europejskiego. Rozumie pan…

– Ależ oczywiście. – Właściciel zgiął się w pełnym szacunku ukłonie. – Posiadamy ogromny wybór najnowszych modeli najlepszych europejskich domów mody.

Perspektywa pozbycia się zalegających półki, niesłychanie drogich europejskich ciuchów musiała wprawić go w doskonały humor. Był to z pewnością najlepszy interes, jaki udało mu się ubić w ciągu ostatnich miesięcy, dlatego też przez cały czas kręcił się wokół, przeszkadzał ekspedientce i bez przerwy zasypywał klienta coraz to nowymi propozycjami.

Kiedy prawie godzinę później Fargo wychodził z powrotem na ulicę, oprócz nesesera z pieniędzmi dźwigał ciężką walizkę wypchaną najdroższymi ubraniami, jakie były na składzie. Szeroka biała bluza, jaką miał na sobie, jasne spodnie i sportowe buty sprawiały, że nikt z nielicznych przechodniów nie oglądał się już za nim. Wrócił do zaułka i zwrócił wolność swojemu bezwolnemu pomocnikowi. Zabrał mu nowo nabyte ubranie i zostawił oszołomionego mężczyznę w samej bieliźnie, obok jego własnych, nieco sfatygowanych rzeczy, aby uporał się z solidnym bólem głowy. Dość szybko odnalazł zakład fryzjerski, gdzie spędził następne pół godziny, zerkając nerwowo na pozostawione w przejściu walizki. Zabiegi człowieka w nieskazitelnie białym fartuchu miały ten skutek, że żaden szczegół, prócz wychudzonej twarzy, nie burzył już wyobrażenia poważnego, bardzo bogatego człowieka, jakim stał się teraz Fargo.

Fakt ten wpłynął na jego nastrój do tego stopnia, że zdołał pokonać nabyty i utrwalony przez lata odruch i podszedł do stojącego na rogu policjanta, żeby spytać o najbliższy dobry hotel. Tamten zrobił zafrasowaną minę.

– Hotel? Jeśli dobry, to tylko w centrum – zdziwiony stróż prawa zlustrował go od stóp po głowę. – Okoliczne motele mają raczej średni standard i nie sądzę, by panu odpowiadały – spojrzał przez ramię i nagle się uśmiechnął.

Ruchem ręki zatrzymał przejeżdżającą czarterową limuzynę. Czarnoskóry kierowca najpierw usiłował się tłumaczyć, machając nerwowo plikiem dokumentów, ale już po chwili, z radosnym uśmiechem, otworzył tylne drzwiczki jedenastometrowego kremowego chryslera i umieścił obie walizki w przepastnym bagażniku.

– Dokąd? – odwrócił głowę, ale nie do Fargo, tylko w kierunku policjanta.

– Do hotelu…

Ruszyli, zanim padła jakakolwiek nazwa. Widocznie sam wygląd pasażera mówił wszystko. Rozparty na tylnym siedzeniu Fargo uśmiechnął się pod nosem. Szeleszczące banknoty w kieszeni być może nie potrafiły wyleczyć go z ponurych rozmyślań, ale z pewnością dodawały im smaku. Czuł, że powinien wszystko przeanalizować na zimno, zastanowić się nad planem działania, zrobić wreszcie coś rozsądnego… Ale, do cholery! Przecież przez ostatnie lata robił tylko rzeczy rozsądne, jeśli rozsądkiem można nazwać chęć przetrwania. „Nie, na pewno nie” – odpędzał wszelkie myśli na temat ewentualnego poszukiwania go przez policję. Przecież nie mogą wiedzieć, nie mogą nawet się domyślać, że miał coś wspólnego z aferą w banku. Jego rozważania przerwała uwaga kierowcy, który radośnie oznajmił, że są już na miejscu. Dwóch odźwiernych w pstrokatych liberiach zaopiekowało się jego bagażem, a on sam eskortowany przez trzeciego dotarł przez ogromny hol do recepcji. Wynajął apartament. Najdroższy, prezydencki. Zapłacił gotówką, dodając spory napiwek i informując wszem wobec, iż nie życzy sobie, by ktokolwiek wiedział, że mieszka w tak podłym hotelu. Zdawał sobie sprawę, że tylko plik banknotów może okiełznać chęć zobaczenia jego, nieistniejących przecież, dokumentów. Zarejestrowali go pod prawdziwym nazwiskiem, choć mógł użyć jakiegokolwiek. Dodał sobie tylko skromny tytuł baroneta, ot tak, dla przydania sobie wagi.

Po dłuższym zastanowieniu zdecydował się umieścić neseser w hotelowym sejfie, a walizkę kazał rozpakować bojom w apartamencie. Sam jak we śnie powlókł się do tonącej w zieleni restauracji. Choć w karcie roiło się wprost od wykwintnych dań, zamówił coś bardzo prostego, klasyczny zestaw kontynentalny. Pamiętał też, żeby nie jeść zbyt łapczywie. Ta ostrożność zniknęła chwilę potem, ledwie umoczył usta w pierwszym drinku. Najpierw były jakieś uwagi pod adresem orkiestry, potem próba zatańczenia ze starszą, nobliwie wyglądającą damą. Jeszcze później, w przypływie trzeźwości stwierdził, że rozmawia z piękną ciemnowłosą kobietą i to przy jej stoliku. Otrząsnął się zaskoczony, kiedy okazało się, że ona zna jego imię i nazwisko i od czasu do czasu tytułuje go: „panie profesorze”. Alkohol nie wyparował mu jeszcze z głowy, usiłując więc zachować resztki pozorów, wspomniał coś o zmęczeniu i potrzebie odpoczynku.

– Odprowadzisz mnie? – uśmiechnęła się.

– Oczywiście – wstał i pomógł odsunąć jej krzesło.

Lawirując między stolikami, przeszli do szerokiego, pustego korytarza.

– Który to pokój, proszę pani?

– Och, Lynn. 7017, siedemdziesiąte piętro. Tyle razy mówiłam ci, że mam na imię Deborah. Powiedz tylko: „Debbie, daj ogień”, to przysunę ci zapalniczkę, powiedz: „Debbie, uśmiechnij się”, to…

– Debbie, zdejmij bluzkę! – wypalił niespodziewanie, sam zaskoczony swoją bezczelnością.

– Och, ty draniu… – rozejrzała się i nagle… rozpięła guziki i rozchyliła bluzkę.

Fargo zakrztusił się od nadmiaru śliny. Przez te wszystkie lata odzwyczaił się nawet od myśli o seksie. Zaskoczony, stwierdził, że widok jej kształtnych piersi wywarł na nim ogromne wrażenie.

– Czy… Czy zjemy razem kolację? – zapytał, kiedy Debbie zapięła bluzkę.

– Z przyjemnością.

– Czy zjemy ją w moim pokoju?

– To zależy…

Kiwnęła mu ręką, znikając za drzwiami z niesamowitą szybkością. A może to tylko on myślał zbyt wolno? Ociężały powlókł się w stronę windy. Boj asystował mu aż do drzwi apartamentu, ostentacyjnie nie zauważając chwiejnego kroku.

Fargo zobaczył po raz pierwszy luksusowe wnętrza, za które tak słono zapłacił. Oszołomiony przestrzenią i przepychem, rozpoczął zwiedzanie. Niestety, już w salonie nieubłagane prawa natury dały o sobie znać z całą siłą. Jego organizm nie był przygotowany na przyjęcie takiej ilości jedzenia i alkoholu. W ostatniej chwili zdążył do toalety. Po trzydziestu, może czterdziestu minutach udało mu się opanować skurcze żołądka. Siedział na podłodze, między sedesem a bidetem, z końcówką prysznica w dłoni i mętnym wzrokiem patrzył na wzorzyste kafelki.

Wiedział, że gość tego hotelu z mnóstwem pieniędzy w sejfie, mieszkający w najbardziej luksusowym apartamencie, powinien czuć zadowolenie. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że jest do tego człowiekiem, który dysponuje niezwykłymi wręcz nadnaturalnymi zdolnościami, winien też mieć ogromną pewność siebie.

Co więcej, będąc mężczyzną mającym w perspektywie wizytę najpiękniejszej bodaj dziewczyny w mieście, m u s i być szczęśliwy.

Fargo natomiast czuł jedynie rozpaczliwą pustkę.


* * *

Cały następny dzień spędził w apartamencie, siedząc w fotelu i patrząc przed siebie. Wystarczyło, że podniósł słuchawkę, a natychmiast zjawiali się ludzie z obsługi hotelowej, ale poza tym nie działo się nic, co mogłoby zburzyć absolutny bezruch otaczającej go przestrzeni. Było to śmieszne, ale podświadomie oczekiwał, że po zmianie trybu życia ktoś go odwiedzi. Ktoś przypomni sobie o człowieku zagubionym w mieście gdzieś na krańcach świata. Palił papierosa za papierosem i wymyślał setki najbardziej nieprawdopodobnych przypadków, dzięki którym ktoś z dawnych znajomych mógłby do niego trafić.

Wieczorem rozległo się pukanie do drzwi. Fargo siedział właśnie skupiony nad niewielkim tortem, w którym tkwiła mała, paląca się świeczka i nad otwartą, ale nie napoczętą jeszcze butelką wina. Podniósł głowę, ale nastrój, w jakim się znajdował, nie pozwalał nawet na najmniejszy uśmiech.

– Witaj, Lynn! – Debbie uśmiechnęła się promiennie.

Skinął głową w odpowiedzi na powitanie.

– Hej – spojrzała na tort i jeden kieliszek. – Chyba nie przeszkadzam?

– Nie.

– To jakaś uroczystość?

– Dziś są moje urodziny – odparł poważnie.

– I spędzasz je tak samotnie? – podeszła bliżej i szybkim ruchem ręki zmierzwiła mu włosy. – Mój ty biedaku. Wszystkiego najlepszego.

Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.

– A może zorganizujemy jakąś imprezę? – przysunęła się bliżej. – Mnóstwo kwiatów, otwarte samochody, przyjęcie w jakiejś knajpie na wolnym powietrzu poza miastem…?

– Prawdę mówiąc, wolałbym zostać tutaj.

– Szkoda, że nie powiedziałeś mi o tym wcześniej – uśmiech nie znikał z twarzy Debbie.

– Znamy się dopiero od wczoraj – przypomniał jej.

Przyjęła to jak dobry kawał.

– Chyba nie będziemy fatygować kelnera drugim kieliszkiem – ostrożnie nalała wina. – Jeden powinien wystarczyć.

– Jasne. Nie ma problemu.

– Słuchaj – odruchowo ściszyła głos. – Jeśli nie popełniam niedyskrecji, to powiedz, ile lat właśnie skończyłeś?

– Nie wiem.

Roześmiała się, ale wyraz jego twarzy sprawił, że natychmiast spoważniała.

– Nie wiem – powtórzył i zabrzmiało to naprawdę szczerze. – Po prostu dawno nie obchodziłem urodzin – poślinionymi palcami zgasił świeczkę na torcie. – Nie mam nawet pojęcia, w jaki dzień przypadają.

Wstał ciężko i podszedł do szafy, otwierając ją na całą szerokość.

– Na to, że urodziłem się akurat dzisiaj – ciągnął – jest szansa jak jeden do trzystu sześćdziesięciu pięciu.

– Trzystu sześćdziesięciu sześciu. Mamy rok przestępny. – Debbie usiłowała obrócić wszystko w żart. – Gdzie idziesz? – spytała, widząc, że wkłada marynarkę.

Podciągnął krawat i ruszył w stronę drzwi.

– Szukać swojej przeszłości – rzucił w progu. Wyszedł na korytarz, ale coś kazało mu przystanąć. Cofnął się kilka kroków, by ponownie zajrzeć do pokoju.

– Przepraszam – mruknął. – Miewałem lepsze nastroje.

Zmrużyła oczy na znak, że rozumie, ale on szedł już w kierunku windy. Przyspieszył kroku, bo kabina stanęła właśnie na jego piętrze. Wyminął wysiadającą parę i dotknął mrugającego światełka z oznaczeniem parteru. Mimo że decyzja zapadła nagle, pod wpływem chwili, w jego głowie powoli krystalizował się plan działania. Na dole szybko dotarł do hotelowego skarbca. Otworzył swój sejf, odliczył z walizki pokaźny plik banknotów i włożył go do jednej z leżących na podręcznym stoliku kopert. Schował ją do wewnętrznej kieszeni, zamknął sejf i przed wyjściem jeszcze raz ogarnął wzrokiem całe pomieszczenie. Uśmiechnął się w duchu na myśl o nowych nawykach, jakie u siebie zaobserwował. Podchodząc do recepcji, skinął na konsjerża.

– Słucham pana?

– Proszę mnie połączyć ze szpitalem.

– Z którym?

Prawdę mówiąc powinien spodziewać się takiego pytania. W wielomilionowej metropolii szpitali musiały być dziesiątki.

– Szpital miejski – zabrzmiało to bardziej jak pytanie niż podpowiedź.

– Serca Jezusowego, Świętej Trójcy…

Przed oczami stanął mu brodaty sąsiad z sali i znów usłyszał słowa, które tamten wypowiedział przy pierwszym spotkaniu.

– Sądzę, że chodzi o Trójcę.

– Z kim życzy pan sobie rozmawiać?

– Z doktorem Kaminskym.

Konsjerż podniósł słuchawkę i wystukał numer.

– Niestety, doktor jest w tej chwili zajęty – powiedział po chwili odkładając, słuchawkę. – Czy będzie pan czekał?

– Nie.

Fargo odwrócił się szybko i ruszył w stronę głównych drzwi. Na podjeździe, ignorując portiera w liberii, skinął na taksówkę.

– Szpital Świętej Trójcy – rzucił do kierowcy. – Niech się pan pospieszy.

Przysłonił oczy ciemnymi szkłami okularów przeciwsłonecznych. Spoglądał zza nich obojętnie na mijane z dużą prędkością tonące w słońcu palmy na skwerach, lśniące od podstaw aż po szczyty elewacje biurowców i centrów handlowych. Nie czuł nic, patrząc na odgrodzone barierkami zaułki i ukryte za podniszczonymi parkanami wysypiska, tak niedawno jeszcze będące jego domem. Bez słowa zapłacił kierowcy, kiedy ten zatrzymał się przed wskazanym wejściem. Zdecydowanym krokiem wszedł do budynku. Szybko przemierzył ogromny hol i wewnętrzny dziedziniec, który tak dobrze zapamiętał z poprzedniej wizyty. Kilka chwil później stał już pod właściwymi drzwiami. Zapukał energicznie i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka.

– Można? – usiadł w głębokim fotelu stojącym obok biurka.

Doktor Kaminsky, zaskoczony, podniósł wzrok znad rozłożonych przed nim papierów. Dopiero kiedy Fargo zdjął przeciwsłoneczne okulary, w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

– Ja pana skądś znam… – Korpulentna postać drgnęła lekko. – Pan…

– Tak, byłem już tutaj.

Ciche westchnienie świadczyło, że doktor przypomniał sobie wszystko. Z widocznym zdziwieniem, ale bez żadnych pytań obserwował kosztowny garnitur i całą sylwetkę siedzącego naprzeciwko mężczyzny.

– Czym mogę służyć? – spytał niepewnie.

Fargo lekko przygryzł wargi. Długo mierzył lekarza wzrokiem, potem spuścił oczy.

– Tym samym co poprzednio – powiedział cicho. – Chcę odzyskać pamięć i chcę, żeby pan mi w tym pomógł – odchylił się w fotelu. – Rozumiem jednak, że pańskie poglądy, pańska etyka i względy moralne nie pozwolą na coś takiego… Wobec tego mam tylko jedną prośbę. Niech mi pan wskaże fachowca, który podejmie się tego za pieniądze – wyjął z kieszeni wypchaną banknotami kopertę i rzucił ja niedbale na biurko. – Za duże pieniądze – dodał. – Na pewno zna pan kogoś, kto da się skusić.

Kaminsky niepewnie spojrzał na leżący przed nim pakunek. Ostrożnie, jakby bojąc się, że w środku może być bomba, dotknął białej powierzchni.

– Wie pan… – zaczął powoli, ale nagle zmienił zamiar. Jego oczy nabrały blasku. – Dużo myślałem o pańskim przypadku – powiedział zdecydowanie. – Myliłem się. W końcu każdy może się mylić… – dramatycznie zawiesił głos. – Panu trzeba pomóc!

– Wskaże mi pan kogoś?

Ręka lekarza spoczęła na kopercie.

– Sam się tym zajmę.

Twarz Fargo nie zmieniła wyrazu.

Pomyślał, że od kilku dni nic nie może go zadziwić. Następne godziny również nie przyniosły niczego zaskakującego. Dziesiątki testów wypełnianych w nerwowym pośpiechu, tomografia, nieustanna obserwacja setek czujników rejestrujących każdy, najmniejszy nawet impuls jego mózgu. Nie kończące się, nużące pytania zupełnie nie powiązane ze sprawą, a zadawane wyłącznie po to, żeby wykres na monitorze uzyskał taki, a nie inny wygląd.

Frank Kaminsky był dobrym fachowcem. Nawet laik, widząc jego systematyczne, wyważone ruchy, zdobywał pewność, że nic nie pominięto, nie zapomniano o żadnym drobiazgu, że każda możliwość, każda furtka została dokładnie zbadana. Kiedy jednak w zupełnych ciemnościach, prawie o północy, wracali z laboratorium do gabinetu, twarz lekarza ciągle była zasępiona. Fargo był zbyt zmęczony, żeby zadawać jakiekolwiek pytania. Ocierał chusteczką czoło, zachłannie paląc papierosa, gdy doktor po raz kolejny studiował wyniki wyświetlane na palmtopie. Wreszcie nie wytrzymał przedłużającej się ciszy, zgniótł niedopałek i pochylił się do przodu.

– I co, panie doktorze? – powiedział ochrypłym głosem. – Jak to wygląda?

Kaminsky powoli podniósł oczy znad papierów.

– Tak, jak wyglądać nie powinno – odparł zwięźle.

– Nie mam żadnej szansy?

Lekarz nie odpowiedział. Wyjął z szuflady grzebień, podszedł do niego i zaczął rozczesywać mu włosy. Fargo zetknął się kiedyś z opinią, że wszyscy psychiatrzy są po części wariatami, ale nigdy jeszcze nie był skłonny dać temu wiary tak, jak w tej chwili.

– Wydusi pan wreszcie coś z siebie, czy nie? – warknął. Kaminsky ponownie zajął swój fotel, obracając grzebień w palcach.

Cisza przeciągała się nieznośnie.

– Tak jak sądziłem, nie ma pan na głowie blizn – podjął nagle tonem krańcowego zniechęcenia. – To dowodzi, że nie przeprowadzono żadnej operacji na pana mózgu. Ale to niemożliwe, żeby nie pamiętał pan kompletnie niczego, zachowując się jednocześnie w sposób… – urwał, ze złością rzucając grzebień. – To znaczy… wszystko jest możliwe. Zawsze można znaleźć jakieś precedensy, ale… – plątał się coraz bardziej. – Nie wiem. Poza operacją są, co prawda, inne metody blokowania pamięci, ale one nigdy nie zostawiają tak kompletnego zera… I to bez żadnych skutków ubocznych. Chyba że… – zamyślił się na chwilę. – Chyba że procesu blokowania dokonano w momencie najwyższego napięcia psychicznego, jakiegoś szoku czy nieprawdopodobnego wręcz stresu… – I nie da się tego odkręcić?

– Gdyby stało się to w jakichś ekstremalnych warunkach – ciągnął – to może… Nie, bzdura – pochylił się znowu nad papierami. – Ma pan ciekawy typ osobowości – zmienił nagle temat, jakby chciał się uwolnić od męczących go wątpliwości. – Nazwałbym ją „wchłaniającą”, niesłychanie łatwo przyswajającą wszystko co nowe i obce. Ale to akurat niczego nie wyjaśnia.

Fargo zastanawiał się, czy to, co powiedział lekarz, może mieć jakiś związek z jego niesamowitymi zdolnościami. Po namyśle odrzucił jednak tę możliwość.

– Pan musi coś pamiętać! – Kaminsky nagle podniósł głos. – Coś musiało w panu zostać! Cokolwiek!

– Chryste, przecież mówiłem… – zmęczenie potęgowało nastrój rozgoryczenia.

– Proszę się skupić. Może jakieś zamazane obrazy?

– Nie.

– Jakieś gesty? – Lekarz napierał coraz ostrzej. – Słowa?

– Słowa? – Fargo wzruszył ramionami. – Pamiętam słowa piosenki. Tylko parę wersów, chyba jedną zwrotkę, a może refren.

– Co? – Kaminsky spojrzał na niego w skupieniu.

– Słowa piosenki. „Więc zabierz, zabierz mnie do ogrodu rozkoszy, gdzie sekretne pocałunki na górze wiatru…” – urwał widząc, że lekarz śmieje się coraz głośniej.

– Czy coś się stało?

Kaminsky rozparł się wygodnie w trzeszczącym fotelu.

– Po prostu jesteśmy w domu.

– Ta piosenka… To coś znaczy?

– Tak. Myślę, że zastosowano wobec pana niezwykle rzadką metodę blokowania pamięci – potarł brodę. – To już wyższa szkoła jazdy. Takich cudów dokonują tylko naprawdę dobrzy specjaliści. Zapewne kazano panu powtarzać bezmyślnie te rymy, żeby choć częściowo wyłączyć świadomość i wtedy dokonano zabiegu. Stąd też z całej przeszłości pamięta pan tylko tę zwrotkę.

– Ale mówił pan, że nie mam żadnej blizny.

– To… nie była operacja w klasycznym tego słowa rozumieniu. Są też… inne metody.

Fargo odruchowo zacisnął pięści.

– Czy… czy to jest odwracalne?

Kaminsky zapalił papierosa Przedłużającą się, pełną napięcia ciszę przerwało jedno słowo: – Tak. Lekarz przysunął sobie popielniczkę.

– Niemniej, nie jest to proste – pedantycznie zebrał palcem odrobiny popiołu z lśniącego blatu biurka. – Myślę, że specjalista, który się tego podjął, zostawił sobie jakąś furtkę. Bardzo możliwe, że uwarunkowano pana na jakiś środek chemiczny, może lekarstwo… Jeżeli pan je zażyje, pamięć powróci sama.

– Myśli pan, że to możliwe? – Fargo aż się poderwał z fotela.

– Owszem. – Kaminsky powstrzymał go ruchem ręki. – Ale niech pan nie biegnie do najbliższej apteki i nie pcha do ust wszystkiego, co tylko podejdzie pod rękę. Prędzej się pan zatruje albo bezwiednie wyleczy z kamicy nerkowej, niż przypomni przeszłość – uśmiechnął się ironicznie. – Ten środek to na pewno nie aspiryna.

Lekarz pochylił się i szybko napisał coś na jednym ze spiętych zszywką arkusików.

– Skieruję pana do jednego z najlepszych specjalistów w tym kraju – na marginesie zanotował kilka uwag. – To doktor Frederic Jastrow, mieszka niedaleko stąd, na przedmieściach. Jeśli on panu nie pomoże, to… – potrząsnął głową. – Może spróbuje pan w Unii, może w Stanach…

Fargo zerknął na trzymaną w ręce kartkę, potem złożył ją pieczołowicie i schował do kieszeni.

– Na pewno spróbuję – powiedział, wstając z fotela.


* * *

– Proszę pana, już dojeżdżamy.

Fargo drgnął na tylnym siedzeniu taksówki. Nie spał ani przez chwilę. Jego bezruch nie wynikał z monotonii krajobrazu widocznego za zamkniętymi szczelnie szybami. Natłok myśli i oczekiwań związanych z mającą nastąpić wizytą szarpał nerwy i nie pozwalał skupić się na czymkolwiek innym. Wiedział, że niezależnie od tego, czy spełnienie marzeń leży w zasięgu jego ręki, czy nie, musi zachować jasność umysłu.

– Poczeka pan na mnie – mruknął do kierowcy.

– Długo?

– Aż wrócę – rzucił do skrytki kilka banknotów. Czarna twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

– Jasne, będę czekał aż do końca świata albo i dłużej – sprawna dłoń dyskretnie przeliczyła szeleszczące papierki. – No, jesteśmy na miejscu.

Samochód zatrzymał się na podjeździe ogromnego domu zbudowanego w starym, kolonialnym stylu.

– Proszę bardzo – kierowca zdalnie otworzył tylne drzwi – będę czekał o tam – wskazał ręką drugą stronę ulicy. – W cieniu.

Fargo wysiadł, powoli prostując zdrętwiałe podczas jazdy mięśnie. Nie interesowało go piękno okolicy ani żadne architektoniczne subtelności. Podszedł wprost do dębowych, przytłaczających swym ogromem drzwi i nacisnął dzwonek. Mimo że dom zdawał się pusty, prawe skrzydło wrót otworzyło się prawie natychmiast. Nie było też słychać najmniejszego nawet skrzypnięcia, a uroda dziewczyny, która stanęła przed nim, mile go zaskoczyła.

– Czy zastałem doktora Jastrowa?

– A… jest pan umówiony?

Przemknęło mu przez głowę, że mógł wcześniej zadzwonić.

– Bardzo mi zależy na tej wizycie… – zawahał się. Kitel okrywający dziewczynę świadczył, że raczej nie jest córką ani „zaprzyjaźnioną” sekretarką właściciela domu. Ciągle niepewny reakcji wsunął do jej kieszeni banknot o wysokim nominale. – Byłbym bardzo zobowiązany…

– Proszę – wpuściła go do przestronnego holu. – Zobaczę, co się da zrobić.

Chciał zaczekać przy drzwiach, ale kobieta wskazała mu drogę.

– Proszę – powtórzyła.

Poprowadziła go w górę szerokimi marmurowymi schodami wprost do zaskakująco skromnie urządzonej biblioteki służącej Jastrowowi za poczekalnię.

– Chwileczkę.

Otworzyła pobliskie drzwi, znikając za ich skrzydłem, ale nie szła dalej. Fargo słyszał, jak mówiła do kogoś szeptem, ale zrozumiał tylko kilka oderwanych słów. Wykrzywił wargi, kiedy po chwili drzwi otworzono na całą szerokość.

– Pan doktor prosi.

Wkroczył do obszernego, urządzonego z ascetyczną skromnością gabinetu. Pielęgniarka zamknęła za nim drzwi, sama zostając na zewnątrz. Dopiero wtedy spojrzał na siedzącego za biurkiem człowieka. Sucha, wręcz wychudła twarz okolona jasnymi, dobrze utrzymanymi włosami i markowe ubranie w niczym nie przywodziły na myśl starego szalonego naukowca, jakiego można by się spodziewać w takiej samotni. Obraz nowoczesnego i przy zdrowych zmysłach pracownika nauki burzył tylko jeden szczegół. Papieros, zamiast tkwić w znieruchomiałych przy ustach palcach, dopalał się w fałdach kosztownego swetra, powoli napełniając pomieszczenie swądem tlącej się wełny.

Fargo spojrzał w rozszerzone źrenice mężczyzny. Jastrow się ocknął. Zrzucił z siebie niedopałek, przydusił dłonią tlący się sweter.

– Słucham pana? – zmarszczył czoło. – O przepraszam, zapomniałem… Proszę siadać, oczywiście.

Fargo powoli zajął stojący przed biurkiem fotel.

– Doktor Kaminsky uprzedził mnie o pańskiej wizycie…

– Zatem wie pan, że chciałbym odzyskać pamięć – powiedział cedząc słowa, jakby chciał się przystosować do sennej z pozoru atmosfery.

– Wiem… – Jastrow przygryzł wargi. – Nic pan nie pamięta z przeszłości?

– Nic.

– Rozumiem. – Lekarz sięgnął na półkę po cieniutki skoroszyt i wyciągnął go przed siebie w drżącej ręce. – Proszę wypełnić test.

Fargo był zupełnie spokojny. Wyjął z kieszeni długopis i szybko zaczął zakreślać kolejne rubryki, wybierając przypadkowe odpowiedzi. Starał się nie spuszczać wzroku z siedzącego naprzeciwko człowieka. Ostatnie warianty rozwiązań skreślił w ogóle bez czytania pytań.

– Proszę – położył skoroszyt na biurku. – Mam nadzieję, że nie trwało to za długo.

– Nie, nie… – Jastrow skwapliwie zaczął przewracać kartki. – Tak… Trudny przypadek – powiedział z przymusem. – Ale konfiguracja jest przejrzysta.

Po dłuższej chwili spojrzał przed siebie.

– Beznadziejna sprawa. Przykro mi.

– Jak mam to rozumieć?

– Nie mogę przywrócić panu pamięci – powiedział oschle lekarz.

Fargo o mało nie roześmiał się na głos.

– Mam tu orzeczenie komisji lekarskiej… – wyjął z kieszeni złożone pokwitowanie za neseser z hotelu i podniósł je tak, żeby tamten nie mógł odczytać nadruku.

– Komisji? Jakiej komisji? – Jastrow zdenerwował się nagle. – To ja jestem najlepszym specjalistą w kraju!

– Ale…

– Żadnych „ale”! Jeśli chce pan skończyć jako roślinka, to niech pan idzie do jakichś partaczy, którzy spieprzą…

– Przecież nie poszedłem do żadnych partaczy. Zwróciłem się od razu do pana.

Odrzucony na bok skoroszyt nie utrzymał się na krawędzi biurka i spadł na podłogę.

– Mówiłem już: nic nie da się zrobić.

Fargo zerwał się z krzesła.

– To pan zablokował mi pamięć!

Lekarz poruszał wolno głową w lewo i w prawo.

– To pan! Pamiętam to! Mam dowód, to orzeczenie komisji… – potrząsnął kwitem.

– Blefuje pan.

– Nie!

– Blefuje pan – powtórzył spokojnie Jastrow. – I niech pan nie macha tym świstkiem. Nawet stąd widzę nadruk firmowy Marriotta.

Fargo opadł z powrotem na krzesło. Drżącą ręką wyjął z kieszeni chustkę i otarł czoło.

– A poza tym – ciągnął lekarz – jeśli ja zablokuję pamięć, to nikt niczego nie może pamiętać – zakrył twarz dłońmi.

– A więc… przyznaje się pan?

Jastrow wzruszył ramionami. Długą chwilę poruszał bezgłośnie ustami, jakby przygotowywał się do wypowiedzenia jakichś słów, potem zagryzł wargi, patrząc tępo przed siebie. Cisza przeciągała się. Wreszcie dotknął przycisku interkomu.

– Proszę mi przynieść płytę numer 622 z archiwum – powiedział. – Tak, tę, która leży w sejfie.

Odchylił się w fotelu, zakładając ręce na głowę.

– Tak, to ja – wyznał nagle. – Wiem, że jeśli pana stąd wyrzucę, to i tak znajdzie się ktoś, kto zdejmie blokadę. A do tego nie powinniśmy dopuścić.

Fargo otarł twarz. Pomimo klimatyzacji zrobiło mu się duszno.

– Kto panu kazał to zrobić? – spytał cicho.

Jastrow uśmiechnął się ledwie dostrzegalnym skrzywieniem warg. – Pan.

– Ja?! To niemożliwe! To… to kłamstwo!

Jastrow powstrzymał go ruchem ręki.

– Proszę chwilę zaczekać.

W jego dłoni pojawił się następny papieros, ale nie zdążył go zapalić, gdyż w drzwiach ukazała się znana już Fargo pielęgniarka. – Włączyć, panie doktorze?

– Tak.

Dziewczyna włożyła kompakt do kieszeni odtwarzacza i korzystając z pilota, włączyła plazmowy ekran wiszący na ścianie. Polaryzowane szyby w oknach gabinetu pociemniały w tej samej chwili. Po kilku sekundach obrazu kontrolnego Fargo zobaczył wnętrze tego samego gabinetu z pustym fotelem na pierwszym planie.

– Proszę – z głośnika dobiegł głos Jastrowa. – Możemy zaczynać.

Na ekranie pojawiła się jakaś postać. Wysoki, chudy mężczyzna, który pochylał się, żeby usiąść. Fargo zacisnął dłonie aż do bólu. Tamten wyprostował się, patrząc prosto w ekran. Boże… Ta blada, wymęczona twarz, trzęsące się ręce, mocno zaciśnięte wargi… Nie było najmniejszej wątpliwości. To był on! Młodszy o kilka lat, ale na pewno on sam!

– Mogę mówić? – usłyszał swój głos.

– Tak – to znowu był Jastrow.

Ktoś musiał poruszyć obiektywem, bo na ekranie była już tylko twarz o rozbieganych oczach.

– Skoro oglądasz ten zapis – zaczął niepewnie młodszy Fargo – to znaczy, że chcesz odzyskać utraconą pamięć. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to pragnienie zaprowadzi cię prędzej czy później do doktora Jastrowa. To najlepszy specjalista w tym kraju, więc zostawię to nagranie u niego – zawahał się na moment. – Przepraszam, że mówię do ciebie w tej formie, ale mimo że jesteśmy tym samym człowiekiem… – z trudem dobierał słowa. – Co ja chrzanię! Po prostu wiem o czymś, o czym nie chcę, żebyś ty wiedział. Nigdy! Zrozumiałeś? Proszę cię, błagam, nie staraj się nigdy odzyskać pamięci. Grozi ci straszliwe niebezpieczeństwo! W moim życiu zaszło coś… – głos z ekranu urwał się nagle. Potem podjął znowu, prawie szeptem: – Doktor daje mi znaki, żebym nie mówił nic konkretnego, bo to może cię przypadkiem odblokować. Dodam więc tylko: przysięgam, że to ja sam kazałem wymazać sobie pamięć. Zrobiłem to dobrowolnie, bez żadnego nacisku. Obok kamery nie stoi nikt z pistoletem, nikt nie wymusza na mnie tych słów. Błagam, uwierz mi! – Postać na ekranie spojrzała nagle prosto w kamerę. – Na rany Chrystusa! Nigdy nie usiłuj odzyskać pamięci! Stało się coś potwornego! – krzyk przeszedł w zduszony szept: – Nigdy, pamiętaj…

Jastrow skinął na pielęgniarkę, ekran zgasł, a szyby w oknach znów stały się przezroczyste. Doktor zapalił wreszcie trzymanego przez cały czas w dłoni papierosa, a dziewczyna stanęła obok jego fotela.

– Przekonałem pana? – spytał po chwili.

Fargo siedział nieruchomo, patrząc w podłogę.

– Widzę, że mimo amnezji doszedł pan do znacznych pieniędzy – podjął doktor. – Jest pan świetnie ubrany, nadal dość młody… Czy nie lepiej wypełnić sobie życie czymś przyjemnym?

– A wie pan, co czuje człowiek bez przeszłości? – Fargo podniósł głowę.

– Wszystko przed panem, może…

– Nie – jego głos zabrzmiał twardo. – Jestem chory. Śmiertelnie chory.

– Ale…

– Zaraz – tym razem nie dał sobie przerwać. – Nie mam już czasu. Nie mam przyjaciół, nie mam nikogo, kto byłby mi bliski… Odebrano mi nawet wspomnienia z dzieciństwa.

– Chce pan wrócić do tamtych koszmarów? – Jastrow wzruszył ramionami. – Antidotum mam nadal w sejfie.

Wstał i szybko podszedł do ściany. Nie bacząc na obecność pielęgniarki i gościa odsunął niewielkiego Rembrandta, przyłożył kciuk do skanera i otworzył pancerne drzwiczki. Kiedy odwrócił się, w ręce nie trzymał jednak fiolki. Dzierżył wielki, oksydowany rewolwer.

– Nie, Fargo! – krzyknął. – Nigdy na to nie pozwolę! – Rozległ się trzask odwodzonego kurka. – Już nigdy nie będziesz…

Fargo spojrzał w rozszerzone strachem oczy pielęgniarki.

Nagła ciemność i potworny pęd nie były już niczym obcym. Podbił zaskoczonemu Jastrowowi rękę, wyrwał mu broń i odrzucił na środek pokoju. Natychmiast wrócił do własnego ciała i podniósł broń. Zanim przerażona dziewczyna na dobre oprzytomniała, stał mierząc do przerażonego lekarza z jego rewolweru.

– Ty draniu! – wyszeptał przez ściśnięte gardło.

– Nie… – Jastrow błędnym wzrokiem spoglądał to na niego, to na oszołomioną pielęgniarkę. – Nie, to nie tak…

– Ty świnio!

– Nie, panie Fargo. Nie chciałem pana zabić… To miał być tylko szok. Chciałem pana przestraszyć!

Lufa uniosła się na wysokość jego twarzy, ale Jastrow zdołał się już wziąć w garść i rozciągnął usta w nerwowym uśmiechu.

– Nie jest nabity.

Fargo, nie będąc fachowcem od broni, nie potrafił otworzyć rewolweru, lecz nie trzeba być rusznikarzem, żeby rzucić okiem na widniejące po bokach komory obrotowego bębna. Doktor mówił prawdę. Wściekły rzucił rewolwerem w okno. Pancerna szyba zadrżała, ale wytrzymała.

– Dlaczego?! – zacisnął pięści.

Jastrow, ignorując drżącą wciąż pielęgniarkę, podszedł do odtwarzacza.

– Chcesz wiedzieć? To posłuchaj! – nacisnął klawisz.

Tym razem twarz na ekranie była spokojna. Niski, hipnotycznie brzmiący głos zdradzał jednak lekkie zdenerwowanie.

– Gdybym nie posłuchał swoich instrukcji, upoważniam doktora Jastrowa do… zabicia mnie w jakikolwiek sposób.

Lekarz wyłączył urządzenie.

– Czy przekonałem pana tym razem?

Fargo powoli podniósł głowę.

– Słuchaj, Jastrow – powiedział z rozmysłem. – Ja naprawdę nie mam nic do stracenia.

– Dureń! – Lekarz podszedł do sejfu i wyjął z niego małą fiolkę.

– Jedna pastylka powinna wystarczyć – powiedział zrezygnowanym głosem. – Jeśli nie poskutkuje, weź następną, ale nie od razu…

Wyciągnął przed siebie rękę.

– Pytam po raz ostatni: na pewno tego chcesz?

Fargo podbił mu dłoń i zręcznie chwycił fiolkę w powietrzu.

– Nie myśl, że się zawaham – powiedział twardo.


* * *

Hotelowe łóżko było bardzo wygodne. Specjalne amortyzatory i wodny materac czyniły z niego prawdziwe dzieło sztuki użytkowej. Projektant przewidział wszystkie sytuacje. Na łóżku można było spać, pracować, kochać się, oglądać telewizję, przyjmować gości – do adaptacji jego powierzchni służył komplet dyskretnie ukrytych, ale łatwo dostępnych dźwigni i uchwytów. Konstruktorzy nie przewidzieli jednak sytuacji, w jakiej znalazł się Fargo. Kilkugodzinne przewracanie się z boku na bok sprawiło, że plastikowe zatrzaski prześcieradła wysunęły się z uchwytów, a ono samo zmięte zwisało na podłogę. Skołtuniona kołdra też leżała na dywanie.

Po raz setny wyjął z fiolki tabletkę, zbliżył do ust i odłożył z powrotem, klnąc w duchu własne niezdecydowanie. Nie bał się. To, co powiedział mu Jastrow, zrobiło na nim wrażenie, jednakże wahał się z innego powodu. Coś, o czym marzył od lat, było teraz w zasięgu ręki i to właśnie, tak łatwe osiągnięcie celu, porażało go do granic niemocy. Spojrzał na leżące na telewizorze resztki hot doga. Uśmiechnął się w duchu. Po pierwszych dniach szaleństw okazało się, że nie nęcą go wyszukane potrawy. Wiele lat żebraczego życia sprawiło, że chciał mieć to, o czym marzył przez cały ten czas. Chciał mieć dużo hot dogów, mnóstwo tanich hamburgerów i poczucie całkowitego bezpieczeństwa. Każdorazowo po wyjściu kelnera ryglował drzwi na wszystkie zamki i sprawdzał zamknięcia uchylnych okien.

Połknięcie pastylki miało zburzyć bezpieczną twierdzę, prawdziwą fortecę niewiedzy, której murami był od lat otoczony. Nie wiedział, czy chce jednym ruchem ręki przekreślić całą przeszłość, którą pamiętał. Z drugiej strony… Gdzieś tam, za nieprzeniknioną zasłoną w jego mózgu tkwił upragniony Eden dzieciństwa, wszyscy ludzie, którzy znali go i pamiętali, wszystkie miejsca, gdzie był i gdzie zostawił swój ślad.

Przenikliwy ból, jaki od paru godzin dawał mu się we znaki w okolicach żołądka, sprawił, że wstał i zaciskając zęby, zaczął krążyć od ściany do ściany. „Przecież nie mam wyjścia” – powtarzał w myślach. Uważając, żeby nie zgnieść fiolki w dłoni, podszedł do barku. Szybko napełnił cztery kieliszki koniakiem, wrzucił pastylkę do jednego z nich i czekał, aż rozpuści się całkowicie. Potem długo przestawiał kieliszki, aż stracił orientację, który jest który. Zaczekał, aż dłonie przestaną mu drżeć, wziął głęboki oddech i wychylił zawartość pierwszego naczynia.

Wraz z ogarniającym ciało ciepłem uderzyła go nowa fala bólu. Nie wiedział, ile przesiedział zgięty wpół w przepastnym fotelu. Piętnaście minut? Pół godziny? W każdym razie kiedy wstał, był już o wiele spokojniejszy. Znów podszedł do barku. Spojrzał na ustawione rządkiem trzy kieliszki. „No, szybko” – ponaglił się w myśli. Jeden za drugim, jak wtedy, gdy dowiedział się o śmierci rodziców. „Lot numer… jest opóźniony z powodu…” – głos spikerki portu lotniczego zamilkł nagle, by odezwać się dopiero po dłuższej chwili. „Krewnych i znajomych oczekujących na pasażerów lecących z Londynu prosimy o przejście na terminal trzeci… Służba medyczna zgłosi się natychmiast na terminal numer trzy…”

Chryste! Uderzył się ręką w czoło. To działa! Pastylka była w pierwszym kieliszku. Działa!!! Więc Jastrow miał rację… Oszołomiony rzucił się na łóżko, czując, że pamięta: Mały domek na południu Anglii; starą gospodynię, która wyjechała do wnuków w Ontario i nigdy nie wróciła; swój kompleks na punkcie Phila Hagena, kolegi ze szkoły, który nie dość, że zawsze miał rację, to jeszcze był silny i wredny; małego austina, którego dostał, kiedy ukończył kurs na prawo jazdy…

W szoku zerwał się z łóżka i podbiegł do drzwi, chcąc wyjść na korytarz. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że jest w piżamie. Zamarł z rękami opartymi o futrynę. Pamiętał! Pamiętał wszystko. I szkołę, i studia na wydziale malarstwa, swoich kolegów, sympatie, znajomych, i… dzień, w którym rozpoczął się jego koszmar.


* * *

– Witaj, Lynn!

Fargo odwrócił się, ale z tyłu nie było nikogo. Wąski pas zieleni dzielący mury uczelni od ulicy był pusty. Gdzieś z boku, na przystanku autobusowym, kręciło się kilka osób, ale okrzyk nie mógł pochodzić stamtąd.

– Lynn!

Podniósł głowę.

– Jestem tu, w niebie. – Patty Neel do połowy wychylała się z okna na pierwszym piętrze.

– W niebie?! – krzyknął. – W takim razie, jak nazwiesz wyższe kondygnacje?

Machnęła ręką.

– Chodź na górę. Zajęłam ci kolejkę.

– Jaką kolejkę…? – urwał, widząc skrzywione twarze przechodzących obok profesorów.

– Ruszaj się. Przede mną są tylko dwie osoby – trzasnęła okiennicą, niknąc za odbijającą zachodzące słońce taflą szkła.

Fargo wzruszył ramionami i powlókł się w stronę wejścia. Już na schodach wpadł na obciążonego ogromną teką z rysunkami Raya Dewhursta.

– Cześć – teka z hukiem upadła na stopę właściciela – mam dla ciebie zaświadczenie, o które prosiłeś.

Fargo wyciągnął rękę po złożoną we czworo kartkę.

– Załatwiłeś nam tę praktykę?

– Prawie… – Dewhurst ponownie chwycił rysunki. – Na razie odnieś ten świstek do dziekanatu i poproś, żeby go dołączyli do twoich akt.

– Fajnie, dzięki.

Ray skinął głową.

– Postaraj się zdążyć przed zamknięciem dziekanatu – dodał, otwierając drzwi nogą. – Jutro od rana rozpatrują wnioski.

Fargo spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dużo czasu, ruszył więc na poszukiwanie Patty.

Na wąskim korytarzu pierwszego pięta ludzie tłoczyli się jak we wnętrzu autobusu w godzinach szczytu. W rzeczywistości stało tam zaledwie kilkanaście osób, ale w porównaniu z ogarniętą już popołudniową sennością resztą kampusu nawet tak niewielka grupka sprawiała wrażenie tłumu. Fargo z trudem przecisnął się pod drzwi gabinetu.

Patty czekała na samym początku kolejki.

– Nareszcie – na jego widok rozłożyła ręce. – Gdyby nie ja, musiałbyś tu przyjść jutro.

– O co chodzi? – przyjrzał się kartce na drzwiach, ale ta nie wyjaśniała niczego.

– Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu komisja z wydziału psychiatrii robiła nam testy?

Zmarszczył brwi na wspomnienie nudnych godzin zmarnowanych na wypełnianiu zawiłych formularzy.

– To ci, co męczyli nas przez dwa dni?

– Tak. – Patty wskazała kciukiem drzwi. – Opracowali wyniki i właśnie je rozdają.

– Długo to potrwa?

– Trochę. W programie mają jeszcze – zrobiła zabawną minę – rozmowę z „pacjentem”.

– Cholera – znowu zerknął na zegarek. – Muszę wpaść do dziekanatu przed zamknięciem – odruchowo podniósł trzymaną w ręce kartkę.

Twarz dziewczyny przybrała wyraz najwyższego poświęcenia.

– Znaj moją dobroć.

– Co?

– Wejdź pierwszy – wpuściła go przed siebie. – A tak nawiasem mówiąc, masz chwilę czasu dziś wieczorem?

– Hm, zależy, jak długa ma być ta chwila…

– Nie drocz się.

– Może znajdę…

Przerwało mu głośne otwarcie drzwi, w których pojawił się student z grubą kopertą pod pachą.

– Może wchodzić następny – powiedział.

– Idź. – Patty popchnęła go lekko.

Wewnątrz adaptowanego na pokój przyjęć gabinetu siedziały tylko trzy osoby. Dwóch lekarzy, jeden za biurkiem, drugi przy drukarkach, oraz sekretarka pochylona nad klawiaturą uczelnianego terminala.

– Nazwisko?

– Lynn Fargo.

– Zaraz znajdziemy pańskie papiery. Chcielibyśmy najpierw… – Lekarz urwał nagle, wpatrując się w jego twarz. Drugi znieruchomiał, spojrzał na Fargo znad okularów o grubych szkłach. Sekretarka podniosła głowę.

– Czy… coś się stało?

– Ach, nie – żachnął się ten za biurkiem. – Po prostu… pańskie wyniki trochę odbiegają od przeciętnej… – widać było, że z trudem dobiera słowa. – To znaczy, są diametralnie różne…

– Czy mogę je zobaczyć? – przerwał Fargo.

– Obawiam się, że nie. Zabrała je instytucja, która zleciła badania. – Na ustach siedzącego pojawił się nieszczery uśmiech.

– Ale na pewno je panu przyślą – dodał drugi.

– Czy coś mi jest? – zaniepokoił się Fargo. – To jakaś choroba?

– Ależ skąd. Nie badaliśmy podatności na choroby psychiczne.

– Więc co? – spytał niezbyt grzecznie.

– My tylko opracowujemy testy – siedzący nad kartami lekarz zdjął okulary. – Na pewno przyślą panu wyniki, proszę się niczym nie martwić.

– Wychodząc, poproś następnego – powiedziała sekretarka.

Fargo czuł, że nie dowie się niczego więcej. Złość na ważniaków za biurkiem na moment przygłuszyła rodzący się w głębi duszy niepokój, obrzucił ich więc pogardliwym spojrzeniem i wyszedł trzaskając drzwiami.

– Co, już? – Patty zgasiła dopiero co zapalonego papierosa. – Tak szybko?

Zdołał się uspokoić na tyle, żeby odpowiedzieć niefrasobliwym tonem:

– Mojego geniuszu nie da się zmierzyć. Będą mi stawiać pomniki.

– Tak, tak! – krzyknął ktoś z kolejki. – Przed czy po tym, jak cię zamkną na tym samym oddziale co obu Einsteinów i Napoleona?

– Nie przejmuj się tak bardzo. Nie zabraknie tam miejsca i dla ciebie! – odciął się Fargo. – Muszę lecieć – powiedział do Patty. – Dziękuję za zajęcie miejsca.

Na schodach przypomniał sobie, że mógł spytać nadętych lekarzy, jaka instytucja zleciła badania. Zatrzymał się nawet, ale w końcu machnął ręką. Nie zamierzał wracać na górę. Szybko przebiegł ostatnie stopnie i otworzył ciężkie, rzeźbione drzwi będące jedyną ozdobą holu. Dziekanat o tej porze był pusty, jedynie panna Muriel siedziała za szeroką ladą i widać było, że liczy minuty dzielące ją od pójścia do domu.

– To znowu ty? – uśmiechnęła się leniwie.

– Muszę włożyć zaświadczenie do swoich akt.

– Przecież robiłeś to dziś rano.

Rozprostował trzymaną w dłoni kartkę.

– To zupełnie inna sprawa. Załatwiamy z Dewhurstem specjalną praktykę – wyjaśnił cierpliwie. – Stąd tyle świstków.

– Ta biurokracja kiedyś nas wykończy. – Panna Muriel zasłoniła ręką usta. – Nie dalej jak przed godziną dwóch ludzi sprawdzało kartotekę. Myślałam, że będą tu siedzieć do nocy, ale oni wyszli już po minucie.

– Po minucie? To ktoś od nas? Z uczelni?

– A skąd. Jakieś nieciekawe typy.

Fargo uśmiechnął się z przymusem, podchodząc do zawierającej kartotekę, ukrytej za przepierzeniem wnęki. – Mogę?

– Jasne.

Szybko odnalazł własną przegródkę. Miał już włożyć do niej nowy dokument, kiedy zamarł nagle z wyciągniętą ręką. Jego papiery leżały w zupełnie inny sposób, niż je zostawił rano. Ktoś tu zaglądał? Przecież komisja kwalifikacyjna miała zacząć dopiero jutro… Powoli zamknął szafę i wrócił do głównej sali.

– Mówiła pani, że skąd byli ci ludzie, którzy tu szperali?

– Pojęcia nie mam. Dziekan kazał ich wpuścić.

Panna Muriel podała mu elegancką podłużną kopertę.

– Byłabym zapomniała, jest list do ciebie – zdobyła się na miły wyraz twarzy.

– Przyszedł tutaj? Na adres uczelni?

– Doręczył go goniec. Ale mam prośbę – uśmiechnęła się. – Przeczytaj go na zewnątrz. Muszę już zamykać.

– Oczywiście, proszę pani. Dziękuję.

Pomógł jej domknąć ciężkie drzwi. Potem z niecierpliwością rozerwał cienki papier.

„Kierownictwo Tyson House Museum ma zaszczyt zaprosić Pana na uroczysty bankiet, który odbędzie się w czwartek po południu. Obowiązują stroje wieczorowe. Z poważaniem…” – Tu następował zamaszysty, ale nieczytelny podpis.

„Po południu” – wzruszył ramionami – „nawet nie raczyli podać godziny”. To była pierwsza myśl. Tyson House? Nigdy nie słyszał o takim muzeum. Czyżby to miało jakiś związek z jego obrazami? Megalomania… Jeszcze raz przebiegł oczami tekst, ale pokryta drukiem kartka nie zawierała żadnego wyjaśnienia.


* * *

Wielki staromodny gmach muzeum w niczym nie przypominał przybytku nowoczesnej sztuki. Być może, opiewający rewolucję w architekturze lat dwudziestych minionego stulecia, Reyner Banham uznałby go za krok milowy w budownictwie tamtego okresu, ale była to już zamierzchła przeszłość i Fargo nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że ktoś popełnił pomyłkę. Podejrzenie to przybrało na sile, kiedy wszedł do rozległego holu. Portier w liberii zerknął na zaproszenie i wskazał mu drogę, mówiąc, że część oficjalna już się zaczęła.

– Na tym świstku nie było nawet godziny. – Fargo czuł się wyjątkowo źle w pożyczonym od kolegi smokingu.

Odpowiedział mu tylko kolejny ukłon.

– Czy nikt nie zostawił dla mnie żadnej wiadomości?

– Nie, proszę pana.

Mocno zdenerwowany, ruszył schodami pokrytymi czerwonym dywanem. Przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami nie było nikogo z obsługi. Niepewnie rozejrzał się wokół i po chwili wahania szybko wślizgnął do środka. Bezszelestnie domknął drzwi, podniósł głowę i skamieniał, opierając się plecami o rzeźbione drewno. Z wysokiej na kilka kondygnacji, przestronnej sali usunięto wszystkie sprzęty. Powstałą w ten sposób wolną przestrzeń zapełniało może sto, może dwieście osób – mężczyźni w nieskazitelnych smokingach i kobiety w długich, wieczorowych toaletach. Na środku, przy niewielkiej mównicy nobliwie wyglądający starszy pan mówił coś o roli, jaką Tyson House Museum i cała fundacja Tysona odegrała w akcjach dobroczynnych. Ale nie to było dziwne. Fargo znał większość obecnych, oczywiście nie bezpośrednio. Było tu wielu polityków, w tym kilku bardzo znanych, biznesmenów, prezenterów telewizyjnych, aktorów, pisarzy… Większość twarzy pojawiała się w telewizji czy w gazetach.

„Cholera, co ja tu robię?” – przemknęło mu przez głowę. – „Kto mógł mnie zaprosić?”

Ponieważ w dalszym ciągu nikt się nim nie interesował, ruszył na dyskretny obchód sali. Ludzie stali wokół, usiłując ukryć znudzenie. Co chwilę ktoś zerkał ukradkiem na zegarek, jakby chciał się upewnić, ile czasu zostało do rozpoczęcia części nieoficjalnej. Znał doskonale tę atmosferę ze wszystkich uroczystości, w jakich brał udział na uczelni. Z boku dobiegł go cichy szept. Odwróciwszy głowę zobaczył dwóch mężczyzn stojących pod ścianą.

– Nie wytrzymam do bankietu – mówił młodszy. – Tego nie da się zdzierżyć na trzeźwo.

Starszy, może sześćdziesięcioletni, kiwał głową z dyskretnym uśmiechem.

– Jakiś kelner podaje ukradkiem whisky w korytarzu – ciągnął pierwszy. – Dałem mu pięć funtów za dwie szklaneczki, ale drań nie chciał sprzedać więcej – wzruszył ramionami. – Idę… Może gdzie indziej coś znajdę.

Kiedy odszedł, jego miejsce zajął potężnie zbudowany facet o twarzy buldoga.

– Piłeś – szepnął starszy mężczyzna.

– Skąd pan wie, szefie?

– Słyszałem o tym kelnerze. Ile tym razem dostał?

– Tylko raz – wyraźnie przestraszony atleta odruchowo masował pięść. – Naprawdę tylko raz i to nie w mordę, ale czysto, w splot.

– Ciszej – uspokajający gest przerwał tamtemu. – Zawołaj Harolda.

Fargo nie zdążył opuścić wzroku, kiedy starszy pan odwrócił głowę. Ich oczy spotkały się na wystarczająco długą chwilę, żeby tamten zdążył się uśmiechnąć. Powoli zrobił kilka kroków.

– Paul Keldysh – przedstawił się. – Lynn Fargo, nieprawdaż? Mógłbym prosić o chwilę rozmowy? To przemówienie nie jest chyba dla pana specjalnie interesujące?

– Nie bardzo…

– W takim razie chodźmy.

Keldysh lekkim ruchem uchylił skrzydło ciężkich drzwi, przepuszczając go przodem.

– Tędy – wskazał schody. – To ja pozwoliłem sobie zaprosić pana tutaj.

Mówił miłym, głębokim głosem, znamionującym pewność siebie. Bardzo wyraźnie akcentował każde słowo. Musiał być kiedyś zawodowym aktorem albo ktoś szkolił go w technice budzenia sympatii do siebie.

– Jestem znany ze swoich dziwactw, do których można zaliczyć również bywanie na tego typu imprezach – ciągnął. – Nie jest to jednak wyłączny powód, dla którego ośmieliłem się ściągnąć tu pana. Ale o tym później.

– Nie wygląda pan na człowieka, którego interesuje nowoczesna sztuka – odparł Lynn. – Przepraszam, jeśli…

– Nie ma pan za co przepraszać. Tak jest w istocie. – Keldysh rozłożył ręce. – Charakter pańskich studiów nie ma nic wspólnego z naszym spotkaniem.

– A co ma? – wypalił bezmyślnie.

Znowu miły uśmiech, którego autentyzm w niesamowity sposób zjednywał sympatię.

– Jestem reprezentantem instytucji, która zleciła badania, między innymi na pańskiej uczelni.

– Pan jest psychiatrą?

– Nie.

Na trzecim piętrze skręcili w tonący w półmroku korytarz. Po kilkunastu krokach Keldysh otworzył jedne z licznych drzwi.

– Proszę.

Weszli do sporych rozmiarów gabinetu zastawionego szafami i regałami ze starymi książkami, pełnego wypchanych zwierząt, miniaturowych rzeźb, popiersi i starych, sądząc z wyglądu autentycznych, mebli. Pokój nie miał okien, jedynie pochyła, półkolista szyba łączyła go z salą, którą opuścili przed chwilą.

Keldysh zapalił małą lampkę na biurku. Okazało się, że w gabinecie jest ktoś jeszcze. Siedzący w staroświeckim fotelu przystojny młody mężczyzna uniósł się lekko.

– Harold Clancy – przedstawił się. – Proszę, niech pan siada.

Fargo skinął głową. Usiadł w drugim fotelu, Keldysh zajął miejsce za biurkiem. Powolnym ruchem wyjął z szuflady dużą szarą kopertę, taką samą, jakie kilka dni temu otrzymali pozostali studenci biorący udział w eksperymencie.

– To pańskie wyniki – powiedział.

– Hm… Jeśli można, chciałbym się dowiedzieć, kogo właściwie panowie reprezentują?

Keldysh ze swoim charakterystycznym uśmiechem opuścił wzrok, przyglądając się czemuś na blacie biurka. Kiedy ponownie podniósł głowę, jego twarz była już poważna.

– Jestem szefem bardzo małej, świetnie zakonspirowanej komórki – powiedział cicho. – Do jej obowiązków należy troska o bezpieczeństwo wydziałów MI5 oraz MI6.

– Wywiad i kontrwywiad? – Fargo poruszył się niespokojnie. – Nie zamierzam pana urazić, ale mam wrażenie, że każdy może powiedzieć: jestem szefem kontrwywiadu.

Znów ciepły, budzący zaufanie uśmiech.

– Nie mam żadnej legitymacji, ale sądzę, że nie będzie trudno pana przekonać.

– Ale…

– Mam do pana tylko jedną prośbę – Keldysh nie dał mu dojść do słowa – chciałbym, żeby wysłuchał pan mojej opowieści i zaczekał, aż pokażę dowody… – zawiesił głos. – Zdaję sobie sprawę, że będę mówił o rzeczach szokujących – podkreślił to słowo, jakby bawiąc się jego brzmieniem. – Ale proszę naprawdę tylko o kilka chwil uwagi.

Fargo wzruszył ramionami. Nie wiedział, co myśleć o całej sytuacji. Gdyby nie przedziwna zdolność budzenia zaufania i przekonywania Keldysha, to…

– Dobrze, słucham – powiedział w końcu.

– Świetnie. – Starszy pan wyraźnie się rozluźnił i umościł wygodniej w fotelu. – Może kawy?

– Nie, dziękuję.

Keldysh oparł łokcie na poręczach krzesła i splótł palce.

– Wszystko zaczęło się parę lat temu, kiedy znany panu zapewne profesor Henry Fulbright powrócił z wyprawy do Tybetu. Zaszło tam coś… – urwał na chwilę. – Niestety, nie wiemy, co sprawiło, że zmienił tak diametralnie kierunek badań. W każdym razie do Anglii przyjechał już z gotowym programem eksperymentów. Fulbright był inteligentnym człowiekiem i zdawał sobie sprawę, że podobnego profilu nie przyjmie żadna uczelnia ani tym bardziej żaden instytut powiązany z przemysłem. Więc zwrócił się do MI5.

– Czego dotyczyły badania?

Keldysh milczał dłuższy czas.

– Możliwości przeniesienia własnej psychiki do ciała drugiego człowieka – powiedział wreszcie. – W stopniu wystarczającym do kierowania nim – dodał natychmiast. – Nie muszę mówić, jakie znaczenie miałby ten dar dla wywiadu.

Fargo kaszlnął dyskretnie.

– Niech pan słucha dalej. Fulbright potrzebował pieniędzy, dużo pieniędzy. I dostał je. Sam skompletował zespół i rozpoczął badania w specjalnym ośrodku tutaj, w kraju. Niedługo potem osiągnął rewelacyjne wyniki.

Fargo lekko przygryzł wargę.

– Okazało się, że pewne osoby, obdarzone specyficznymi cechami psychicznymi, po odpowiednim treningu są w stanie zawładnąć ciałem drugiej osoby bez użycia jakichkolwiek środków chemicznych czy mechanicznych. Fulbright opracował testy pozwalające wykryć takie cechy, za ich pomocą znalazł oraz wyszkolił pewną liczbę osób. Sam zresztą dysponował odpowiednimi cechami i dużą, jeśli można to tak określić, mocą. Niestety, wkrótce po zakończeniu pierwszej fazy projektu zniknął.

– Jak to zniknął? Umarł? Zabili go?

Keldysh udał, że nie zauważa ironii w głosie Fargo.

– Nie jest łatwo zabić człowieka o takich możliwościach jak Fulbright. Oczywiście, można zastrzelić każdego, ale powstaje pytanie, czy kula przeszyła całego człowieka, czy tylko jego ciało? Czy ofiara w ostatniej chwili nie przeniosła swojej psychiki do ciała jakiegoś świadka albo wręcz do mózgu człowieka pociągającego za spust.

– Więc co się stało?

– Tego nie wiemy. Przyjęliśmy roboczą hipotezę, że któryś z asystentów, sam obdarzony odpowiednimi cechami, zlikwidował profesora, żeby objąć władzę nad jego zespołem.

– Po co?

– Nie wiem – przyznał szczerze Keldysh. – Nie mam pojęcia, jaki może być jego cel. W każdym razie wiele faktów wskazuje, że MI5 jest od pewnego czasu rozpracowywany od środka.

– O rany – mruknął Fargo. – Gdyby tacy ludzie istnieli naprawdę, ich władza byłaby ogromna. Wystarczyłoby pokierować premierem…

– To nie jest takie proste – wtrącił milczący dotąd Clancy. – Można, oczywiście, „wstrzelić” swoją psychikę w mózg dowolnego człowieka, ale tym samym wcale nie poznaje się jego pamięci, przyzwyczajeń, cech osobowości ani nawet charakteru pisma. Nawet średnio wyszkolony człowiek bez trudu zauważy podmianę.

– Właśnie – powiedział Keldysh. – Niemniej niebezpieczeństwo jest wielkie. Człowiek, który objął schedę po profesorze, opanował cały zespół. Jego możliwości są ogromne.

– I oni rozpracowują wywiad?

– Tak.

– Po co?

– Już mówiłem. Niestety, nie wiemy.

– Czy nie można ich po prostu powystrzelać?

– O tym również mówiliśmy. Nie można. Dopóki działają we własnych ciałach, możemy częściowo ich obserwować.

– Kukułki z Midwich… – mruknął Fargo. – Walnijcie w nich atomówką!

Keldysh uśmiechnął się z sarkazmem.

– A skąd pewność, że nie mają swoich ludzi rozsianych po całej Anglii… Ba, po całym świecie?

– Obecna sytuacja jest następująca – powiedział Clancy. – Oni rozpracowują MI5, a my, tajna komórka bezpieczeństwa, rozpracowujemy ich.

Fargo się zamyślił. Dopóki Clancy milczał, był skłonny sądzić, że Keldysh jest chorym psychicznie lordem, któremu rodzina pozwala na wszelkie ekstrawagancje, angażując jednocześnie pielęgniarza chroniącego go przed atakiem, a samą rodzinę przed skandalem. Ale teraz…

– Proszę słuchać dalej. Udało nam się zrobić kopie materiałów Fulbrighta. Teraz sami przeprowadzamy testy, żeby wykryć odpowiednich ludzi, i wiemy nawet, jak ich szkolić.

– Testy? Czy…

– Właśnie. – Clancy pochylił się w fotelu. – Pan jest człowiekiem dysponującym ogromnymi możliwościami. I chcemy, żeby nam pan pomógł.

– Chyba nie mówi pan poważnie?!

– Proszę się zastanowić – wtrącił Keldysh. – Na pewno w pana życiu miały miejsce fakty i zdarzenia mocno niepokojące…

– Ale skąd…? – Fargo gorączkowo przeszukiwał pamięć. Nie, to zwykły idiotyzm! Przypomniał sobie noc, kiedy dowiedział się o śmierci rodziców. W paraliżującym szoku wpatrywał się w człowieka, który przyniósł mu tę wiadomość. Wtedy, przez ułamek sekundy wydawało mu się, że widzi siebie samego z zewnątrz. Albo… Nie, to bzdury!

– Może skończymy z tą farsą – powiedział ostro. Zapadła nieprzyjemna cisza.

– Już na wstępie powiedziałem panu, że dysponuję odpowiednimi dowodami, żeby pana przekonać. Haroldzie…

– Tak. – Clancy wstał ociężale i wyszedł na korytarz. – Przed panem znaleźliśmy pewną dziewczynę – podjął Keldysh. – Jest już przeszkolona. Dysponuje, co prawda, tylko ułamkiem pańskich możliwości, ale na pewno pana zadziwi.

Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, stanęła w nich piętnasto- może szesnastoletnia dziewczyna. Miała miłą inteligentną twarz z łobuzersko przymrużonymi dużymi oczami.

– Możemy zaczynać? – spytał stojący za nią Clancy.

– Jasne – odparła bez wahania. Jej sterczące na środku głowy, ścięte krótko włosy drżały lekko.

– Proszę ze mną. – Keldysh wstał i podeszli do pochyłej szyby nad salą, w której ciągle ktoś przemawiał. – Kogo pan wybiera?

– Słucham?

– Proszę wybrać kogokolwiek, a my z pomocą Kate zmusimy go do zrobienia tego, czego pan sobie zażyczy. Może pan żądać wszystkiego. Może prócz rozebrania się do naga w obecności wszystkich osób. Osobiście wolałbym uniknąć skandalu obyczajowego.

Fargo nachylił się nad szybą.

– Mogę wybrać, kogo chcę? – usiłował zawrzeć w głosie jak najwięcej ironii.

– Oczywiście.

Wybrał znaną piosenkarkę. Bardzo by chciał, żeby się rozebrała, jednakże powiedział tylko:

– Niech upuści torebkę, ale jej nie podnosi, tylko wyciągnie rękę w kierunku tego okna.

– Dobrze. – Keldysh przeniósł wzrok na nastolatkę. – Kate, słyszałaś?

– Tak.

Dziewczyna oparła ręce o parapet. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia jej ciało stężało. Fargo wytężył wzrok. Piosenkarka najpierw podniosła głowę i patrząc wprost na niego, bezczelnie mrugnęła okiem. Potem z fantazją odrzuciła torebkę i wyciągnęła rękę w stronę okna.

Po chwili ciało Kate zwiotczało, dziewczyna cofnęła się w głąb pokoju. Piosenkarka potrząsała głową, przykładając dłoń do czoła, podczas gdy towarzyszący jej mężczyzna podnosił torebkę.

– Wiem! – krzyknął Fargo. – Ona ma mikrofon w uchu.

– Mógł pan wybrać kogokolwiek.

– Oni wszyscy są na podsłuchu…

Keldysh roześmiał się głośno.

– Teraz dopiero stało się jasne, dlaczego zaprosiłem pana właśnie tutaj – powiedział po chwili. – Czy naprawdę sądzi pan, że ci wszyscy politycy, biznesmeni, aktorzy zebrali się tylko po to, żeby zrobić panu kawał?

Fargo zakrztusił się własną śliną. To było mocne. Argument nie do zbicia. Słowa Keldysha wstrząsnęły nim i po raz pierwszy poczuł coś na kształt… może jeszcze nie wiary, ale początków zaufania.

– Ależ… ależ to niemożliwe! – wymamrotał bez przekonania.

Keldysh przysiadł na skraju biurka.

– Widzę, że ma pan racjonalny umysł, tak jak ja – zamyślił się. – Jeśli człowiek widzi rano na ulicy wyłącznie pomalowanych na niebiesko Murzynów z krokodylami na smyczy, to wcale nie znaczy, że armia okupacyjna Górnej Wolty zajęła nocą Londyn. Znaczy to, że trzeba udać się do psychiatry. Tak… – ukrył na moment twarz w dłoniach. – I tu mamy do czynienia z bolesną rzeczywistością.

Fargo potrząsnął głową w zamyśleniu. Ciągle nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. A jeśli zastosowali jakieś triki?

– Dobrze, ale chcę mieć absolutną pewność – powiedział. – Pan Clancy wyjdzie na korytarz i zamknie drzwi na klucz. Pan zablokuje klamkę od wewnątrz krzesłem – mówił gorączkowo. – Zrobimy jeszcze jedną próbę. Kate „wstrzeli się” we mnie.

– Zgoda. Przypominam jednak, że ona nie pozna pana pamięci. Proszę nie kazać pisać jej na kartce słów, które zna tylko pan.

– Rozumiem. – Fargo po wyjściu Clancy’ego sam zablokował drzwi. – Ważę około stu sześćdziesięciu funtów. Nie jest pan w stanie wnieść mnie na tę szafę, nawet z pomocą dziewczyny. Dla mnie samego to igraszka.

– Masz na to dziesięć sekund – powiedział do Kate.

– Podziwiam pańską pomysłowość. – Keldysh z uznaniem skinął głową. – To będzie naprawdę obiektywny dowód.

– Możemy zaczynać? – Fargo czuł, że drżą mu ręce.

– Tak.

Spojrzał na zegarek, usiłując zapamiętać wyświetlone sekundy, zanim ogarnęła go ciemność. To było jak lekki zawrót głowy. Kiedy otworzył oczy, siedział na szafie między wypchanym pawiem i myszołowem, dotykając głową sufitu. Minęło siedem sekund.

– To… To… – nie mógł zebrać myśli. – To jakaś hipnoza.

Dziewczyna uśmiechnęła się z sympatią.

– Spieramy się o nazwę! Avatar, przenoszenie osobowości, hipnoza, wstrzeliwanie… Nie nazwa się liczy, ale efekt, a ten wszyscy znamy. – Keldysh powrócił za biurko, zataczając ręką szeroki łuk w kierunku szafy.

– Zejdzie pan wreszcie?

Oszołomiony Fargo lekko zeskoczył na dywan i odblokował drzwi. Skwapliwie zapalił podsuniętego mu papierosa. Bardzo długo siedzieli w milczeniu.

– Chcecie, żebym wam pomógł? – spytał Fargo, kiedy żar dotarł do filtra.

– Tak.

– Ale ja się do tego nie nadaję.

– Też tak myślałem, kiedy rekrutowano mnie po studiach.

– Ale… naprawdę nie jestem Jamesem Bondem.

Kolejny, pewnie z dwudziesty tego dnia ujmujący uśmiech.

– Nikt z naszych pracowników nie wygląda jak Pierce Brosnan, jeśli już o tym mowa. By zostać agentem trzeba przejść rutynowe, ale i ostre szkolenie.

Fargo podniósł głowę. Bał się, ale jednocześnie podniecała go myśl, że mógłby dysponować takimi umiejętnościami. To było jak narkotyk, jak mroczna wizja twórcy horroru. Odpychało i pociągało zarazem. Straszyło i wabiło w perfidny, podniecający sposób. Setki wątpliwości wypełniło jego głowę, czuł jednak, że im bardziej się boi, tym bardziej chce wstąpić na krętą drogę, jaka właśnie się przed nim otwiera.

– Dobrze – powiedział w końcu.

Miał wrażenie, że Keldysh był pewien, że usłyszy taką odpowiedź.


* * *

Fargo siedział w swoim pokoju w akademiku, wśród rozłożonych sztalug, blejtramów, pustych kubków po kawie i popielniczek wypełnionych starymi niedopałkami. Wydarzenia ostatniego tygodnia, zdobywanie zaliczeń, oddawanie ostatnich prac i projektów, sprawiły, że nie miał wiele czasu na przemyślenia. Ale w każdej wolnej chwili wracał w myślach do rozmowy przeprowadzonej w muzeum.

Za ścianą grała nastawiona na cały regulator wieża. Widać ktoś świętował już zakończenie roku, podczas gdy on siedział w pokoju i popijając ciepłą colę zastanawiał się, jak zmusić dziekana do zmiany programu praktyk. Nie widział żadnej realnej szansy. Z ulgą przyjął trzask otwieranych drzwi.

– Masz coś? – spytał, widząc Dewhursta rozglądającego się po pokoju.

Tamten zignorował jego pytanie.

– Słuchaj, Lynn. Jakiś pan czeka na ciebie na dole i prosi, czy nie zechciałbyś…

– Cholera, Ray, co to za wersal? – wpadł mu w słowo. – Nie możesz od razu powiedzieć, co to za dupek tam waruje?

– Czemu się tak wyrażasz?

– Co…? – wykrztusił. – Ray, co ci jest?

Z napiętą uwagą wpatrywał się w twarz Dewhursta, ta jednak pozostawała niewzruszona.

– Paul Keldysh chce cię widzieć.

– Keldysh?! Skąd ty go znasz, do cholery? – poderwał się na równe nogi.

– Daj spokój – mruknął Dewhurst. – To ja, Kate. Musiałam użyć ciała twojego przyjaciela.

Fargo z bijącym sercem opadł z powrotem na fotel.

– Dlaczego?

– Dzięki niemu mogłam tu przyjść, nie budząc niczyich podejrzeń. Keldysh nie używa telefonu.

Wzruszył ramionami. Gdyby dziewczyna widziała choć część osób bywających w tym pokoju, nigdy by jej nie przyszło do głowy, że może wzbudzić czyjekolwiek podejrzenia.

– Przestraszyłaś mnie.

– Przepraszam.

– Drobiazg. – Fargo rozmasował skronie. – Czy Ray nic nie będzie pamiętał?

– Nie. Zostawię go w miejscu, gdzie się w niego „wstrzeliłam”. Będzie myślał, że miał zawrót głowy albo…

– Ten okaz zdrowia? Zawrót głowy?

Tym razem ona wzruszyła ramionami.

– Jest wytłumaczenie. Twój kolega strasznie pił dziś w nocy.

– Skąd wiesz? Śledzą go chłopcy z MI5?

– Nie. Ale dlaczego ma podkrążone oczy i zupełny brak kondycji? Ledwie weszłam na to piętro!

Wolał jej nie mówić, że są jeszcze inne czynności, które powodują sińce pod oczami i utratę kondycji.

– Idziemy? – spytał.

– Tak.

Wstał szybko i podszedł do drzwi. Zamarł, kiedy ręka Dewhursta chwyciła go pod ramię.

– O rany, Kate! Mężczyźni chodząc nie trzymają się za ręce!

– Przepraszam. Zapomniałam się.

Pokręcił głową. Przez całą drogę myślał nad tym, co się stanie, jeśli spotkają dziewczynę Raya i ta rzuci mu się w ramiona. Na szczęście korytarze, klatka schodowa i hol były prawie puste. Na zewnątrz Kate wskazała mu granatowego rovera zaparkowanego tuż przy wjeździe na parking.

– A ty? – spytał.

– Muszę zostawić twojego kolegę w tym samym miejscu. Moje ciało czeka w innym samochodzie. Poczuł przebiegające po plecach dreszcze. Nie mógł przyzwyczaić się do nowej sytuacji.

Ruszył przed siebie, usiłując uspokoić oddech. Zanim zdążył sięgnąć do klamki, drzwi rovera się otworzyły. Wsiadł na tylną kanapę, zatrzaskując je za sobą. Siedzący obok Keldysh skrzywił się lekko.

– Jedź.

Clancy uruchomił silnik.

– Dlaczego to tak długo trwało? Nie mogła cię odnaleźć?

Fargo uśmiechnął się ironicznie.

– Następnym razem niech pan nie każe nieletniej dziewczynie wcielać się w studenta – mruknął.

– Mniejsza z tym.

Widać było, że pod zwykłą uprzejmością i budzącą sympatię ogładą Keldysha czai się jakiś niepokój.

– Musimy się spieszyć – rzekł. – Jest gorzej, niż myślałem.

Fargo czuł, że coś ściska go w dołku.

– Moja komórka zerwała kontakt z MI5.

– Dlaczego?

Odpowiedź padła po dłuższej chwili.

– Istnieje duże prawdopodobieństwo, że służby specjalne są w znacznym stopniu rozpracowane. Jeśli będę utrzymywał kontakt, dotrą i do mnie.

– Więc wszystko posuwa się naprzód szybciej, niż pan sądził?

– Nie wiem… – Keldysh się zawahał. – Jak pan widzi, jestem w tej kwestii szczery.

– Czy mógłbym w takim razie poznać więcej szczegółów?

– Obawiam się, że niewiele by pan z tego pojął. – Keldysh z trudem opanował wesołość. – Praca tajnych służb jest zrozumiała tylko dla fachowca.

Zatrzymali się na światłach przed ruchliwym skrzyżowaniem.

– Szkolenie, o którym wspominałem, zorganizujemy w innym państwie.

– Szlag! – Fargo uderzył zwiniętą pięścią w dłoń. – A moja praktyka?

– Pracuje pan dla dobra kraju. – Keldysh nie wiedział, czy użył właściwej argumentacji. – Po wszystkim ułatwimy panu start w pańskim fachu – dodał. – A już na pewno nie zostawimy pana bez środków do życia.

Podał mu wyjętą z kieszeni podłużną kopertę. Fargo zorientował się, co jest w środku, ale nie chciał przeliczać w ich obecności.

– Mam coś pokwitować?

– To nie bank – wtrącił Clancy. – Szefie, jechać na punkt, czy skręcić na obwodnicę?

– Jedź na punkt, już kończymy. Słuchaj, Lynn – Keldysh po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu – teraz dam ci kopie materiałów dotyczących wszystkiego, czego musisz się nauczyć, aby „wstrzelić” swoją osobowość w innych. Słuchaj mnie uważnie.

– Tak. – Fargo nerwowo przełknął ślinę.

– Te materiały to prawdziwa bomba – słowa płynęły coraz wolniej – musisz ich strzec przed wszystkimi. Musisz je nosić ze sobą, brać wszędzie, nawet do toalety. Powinienem cię izolować, ale chwilowo nie ma na to warunków.

– Ale…

– Czekaj. Gdyby coś się stało, powiesz, że to e-book powieści grozy, którą dał ci kolega. Zapoznaj się z tekstem. Odrzuć kamuflaż akcji i czytaj od strony osiemdziesiątej. Nie przejmuj się zaklęciami używanymi przez bohaterów książki, to również kamuflaż. Rozumiesz?

– Tak, proszę pana.

Keldysh wyjął z trzymanej na kolanach teczki spory palmtop. Zawahał się.

– Lynn, to materiały, które dadzą ci ogromną władzę – powiedział, akcentując mocno każde słowo. – Mam nadzieję, że nie wykorzystasz ich do celów prywatnych – nachylił się, spoglądając w oczy Fargo. – Trudno – dodał po chwili. – I tak nie mam innego wyjścia.

– Ale ja… Ja naprawdę…

– Daruj sobie zapewnienia! – Keldysh wyjął z teczki jakąś kartkę. – Niepokoi mnie co innego.

– Tak?

– Wyniki twoich testów wskazują na jeszcze jedną dziwną cechę… Masz, jakby to powiedzieć, wciągającą… – zawahał się – nie, wchłaniającą osobowość.

– Co to znaczy?

Keldysh zignorował pytanie.

– Czy zdarza ci się często być pod wpływem innych osób? – patrzył mu w oczy z uwagą.

– Nie.

– Nigdy?

– Raczej nie… – Fargo wydął wargi. – Co dokładnie znaczy „pod wpływem”?

I tym razem nie doczekał się odpowiedzi.

– A czy zauważyłeś, żeby kiedyś ktoś postępował wzorując się na tobie?

– O rany, nie wiem – westchnął ciężko.

– Dobrze. Haroldzie – Keldysh pochylił się do przodu – zatrzymaj się przy skrzyżowaniu.

– Rozumiem.

– Słuchaj, chłopcze, tu masz klucze i adres twojego mieszkania…

– Ale uczelnia, akademik…

– Tam wszystko załatwimy sami. – Keldysh nie dał sobie przerwać. – Wiesz, gdzie jest pub MacMillana?

– W Soho?

– Tak. Pójdziesz tam jutro o dwudziestej trzeciej. Spotkasz łączniczkę o imieniu Elaine, która przekaże ci instrukcje. Musicie udawać parę zakochanych.

Ogarnięty jakimś szczególnym rodzajem rezygnacji, Fargo nie pytał, dlaczego ona nie może przyjść wprost do niego. Nie pytał, czy musi znać jakieś hasło ani co się stanie z jego rzeczami. Praca tajnych służb była mniej zrozumiała, niż widywał to na filmach.

Clancy zaparkował na niewielkiej wolnej przestrzeni przy chodniku.

– To wszystko. – Keldysh pomógł mu otworzyć drzwi. – Nie strzel jakiegoś głupstwa, nie kontaktuj się z nikim i… Pamiętaj, nie chcemy, żebyś był Bondem.

Fargo długo patrzył na odjeżdżający samochód. Niestety, mętlik w głowie nie chciał ustąpić. Zerknął na palmtop i na klucze. Na breloku zauważył nazwę ulicy i numer. Stał dokładnie przed bramą prowadzącą do nowego mieszkania.

– Boże, to jakiś koszmar – szepnął.


* * *

Ogromna minutowa wskazówka zegara umieszczonego nad sklepem drgnęła, przesuwając się o jedną kreskę. Fargo zerknął na swój zegarek. Czas był ten sam, mógł więc jeszcze chwilę pospacerować ulicą wzdłuż wystaw sklepowych, reklam małych kin, klubów i teatrzyków, gdzie tacy jak on samotni przechodnie nie budzili żadnych podejrzeń.

Nie czuł zdenerwowania, choć jeszcze poprzedniego wieczoru trząsł się cały, paląc papierosa za papierosem. Nie mógł skupić się nad dostarczonym mu tekstem, nie potrafił też odróżnić, co jest jedynie kamuflażem, a co zaleconymi ćwiczeniami. Pierwsza spędzona w nowym mieszkaniu noc nie należała do najprzyjemniejszych. Teraz, poza resztkami złości stłumionej pastylkami uspokajającymi, nie czuł niczego poza nieśmiałą i w pewnym sensie perfidną ciekawością.

Znowu zerknął na zegarek. Zawrócił, powoli łapiąc się na tym, że zaczyna grać swoją rolę przed przypadkowymi przechodniami. Wiedział, gdzie stoi wybrany przez Keldysha pub, zaczął się jednak niepokoić, czy przypadkiem nie pomylił ulic. Odetchnął na widok znajomego neonu. Przed zwieńczonym markizą wejściem jak zwykle kręciło się kilka osób. Ruszył w tamtym kierunku, zastanawiając się, jak rozpozna łączniczkę, ale i ta wątpliwość rozwiała się bardzo szybko.

– Lynn! – stojąca niedaleko żeliwnej barierki, która otaczała schody do piwnicy lokalu, bardzo ładna młoda kobieta machała w jego stronę ręką. – Tu jestem, kochanie!

Podszedł bliżej, nie tając radości. Zarzuciła mu ręce na szyję, całując w usta.

– Dobrze, że jesteś – szepnęła kilka sekund później prosto do ucha. – Idziemy prosto do pierwszego załomu w murze… Och, jak dawno cię nie widziałam – to dodała już głośno.

Ruszyli wzdłuż ulicy, obejmując się.

– Zaszły pewne komplikacje – szept Elaine był ledwie słyszalny. – Musimy wszystko drastycznie przyspieszyć…

Podziwiał jej umiejętność przekazywania rzeczowych informacji z promiennym uśmiechem na ustach.

– Jest jeszcze gorzej, niż wczoraj przypuszczał Keldysh. Mamy nowe informacje, ale nasza siatka jest krańcowo przeciążona. – Krótki pocałunek. – Działa praktycznie na granicy możliwości.

Zatrzymali się przy małej wnęce, stając twarzami do siebie.

– Co się stało?

Znowu zarzuciła mu ręce na szyję.

– Kate nie żyje – pocałowała go w policzek, muskając jednocześnie szyję długimi paznokciami. – Dostali ją dzisiaj rano.

– Jak?! – nie mógł pohamować okrzyku.

– Uśmiechnij się – wycedziła, prezentując garnitur bielutkich zębów. – Rozmawiasz ze swoją narzeczoną.

Fargo długo nie mógł się uspokoić.

– Co się stało? – Przywołany na usta uśmiech nie był zbyt przekonujący.

– Oni dysponują telepatami. Spokojnie… – dodała, widząc jego reakcję. – Nie potrafią czytać myśli. Mogą jednak namierzyć osobę dysponującą takimi umiejętnościami, jak ty i Kate.

– Ja? Ja jeszcze niczym nie dysponuję…

– Przeczytałeś skrypt, więc proces uczenia się jest już rozpoczęty i… Och, kochanie, tak dawno cię nie widziałam – znowu pocałowała go w usta.

Przechodzące obok starsze małżeństwo nie zwróciło na nich uwagi.

– W związku z tym odlatujesz już jutro – podjęła, kiedy wokół nie było nikogo. – Masz skrypt przy sobie?

– Tak.

– Nie wracasz do mieszkania. Posiedź w pubie, jak długo się da, potem idź prosto na dworzec. Rano musisz być w Cheshow Lake – pieszczotliwie otarła się udami o jego nogi.

– Tak, ale…

– Słuchaj uważnie. Niedaleko jest baza RAF-u – zmierzwiła mu włosy. – Pojedziesz w jej kierunku. Na ostatnim przystanku autobusowym przejmie cię człowiek w mundurze służb technicznych – przeciągnęła końcem języka po jego nosie. – Rudy jak marchewka… Zrobisz wszystko, co ci powie.

– Po co to wszystko, do cholery…? – oddał jej uścisk zbyt mocno.

– Auu… On wprowadzi cię na lotnisko – wpadła mu w słowo z wytrenowanym uśmiechem. – Umieści cię w samolocie, którym polecisz do ściśle tajnego ośrodka…

– Gdzie?

– Dowiesz się po starcie. Razem z tobą poleci trzech instruktorów i dwóch ludzi z ochrony – to mówiąc rękoma wykonywała skomplikowane ewolucje, głaszcząc jego plecy. Fargo czuł, że wstrząsają nim dreszcze. – Dostarczymy ich w hibernatorach wraz z urządzeniami podtrzymującymi funkcje życiowe.

– Będą w letargu? – Znowu zrobił poważną minę, ale zaraz zreflektował się i przybrał rozmarzony wyraz twarzy.

– Normalny człowiek nie przeżyje długo w małej szczelnej skrzyni.

– Więc dlaczego ich tam pakujecie? – chwycił wargami jej ucho.

– Zobaczysz, to zrozumiesz, a teraz uśmiech, proszę – upomniała go. – Nie dysponujemy własnym lotnictwem, a ta operacja jest ściśle tajna. Ze względów, które poznasz niedługo. Samolot odpowiedni do tego zadania musi być przystosowany do głębokiej, lecz dyskretnej penetracji terenu nieprzyjaciela. Musi mieć odpowiedni zasięg i specjalistyczne wyposażenie.

– Jezu Chryste, te założenia…

– Tak, te założenia spełnia na przykład MH-130 Combat Talon, specjalna wersja herculesa, której używają amerykańskie siły specjalne – dokończyła spokojnie, patrząc mu z uwielbieniem w oczy. – I tu zaczynają się schody, nie mamy takich. Oficjalnie przynajmniej. Ale Keldysh ma dojścia i mógł opracować tę zaskakująco skuteczną metodę przerzutu pracowników komórki.

– Działacie nielegalnie?

– Owszem, bo tych maszyn oficjalnie nie ma. Używa ich SAS. A w bazie mamy zaledwie kilka osób, w tym wśród personelu latającego. Wprowadzenie ciebie sprawi już dość kłopotów – rozejrzała się dyskretnie. – Zrozum, baza, w której stacjonują transportowce sił specjalnych, to nie miejsce, gdzie każdy może się kręcić. Ale za to nikogo nie zdziwi nocny start z dodatkowymi zbiornikami. I nikt nie będzie pytał. Tak za tobą tęskniłam, kotku. Kochasz mnie jeszcze?

Para młodych ludzi przechodziła obok wolnym, spacerowym krokiem. Chwile, kiedy musieli się całować, płynęły nieznośnie wolno.

Wreszcie Elaine odsunęła twarz.

– Rany boskie, to jakaś paranoja…

– Kontroluj uśmiech – szepnęła. – Muszę ci przekazać jeszcze jedno – popatrzyła uważnie w jego oczy. – Keldysh został zmuszony do stworzenia całkiem nowego wydziału…

– Co mnie to obchodzi? – warknął rozzłoszczony na samą myśl, że wplątują go w kolejne afery.

– Jesteś pracownikiem tego wydziału – powiedziała powoli. – Co więcej, mój drogi, od dzisiaj jesteś jego szefem. Szefem kontrwywiadu.

– Co?! To jakiś żart? – ścisnął Elaine tak mocno, że nie potrafiła powstrzymać syknięcia.

– Przyjdzie pora, wszystko ci wyjaśnią – szarpnęła się, nieco za nerwowo. – Tyle ci mogę powiedzieć, że to dla twojego dobra. A swoją drogą, kiedy minie zagrożenie, będzie mu to potrzebne do pewnych rozgrywek w administracji.

– Ale… – tysiące myśli cisnęło mu się do głowy.

– Cicho – wsunęła mu do kieszeni kartę kredytową. – Dotknij kciukiem jej rogów…

– Nie tak się umawialiśmy…

– Uważaj – przerwała mu długim pocałunkiem. Jakiś mężczyzna przystanął niedaleko, szukając czegoś po kieszeniach.

– Jak mi dobrze z tobą, kochanie – powiedziała Elaine, przysuwając się bliżej. – To, co teraz się dzieje, to już otwarta wojna. Jesteś cudowny, kochanie…

Fargo z coraz większym trudem kontrolował ogarniającą go złość. Ja ci dam „kochanie” – przemknęło mu przez głowę. Czuł, że cała jego wściekłość skupia się na dziewczynie.

– Mnie też jest dobrze z tobą – powiedział głośno, opuszczając rękę wzdłuż jej biodra. Jego dłoń dotarła do końca krótkiej spódniczki i tam zmieniła kierunek. Czuł pod palcami delikatną skórę wewnętrznej strony jej uda.

– Och, kochanie – przysunęła usta do jego ucha. – Co ty wyrabiasz? – szepnęła.

Dłoń Fargo powoli sunęła coraz wyżej i wyżej, aż dotarła do miejsca, gdzie łączą się uda.

– Zabierz natychmiast tę rękę.

– Co mówisz, kotku? – spytał z obłudnym uśmiechem.

– Kocham cię – jej oczy miotały gromy – ty perwersyjna świnio!

Mężczyzna znalazł wreszcie papierosa i wsunął go do ust. Teraz szukał zapałek. Elaine, obejmując Fargo rękami za szyję, nic nie mogła zrobić. Mimo wymuszonego pogodnego wyrazu twarzy zaciskała zęby.

– Opisz to wszystko w raporcie – poradził jej.

– Drań! – szepnęła. – Muszę już iść – usiłowała wykorzystać chwilę, kiedy mężczyzna wreszcie odszedł.

– Nie teraz. Zbliża się jakaś wycieczka.

Elaine jęknęła cicho.


* * *

Fargo patrzył na przesuwający się za oknem autobusu krajobraz, słuchając muzyki z przenośnego odtwarzacza mp3. Po drodze na dworzec kupił najbardziej pojemny model i załadował do niego chyba ze trzysta nagrań z witryny HMV. Dwadzieścia godzin samych przebojów, nie licząc powtórek, a niektórych melodii można słuchać w kółko.

Co jakiś czas uśmiechał się do siebie, czasem zerkał na pasażerów: młodą parę siedzącą z tyłu, kilku robotników, starszego mężczyznę o wyglądzie steranego życiem komiwojażera i kilkunastu żołnierzy w wyjściowych mundurach. Różnił się od otaczających go ludzi i miał tego świadomość.

W nocy, kiedy wsiadał do dalekobieżnego pociągu, jego nastrój znacznie odbiegał od tego, co czuł w tej chwili. Wtedy, przybity wiadomością o śmierci Kate, osamotniony, przerażony szybkością następujących po sobie zdarzeń, pogrążył się w jałowym roztrząsaniu czyhających z każdej strony niebezpieczeństw. Pierwsza godzina samoudręczeń podczas podróży doprowadziła do tego, że o mało nie wyskoczył przez okno luksusowego wagonu. Później wszystko się zmieniło. Najpierw zasnął czy raczej popadł w niespokojną, graniczącą z koszmarem drzemkę, a potem… Potem ktoś potrząsnął go za ramię. Fargo czuł, że we śnie spada gdzieś z nieprawdopodobną szybkością. Chciał się obudzić, za wszelką cenę. Nie mógł jednak. Zdawało mu się, że patrzy na siebie z zewnątrz. Znowu uczucie spadania. Potrząsający głową konduktor w drzwiach. Jakaś kobieta krzycząca, że zasłabł ktoś z obsługi pociągu. Wtedy zdał sobie sprawę, że wcale nie śpi, że Keldysh nie jest maniakiem, a skrypt, który mu podarował, zawiera prawdę. Zrozumiał wtedy, co naprawdę znaczą jego możliwości. Nie, nie możliwości. Teraz to już umiejętności. Dużo później, już w Cheshow Lake, czekając na autobus, jeszcze dwa razy sprawdził ukryty w jego mózgu mechanizm. Wtedy też po raz pierwszy poznał smak siły. Jego siły. W każdej chwili mógł zawładnąć każdym człowiekiem w zasięgu wzroku.

Zwiększył głośność odtwarzania. No dobrze, niech się tylko ktoś przyczepi… Uśmiechnął się. Nie zamierzał nic nikomu robić, wystarczyła sama świadomość. Keldysh w jednym nie miał racji. Fargo czuł się jak James Bond. Jak Bond, Stanley, Montgomery… Wzruszył ramionami. Kiedy autobus wyhamował w niezbyt łagodnym skręcie, w ostatniej chwili chwycił poręcz.

– Ostatni przystanek – oznajmił kierowca, leniwie odwracając głowę.

Fargo odczekał chwilę, nie chciał wychodzić jako pierwszy. Na zewnątrz rozejrzał się dyskretnie. Ponieważ wśród czekających nie zauważył nikogo w mundurze służb technicznych, stanął obok słupa z oznaczeniem przystanku i powoli, celebrując każdy ruch, zapalił papierosa. Zdążył zaciągnąć się kilkakrotnie, nim poczuł, że z tyłu ktoś do niego podchodzi.

– Lynn?

Odwrócił się, lustrując wzrokiem krępego rudowłosego mężczyznę.

– Mhm – mruknął. Po chwili zauważył, że mężczyzna nosi dystynkcje majora. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie, że oczekujący go człowiek będzie szeregowcem.

– Chodźmy – głos był nawykły do wydawania rozkazów.

Ruszyli w stronę pobliskiego parkingu. Major zaprowadził go do cywilnego, najprawdopodobniej własnego samochodu. Wbrew oczekiwaniom i temu co widział na filmach, nie ruszyli z piskiem opon. Kierowca wycofał ostrożnie, badając każdy centymetr dzielący ich od barierki z łańcuchem. Odezwał się, dopiero kiedy wyjechali na szeroką podmiejską drogę.

– W pobliżu bazy mam zaparkowaną furgonetkę. Wejdziesz do środka i włożysz przygotowany mundur – zerknął w bok. – Masz dość krótkie włosy, ale lepiej ukryj je pod czapką. Przedtem jednak zrobisz coś jeszcze. Obok w barze jest toaleta. Pójdziesz tam.

– Po co?

Major spojrzał na niego ponownie.

– Załatwić się.

– Wcale nie potrzebuję.

– Jak chcesz. Ale to ostatnia okazja, być może aż do jutra rana. Otworzył skrytkę i podał mu mały, błyszczący pistolet. – Potrafisz się tym posługiwać?

– Tak – powiedział Fargo, choć nie był tego pewien. – Jest jakiś dziwny.

– Lekki, prawda? To jedno z najlżejszych i najbardziej wytrzymałych tworzyw sztucznych, jakie zna ludzkość. Egzemplarz eksperymentalny, cichy, celny i niewykrywalny. – Major uśmiechnął się ledwie dostrzegalnie. – Póki co, nieziszczone marzenie terrorystów.

– Przepuszczą go wszystkie kontrole?

– Wszystkie rutynowe kontrole oparte są na wykrywaczach metalu. To nie lotnisko cywilne, tu cię nie będą prześwietlać, nie ma aparatury do wychwytywania cząstek materiałów wybuchowych. Amunicja bezłuskowa, kompozytowe pociski nie są tak groźne jak ołowiane, ale krzywdę można zrobić – uśmiechnął się. – Postaraj się pamiętać, że dostałeś go przede wszystkim dla lepszego samopoczucia.

Fargo schował broń do kieszeni.

– Ile ma nabojów w magazynku?

– Siedem. Kaliber cztery koma pięć milimetra – znowu szybkie spojrzenie w bok. – Na szczęście to nie armata.

Zwolnili, skręcając na parking przed przydrożnym barem Samochód minął nielicznych ludzi kręcących się na podjeździe i zaparkował przy ścianie niskiej budowli, obok pomalowanej na szaro wojskowej furgonetki. Fargo wyskoczył na zewnątrz. Major, nie spiesząc się, spokojnie otworzył tylne drzwi, wpuszczając go do środka.

– Przebierzesz się w czasie jazdy. Gdybyś nie zdążył, na mój znak położysz się między oponami i przykryjesz plandeką – mocnym szarpnięciem zamknął prawe skrzydło drzwi. – Ale lepiej się pospiesz – dodał przed zablokowaniem zamka.

Zaledwie Fargo zdołał zorientować się w ciasnym, oświetlonym jedną żarówką wnętrzu, samochód ruszył. Po omacku odnalazł spięty paskiem mundur. Szybko zrzucił własne ubranie i zaczął wciągać grube drelichowe spodnie z owalnymi ochraniaczami w okolicy kolan, koszulę bez rękawów i grubą kurtkę. Z trudem dopiął klamry butów ze sztywnej skóry i zaciągnął pasek. Nie miał pojęcia, jak ukryć włosy pod czapką, więc tylko naciągnął ją jak mógł najgłębiej.

Samochód zatrzymał się nagle. Fargo rzucił się na podłogę, ale furgonetka zaraz ruszyła dalej. Klnąc w duchu wstał szybko, schował do kieszeni e-booka i ukrył pod kurtką pistolet. Przez chwilę ważył w ręce kopertę z resztą pieniędzy od Keldysha, potem wsunął ją do kieszeni na udzie. Kiedy furgonetka zatrzymała się ponownie, był już gotowy do wyjścia. Po otwarciu drzwi major przyjrzał mu się krytycznym wzrokiem, ale nie miał uwag.

– Na teren bazy dostaniemy się na piechotę? – spytał Fargo.

– Już jesteśmy w środku.

Wyskakując na zewnątrz, zauważył szare baraki, między którymi zaparkowali. Dalej, za pasem startowym widniał olbrzymi hangar.

– Więc po co to wszystko? – wskazał na mundur.

– Wejście na teren lotniska nie jest trudne. Dużo gorzej może pójść z samą maszyną. – Major zarzucił mu na ramię ciężką torbę z narzędziami i wskazał sporych rozmiarów skrzynię. – Weź to.

Fargo z trudem podniósł toporny prostopadłościan. Tak obciążony mógł iść tylko z największym wysiłkiem.

– Po co mam to targać? – stęknął.

– A wiesz, komu trzeba salutować i jak to się robi? Chodźmy.

Ruszyli powoli.

– Strażnicy wiedzą, że maszyna ma lot dzisiaj w nocy – podjął major, gdy przeszli kawałek. – Trzeba jeszcze dokończyć przegląd. Mamy spóźnienie względem harmonogramu, bo oficjalnie pojechałem po zapasowy panel do radaru, którego zabrakło w podręcznym magazynie. Ciebie wziąłem do pomocy, żeby nadrobić stracony czas.

– A co będzie, jeśli mnie nie przepuszczą? – wysapał Fargo.

– Przepuszczą. Pamiętaj, tylko nic nie mów, nie staraj się robić znudzonej miny. W ogóle nie rób jakiejkolwiek miny. Nie patrz im w oczy.

Fargo spojrzał na maleńkie figurki żołnierzy stojących wokół pomalowanej w łaciaty kamuflaż maszyny. Stracił nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Gdy wreszcie doszli na miejsce, był tak zmęczony, że nie wzbudzał niczyich podejrzeń.

Major wymienił kilka słów z dowódcą warty. Tak jak przewidywał, nie było mowy o jakichkolwiek dokumentach. Z ulgą zanurzyli się w cieniu ogromnych skrzydeł. Po opuszczonej rampie weszli do ładowni. Fargo uspokoił oddech i rozejrzał się po przestronnym wnętrzu.

– Mam tu zostać? – szepnął.

– Nie, w kabinie. – Major prowadził go do przodu.

– Jak długo?

– Do wieczora – szarpnął za dźwignię otwierającą drzwi do kabiny.

Na ich widok z fotela podniósł się człowiek tego samego wzrostu i budowy co Fargo. Miał na sobie identyczny mundur.

– Rich, weź torbę z narzędziami i zaczekaj przy skrzyni. Muszę wymienić panel i przetestować radar. Dopilnuj, żeby nikt nie kręcił się przy kopułce, chyba że chce mieć dwugłowe dzieci. Za pół godziny wracamy.

Żołnierz skinął głową, przepychając się w stronę ogona maszyny.

– Kto to był? – spytał Fargo.

– Przecież do samolotu nie mogą wejść dwie osoby, a wyjść tylko jedna. – Major wskazał mu fotel. – Siedź tu i czekaj na pilotów. Oni wiedzą, co jest grane, i możesz z nimi rozmawiać o wszystkim, oprócz celu tego lotu. Nie kręć się po maszynie, nie wychodź pod żadnym pozorem i niczego nie dotykaj.

– A pan?

– Zaczekam przy rampie. Nie możemy wyjść stąd zbyt szybko. Jakieś pytania?

Przeczący ruch głowy.

– Powodzenia.

Major wyszedł i zatrzasnął drzwi do kabiny. Fargo uśmiechnął się w myślach. Zimny, obcesowy ton, jakim go traktowano, odpowiadał jego wyobrażeniom o pracy wywiadu. Rozejrzał się po kabinie. Siedział w fotelu przy małym stoliku, a właściwie blacie przykręconym do ściany za miejscami pilotów. Zapewne miejsce mechanika pokładowego albo operatora systemów zakłócających, jak można było sądzić po dużych, martwych teraz i wygasłych ciekłokrystalicznych monitorach. Nie miał pojęcia, do czego służą, wnętrze tego herculesa wyglądało inaczej niż to, które zapamiętał z dawnych czasów. Glass cockpit, wielofunkcyjne monitory, wyświetlacze przezierne przed oczyma pilotów. Przypomniał sobie, co słyszał o tej wersji maszyny. Między innymi to, że można ją prowadzić korzystając tylko z obserwacji pasywnej, w podczerwieni. Nieco poprawiło mu to humor, wyglądało, że szanse rosną. Wyjął spod kurtki uwierający go e-book, przez chwilę szukał wzrokiem miejsca, po czym odłożył go na małą półeczkę nad zestawem monitorów. Dłuższą chwilę mocował się z fotelem, aż udało mu się trochę opuścić oparcie. Ponownie się uśmiechnął.

W pół godziny później przez przednią szybę zauważył odchodzącego majora i żołnierza dźwigającego skrzynię. Otarł pot z czoła, nawet po zdjęciu kurtki pocił się jak mysz. Podczas postoju w tego typu maszynie klimatyzacji nie można było włączyć, a owiewki mechanicy zostawili zamknięte i bał się je ruszyć ze względu na rozstawionych wokoło strażników. Słońce ciągle pięło się w górę. Początkowo było mu po prostu ciepło. Potem pot zaczął zbierać się nad brwiami, później we włosach, na karku i plecach. W końcu drobne drażniące strumyczki płynęły po całym ciele. Wydawało mu się, że ma gorączkę. Męczące pragnienie, a później i głód sprawiły, że mimo bezsennej ostatniej nocy nie mógł zasnąć. Nie mógł też czytać, litery rozmywały się w znużonych, zalewanych przez pot oczach. Prawie godzinę bawił się swoją kartą kredytową. Nie mógł zrozumieć, na jakiej zasadzie działa, zastanawiał się też, skąd wywiad wziął jego odciski palców. Niestety, plastikowy prostokąt nie mógł odwrócić na długo myśli od oszronionej butelki z colą, wysokich kufli zimnego piwa czy grzechoczących lodem szklanek z sokiem. Potem już tylko wpatrywał się w zegarek, starając się popędzić płynące minuty.

Kiedy wreszcie słońce zaczęło się chylić ku zachodowi, usłyszał kroki dudniące na metalowej podłodze ładowni. Ktoś otworzył klapę i dwóch mężczyzn wkroczyło do kabiny.

– Cześć, jestem Norman – przedstawił się wyższy. – A to jest Don. Żyjesz jeszcze?

Norman podał mu termos z kawą, zajmując miejsce pierwszego pilota.

– „Palety” już załadowane? – spytał Fargo.

– Tak. – Don czekał cierpliwie, aż odstawi termos. Potem pomógł mu założyć hełmofon.

– Słyszysz coś? – Norman przerwał na chwilę sprawdzanie aparatury łączności.

– Yhm. – Fargo poprawił docisk słuchawek i pozwolił pilotowi zapiąć pasy łączące go z fotelem.

W pewnej chwili uświadomił sobie, że opuszcza kraj, nie mając pojęcia ani na jak długo, ani w jakim kierunku. Nie bał się. Nurtujący go niepokój nie miał bowiem nic wspólnego ze strachem. Wciąż usiłował zrozumieć, co się właściwie dzieje. Nie zwracał uwagi na skomplikowaną procedurę startu, na ostre wznoszenie, przelot przez chmury ani nawet na fakt, że klimatyzacja zaczęła działać i w całej kabinie zapanował przyjemny chłód. Czuł, że coś wymyka mu się z rąk. Męczące uczucie zagubienia, zapomnienia czegoś ważnego nie opuszczało go bardzo długo. Dopiero kiedy transportowiec odłączył się od powietrznego tankowca i przestało gwałtownie rzucać, zapadł w płytki, niespokojny sen.


* * *

Kiedy się obudził, pierwszym odgłosem, jaki do niego dotarł, był wzmożony ryk silników. Przetarł oczy, usiłując rozpoznać tonące w mroku kształty. Jedyną rzeczą, którą widział wyraźnie, stanowiło absolutnie czarne niebo za oknami kabiny.

– Czy coś się stało? – spytał, powstrzymując ziewanie.

– Mała zmiana kursu – odparł spokojnie Norman. – Nic poważnego, ale…

– Daleko jeszcze?

– Do celu? Mniej niż dwie godziny lotu.

Fargo pochylił się, próbując spojrzeć przez okno w dół. Nie wiedział, gdzie są w tej chwili, nie wiedział też, czy pytanie o to pilotów nie zdekonspiruje go. Rozleniwiony snem mózg stanowczo nie nadawał się do roztrząsania skomplikowanych zasad działania machiny wywiadu.

Któryś, w mroku nie widział, czy Don, czy Norman, nachylił się nad połyskującym seledynową poświatą ekranem. Ten po lewej stronie – usiłował przypomnieć sobie miejsca, które zajmowali piloci – to chyba Norman.

– Don? – usłyszał jego głos. – Spójrz na to.

– Zakłócenia? – Don przełączył obraz na swój monitor. – W życiu nie widziałem takiego odczytu.

– Cholera, to mi nie wygląda na zakłócenia…

Coś zmieniło się w pracy silników. Samolot wyrównał lot.

– Czy to coś poważnego? – spytał Fargo.

Norman przechylił się do tyłu i dociągnął mu pasy tak, że praktycznie nie mógł się poruszyć.

– Nic nie mów.

Drugi pilot gorączkowo wciskał klawisze na konsolecie.

– Szlag! Ktoś nas naprawdę namierza.

– Nas? To chyba przypadek. Nie mogą się spodziewać…

– Schodzimy niżej? – Piloci zachowali zimną krew. – Chcesz się schować w krzakach? A jeśli to wojskowy system?

– Kto mógłby…

Na monitorze ostrym światłem zapulsowała ikonka w kształcie nietoperza, w słuchawkach rozległ się ostry brzęczyk.

– Boże, mają nas!

– Don, przełącz…

– Nic nie widzę, są w przestrzeni chronionej zakłóceniami.

– Charakterystyka emisji?

– Mainstay. I, kurwa, módl się, żeby właśnie nie naprowadzał myśliwców. Jeśli to Migi, wykryją nas w podczerwieni!

Kolejne ikonki pojawiły się na monitorze. Brzęczyki przeszły w zupełnie inny ton.

– Jezus, rakiety! – nagły krzyk nieomal rozsadził słuchawki. – Mam dwa, cztery, siedem namiarów! Norman! Flary, flary! Wymiń to świństwo! Wymiń to… – coś nagle zagłuszyło ryk silników położonego w ostrym skręcie herculesa. Eksplozja wstrząsnęła kadłubem, powodując lawinę błysków na tablicy kontrolnej. Rozjęczały się sygnały alarmowe, zakłócając wysoki, donośny dźwięk spowalniających swój bieg turbin. Po chwili kolejny huk i wstrząs uświadomiły uwięzionym w niewielkiej kabinie mężczyznom, że maszyna otrzymała kolejne trafienie.

– Brak nowych odczytów – zameldował po kilku sekundach Don.

– Raportuj uszkodzenia.

– Brak odczytów z prawego skrzydła. Musiały być na podczerwień, naprowadziły się na spaliny. – Pilot uniósł się na tyle, na ile pozwalała uprząż, i wyjrzał przez okno kabiny, wykręcając głowę pod niewiarygodnym kątem. – Widzę ogień, mamy pożar. Płonie trójka i czwórka!

Gwałtowne ruchy rąk obu pilotów przypominały taniec, obłędną pantomimę w drgającym różnymi kolorami świetle.

– Propfan w chorągiewkę?

– Nie da rady. Serwo szlag trafił.

– Fargo! – Norman spojrzał do tyłu. – Dopinaj uprząż!

– Wyrzucamy pasażera? – Don nie odwrócił głowy, robił wszystko, by utrzymać maszynę w powietrzu.

Roztrzęsione ciało Fargo odmawiało posłuszeństwa.

– Dopinaj!

– Czy my… Czy my się rozbijemy?!

– Zamknij się, durniu!!!

Fargo chciał krzyknąć, że nie może bardziej zacisnąć pasów, ale ściśnięte strachem gardło nie było w stanie wydać żadnego dźwięku. Zamykał usta, kiedy rozległ się rozrywający bębenki w uszach huk – odpaliły wybuchowe sworznie luku awaryjnego i strumień powietrza wtargnął do wnętrza kabiny. Ułamek sekundy później uświadomił sobie, że otacza go ciemność, a on sam znajduje się w powietrzu. Nie pamiętał potem, który z pilotów złapał go za kark i wyrzucił z maszyny.

Fargo oślepł zupełnie, pęd powietrza wtłaczał mu dech w usta. Zaczął koziołkować bezwładnie. Był sparaliżowany strachem, sam w otaczającej go ciemności. Coś szarpnęło nagle, nowy ból przeszył uda i ramiona. – „Rozbiłem się?” – przemknęło mu przez głowę. – „Nie, ciągle spadam” – pomachał nogami.- „Boże, przecież muszę otworzyć spadochron!” – Ręka odruchowo szukała dźwigni lub klamry. A jeśli przypadkiem rozepnie się uprząż?! Walcząc z krępującym ruchy głowy hełmem, spojrzał w górę. Ogromna czasza przesłaniała większość gwiazd. – „To już?” – Strach zmusił go do spojrzenia w dół. Wbrew temu, co czytał w książkach, ciemność nie chciała gęstnieć. Wprost przeciwnie. Nagle dostrzegł pod sobą gwiazdy. – „Co to jest, korkociąg? Ciągle wiruję…” – Uderzenie w nogi i głośny plusk rozwiał wszelkie wątpliwości. Rozpiął uprząż, tak jak go nauczyli, nie spanikował. Fotel i krępujące go pasy pomknęły w ciemność, ale i on nadal zapadał się pod wodę. Rozpaczliwie pracował rękami i nogami czując, że tonie. Po chwili rozległ się głośny syk i coś zaczęło go dusić. Ucisk na szyi zelżał znacznie, kiedy kamizelka ratunkowa wyniosła go na powierzchnię. Nieco dalej, ginąc w mroku, sunęła czasza spadochronu. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że na chwilę przed lądowaniem powinien był oddzielić fotel od uprzęży. Ponad siedemdziesiąt metrów kwadratowych stylonowej tkaniny nad głową jest w stanie utopić najlepszego nawet pływaka. Szarpiąc uchwyty, zdjął rękawice kombinezonu. Lodowata woda wtargnęła do środka. Boże, pływać samemu na środku oceanu… Lot był tajny, więc nie ma co liczyć na pomoc – to jedno wiedział na pewno. Nie wiedział, co zawiera ekwipunek. Słyszał o racach, świecach z kolorowym dymem i pastylkach barwiących wodę. „Przecież to bez znaczenia” – przemknęło mu przez głowę. – „I tak zamarznę w ciągu kilku minut”.

W szoku, usiłując opanować drżące ręce, zaczął mocować się z zatrzaskami na szyi. Szeroka kryza chowała się w sprężystym kołnierzu kamizelki, musiał uważać, żeby nie przebić materiału. Wreszcie udało mu się zdjąć hełm.

Tak zasugerował się Atlantykiem, że dopiero po dłuższej chwili dotarły do niego odgłosy świerszczy i pohukiwanie nocnych ptaków. Nie dowierzając własnym zmysłom, gorączkowo zaczął pracować nogami. Kiedy płynął, woda nie wydawała się już tak zimna. Miał ochotę roześmiać się na głos, kiedy stopami dotknął grząskiego, mulistego dna. Sunąc na kolanach i łokciach, wyczołgał się z wody. Drżał na całym ciele, kiedy runął na czarny, wąski pas plaży nieznanego lądu.


* * *

Świt zastał go siedzącego pod rozłożystym drzewem, którego podmyte wodą korzenie i opadające w dół konary tworzyły rodzaj naturalnej klatki, iluzorycznie chroniącej go przed ewentualną napaścią dzikich zwierząt. Na spokojnej, jaskrawej w promieniach wczesnego słońca tafli niewielkiego jeziora nie widać było śladu czaszy spadochronu. Znikąd też nie dobywał się dym, który powinien był znaczyć miejsce upadku samolotu. Nie licząc samotnych, pojedynczych chmur, niebo nad otaczającym jezioro zbitym pasmem tropikalnych drzew było idealnie czyste.

Fargo rozprostował zdrętwiałe ciało i z trudem wydostał się z korzennej klatki. Przeżyty szok i spiętrzające się aż do tragicznej kulminacji wydarzenia sprawiły, że zdjęcie skafandra zajęło mu prawie piętnaście minut. Dokładnie przeszukał wszystkie kieszenie – płaski pakiet przy pasku zawierał dwa blaszane pojemniki z wodą i garść dużych, kanciastych pastylek. Z rezygnacją schował je do kieszeni na udzie. Rozejrzał się wokół. Wiedział, że nie powinien zbyt długo tutaj pozostawać. Czekanie na pomoc, jeśli w ogóle ktoś wiedział o zestrzeleniu samolotu odbywającego tajną misję, nie było zbyt bezpieczne. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że na miejsce katastrofy przybędą ci, którzy wysłali myśliwce.

Po krótkim namyśle wkroczył w mroczny świat dżungli. Początkowo przyglądał się otaczającym go drzewom, mijanym kwiatom – jeśli były to kwiaty – krzewom i lianom, ale szybko porzucił to zajęcie. Nie miał pojęcia o botanice i zdał sobie sprawę, że nie potrafi rozpoznać żadnego znajomego kształtu. Przeklinał skrupuły, które nie pozwalały mu spytać pilotów o część świata, w której leży cel lotu. Być może świadomość, że znajduje się w Ameryce Południowej, Afryce czy Azji niewiele pomogłaby w obecnej sytuacji, jej brak potęgował jednak stres, na jaki był narażony. Zrezygnowany, machnął ręką. Mimo że nie przeszedł jeszcze nawet kilometra, czuł, że jest skonany. Rosnący upał i ogromna wilgotność powietrza powodowały szybki ubytek sił.

Mniej więcej po dwóch godzinach przystanął, żeby się napić. Rozerwał pojemnik i choć przyrzekał sobie racjonować wodę, wypił wszystko kilkoma haustami. Ruszając dalej, nie czuł ulgi. Zmusił się do zjedzenia dwóch pastylek, ale i to nie pomogło. W ciągu następnych dwóch godzin szedł coraz wolniej, by wreszcie usiąść pod drzewem i opróżnić następny pojemnik. Wyjął z kieszeni i włożył do ust nieprawdopodobnie pogiętego papierosa, ale bezwład, jaki go opanował, nie pozwolił na wyjęcie zapałek. Nie wiedział, ile czasu spędził pod dziwnym, rozłożystym drzewem. Kiedy podniósł się wreszcie i chwiejnym krokiem ruszył dalej, słońce dawno już minęło najwyższy punkt na niebie.

Opuściła go ostrożność, której przedtem przestrzegał. Jak każdy typowy Europejczyk spodziewał się, że w dżungli pod każdym krzewem, pod każdym liściem czai się jadowity wąż. Parł przed siebie, nie zważając ani na „podejrzanie” wyglądające rośliny chłoszczące go uzbrojonymi w kolce gałęziami, ani na chmary muszek kłębiących się wokół oczu, nosa i ust. Na pół oślepły, osłaniając się opuchniętymi dłońmi, szedł coraz bardziej zbaczając z wytyczonego kierunku, pozwalając prowadzić się splątanej roślinności, która od czasu do czasu odsłaniała przed nim co łatwiej dostępne przejścia.

Kiedy wydostał się na wolną przestrzeń, chwiejnie posuwał się dalej. Szedł jednak coraz wolniej, aż po kilkunastu krokach zamarł zupełnie. Po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że stoi na środku szosy. Powoli, jakby bojąc się, że rzeczywistość spłatała mu figla, osunął się na spękany, gorący od słońca asfalt.

Nie czekał długo. Stał na poboczu, nie czując już zbytnio ani zmęczenia, ani pragnienia, które w obliczu zaistniałej nadziei spadło do rangi drobnej dokuczliwości. Kierowca starej i mocno sfatygowanej ciężarówki zareagował na pierwszy ruch ręki. Zatrzymał swój archaiczny pojazd na środku drogi i otworzył drzwiczki.

– Podwiezie mnie pan do miasta?

– Jasne! – Starszy i pomimo siwizny rześko wyglądający człowiek mówił po angielsku, choć z dziwnym akcentem. – Marsz na orientację? Pogubiło się kierunki?

– Mhm.

Fargo ruszył w stronę zbitego z nieheblowanych desek pudła ciężarówki, w środku którego zauważył rozpartych pod burtą kilku Murzynów. „A jednak Afryka” – pomyślał.

– Nie tam… – Kierowca wskazał miejsce w szoferce. – Tutaj.

Podziękował mu uśmiechem. Wdzięczność do pełnego werwy staruszka wzrosła, kiedy dostał manierkę z chłodną wodą.

– Dostaniesz opierdol. – Stary jedną ręką zakorkował puste naczynie.

– Proszę?

– Jak wrócisz do jednostki. Nie ma się co bać, nie ty pierwszy się tu zgubiłeś.

– Taa… – Fargo coraz lepiej czuł się w nowej roli. – Słyszał pan w nocy huk?

– Ja? Gdzie tam! – Coś zazgrzytało w skrzyni biegów. – Od wczorajszego poranka jestem w drodze. Non stop.

– A jak pan myśli, czy okoliczni mieszkańcy…?

– Jacy mieszkańcy? – wpadł mu w słowo kierowca. – Przywożą was na to odludzie helikopterami i nawet nie powiedzą, gdzie lądujecie, a potem dziwią się, że mało który dociera do celu.

– Coś w tym sensie.

– Właśnie. W promieniu trzystu mil od jeziora nikt już nie mieszka – przekrzykiwał charczące radio staruszek. – Nawet M’botu się wynieśli, kiedy na płaskowyżu zaczęto budować kopalnie odkrywkowe. Teraz, panie, całe połacie dżungli zamieniły się w dymiące hałdy. W tej okolicy krąży takie powiedzenie: czego nie wyżarł HIV, czego nie wydusiły SARSy, to z pewnością dorżnie KGHM.

– M’botu… – powiedział Fargo niezupełnie na temat, nie słuchał bowiem ostatnich słów starego, usiłując sobie przypomnieć, skąd zna tę nazwę.

– Dokładnie. Ostatni rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Nie to, co te przybłędy zza oceanu – wskazał na pakę. – Wiesz, może ja, stary, głupio myślę, ale tak mi się wydaje, że ktoś to wszystko zaplanował.

– Co zaplanował?

– No, to wszystko z wyludnieniem Afryki. AIDS osłabił pół kontynentu, zanim Europa i Ameryka zaczęły niby pomagać. Ale dla milionów chorych już było za późno…

Fargo skinął głową. I na jego kampusie krążyły takie teorie, że epidemie, które wyludniły Czarny Ląd przed falą neokolonizacji, były wywołane sztucznie. Wprawdzie nikt nie wiązał z tą sprawą wirusa HIV, ale jak na to spojrzeć z szerszej perspektywy… W dwadzieścia lat po pierwszym przypadku kolejnej mutacji wirusa ptasiej grypy cała Afryka równikowa przypominała ogromny cmentarz. Tu nie było zorganizowanej służby zdrowia, kwarantanny. Za to ludzie zupełnie poszaleli czując nadchodzącą śmierć. Uznawany kiedyś za jeden z najkrwawszych konflikt między Tutsi a Hutu przy masakrze w Liberii, Ugandzie i Kongo wydawał się nic nie znaczącym epizodem.

– Wysadziliście coś, co niezupełnie było celem? – zapytał nagle stary z chytrym uśmiechem, wyrywając Lynna z zamyślenia.

– Tak jakby…

– Wiem, wiem… Też to kiedyś przeżyłem.

Fargo uśmiechnął się, odwracając głowę. „O rany” – przemknęło mu przez głowę – „teraz usłyszę, jak to było z Montgomerym…”

– Walczyłem pod Montgomerym – powiedział staruszek.

„Przeciwko temu staremu lisowi, Rommlowi” – pomyślał Fargo.

– Przeciwko lisowi pustyni, Rommlowi.

„To dopiero była prawdziwa wojna” – uprzedzał w myśli słowa mężczyzny.

– Ale wiesz co? – Staruszek pokiwał głową i zaskoczył go kolejnym zdaniem. – To nie była wojna, tylko zabawa. Nie to co dzisiaj: atomówki, neutrony…

Fargo zakrztusił się, tłumiąc śmiech. Rozparty wygodnie w połatanym fotelu, słuchając jednym uchem spiskowych teorii dziadka, pogrążył się w swoich myślach. Nastrój poprawiał mu się z chwili na chwilę. I co z tego, że jest w sercu nieznanego kraju, bez dokumentów, instrukcji, bez kogokolwiek, kto mógłby mu pomóc. Przecież może „wstrzelić” swoją osobowość w dowolnie wybranego człowieka. Ma pełną kieszeń pieniędzy od Keldysha. Przy takich możliwościach, co mogą mu zrobić ci wszyscy tutaj? Ostatnie wydarzenia, które tak nim wstrząsnęły, stopniowo znikały w pojemnym zbiorze zdarzeń przeszłych i znowu zaczynał czuć się jak ktoś, o kim Graham Greene mógłby napisać książkę. Tajny agent z misją wagi państwowej gdzieś na krańcach świata. O mało się znów nie roześmiał.

Sporo po północy dotarli do słabo oświetlonych przedmieść wielkiego miasta. Fargo w tym czasie zdążył poznać cały życiorys staruszka. Być może wojna Monty’ego z Rommlem była tylko zabawą, ale z całą pewnością złożyło się na nią całe mnóstwo ciekawych historii. A jeśli nawet niezbyt ciekawych? W każdym razie były na tyle długie, by wprawić opowiadającego w stan euforii, a słuchacza w otępienie.

– Gdzie cię wysadzić? – spytał wreszcie kierowca, wyraźnie zasmucony perspektywą utraty wdzięcznego słuchacza.

Fargo zaczął kaszleć, żeby zyskać na czasie. Nie był przygotowany na to pytanie, nie chciał też zdradzić, że zupełnie nie zna miasta.

– Mhm… przy przystanku autobusowym – wybrnął wreszcie.

– Jakiej linii?

– Obojętnie. Trzeba się zrehabilitować za zgubienie drogi w dżungli.

Ciężarówka zatrzymała się przy oświetlonym tylko reklamą sieci barów szerokim chodniku.

Lynn sprawnie zeskoczył na ziemię.

– Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zdobył się na komplement staruszek. Tym razem Fargo był skłonny z nim się zgodzić.

Patrzył za odjeżdżającym klekoczącym pojazdem, dobrze widocznym w długich światłach samochodu, który przed chwilą zaparkował tuż obok. Opuścił w końcu głowę i oparł się plecami o słup z nazwą przystanku. Powoli, celebrując każdy ruch, zapalił papierosa. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Pójść do ambasady? Albo do konsulatu? O ile jest tu jakiś konsulat. A jeśli nawet, to co im powie? Może pokazać tę sprytną kartę kredytową i…

Rozmyślania przerwał trzask otwieranych drzwiczek. Z parkującego obok samochodu wyskoczyło dwóch mężczyzn i szybkim krokiem ruszyło w jego kierunku. „Jechali za nami?” – poczuł lekkie uczucie strachu. Było za późno, żeby zrobić cokolwiek.

– Pan Fargo?

Ręce trzymane sztywno przy szwach spodni wskazywały, że obaj mieli za sobą wojskową przeszłość. „Czy to ludzie, którzy zestrzelili nasz samolot?” – przemknęło mu przez głowę.

– O co chodzi? – spytał.

– Jesteśmy od Keldysha. Proszę z nami.

Niepokój nie opuszczał Fargo, kiedy wsiadał do dużej, luksusowej limuzyny. Nie wiedział, czy może im wierzyć, tym bardziej że obaj usiedli razem z nim na tylnym siedzeniu, uniemożliwiając mu nagłe opuszczenie samochodu. Kierowca ruszył płynnie, nie odwracając głowy.

– Skąd Keldysh wiedział o zestrzeleniu? – spytał Fargo.

– Dowie się pan na miejscu.

– A gdzie jedziemy?

– Niedaleko.

Drażnił go ton, w jakim udzielano mu odpowiedzi.

– Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać?

Tym razem siedzący po prawej stronie człowiek zdecydował się na dłuższą wypowiedź.

– Od miejsca katastrofy do miasta prowadzi tylko jedna droga. Można było przewidzieć, że będzie pan usiłował tu dotrzeć. Czekaliśmy na poboczu szosy od rana, potem zauważyłem pana w szoferce ciężarówki i pojechaliśmy za wami.

Zdziwiło go, że usłyszał tak dużo.

„A jeśli chcą mi zamydlić oczy?” – pomyślał. – „Skąd w ogóle wiedzieli, że przeżyłem katastrofę?”

– Chciałbym jeszcze wiedzieć…

– Już dojeżdżamy – nie dano mu dojść do słowa. Samochód rzeczywiście zwolnił, by po chwili skręcić na szeroki podjazd prowadzący pod bogato zdobioną elewację dużej willi.

– Proszę tędy.

Mężczyźni wypuścili go z wozu. Ktoś od środka otworzył wzmocnione żeliwnymi okuciami drzwi. Wkroczyli do przestronnego korytarza, który zaprowadził ich do wewnętrznej klatki schodowej. Jeden z mężczyzn uniósł czujnik stojącego na małym stoliku aparatu. Powoli przesuwał nim po ciele Fargo. Mała kontrolka tylko raz zabłysła czerwonym światłem. Mężczyzna wyjął z jego tylnej kieszeni składany nóż.

– W porządku. Jest czysty.

– Dobrze. – Drugi otworzył boczne, ciężkie i jak można było sądzić dźwiękoszczelne drzwi. – Może pan iść.

Fargo powoli wszedł do dużego gabinetu, słysząc cichutkie plaśnięcie zamykanych za nim drzwi. Pod przeciwległą ścianą, za wielkim rzeźbionym biurkiem siedział otyły mężczyzna, którego cielsko wprost wylewało się z obszernego fotela.

– Jestem Tucker – wykonał zdawkowy ruch ręką. – Pan na pewno domyśla się już, z kim ma do czynienia?

Fargo, usiłując opanować drżenie, usiadł na wskazanym krześle.

– Jesteście ludźmi byłego asystenta profesora Fulbrighta. Tego, który opanował…

– Można to i tak nazwać. – Tucker rozciągnął w uśmiechu nalaną twarz.

– To wy zestrzeliliście samolot?

– Wiemy wszystko o komórce Keldysha. Wiemy wszystko o jego planach.

„Blefuje. Na pewno blefuje” – powtarzał sobie Fargo. – „Chociaż na pewno wiedzą dużo.”

– Słyszał pan już o telepatach?

Nagły chłód przeszył Fargo.

– To oni mnie wykryli?

– Owszem. – Ogromna dłoń o palcach jak serdelki leniwie sięgnęła do kołnierzyka, żeby poluzować krawat. – Wiedzieliśmy, gdzie nastąpi katastrofa, i obstawiliśmy teren swoimi ludźmi. Namierzyli pana od razu.

„A więc zasięg telepatów nie jest nieograniczony” – błyskawicznie skonstatował. – „Nie jest nawet duży.”

– To bardzo sprytni ludzie. – Tucker jakby czytał w jego myślach. – Potrafią wiele rzeczy… – Tłusty paluch pokiwał złowieszczo. – Wiele przykrych rzeczy…

– Po co pan mi to mówi?

Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że urywane sapanie człowieka za biurkiem było zwykłym śmiechem.

– Słusznie, nie bawmy się w zgadywanki – kolejne sapnięcie. – Wiemy o was wszystko. Moglibyśmy zabić pana tak, że nie wiedziałby pan, że w ogóle ginie. Moglibyśmy załatwić pana na wiele różnych sposobów, ale pana umiejętności czy… raczej właściwości, są dla nas zbyt cenne.

Chwila ciszy.

– Chcemy, żeby pracował pan dla nas.

Fargo, zaskoczony, podniósł głowę. Trudno powiedzieć, co wpłynęło na jego decyzję. Może po prostu nie zrozumiał słów mężczyzny.

– Nie – powiedział twardo.

Tucker spojrzał na niego obojętnie. Potem pochylił się i dotknął przycisku interkomu.

– Niech telepaci zaczynają – powiedział.

Opadł na fotel, tym razem jednak patrząc przed siebie z pewnym zainteresowaniem. Fargo nagle poczuł, jak zbliża się ból głowy. Wyszarpnął z kieszeni i zarepetował pistolet.

– Nie dotykaj niczego! – krzyknął.

Tucker wydął pogardliwie wargi.

– Chłopcze, zanim tu wszedłeś, przeprowadzono elektroniczną kontrolę. Schowaj więc ten swój plastikowy straszak i… – zaczął podnosić się z fotela.

Fargo nacisnął spust. Pocisk z tworzywa sztucznego wielkości grochu trafił tamtego w brzuch. Tucker dotknął dłonią małej dziurki i w szoku patrzył na płynącą krew. Fargo przycisnął rękę do głowy. Ucisk w skroniach rósł, szybko zmieniając się w potworny ból. Zerwał się, wywracając krzesło. Z trudem utrzymywał się na nogach. Odruchowo zacisnął palce. Kolejna kula trafiła w ścianę, tuż obok głowy siedzącego.

– Nie strzelaj… błagam, nie strzelaj – jęczał Tucker.

Nowy paroksyzm bólu sprawił, że Fargo strzelił jeszcze dwukrotnie. Runął na dywan, dławiąc się własnym krzykiem. Świdrujący ból był tak silny, że poczuł bliskość śmierci. Zdawało mu się, że traci przytomność, potem poczuł, że spada, że leci gdzieś z nieprawdopodobną prędkością tak jak przy „wstrzeliwaniu” swojej osobowości. Teraz trwało to jednak zbyt długo. Wyniszczający pęd zdawał się jeszcze narastać, kiedy on tracił przytomność.


* * *

Nie był pewien, czy już się ocknął. Nie chodziło o to, że w jego głowie panował chaos – nie, ten minął bardzo szybko, mógł spokojnie myśleć i analizować wszystko na trzeźwo, ale… Ta ciemność! Nigdy w całym dotychczasowym życiu nie doznał tak nieprzeniknionej czerni. Podczas najciemniejszej nawet nocy był zawsze słaby odblask świateł dalekiego miasta, blask rozgwieżdżonego nieba czy chociaż nikła poświata odbita od chmur. Zamknęli mnie w jakiejś hermetycznej komórce? – pomyślał. Usiłował poruszyć ręką lub nogą, ale nie mógł. Nie dlatego, że były związane. Po prostu nie czuł żadnej części swojego ciała. Nie tylko rąk czy nóg. Każdy mięsień tułowia, wargi, gałki oczne, język i powieki pozostawały poza kontrolą. Zaaplikowano mu jakiś środek? Zanurzono ciało w gęstej cieczy?… Nie czuł, żeby pływał, unosił się lub spadał. Nie czuł absolutnie niczego. Koniecznie musiał przypomnieć sobie, co się wtedy stało. Skulony grubas w fotelu… On sam z pistoletem w ręce i ten okropny ból… Potem czuł, że spada, tak jak przy „wstrzeliwaniu” swojej osobowości w kogoś. A potem… Chryste, chyba jeszcze nie umarłem! Śmierć jako nie kończący się ciąg świadomego trwania…? O Boże, nie! Nie! Nie chcę!

– Uspokój się.

Obcy głos! Nie, to nie głos… To zabrzmiało w jego głowie. Co to było?

– Tylko spokojnie.

Fargo rozpaczliwie usiłował otworzyć usta. Nie mógł, nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

– Słyszę cię.

– O rany, jak?

– Docierają do mnie twoje myśli. Nie wszystkie. Tylko te, które usiłujesz zwerbalizować. Ty słyszysz mnie w ten sam sposób.

Fargo czuł, jak jego umysł wypełnia się tysiącem pytań. Z najwyższym trudem panował nad sobą.

– Kim jesteś?

– Nazywam się Almon Reed. Byłem inżynierem górniczym.

– Jak to, byłeś? Hej, gdzie ja jestem…? Gdzie my jesteśmy? – poprawił się.

– „Wstrzelili” nas tu telepaci pracujący dla Organizacji.

– Dla jakiej Organizacji? Ach, ludzie asystenta profesora Fulbrighta – przypomniał sobie. Ciągle usiłował uspokoić swój umysł. – Co… co to za miejsce?

Reed długo nie odpowiadał. Zdanie, które w końcu pojawiło się w świadomości Fargo, brzmiało dość dziwnie.

– Naprawdę chcesz to wiedzieć?

– Naprawdę.

– Dobrze. Opowiem ci to, co wiem.

Znowu nastąpiła długa przerwa.

– Wiesz chyba, że człowieka obdarzonego takimi jak my właściwościami bardzo trudno zabić. Nigdy nie wiadomo, czy ofiara w chwili śmierci nie „wstrzeliła” się w kogoś, choćby w samego mordercę, i nie ma pewności, czy na miejscu zbrodni nie leży tylko martwe co prawda, ale „puste” ciało.

– Tak.

– Organizacja długo borykała się z tym problemem, aż przyszło im z pomocą wykrycie u niektórych ludzi specyficznych zdolności telepatycznych. Telepata potrafi z pewnej odległości wykryć osobę obdarzoną takimi jak my właściwościami, ale… Niestety, potrafi też zrobić coś znacznie gorszego.

Reed znowu przerwał.

Cisza przedłużała się.

– W tym miejscu mała dygresja – podjął po chwili. – Telepata potrafi wykryć tylko człowieka, który jest świadomy swoich możliwości. Tylko takiego, który dokonał już kilku „wstrzeleń” swojej osobowości, choćby na próbę. Dlatego też Organizacja przy pomocy specjalistów najpierw wyszukuje odpowiednich ludzi, którzy ewentualnie mogliby im się przeciwstawić, a potem ich szkoli.

– Po co?

– Nie chcą, żeby wyszkolił ich ktoś inny. Ktoś, kto mógłby im popsuć szyki.

Fargo pomyślał o Keldyshu, któremu prawie się to udało.

– Istnieje jednak jeszcze jeden powód, dla którego to robią – kontynuował Reed. – Człowiek po szkoleniu staje się „przejrzysty” dla telepaty. A wtedy zadają mu pytanie: „Czy chcesz pracować dla nas?” Jeśli odpowie, że tak, najpierw sprawdzą takiego faceta, potem powierzą mu jakieś zadanie. Natomiast jeśli powie: „nie”, wtedy dwóch telepatów „chwyta” jego psychikę i tak jak policjanci, którzy po obezwładnieniu pijaka wrzucają go do radiowozu, tak oni siłą „wstrzeliwują” ją do ciała innego człowieka. Ofiara czuje najpierw potworny ból, a potem nieprawdopodobny pęd…

Fargo przypomniał sobie tamten gabinet i wszystko, co się tam stało.

– Gdzie…? Gdzie nas „wstrzelili”? – spytał.

Tym razem Reed odpowiedział od razu.

– Do ciała pewnego paralityka, który leży w szpitalu. Nie może poruszyć żadną częścią swojego ciała. Jest ślepy i głuchy… Nie czuje absolutnie niczego.

Fargo usiłował zapanować nad koszmarnymi wizjami, które zrodziły się w jego umyśle pod wpływem tego, co usłyszał.

– Stąd nie ma żadnego wyjścia – dotarły do niego suche słowa Reeda.

– To… to nieprawda! Ty kłamiesz! Kłamiesz, Reed…

– Uspokój się.

– Kłamiesz! Powiedz, że kłamiesz…

– Niestety to prawda. – Reed zamilkł, dając mu czas na oswojenie się z myślą, że dopełni swój czas w absolutnej ciemności i ciszy. W miejscu, gdzie nie można chodzić, śmiać się, mówić, pić czy jeść. W miejscu, w porównaniu z którym najcięższe więzienie wydawało się domem spokojnej starości.

Z tą myślą nie można się było pogodzić. Młody i pełen życia umysł Fargo buntował się z całą siłą, szukając najmniej nawet prawdopodobnych wyjaśnień, byleby, choćby i tylko pozornie, zaprzeczyć faktom. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, zanim zdecydował się odezwać.

– Reed?

– Słucham?

– Co się z nami stanie? Gdzie my jesteśmy?

Znowu nastąpiła długa chwila denerwującego milczenia.

– Już ci mówiłem. Jesteśmy w umyśle sparaliżowanego człowieka. Wiem, że to Murzyn, ale nie mam pojęcia, skąd go wzięli. Może znaleźli ciało w jakimś szpitalu, a może wyciągnęli go prosto z buszu, żeby mieć pewność, że nikt się nim nie zainteresuje. Nie dojdziemy do tego.

– Ale co się z nami stanie? – powtórzył Fargo.

– „Wstrzelona” tu osobowość, pozbawiona odczuć, słuchu, wzroku i wszystkich innych zmysłów, nie może przetrwać zbyt długo. Tutaj nie ma czasu… Pamiętaj, czas, taki jakim go odbierałeś wcześniej, tutaj nie istnieje. Prędzej czy później odczujesz to na własnej skórze.

– A co potem?

– Potem nasze osobowości ulegną dezintegracji.

– O Boże, Reed, co to znaczy?

– Po prostu znikniemy. Kawałek po kawałku… Nie wiem, jak długo tu jestem. Wiem jednak, że moja pamięć zawiera coraz więcej luk, że moja osobowość jest coraz uboższa… Czuję, że ginę.

– I nie ma żadnego wyjścia?!

Cisza przedłużała się w nieskończoność, tak że po raz pierwszy zaczął zastanawiać się nad poczuciem czasu.

– Jest wyjście – usłyszał wreszcie.

– Jakie?!

– Mówisz tak szybko…

– Człowieku, jakie mamy wyjście?! Reed, wyduś to z siebie!

– Mówiłem ci, że jesteśmy w umyśle chorego człowieka. Ja sam przebywam tu… – zawahał się – dość długo. Wiesz, myślę, że jeśli „wstrzelisz się” w kogoś, nie możesz przebywać w jego umyśle zbyt długo. Początkowo stłumiona osobowość nosiciela zacznie się budzić i przenikać z twoją. Nasz nosiciel to wyjątek. Być może stało się tak, bo „wstrzelono” do niego wielu ludzi naraz… Nie wiem.

– Zaraz – przerwał mu Fargo, z trudem opanowując nerwy. – Jak to się stało, że osobowość naszego nosiciela nie uległa dezintegracji?

– On ukrył się w labiryncie.

– Gdzie?

– W labiryncie. Nie wiem dokładnie, co to jest i kto lub co go stworzyło. Tam…

– Tam można przetrwać?

– Przetrwać co? Tam osobowość nie ulega dezintegracji w taki sam sposób jak tutaj. Tylko tyle.

– Przecież musi być coś jeszcze. Reed, powiedz.

– Tam jest tylko labirynt. Potworny, straszny… nie ma słowa, którym można go opisać.

– Ale…

– Tam można przetrwać tylko popadając w szaleństwo. Można się też poddać władzy labiryntu. Ale stamtąd, z jego głębi, nie można już wyjść. Nikt, kto wybrał tę drogę, nie wrócił.

– A ty? Nigdy nie chciałeś…

– Byłem tam. Na samym skraju, skąd jeszcze mogłem się wycofać. Tam jest strasznie. Tam są sami szaleńcy.

– Jak… Jak można tam dotrzeć?

– Człowieku, nie wymyślono jeszcze słów na określenie sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Nie ma języka, który potrafiłby oddać choć część tego, co się tu dzieje. Jak mam powiedzieć ci, gdzie jest labirynt, skoro nie ma tu żadnego punktu odniesienia?

– Ale…

– Chcesz, żebym ci podał stronę świata? Albo kierunek? Chcesz iść na północ, w lewo, czy może na skos?

– Przestań! Przecież inni jakoś znaleźli drogę.

– Odkryli drogę, tak. Musisz szukać w głębi własnego umysłu. Tylko tam.

Reed umilkł nagle. Fargo przypomniał sobie, że nie słyszy jego słów, tylko konkretne, zwerbalizowane myśli. Zrozumiał, że umysł tamtego musiały opanować jakieś obrazy. Chciał mu jakoś pomóc, mimo że sam bał się coraz bardziej.

– Reed, skąd wiesz to wszystko? – spytał. – O Organizacji i w ogóle?

– Każdy z tych, których tu „wstrzelono”, przynosił ze sobą jakiś strzępek wiedzy. Ktoś musi to zebrać, a potem przekazać następnym, tak jak ja przekazuję to tobie. I ty kiedyś przekażesz to komuś…

– Ale… dlaczego ten… paralityk, to więzienie dla nas jest akurat w Afryce?

– Sądzę, że Organizacja ma jeszcze kilka takich miejsc w odległych zakątkach globu. W Afryce czy Azji łatwiej jest ukryć przed policją zniknięcie ludzi, no i taniej wychodzi. Ten sparaliżowany biedak musi być utrzymywany przy życiu za pomocą skomplikowanej aparatury. Myślę, że opanowanie lokalnego szpitala lub jego części to dziecinna igraszka. W Anglii taki numer nie przeszedłby bez echa. Wszędobylscy dziennikarze, prywatni detektywi, przypadki… – znowu nastąpiła dłuższa przerwa. – Tutaj mogą eksperymentować do woli. Policja i wojsko są skorumpowane do granic. Koncerny są potężniejsze niż rządy. A Organizacja kontroluje kilka ponadnarodowych molochów.

– Słuchaj, Reed, dlaczego robisz takie długie przerwy?

– Kończę się. Coraz trudniej mi się skupić. Umykają mi już nie tylko pojedyncze słowa, wszystko znika… Pamiętaj, przekaż, co wiesz, następnemu. Może ktoś z was zyska szansę…

– Nie poddawaj się. Zostaniemy tu razem.

Nie doczekał się odpowiedzi.

– Reed!

– Wielu przed tobą mówiło podobnie…

– Jeśli będziemy ze sobą rozmawiać, przetrwamy!

– Jak długo? Całą nieskończoność? Obawiam się, że wkrótce zrozumiesz, na czym polega prawdziwa samotność…


* * *

Tego, co czuł Fargo, nie dało się opowiedzieć konwencjonalnymi słowami. Rzeczowniki, takie jak: trwanie, istnienie czy choćby wegetacja w najmniejszym stopniu nie określały stanu, w jakim się znajdował. Jedynie słowo rozpacz znajdowało tu pełne zastosowanie – pełne, lecz tylko w połączeniu z przymiotnikami: czarna, najgłębsza, porażająca. Reed prawie się nie odzywał, a strzępy myśli, które od niego dochodziły, nie były kojące. Straszliwe osamotnienie nie wytrzymywało porównania z żadnym więzieniem, żadnym karcerem ani celą śmierci. Paraliżująca pewność, że znikąd nie można otrzymać pomocy, że żaden z ludzi w normalnym świecie nie ma pojęcia o jego sytuacji, odbierała resztki nadziei.

Reed w jednym miał rację. Nie było takiej pustyni, takiego lasu czy mroźnych pól Arktyki, które mogłyby równać się z tym miejscem. Wszędzie mógł zdarzyć się cud, mogli nadejść przypadkowi ludzie – tylko nie tutaj. Krańcowe, ostateczne zdanie się na własne wątłe siły miało wszakże jeden pozytywny skutek: Fargo wiedział, że prędzej czy później musi dotrzeć do labiryntu ukrytego gdzieś w mrocznej psychice ułomnego człowieka.

Jak ma to zrobić? Zastosować ćwiczenia jogi, trening autogenny, „wyciszanie umysłu”? Wszystkie te metody zakładały posiadanie ciała, mięśni, układu krążenia i oddechowego. Doprowadzony do ostateczności, szukał w swoim umyśle innych dróg, mnożąc idące w setki próby w przekonaniu, że wielu przed nim znalazło właściwą ścieżkę. W rosnącym zapamiętaniu coraz mniej uwagi zwracał na rosnący strach – nie cofał się już przed możliwościami, które początkowo uznał za zbyt odpychające. Zagubiony w meandrach psychicznych zmagań, nie zauważył drobnej zmiany w otoczeniu.

Ciemność wokół nie była już absolutna. Delikatna poświata powoli, jakby pokonując wewnętrzne przeszkody, zmieniała się w słabe, być może stłumione odległością błyski światła. Zafascynowany, obserwował zmieniające się kolory. Skądś znał tę gamę barw i tę zmianę, która w niej zaszła. Nagle przypomniał sobie fragment tybetańskiej księgi zmarłych. „Nie zrodzona z niczego jasność. Czysta, pusta i rozedrgana.” Co to znaczy? Poczuł, że znowu znajduje się we władaniu strachu. Przypomniał sobie, co tekst księgi mówi o przeraźliwych zjawach karmicznych, o wielkim lęku przed straszliwym Jamą. „A więc droga wiedzie przez śmierć?” – przeraził się nie na żarty. – „To tylko emanacje mojego umysłu” – powtarzał w kółko, ale nie mógł się już zatrzymać. Pędził z ogromną szybkością mroczną aleją, ciągle w absolutnej ciszy. Koszmarna wędrówka zdawała się nie mieć końca – widział w dole posępną kamienną równinę, mijał majaczące w ciemności kształty jakichś masywów, poszarpane piramidy nagromadzonych bloków, prowadzące donikąd wąwozy i wyschłe koryta rzek. Potem ciemność znowu stała się bezimienna. Nie czuł już pędu, nie czuł strachu – jedynym doznaniem była rezygnacja. Wtedy właśnie dostrzegł przed sobą postać. Nieruchomy, jakby uformowany z martwej tkanki człowiek tkwił w dziwnej pozycji z uniesioną do przodu prawą nogą, w dziwacznym stroju, z opartym na ramieniu kijem obciążonym tobołkiem. Lewa stopa opierała się na poszarpanym kawałku gruntu. Prawa, uniesiona nienaturalnie jak w starożytnym, nieudolnym wyobrażeniu ruchu, zwisała nad przepaścią. Fargo znał tę postać. Postać? A może jej rysunek? Czyżby to była pierwsza karta z talii taroka? Karta bez numeru – Głupiec. Karta oznaczająca kogoś nieświadomego, rozpoczynającego drogę, może mędrca bez doświadczenia, którego uważa się za głupca. A więc chaos, początek drogi? Głupiec to postać, która nie wartościuje dobra i zła, a sama nie jest jednym ani drugim. Z przerażeniem zauważył, jak głowa nieruchomej sylwetki odwraca się powoli, a martwe, namalowane oczy patrzą wprost na niego. W tej samej chwili poczuł, że znowu ma ciało.

Stał w niewielkim zagraconym pokoju. Płynące z okna światło drgało powoli, tak że wszystko wokół migotało. Na wielkim skołtunionym łożu leżała naga kobieta z czarną opaską na oczach. Obok siedział niemłody mężczyzna z rewolwerem w dłoni.

– Czy wiesz, że jestem detektywem? – powiedział chrapliwym, rzężącym głosem. – Takim od rozwodów.

– Słyszałam o takich jak ty. – Kobieta poruszyła się lekko.

– A wiesz, czym jest samotność, całe dnie w pustym biurze lub w samochodzie, kiedy oczekuje się na możliwość zrobienia zdjęcia?

– Tylko z opowieści.

– Ostatnio przyszedł do mnie pewien facet. Zapamiętałem go – świszczący oddech zagłuszał słowa – bo był jedynym, który nie kazał mi śledzić swojej żony.

– A kogo?

– Zdradzała go kochanka.

– A komu potrzebne są dowody przeciwko kochance? – Wzruszenie ramion.

– Nie było żadnych trudności w inwigilacji – mężczyzna mówił powoli, z wyraźnym trudem – kobieta była niewidoma.

Nagie ciało na łóżku poruszyło się nagle.

– Nie mogłem się jednak odezwać ani słowem.

– Odezwać? Dlaczego?

Загрузка...