Bob Shaw Potyczka w letni poranek

Błysk srebra na drodze w odległości mniej więcej mili wyrwał Gregga z marzeń. Ściągnął lejce zatrzymując bryczkę i wyjął z kieszeni marynarki, która leżała obok niego na drewnianej ławeczce, mały oprawny w skórę teleskop. Rozsunął go przy akompaniamencie szczęknięć, podniósł do oka i skrzywił się nieznacznie czując ostry, dojmujący ból w łokciach. Był wczesny ranek i mimo upału Gregg miał jeszcze kości zesztywniałe po nocy.

Słońce zaczynało już prażyć ziemię wprawiając dolne warstwy powietrza w niespokojne drganie, teleskop przekazywał obraz płynny, odbarwiony. Widać było młodą kobietę w srebrnej sukni, prawdopodobnie Meksykankę; Gregg opuścił przyrząd, otarł pot z czoła i usiłował zrozumieć coś z tego, co właśnie zobaczył. Kobieta ubrana na srebrno stanowiłaby rzadki widok wszędzie, nawet w najbardziej zbytkownych salonach Sacramento, ale ukazanie się kogoś takiego na drodze, samotnie, trzy mile na północ od Copper Cross stanowiło wydarzenie, na które Gregg zupełnie nie był przygotowany. Zwłaszcza że pięć minut temu przekroczył niskie pasmo wzgórz, z którego roztaczał się rozległy widok, i mógłby przysiąc, że droga była pusta.

Raz jeszcze spojrzał przez teleskop. Kobieta stała w miejscu i rozglądała się dokoła jak ktoś, kto zabłądził, co też zdziwiło Gregga. Oczywiście, że obcy przybysz z łatwością mógłby się zgubić w tej części południowej Arizony, ale przecież powinna się była zorientować, że zgubiła drogę, na długo nim się dostała do Copper Cross. Nie rozglądałaby się po monotonnym krajobrazie, jakby to było dla niej coś zupełnie nowego.

Gregg zlustrował teren w poszukiwaniu powozu, zbiegłego czy okulawionego konia, słowem czegoś, co by tłumaczyło obecność kobiety. Jego uwagę przyciągnęła smuga kurzu towarzysząca dwóm odległym punktom — jeźdźcom widocznym na wschodnim odgałęzieniu drogi wiodącym ku ranczu Portfielda — i przez chwilę myślał, że znalazł rozwiązanie zagadki. Zdarzało się, że Josh Portfield przywoził sobie ze swoich zagranicznych wypadów dziewczyny, i porzucenie zdobyczy gdzieś w szczerym polu, jeśli się okazała nie dość dobra, byłoby w jego stylu. Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się jeźdźcom Gregg stwierdził, że zbliżają się do głównego szlaku i że najprawdopodobniej nie zdają sobie sprawy z obecności kobiety. Pojawienie się mężczyzn dało mu dodatkowo do myślenia; ich drogi muszą się nieuchronnie skrzyżować.

Gregg nie był człowiekiem ostrożnym z natury i przez pierwsze czterdzieści osiem lat życia niemal rozmyślnie pchał się na oślep w każdą niebezpieczną sytuację, ufny we własny instynkt samozachowawczy i szybki refleks, które go zawsze ratowały z opresji (jeśli w nią przypadkiem popadł). Ta właśnie filozofia kazała mu przyjąć na siebie rolę nieoficjalnego stróża porządku i postawiła go w pewne upalne popołudnie tamtego niemiłosiernie gorącego lata wobec zadania ponad siły: należało uspokoić Josha Portfielda i jego czterech awanturujących się pijanych kompanów. Gregg wyszedł z tego z kontuzją rąk i nowym zwyczajem planowania każdego posunięcia z namysłem godnym mistrza szachowego.

Obecna sytuacja wydawała się niegroźna, ale jak na jego gust zawierała zbyt wiele nieznanych elementów. Wziął dubeltówkę z dna bryczki, załadował w nią dwa grzechoczące głucho naboje i odwiódł kurki. Przeklinając sztywność własnych rąk wsunął broń w pętlę z surowej skóry przybitą pod siedzeniem. Była to praktyka niezbyt godna pochwały i urządzenie niebezpieczne, szczególnie dla kogoś, kto by zechciał jechać obok, ale przecież gdyby okaza-ł przyjazne czy przynajmniej nie nadmiernie wrogie zamiary, można go było ostrzec.

Szarpnął lejcami i koń wyrwał do przodu, a lśniące plamy na jego bokach zamigotały. Gregg wbił wzrok przed siebie i zobaczył, jak dwaj jeźdźcy przecinają odgałęzienie drogi i zatrzymują się przy błysku srebrzystego ognia, jakim wydała się teraz oglądana gołym okiem kobieta. Miał w jej imieniu nadzieję, że ci dwaj to jedni z przyzwoitszych pracowników Josha, dzięki którym jego ranczo jakoś funkcjonowało, a nie uczestnicy jego nocnych wypadów. Obserwując dalej tę scenę zauważył, że jeźdźcy ani nie zsiadają z koni, ani ich nie zatrzymują, lecz siedząc w siodłach wolno zataczają wokół kobiety coraz mniejsze kręgi. Z tego faktu wywnioskował, że jego nadzieje były płonne, i poczuł w żołądku przykry niepokój. Dawniej, przed kontuzją rąk, zaciąłby pewnie konia i zmusił go do galopu; dziś w pierwszym odruchu miał ochotę zawrócić. W rezultacie wybrał kompromis: pozwolił bryczce toczyć się niespiesznie, w nadziei, że nie zostanie zamieszany w sprawę.

Kiedy się zbliżył do kobiety, stwierdził, że nie ma na sobie — jak pierwotnie sądził — mantyli, tylko dziwną szatę z kapturem naciągniętym na głowę. Okrążona przez jeźdźców, miotała się to w jedną, to w drugą stronę. Gregg przeniósł uwagę na mężczyzn i ze zgrozą rozpoznał w nich Wolfa Caleya i Siggy'ego Sorensona. Siwe włosy i biała broda Caleya nie licowały z apetytami i instynktami młodego barbarzyńcy, jakimi się odznaczał; jak zwykle miał zatkniętego za pas starego Trantora kaliber 54. Szwed Sorensen, potężnie zbudowany trzydziestoletni eks-górnik, nie miał przy sobie strzelby, ale było to bez znaczenia — w jego potężnym ciele czaiła się śmiercionośna siła broni palnej. Obaj należeli do tej grupy ludzi, którzy przed dwoma laty dali Greggowi nauczkę za to, że miesza się w sprawy Portfielda. Udawali, że nie widzą nadjeżdżającego, i dalej krążyli wokół kobiety, od czasu do czasu wychylając się z siodeł i usiłując zerwać jej z głowy kaptur. Gregg zatrzymał bryczkę o kilka kroków od nich.

— Widzę, że się dobrze bawicie, chłopcy — zagadnął ich od niechcenia.

W tej samej chwili kobieta obróciła się ku niemu i Gregg dostrzegł jej pociągłą, bladą, przestraszoną twarz. Pod wpływem nagłego ruchu niezwykła srebrna szata przylgnęła do jej ciała i Gregg z przerażeniem stwierdził, że jest w zaawansowanej ciąży.

— Spływaj, Billy — powiedział obojętnie Caley nie odwracając nawet głowy.

— Wydaje mi się, że powinniście zostawić panią w spokoju.

— A mnie się wydaje, że musisz lubić odgłos łamania własnych kości — odparł Caley. Znów sięgnął do kaptura kobiety, która uchyliła się przed jego ręką.

— Dość tego, Wolf. — Gregg spojrzał na ofiarę. — Ogromnie mi przykro. Jeśli się pani wybiera do miasta, mogę panią podwieźć.

— Do miasta? Podwieźć? — Miała niski głos i bardzo dziwny akcent. — Czy pan jest Anglikiem?

Zanim Caley wmieszał się do rozmowy, Gregg zdążył się jeszcze zdziwić, że biorą go za Anglika, a nie za Amerykanina tylko na tej podstawie, że mówi po angielsku.

— Ty się nie wtrącaj, Billy — powiedział Caley. — Już my wiemy, jak się obchodzić z Meksykanami, którzy się przekradają przez granicę.

— Ona nie jest Meksykanką.

— A kto cię pyta? — ze złością powiedział Caley, sięgając do kolby Trantora.

Sorensen zawrócił konia, podjechał do bryczki i zajrzał do jej tylnej części. Oczy mu się rozszerzyły, kiedy zobaczył zakopane w słomę ogromne gąsiory.

— Hej, popatrz no, Wolf! — zawołał. — Pan Gregg wiezie do miasta całą partię swojej najlepszej pulgue. Urządzimy sobie tu zaraz wszyscy wspaniałą bibę.

Caley natychmiast obrócił się ku niemu; na jego brodatej twarzy malował się niemal błogi wyraz.

— Dawaj tu jedną z tych skorup.

Gregg wsunął prawą rękę pod siedzenie bryczki.

— Będzie cię to kosztowało osiem pięćdziesiąt.

— Nie mam zamiaru płacić osiem pięćdziesiąt za byle sok z kaktusa. — Caley potrząsnął głową, popędził konia i znalazł się koło bryczki, dokładnie na wysokości poprzecznej ławeczki.

— Tyle płaci mi Whaley, ale powiem wam, co zrobimy — rzekł spokojnie Gregg. — Dam każdemu po gąsiorku na kredyt i wy tu sobie popijecie, a ja zabiorę panią do miasta. Musiała zabłądzić i… — przerwał widząc, że zupełnie niewłaściwie ocenił nastrój Caleya.

— A ty sobie wyobrażasz, że kim jesteś? — warknął tamten. — Jakim prawem gadasz do mnie jak do dzieciaka! Gdyby to ode mnie zależało, wykończyłbym cię już wtedy dwa lata temu, Gregg. A właściwie… — Caley ściągnął usta, tak że tworzyły jedynie żółty punkt na tle białej brody, a jego porcelanowo-błękitne oczy zalśniły pod wpływem nagłej myśli. Otwarcie trzymał teraz rękę na kolbie Trantora i chociaż go nie wyciągnął, to jednak kciukiem zdołał odwieść kurek.

Gregg rozejrzał się po wibrującym, cichym krajobrazie, popatrzył na bezosobową dekorację Sierra Madre; wiedział, że pozostała mu być może już tylko jedna sekunda na podjęcie decyzji i działanie. Caley nie znajdował się dokładnie na linii strzału ukrytej dubeltówki i siedząc na koniu był znacznie ponad poziomem lufy, ale Gregg nie miał wyboru. Z trudem zgiąwszy zesztywniały staw łokcia zdołał sięgnąć do spustu i mocno go nacisnąć. W ostatnim momencie Caley pojął, co się święci, i próbował uskoczyć w bok. Huknął strzał i zwarta wiązka śrutu rozdarła mu but tuż powyżej kostki, a następnie wyryła krwawy ślad w końskim zadzie. Przerażone zwierzę wytrzeszczając ślepia stanęło dęba w obłoku czarnego dymu i runęło na bok z Caleyem w siodle. Gregg usłyszał koszmarny trzask łamanej grubej kości, a zaraz potem krzyk.

— Nie! — wrzasnął Sorensen z grzbietu swojej klaczy, która poniosła. — Nie strzelaj! — Spiął konia ostrogami, ujechał z pięćdziesiąt jardów i zatrzymał się z rękami w górze.

Gregg patrzył na niego przez chwilę ogłupiały, zanim zdał sobie sprawę, że — na skutek hałasu, dymu i ogólnego zamieszania — Szwed nie ma pojęcia ani co się stało, ani że jego przeciwnik jest w tej chwili bezbronny. Nieustanne ryki Caleya za każdym razem, gdy jego powalony koń usiłował się go pozbyć, utrudniały Greggowi myślenie. Zagadkowa kobieta stał z twarzą ukrytą w dłoniach.

— Nie ruszaj się! Gregg krzyknął do Sorensona, a następnie zwrócił się do kobiety. — Proszę, niech pani wsiada, najlepiej będzie, jak się stąd oddalimy.

Zaczęła gwałtownie dygotać, ale nie ruszyła się z miejsca. Gregg zeskoczył na ziemię, wyjął podwieszoną dubeltówkę, podszedł do kobiety i pociągnął ją w stronę bryczki. Szła ulegle i pozwoliła podsadzić się na ławeczkę. Gregg usłyszał tuż za sobą tętent kopyt, a kiedy się odwrócił, zobaczył, że koń Caleya uwolnił się i rwie galopem na wschód, w kierunku rancza Porfielda. Caley leżał trzymając się za złamane udo. Przestał krzyczeć i jak gdyby odzyskał panowanie nad sobą. Gregg podszedł do niego, ukląkł i na wszelki wypadek wyjął mu zza pasa ciężki pięciostrzałowy pistolet z odwiedzionym kurkiem.

— Masz szczęście, że nie wypalił — powiedział zwalniając ostrożnie kurek i wsuwając broń za własny pasek. — Postrzelona noga to jeszcze nie jest najgorsze, co może się przytrafić mężczyźnie.

— Ty już jesteś trup, Gregg — powiedział Caley słabym głosem, spokojnie, z zamkniętymi oczyma. — Josh jest teraz daleko… ale niedługo wróci i… przyprowadzi mi cię… żywego… i ja…

— Oszczędzaj tchu — poradził mu Gregg nie zdradzając się z wątpliwościami co do własnej przyszłości. — Josh z pewnością uważa, że jego ludzie sami powinni sobie radzić. — Wrócił do bryczki, wdrapał się na siedzenie i usiadł obok pochylonej, odzianej na srebrno postaci.

— Zawiozę teraz panią do miasta — powiedział. — Ale to wszystko, co mogę dla pani zrobić. Dokąd się pani wybiera?

— Wybiera? — Słowo było jej wyraźnie obce i Gregg nie miał wątpliwości co do tego, że angielski nie jest jej rodzimym językiem, chociaż nie wydała mu się ani Hiszpanką, ani Meksykanką.

— Tak. Dąkąd pani jedzie?

— Ja nie mogę jechać do miasta.

— Dlaczego?

— Książę by mnie tam znalazł. Nie mogę jechać do miasta.

— Hę? — Gregg szarpnął lejcami i bryczka ruszyła. — Czy chce pani powiedzieć, że z jakiegoś powodu jest pani ścigana? Zawahała się.

— Tak:

— To przecież nie może być nic poważnego, a poza tym ten ktoś musi mieć wzgląd na pani…

Kiedy Gregg męczył się nad doborem słów, kobieta zsunęła z głowy kaptur ręką, która drżała w dalszym ciągu w sposób dostrzegalny. Miała dwadzieścia kilka lat, złociste włosy i białą cerę wskazującą na miejskie pochodzenie. Był pewien, że w normalnych warunkach jest śliczna, ale pod wpływem strachu, szoku, a może i wyczerpania jej twarz wydawała się martwa, a szare oczy miały wyraz zaszczucia.

— Pan musi być dobrym człowiekiem — rzekła wolno. — Gdzie pan mieszka?

— Jakieś trzy mile stąd w tamtej stronie.

— Czy pan mieszka sam?

— Tak, ale… — bezpośredniość jej indagacji speszyła Gregga, który zapomniał języka w gębie. — A gdzie jest pani mąż?

— Ja nie mam męża. Odwrócił od niej wzrok.

— Myślę, że jednak będzie lepiej, jeśli pojedziemy do miasta.

— Nie! — Kobieta uniosła się, jakby zamierzała wyskoczyć z bryczki w biegu, a następnie złapała się za wzdęty brzuch i z powrotem opadła na siedzenie. Gregg poczuł, że opiera się o niego całym ciężarem. Przerażony rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, ale zobaczył jedynie Sorensona, który klęczał przy Caleyu. Caley siedział prosto i obaj mężczyźni śledzili bryczkę i jej pasażerów jadowitym wzrokiem węży.

Zatrwożony nagłością, z jaką przestał decydować o własnym losie, Gregg zaklął pod nosem, zatoczył bryczką półkole i zawrócił w stronę domu.

Domek był mały — powstał mniej więcej przed dziesięciu laty jako jedna z szeregu chat używanych przez pastuchów z dużego, ale podupadłego rancza. Gregg skupił go razem z kawałkiem ziemi w czasach, kiedy zanosiło się na to, że sam zostanie farmerem, i dobudował jeszcze dwie izby, co z zewnątrz nadało chałupinie dość obskurny wygląd. Po niefortunnym starciu z ludźmi Portfielda, po którym nie mogło być mowy o niczym więcej, jak uprawa zagonka warzyw, sprzedał większość ziemi zostawiając sobie dom. Nie była to najlepsza transakcja z punktu widzenia nowego nabywcy, ale stanowiła dowód, że niektórzy ludzie w okolicy cenili sobie wysiłki Gregga w kierunku egzekwowania prawa.

— No, to jesteśmy na miejscu — powiedział. Pomógł wysiąść z bryczki kobiecie, która wsparła się na nim całym ciężarem. Gregg poczuł się speszony tak bliskim fizycznym kontaktem. Stanowiła dla niego całkowitą zagadkę, ale zdawał sobie sprawę, że nie nawykła do brutalności. Wprowadził ją do środka i wskazał naj-wygodniejsze krzesło w głównej izbie. Usiadła z zamkniętymi oczyma, przyciskając brzuch rękami.

— Proszę pani… — powiedział zaniepokojony. — Czy to już czas… na… to znaczy pani pewnie potrzebuje lekarza? Otworzyła szeroko oczy.

— Nie! Nie! Lekarza nie!

— Ależ jeżeli pani będzie…

— Jeszcze czas — powiedziała już nieco pewniejszym głosem.

— Wszystko jedno, najbliższy lekarz mieszka około pięćdziesięciu mil stąd. Prawie tak daleko jak najbliższy szeryf.

Gregg spojrzał na nią i ze zdziwieniem stwierdził, że spowijająca ją szata z jednego kawałka, która w słońcu świeciła jak srebrna do-larówka prosto z mennicy, teraz jest szaroniebieska. Przyglądając się sukni stwierdził, że nie widzi w niej żadnych szwów ani nawet fastrygi. Jego zdumienie wzrosło.

— Chce mi się pić — powiedziała kobieta. — Czy ma pan coś do picia?

— Było za gorąco, żeby rozpalać ogień, więc nie ma kawy, ale jest woda źródlana.

— Poproszę wody.

— Poza tym jest dużo whisky i pulque. Ja sam pędzę ją tu na miejscu. To pani nie zaszkodzi.

— Poproszę wody.

— Dobrze. — Gregg podszedł do dębowego szaflika, podniósł przykrywkę i zaczerpnął wielką łyżką chłodnej wody.

Kiedy się odwrócił, zobaczył, że kobieta rozgląda się po nagich sosnowych ścianach i prymitywnych sprzętach z mieszaniną odrazy i rozpaczy. Zrobiło mu się jej żal.

— Izba jest bardzo skromna — powiedział — ale mieszkam tu sam, a mnie niewiele potrzeba.

— Nie ma pan kobiety?

I znów uderzył Gregga kontrast pomiędzy jej nobliwym wyglądem a obcesowością pytań. Pomyślał o Ruth Jefferson pracującej w sklepie w Copper Cross, która mogłaby mieszkać w tym domu, gdyby sprawy przybrały inny obrót, i potrząsnął głową. Kobieta wzięła od niego emaliowaną chochlę i upiła trochę wody.

— Chlałabym tu u pana zostać — powiedziała.

— Proszę bardzo, może się tu pani zatrzymać na jakiś czas — rzekł niepewnie, zaniepokojony taką perspektywą.

— Chciałabym zostać na sześć dni. — Spojrzała mu spokojnie prosto w oczy. — Aż do urodzenia mojego syna. Gregg parsknął z niedowierzaniem.

— To nie szpital, a ja nie jestem akuszerką.

— Dobrze zapłacę. — Sięgnęła pod szatę i wyjęła kawałek żółtego metalu, który połyskiwał tłusto jak złoto wysokiej próby. Sztabka, z zaokrąglonymi krawędziami i rogami, miała wymiary jakieś osiem cali na cal. — Za każdy dzień jedną taką. Razem będzie sześć.

— Ale przecież to nie ma najmniejszego sensu — wyjąkał Gregg. — Nie wie pani nawet, czy sześć dni wystarczy.

— Mój syn przyjdzie na świat pojutrze.

— Ale przecież pani nie może mieć pewności.

— Owszem, mogę.

— Pani… ja… — Gregg wziął do ręki ciężką sztabkę. — To można by wymienić na masę pieniędzy w banku.

— Nie jest kradziona, jeśli o to panu chodzi.

Gregg odchrząknął i nie chcąc sprzeciwiać się ani wypytywać gościa, zaczął oglądać złotą sztabkę w poszukiwaniu jakiejś próby. Ale nie było żadnych tłoczeń i kruszec miał niemal oleistą powierzchnię, jak czyste dwudziestoczterokaratowe złoto.

— Ja przecież nie powiedziałem, że to jest kradzione, ale nieczęsto się zdarza, żeby majętne damy przychodziły tu do mnie rodzić dzieci. — Uśmiechnął się krzywo. — Prawdę powiedziawszy, pani jest pierwsza.

— Delikatnie pan to ujął. — Odwzajemniła mu się uśmiechem. — Rozumiem, jak dziwne musi się to panu wydawać, ale nie wolno mi nic wyjaśniać. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie popełniłam żadnego wykroczenia przeciw prawu.

— Po prostu na jakiś czas poszukuje pani ukrycia?

— Niechże pan zrozumie, że istnieją inne społeczeństwa, w których panują inne prawa niż w Meksyku.

— Pani wybaczy — rzekł Gregg ze zdziwieniem — ale te tereny należą do Stanów od roku 1848.

— To mnie proszę wybaczyć — powiedziała ze skruchą. — Geografia nigdy nie była moją mocną stroną, a poza tym jestem bardzo daleko od domu.

Gregg zaczął podejrzewać, że usiłują go w coś wrobić, i postanowił się nie dać.

— A co z tym księciem?

Promień słońca, odbity w chochli, którą trzymała, rozszczepił się na koncentryczne kręgi.

— To nieładnie z mojej strony, że chciałam pana tym wszystkim obarczyć — powiedziała. — Pójdę sobie, jak tylko odpocznę.

— Pójdzie pani, dokąd? — Gregg roześmiał się pogardliwie czując, że się angażuje w tę historię, niezależnie od jej czy nawet od swojej własnej woli. — Pani sobie chyba nie zdaje sprawy z tego, w jakiej zapadłej dziurze się pani znajduje. Jak pani się tu dostała?

— To ja już sobie pójdę. — Wstała z pewną trudnością, a jej mała twarz zrobiła się jeszcze bledsza niż zwykle. — Dziękuję za tę pomoc, jaką mi pan okazał. Mam nadzieję, że przyjmie pan tę sztabkę złota…

— Proszę siadać — powiedział Gregg zrezygnowany. — Jeśli pani jest na tyle szalona, żeby chcieć tu zostać i rodzić dziecko, ja jestem na tyle szalony, żeby na to przystać.

— Dziękuję. — Usiadła ciężko i Gregg zobaczył, że jest bliska omdlenia.

— Nie ma powodu bez przerwy mi dziękować — burknął chcąc zatuszować fakt, że w jakiś niejasny sposób sprawia mu przyjemność, że młoda, piękna kobieta po tak krótkiej znajomości jest gotowa powierzyć się jego opiece. „Pan musi być dobrym człowiekiem" — tak brzmiały niemal pierwsze słowa, które do niego powiedziała, i w tym momencie Gregg uświadomił sobie, jak uciążliwe było jego życie w ciągu ostatnich dwóch lat. Na pół kaleki, wyjałowiony uczuciowo przez pięćdziesiąt lat ciężkiego życia, powinien być całkowicie uodporniony na wszelkiego rodzaju romantyczne porywy, zwłaszcza że kobieta mogła się z powodzeniem okazać jakąś cudzoziemską arystokratką, która w normalnych okolicznościach nawet by na niego nie spojrzała. Faktem jednak było, że wystąpił w jej obronie i z jej powodu znów znalazł się w opałach. No i teraz była całkowicie od niego zależna i gotowa zamieszkać w jego domu. A przy tym młoda, piękna i tajemnicza — połączenie cech, którym się nie mógł oprzeć teraz, jak i nie oparłby się ćwierć wieku temu.

— Bądźmy przede wszystkim praktyczni — zaproponował, reagując w ten sposób na wybryki własnej wyobraźni. — Może pani na ten tydzień zająć moje łóżko. Jest czyste, ale będzie nam potrzebna świeża bielizna. Pojadę do miasta i zrobię jakieś zakupy.

Wydawała się przestraszona.

— Czy to jest konieczne?

— Oczywiście. Niech się pani nie martwi, nie powiem nikomu, że pani tu jest.

— Dziękuję — odrzekła. — A co z tamtymi dwoma mężczyznami?

— A co może z nimi być?

— Muszą wiedzieć, że ja tu z panem przyjechałam. Czy oni tego nie rozpowiedzą?

— Jeśli nawet, to nigdzie tam, gdzie by to miało znaczenie. Ludzie Portfielda nie utrzymują stosunków z mieszkańcami miasta ani z nikim w okolicy. — Gregg wyjął zza pasa pistolet Caleya, żeby go odłożyć do szafki, ale kobieta wyciągnęła rękę i poprosiła, żeby jej pokazał broń. Nieco zdziwiony, podał jej pistolet i zauważył, że pod wpływem ciężaru opadła jej ręka.

— To nie jest damska broń — powiedział.

— Rzeczywiście — spojrzała na niego. — Jaka jest jego prędkość początkowa? Gregg znowu parsknął okazując rozbawienie.

— Przecież kobiet nie interesują takie rzeczy.

— To dziwna uwaga — odparła, a w jej głosie zabrzmiała znów nuta stanowczości — zważywszy, że przed chwilą wyraziłam właśnie zainteresowanie.

— Przepraszam, ale po prostu… — Gregg zdecydował się nie przypominać jej strachu, jaki okazała wcześniej, kiedy wypalił z dubeltówki. — Nie znam dokładnie prędkości początkowej tej broni, ale nie sądzę, żeby była specjalnie duża. To jest stary pięciostrzałowy kapiszonowy Trantor. Nieczęsto się dzisiaj takie spotyka. Nie mam pojęcia, dlaczego Caley się z nim obnosił.

— Aha. — Zawiedziona oddała mu pistolet. — On się nie nadaje. Gregg zważył pistolet w ręce.

— Nie chciałbym, żeby mnie pani źle zrozumiała. Ta broń jest kłopotliwa w nabijaniu, ale kula ma kaliber 54 i to wystarczy, żeby dać radę każdemu żywemu stworzeniu. — Mówiąc to cały czas patrzył na kobietę i wydało mu się przy ostatnich słowach, że na jej twarzy pojawił się jakiś dziwny wyraz. — Myślała pani o grubszym zwierzu? Niedźwiedziu na przykład?

Puściła mimo uszu jego pytania.

— A ma pan może jakiś własny pistolet?

— Mam, ale nie noszę go przy sobie. W ten sposób unikam kłopotów. — Greggowi przypomniały się wypadki minionej godziny. — To znaczy najczęściej unikam.

— A jaka jest prędkość początkowa pańskiego pistoletu?

— Skąd mogę wiedzieć? — Coraz trudniej było Greggowi skojarzyć ogólne zachowanie kobiety z jej dziwnym zainteresowaniem dla szczegółów technicznych broni palnej.

— My tutaj nie zajmujemy się takimi rzeczami. Ja mam na przykład Remingtona kaliber 44, który zawsze robił to, co chciałem, i nic więcej nie potrzebowałem o nim wiedzieć.

Nie speszona jego poirytowanym tonem, przez chwilę rozglądała się po pokoju, a następnie wskazała masywną żelazną płytę kuchenną.

— A co by się stało, gdyby tak z tego pistoletu wypalić w to?

— Mielibyśmy w całej izbie odłamki ołowiu.

— Kula nie przebiłaby płyty? Gregg zachichotał.

— Nie ma jeszcze takiej broni, która by to potrafiła. Czy mogłaby mi pani jednak powiedzieć, dlaczego to panią tak interesuje?

Odpowiedziała mu w sposób, którego się spodziewał znając ją już trochę — zmieniła temat.

— Czy mogę pana nazywać Billy Gregg?

— Billy wystarczy, jeśli mamy używać imion, które nam nadano.

— Ja mam na imię Morna, oczywiście że będziemy używali naszych chrzestnych imion. — Posłała mu migotliwe spojrzenie. — W tej sytuacji… nie ma powodu, żebyśmy się zachowywali tak oficjalnie.

— Chyba, że nie. — Gregg poczuł, że dostaje kolorów; odwrócił się.

— Czy kiedykolwiek w życiu odbierałeś dziecko?

— To nie jest mój zawód.

— Nie przejmuj się tym zbytnio — odparła. — Ja ci powiem, co masz robić.

— Dzięki — burknął Gregg, zastanawiając się, czy mógł się aż tak strasznie pomylić biorąc swojego gościa za damę wysokiego rodu. Było w jej wyglądzie — a teraz, kiedy już pozbyła się strachu, i w zachowaniu — coś królewskiego, ale przy tym wszystkim zdawała się nie wiedzieć, że istnieją sprawy, o których kobieta powinna rozmawiać jedynie z najbliższymi.

Po południu pojechał do miasta, drogą okrężną, ale za to przebiegającą z dala od rancza Portfielda, i dostarczył swoje osiem galonów pulque do baru Whalleya. Upał był okrutny i Gregg spocił się tak, że koszula przylgnęła mu do pleców, ale pozwolił sobie tylko na jedną szklankę piwa i zaraz pojechał zobaczyć się z Ruth Jefferson do sklepu jej kuzyna. Zastał ją samą na zapleczu. Usiłowała właśnie dźwignąć worek z grochem na niską półkę. Była krzepką, przystojną ^kobietą, niewiele po czterdziestce, zachowała prostą sylwetkę i szczupłą talię, choć dziesięć lat wdowieństwa i ciężkiej pracy na chleb wyżłobiło wokół jej ust głębokie bruzdy.

— Dobry, Billy — powiedziała słysząc jego kroki, a dopiero potem przyjrzała mu się uważniej. — O co chodzi, Billy Gregg?

Gregg poczuł, jak mu serce odmawia posłuszeństwa — właśnie tego bał się najgorzej, jeśli chodziło o kobiety.

— Co masz na myśli?

— Mam na myśli, że coś się musiało stać, skoro w taki dzień jak dzisiejszy masz na sobie krawat. I ten dobry kapelusz. I, jeśli się nie mylę, te lepsze buty?

— Poczekaj, to ci pomogę z tym workiem — powiedział podchodząc do niej.

— To za ciężkie jak na te twoje ręce.

— Dam sobie radę. — Gregg oparł się klatką piersiową o worek i ujął go między przedramiona. Wyprostował się, dźwignął worek niezdarnie, ale pewnie, i postawił na półce. — Widzisz? A nie mówiłem?

— Cały jesteś zakurzony — powiedziała surowo i otrzepała mu ubranie chusteczką.

— Nic nie szkodzi. Nie przejmuj się. — Protestował, ale stał posłusznie, pozwalając się otrzepywać, zadowolony, że stanowi przedmiot czyjejś troski. — Potrzebna mi jest twoja pomoc, Ruth — powiedział podjąwszy decyzję.

Skinęła głową.

— Od lat ci to mówię.

— Chodzi o konkretną sprawę i nawet nie mogę ci powiedzieć, co to takiego, dopóki mi nie przysięgniesz, że zachowasz ją w sekrecie.

— Wiedziałam! Wiedziałam, że coś się święci, jak tylko wszedłeś. Gregg uzyskał żądaną obietnicę, a następnie przeszedł do opisu porannych wydarzeń. W miarę jak mówił, bruzdy na twarzy Ruth stawały się coraz wyrażniejsze, a w oczach pojawił się twardy, bezkompromisowy błysk. Był zadowolony, kiedy pod koniec jego opowieści weszły do sklepu dwie kobiety, żeby kupić jakiś materiał. Kiedy Ruth kończyła je obsługiwać, wyraz zaciętosci zniknął z jej twarzy, ale w dalszym ciągu widać było, że jest na niego zła.

— Nie rozumiem cię, Billy — szepnęła. — Wydawało mi się, że dostałeś już wystarczającą nauczkę w czasie tamtego spotkania z ludźmi Portfielda.

— Nic innego nie mogłem zrobić — odrzekł. — Musiałem jej pomóc.

— Właśnie tego się obawiam.

— Co to znaczy?

— Billy Gregg, gdybym się kiedykolwiek dowiedziała, że napytałeś biedy jakiejś dziewczynie z baru, a teraz masz czelność prosić mnie, żebym pomogła przy porodzie…

— Ruth! — Gregg był autentycznie oburzony tym pomysłem.

— To znacznie bardziej prawdopodobna historia niż ta, którą mi przedstawiłeś.

Gregg westchnął i wyjął z kieszeni wąską sztabkę złota.

— Czy dziewczyna z baru by mi płaciła? I to czymś takim?

— No, chyba nie — przyznała Ruth. — Ale to wszystko jest takie… A co to za imię Morna?

— Nie pytaj mnie.

— Ale skąd ona pochodzi?

— Nie pytaj mnie.

— Widzę, że się nawet ogoliłeś. — Przez moment przygladała mu się z niepokojem.-Myślę, że jednak powinnam iść i zobaczyć, jak wygląda kobieta, dla której Billy Gregg zaczyna o siebie dbać. Chcę zobaczyć, co ona ma takiego, czego ja nie mam.

— Dzięki ci, Ruth, zrobiło mi się od razu lżej na duszy. — Gregg rozejrzał się po przestronnym, mrocznym pomieszczeniu z półkami zawalonymi towarem i belkami sufitowymi obwieszonymi dobrem wszelakiego rodzaju. — Co powinienem wziąć?

— Przygotuję tobołek z potrzebnymi rzeczami i zjawię się przed kolacją. Pożyczę od Sama dwukółkę.

— Cudownie. — Gregg uśmiechnął się z wdzięcznością. — Pamiętaj, żebyś jechała tą zachodnią drogą.

— Wynoś się stąd i nie przeszkadzaj mi w pracy — warknęła Ruth. — Mam w nosie włóczęgów Portfielda.

— Dobra. Do zobaczenia. — Gregg właśnie zbierał się do odejścia, kiedy jego wzrok przyciągnęło kilka sztuk materiału leżących na ladzie. Wziął do ręki kawałek jedwabistej tkaniny i zmarszczył się. — Ruth, czy słyszałaś kiedy o takim materiale, który na dworze jest srebrny, a w pomieszczeniu niebieski?

— Nie, nigdy nie słyszałam.

— Tak myślałem. — Gregg podszedł do drzwi, zawahał się, a następnie wyszedł w upał i migotliwą jasność głównej ulicy Copper Cross. Wsiadł do bryczki, szarpnął za lejce i wolno podjechał do koryta z wodą znajdującego się w małej uliczce przy stajniach przedsiębiorstwa wynajmu koni. Poił tam już konia młody kowboj z jasnym sumiastym wąsem. Gregg rozpoznał w nim Cala Masha-ma, stosunkowo przyzwoitego jak na człowieka Josha Portfielda, i skinął mu głową na powitanie.

— Billy. — Masham skinął w odpowiedzi i wyjął fajkę z ust. — Słyszałem o twoim spotkaniu z Wolfem Caleyem dziś przed południem.

— Szybko się rozchodzą nowiny.

Masham spojrzał w obie strony uliczki.

— Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć, Billy: Wolf jest naprawdę paskudnie poszkodowany.

— Owszem, słyszałem, jak mu się łamała noga, kiedy go koń przywalił. Byłem mu winien połamanie kości. — Gregg z uznaniem wciągnął dym. — Masz dobry tytoń.

— Ale to nie było zwykłe złamanie, Billy. Z tego, co ostatnio słyszałem, ta noga cała mu spuchła i zrobiła się czarna. I wdała się gorączka.

Mimo popołudniowego upału Greggowi nagle zrobiło się zimno.

— I może umrzeć?

— Tak to wygląda, Billy. — Masham znów się rozejrzał dokoła. — Nie mów nikomu, że ci powiedziałem, ale Josh wraca za jakieś dwa, trzy dni. Ja bym się na twoim miejscu tu nie pokazywał i nie czekał, aż on się zjawi.

— Dzięki za wiadomość, synu. — Gregg z niewzruszonym spokojem doczekał, aż koń się napije, i dopiero potem popędził zwierzę. Koń spuścił łeb i poczłapał z cienia stajni w spiekotę ulicy.

Gregg zostawił kobietę, Mornę, śpiącą na jego łóżku i w dalszym ciągu spowitą w zwiewną szatę, której właściwości były dla niego takie tajemnicze. Wszedł do domu cicho nie chcąc zakłócać jej odpoczynku, ale zastał ją siedzącą przy stole nad rozłożoną książką. Zdjęła suknię, pod którą miała jak gdyby luźną koszulę z rękawami trzy czwarte. Książka, jedna z kilkunastu, jakie posiadał w majątku, była porządnie zniszczonym szkolnym atlasem otwartym na rozkładówce przedstawiającej Amerykę Północną.

Morna związała sobie włosy w luźny ogonek i wyglądała jeszcze piękniej, niż to Gregg zapamiętał, ale jego uwagę przyciągnęła dziwna ozdoba na przegubie jej ręki. Przypominała krążek ciemnoczerwonego szkła wielkości monety dolarowej, w złotej oprawce i na cienkiej złotej bransoletce. Sam kształt był już dostatecznie niezwykły, ale wzrok Gregga przykuła jakby drzazga rubinowego światła, podobna z wielkości i położenia do wskazówki zegara i pulsująca w odstępach około dwóch sekund.

Morna spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

— Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe — wskazała atlas.

— Niech się pani nie krępuje.

— Jestem Morna.

— Nie krępuj się… Morna. — Poufałość z trudem przychodziła Greggowi. — Czy czujesz się trochę silniejsza?

— Tak, czuję się znacznie lepiej, dziękuję ci bardzo. Nie spałam od… od bardzo dawna.

— Aha. — Gregg usiadł przy drugim końcu stołu i pozwolił sobie na dokładniejsze oględziny intrygującej ozdoby. Na obrzeżu znajdowały się delikatne znaki jak w kompasie, a mdły promyczek światła w dalszym ciągu pulsował wolno pod szklaną tarczą. — Nie chciałbym być wścibski, proszę pani… Morna.t. — powiedział — ale w życiu nie widziałem czegoś takiego, co masz na ręce.

— A, to nic specjalnego. — Przykryła przedmiot dłonią. — To po prostu błyskotka.

— Ale jak ona może tak mrugać?

— Och, ja się na tym nie znam — odparła beztrosko. — To chyba działa na zasadzie elektronicznej.

— Czy to ma coś wspólnego z elektrycznością?

— Ja właśnie chciałam powiedzieć elektrycznej, tylko że moja angielszczyzna jest kiepska.

— Ale do czego to służy? Morna roześmiała się.

— A czy wasze kobiety noszą tylko to, co jest użyteczne?

— Chyba nie — powiedział Gregg niepewnie, świadom tego, że jeszcze raz został zbyty. Po przełamaniu trudności Morna poczuła się w angielskim na tyle mocna, że Gregg zaczął podejrzewać, że dziwnego słowa „elektroniczny" użyła wcale nie przez pomyłkę. Postanowił poszukać go przy okazji w słowniku Ruth, jak będzie miał kiedyś okazję.

Morna spojrzała na atlas, na którym położyła źdźbło słomy w kierunku ze wschodu na zachód, tak że jednym końcem wskazywało w przybliżeniu położenie Copper Cross.

— Według tej mapy znajdujemy się jakieś tysiąc dwieście mil od Nowego Orleanu.

Gregg potrząsnął głową.

— Do Nowego Orleanu jest dalej.

— Właśnie zmierzyłam odległość.

— Może w prostej linii — wyjaśnił cierpliwie. — Ale to nie ma-żadnego znaczenia, chyba żebyś umiała latać jak ptak.

— Ale zgadzasz się, że jest tysiąc dwieście mil?

— Mniej więcej — dla ptaka. — Gregg zirytowany zapomniał się i wstając od stołu odruchowo usiłował odepchnąć się rękami. Trzasnęło mu głośno w lewym łokciu, który się ugiął, i Gregg uderzył się w ramię. Speszony, wstał od stołu ostrożniej, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo go boli, i podszedł do kuchni. — Trzeba będzie pomyśleć o czymś odpowiednim do jedzenia dla ciebie.

— Co z twoją ręką? — zapytała Morna łagodnie, stając tuż za nim.

— Nie masz się czym przejmować — odparł zdziwiony tym przejawem troski.

— Pokaż mi, Billy, może będę mogła ci pomóc.

— Przecież chyba nie jesteś lekarzem, prawda? — Tak jak się spodziewał, nie odpowiedziała mu na pytanie, ale pomyślał, że Morna może mieć trochę lekarskiej praktyki, więc podwinął rękawy i pozwolił jej obejrzeć kalekie łokcie. Skoro już posunął się tak daleko, zaczął jej opowiadać, jak to — wobec braku jakichkolwiek przedstawicieli prawa w tej okolicy — był na tyle głupi, że wziął na siebie funkcję miejscowego stróża porządku, i jak — co było jeszcze głupsze z jego strony — przerwał kiedyś Joshowi Portfiel-dowi i jego czterem ludziom pijacką bibkę. Pobieżnie jednak potraktował epizod, w którym dwaj mężczyźni trzymając go za ręce przez ponad piętnaście minut szarpali nim w przód i w tył, tak że łokcie nie wytrzymały i wyłamały mu się w stawach.

— Dlaczego tak jest zawsze? — szepnęła.

— Słucham?

Morna podniosła na niego wzrok.

— Nie mogę nicc dla ciebie zrobić, Billy. Stawy zostały wyłamane, a potem powstała osteopatia.

— Osteopatia? — Gregg zanotował w pamięci następne słowo do sprawdzenia.

— Czy to cię bardzo boli? — Spojrzała na jego minę. — Głupie pytanie, co?

— Całe szczęście, że nie stronie od whisky — wyznał Gregg. — Inaczej kiepsko byłoby nieraz 'z moim spaniem. Uśmiechnęła się ze współczuciem.

— Myślę, że przynajmniej w sprawie bólu będę ci mogła pomóc W moim własnym interesie leży, żebyś był możliwie sprawny do… zaraz, jaki dziś mamy dzień?

— Piątek.

— Do niedzieli.

— Nie przejmuj się niedzielą — rzekł Gregg. — Poprosiłem przyjazną duszę, żeby przyszła pomóc. Kobietę — dodał widząc, że Morna odstępuje od niego, a w jej oczach pojawia się znów wyraz przerażenia.

— Obiecałeś nie mówić nikomu, że tu jestem.

— Wiem, ale to wyłącznie dla twojego dobra. Ruth Jefferson jest bardzo przyzwoitym człowiekiem i znam ją tak dobrze jak siebie samego. Pary z ust nie puści.

Twarz Morny odprężyła się nieco.

— Czy ona jest kimś ważnym dla ciebie?

— Mieliśmy się pobrać.

— Wobec tego zgadzam się. — Szare oczy Morny były nieprzeniknione.-Ale pamiętaj, że to była twoja własna decyzja, żeby jej powiedzieć o mnie.

Ruth Jefferson przyjechała dwukołką swojego kuzyna mniej więcej na godzinę przed zachodem słońca.

Gregg, który jej cały czas wypatrywał, wszedł do domu i zastukał w otwarte drzwi sypialni, gdzie Morna położyła się w ubraniu, żeby się zdrzemnąć. Obudziła się natychmiast i spłoszona spojrzała na złotą bransoletkę na ręce. Stojący przy drzwiach Gregg zauważył, że uwięzione pod szkłem pasemko światła wskazuje zawsze na wschód, i doszedł do wniosku, że to jakiś dziwny rodzaj kompasu. Może to było złudzenie, w każdym razie wydało mu się, że tempo pulsowanie swiatełka wzrosło nieznacznie od rana, kiedy pierwszy raz zwrócił na nie uwagę. Daleko bardziej wspaniały i dziwny był dla niego jednak widok brzemiennej nowym życiem złotowłosej młodej kobiety, która przyszła do niego znikąd i której sama obecność przydawała blasku prymitywnym sprzętom jego sypialni. Złapał się na tym, że znów rozpamiętuje okoliczności, które zapędziły to stworzenie w taki odludny zakątek swiata.

— Za chwilę będzie tu Ruth — powiedział. — Może wyjdziesz, żeby ją przywitać?

— Bardzo chętnie. — Morna wstała z uśmiechem i podeszła z mm do drzwi wejściowych. Gregg był trochę zdziwiony, że nic nie zrobiła z włosami ani nie zatroszczyła się o suknię — wiedział z doświadczenia, ze pierwsze spotkanie kobiet to sprawa delikatnej natury. I wtedy zauważył, że jej proste uczesanie nie ucierpiało w najmniejszym nawet stopniu, a i błękitna szata jest tak gładka i lśniąca, jakby dopiero co zdjęta z wieszaka. Dowiedział się jeszcze jednej dziwnej rzeczy o swoim gościu.

— Witaj, Ruth, cieszę się, żeś przyjechała. — Gregg podszedł do dwukółki, zatrzymał ją i pomógł Ruth wysiąść.

— Nie wątpię, że się cieszysz — odparła. — Słyszałeś o Wolfie Caleyu? Gregg ściszył głos.

— Słyszałem, że jest umierający…

— Właśnie. I co zamierzasz w tej sytuacji zrobić?

— A co ja mogę zrobić?

— Możesz wyruszyć na północ, jak tylko się ściemni, nie zatrzymując się po drodze ani na chwilę. To szaleństwo coś takiego ci proponować, ale ja bym została i zajęła się twoją przyjaciółką.

— To nie byłoby w porządku. — Gregg wolno potrząsnął głową. — Nie, zostanę tu, gdzie jestem potrzebny.

— Ciekawe, co zrobisz, jak przyjdzie po ciebie Josh Portfield ze swoją bandą.

— Ruth — szepnął Gregg zmieszany — wolałbym, żebyś mówiła o czymś innym, to zdenerwuje Mornę. Chodź lepiej, poznasz ją.

Ruth spojrzała na niego z niepokojem, ale bez protestów weszła do domu, gdzie Gregg dokonał prezentacji. Kobiety w milczeniu uścisnęły sobie ręce, a następnie — zupełnie spontanicznie — zaczęły się do siebie uśmiechać, bez zbędnych słów przyjmując role odpowiednio matki i córki. Gregg pojął, że doszło między nimi do porozumienia na płaszczyźnie, która nigdy nie będzie mu dostępna, i jego wrodzony lęk przed naturą kobiecą jeszcze wzrósł.

Z przyjemnością zauważył, że Morna spodobała się Ruth, która:

najwyraźniej oczekiwała potwierdzenia swoich najgorszych podejrzeń. To mu oczywiście ułatwi sytuację. Gdy kobiety weszły do domu, Gregg zajął się rozpakowywaniem przywiezionych przez Ruth rzeczy — wiklinowy koszyk chwycił między przedramiona, tak żeby nie forsować łokci. Kiedy wszedł z koszykiem do izby, zastał kobiety pogrążone w rozmowie; Ruth przerwała sobie tylko po to, żeby mu wskazać drzwi, w milczeniu nakazując wyjście.

Zadowolony wziął z półki paczkę papierosów domowej roboty i wyszedł do szopy, gdzie dojrzewała jego pulque. Wolał skręty, ale teraz, kiedy palce miał niezupełnie sprawne — a skręcanie papierosów wymagało precyzji ruchów — nauczył się obywać bez nich. Zasiadłszy wygodnie na stołku w kącie i zapaliwszy papierosa z zadowoleniem spoglądał na królestwo miedzianych rurek, retort i probówek do fermentacji pulpy kaktusowej. Świadomość, że w jego domu są dwie kobiety, z czego jedna ma wkrótce urodzić dziecko, napełniała go ciepłym poczuciem przydatności, którego nigdy do tej pory nie zaznał. Przez czas jakiś w obłokach aromatycznego dymu oddawał się marzeniom, w których Ruth była jego żoną, Morna córką, on sam zaś, znów w pełni sprawny i zdolny do pracy, głową rodziny, odpowiedzialną za jej utrzymanie. Nie rozumiem, jak ty możesz tu siedzieć. — W drzwiach stała Ruth w szalu narzuconym na ramiona. — Przecież ten smród nie może być zdrowy.

— Jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził — odparł Gregg, wstając. — Fermentacja jest częścią natury.

— Tak jak i krowie łajno. — Ruth wycofała się z szopy czekając na niego na zewnątrz. W poziomych promieniach czerwono zachodzącego słońca wyglądała zdrowo i apetycznie, dojrzała i odpowiedzialna. — Teraz już muszę wracać — powiedziała. — Ale przyjadę znów jutro rano i zostanę tak długo, aż to maleństwo przyjdzie bezpiecznie na świat.

— Myślałem, że w soboty pracujesz w sklepie.

— Pracuję, ale Sam będzie musiał sobie jakoś poradzić beze mnie. Nie mogę tak zostawić tej małej, żeby sama rodziła. A ty byłbyś dla niej mniej niż bezużyteczny.

— Ale co sobie Sam pomyśli?

— Nieważne, co pomyśli Sam, powiem mu, ze kwękasz. — Ruth przerwała na moment. — Jak myślisz, Billy, skąd ona może być?

— Nie umiem ci powiedzieć. Mówiła coś o Nowym Orleanie. Ruth zmarszczyła czoło na znak dezaprobaty. — Nie mówi tak, jak mówią ludzie z Luizjany, a poza tym ma jakiś obcy sposób myślenia.

— Zauważyłem — powiedział Gregg z naciskiem.

— Na przykład mówi tylko o urodzeniu syna, co? Zupełnie nie przyjmuje do wiadomości, że to by równie dobrze mogła być córka.

— Mhm. — Gregg pomyślał o szybkościach początkowych rewolwerów. — Ciekaw jestem bardzo, przed czym ona ucieka. Twarz Ruth złagodniała nieoczekiwanie.

— Czytałam dużo o kobietach ze szlachetnych rodów… dziedziczkach i różnych takich… którym zabraniają uznania własnych dzieci, dlatego że ojcowie są z gminu.

— Ruth Jefferson — powiedział wesoło Gregg — nie wiedziałem, że się krzątasz po tym skromnym, starym sklepie z głową pełną takich romantycznych historii.

— Nic podobnego. — Ruth poczerwieniała. — Ale to jasne jak słońce, że Morna musi pochodzić z bogatej rodziny i że najprawdopodobniej ma z nią jakieś kłopoty.

— Możliwe. — Greggowi przypomniało się potworne przerażenie, jakie dostrzegł w jej oczach. Instynktownie wyczuł, że to musiało być coś więcej niż lęk przed rozgniewanymi rodzicami, ale postanowił nie sprzeczać się z Ruth. Stał i słuchał cierpliwie jej opowieści o tym, jak to położyła Mornę spać, jak przygotowała jemu łóżko w drugim pokoju i co Gregg ma zrobić rano na śniadanie.

— A whisky dziś zostaw w spokoju — zakończyła. — Nie chciałabym, żebyś gdzieś leżał w pijanym widzie, kiedy ta mała dostanie w nocy bólów. Słyszysz mnie?

— Słyszę cię, a poza tym i lak nie miałem zamiaru pić. Czy myślisz, że dziecko rzeczywiście urodzi się w niedzielę, tak jak Morna mówi?

Ruth usadowiła się w dwukółce i zebrała lejce.

— Wiesz co, sama nie wiem dlaczego, ale wierzę, że lak będzie. Do zobaczenia, Billy.

— Dzięki, Ruth. — Stał i patrzył, dopóki dwukółka nie znikła mu z oczu za skalną ostrogą wzgórza, na którym stał jego dom, a następnie odwrócił się i wszedł do środka. Drzwi sypialni były zamknięte. Zrobił sobie na podłodze posłanie z koców, które mu zostawiła Ruth, ale nie był usposobiony do spania. Chichocząc cicho z poczucia winy nalał sobie szczodrą ręką kukurydzianej whisky z kamiennego dzbana, który trzymał w kredensie, i usadowił się na jednym ze swoich naj wygodniejszych krzeseł. Żar zachodzącego słońca wypełnił pokój łagodnym światłem i Gregg sącząc whisky-towarzyszkę doznał w swojej roli psa łańcuchowego dziwnego uczucia satysfakcji.

Dopuścił nawet promyk nadziei, że Morna zostanie u niego dłużej niż przez owe sześć dni, które sobie zaplanowała.

O świcie obudził się wystraszony — siedział na krześle, z pustym kubkiem zaciśniętym w ręce. Odstawiając kubek jęknął głośno; przy próbie zgięcia ręki w łokciu poczuł się tak, jakby odpryski szkła wbijały mu się w nagie nerwy. Musiało być w nocy zimno i odkryte ramiona zesztywniały mu jeszcze bardziej niż zwykle. Wstał z trudem i z przerażeniem stwierdził, że zarówno koszulę, jak i spodnie ma całe wymięte. Przyszło mu do głowy, że mężczyzna żyjący samotnie powinien mieć ubranie nie gniotące się, takie jak…

Morna!

W głowie zaczęły mu się kłębić wspomnienia poprzedniego dnia i Gregg pospieszył do kuchni, żeby ją uprzątnąć i przygotować do rozpalenia ognia. Według poleceń Ruth miał zagrzać mleko i owsiankę dla Morny na śniadanie i zanieść jej do pokoju miskę ciepłej wody. Częściowo z pośpiechu, a częściowo z powodu niepełnej sprawności palców upuścił kilka razy pogrzebacz i dlatego nie zdziwił się specjalnie, kiedy wkrótce potem otworzyły się drzwi od sypialni. W drzwiach ukazała się Morna w kwiecistym szlafroczku, który musiała jej przywieźć Ruth. Swojski kobiecy strój uczynił ją piękniejszą w oczach Gregga, a zarazem przystępniejszą.

— Dzień dobry — powiedział. — Przepraszam za te hałasy. Mam nadzieję, że nie…

— Ja już i tak bym nie spała. — Morna weszła do pokoju, usiadła przy stole i położyła na nim drugą wąską sztabkę złota. — To dla ciebie, Billy.

Odsunął sztabkę w jej stronę.

— Ja tego nie chcę. Ta jedna, którą mi dałaś, jest warta znacznie więcej niż wszystko, co mogę dla ciebie zrobić.

Morna obdarzyła go spokojnym, smutnym uśmiechem, który uświadomił mu nagle, że nie ma do czynienia ze zwykłą dziewczyną i że nie rozmawiają o cenie jakiejś normalnej usługi.

— Narażałeś dla mnie życie i myślę, że zrobiłbyś to jeszcze raz. Prawda?

Gregg odwrócił wzrok.

— Niewiele zrobiłem.

— Owszem, wiele! Obserwowałam cię, Billy, i zauważyłam, że się bałeś, ale jednocześnie widziałam, że potrafisz nad tym strachem zapanować. Umocniło cię to tylko, zamiast osłabić, a to jest coś, do czego nie są zdolni nawet najlepsi z naszych ludzi… — Morna przerwała i przysłoniła usta wierzchem dłoni, jakby była o krok od zdradzenia jakiegoś sekretu.

— Zaraz będzie coś do jedzenia. — Gregg od.wrócił się do kuchni. — Jak tylko rozpalę ogień.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Przestąpił z nogi na nogę.

— Na jakie pytanie?

— Gdyby przyszedł tu ktoś zabić mnie… i mojego syna… czy broniłbyś nas z narażeniem własnego życia?

— To szaleństwo — żachnął się Gregg. — Dlaczego ktoś miałby chcieć was zabić?

Morna wbiła w niego uporczywy wzrok.

— Odpowiedz na pytanie, Billy.

— Ja… — słowa przychodziły mu tak trudno jak wyznanie miłości. — Czy muszę ci na to odpowiedzieć? Czy naprawdę myślisz, żebym uciekł?

— Nie — odparła łagodnie. — Nie potrzebuję innej odpowiedzi.

— To i dobrze. — Zabrzmiało to opryskliwie j, niżby sobie życzył, ponieważ Morna, od której był dwa razy starszy, oscylowała w jego myślach między przybraną córką a.'.oną-kochanką, mimo że ledwie ją znał i że nosiła w łonie cudze dziecko. Zadręczał się z powodu swoich grzesznych myśli i przeżywał męki strachu przed ośmieszeniem się, a jednocześnie był głęboko szczęśliwy z powodu zaufania, jakim go obdarzyła. Żaden człowiek, zdecydował, żaden książę, nawet sam Książę Ciemności, nie skrzywdzi jej ani nie zasmuci, jak długo on będzie miał na to wpływ. Rozpalając ogień postanowił sprawdzić, w jakim stanie jest jego Remington, oczywiście w taki sposób, żeby me widziała tego ani Morna, ani Ruth. Na — mało w końcu prawdopodobny — wypadek, gdyby potrzebował broni, sprawdzi też spłonki i ładunek prochowy starego Trantora, którego zabrał Wolfowi Caleyowi.

Jak gdyby zgadując jego myśli, Morna spytała:

— Billy, czy ty masz długą broń, strzelbę? Gregg wydął policzki.

— Nigdy nie miałem.

— Dlaczego? Przecież dłuższa lufa zapewnia większą energię pociskowi, a tym samym taka broń jest bardziej skuteczna.

Pochylił głowę i postanowił się nie odwracać. Poczuł się dotknięty słysząc terminy rusznikarskie wypowiadane jasnym, czystym głosem Morny.

— Nigdy nie chciałem mieć.

— Ale dlaczego?

— Nigdy nie strzelałem dobrze ze strzelby, nawet kiedy miałem jeszcze ręce w porządku, więc bezpieczniej dla mnie nie nosić takiej broni. Widzisz, tutaj, w tych stronach, właściwie nie ma żadnego prawa. Jeżeli człowiek posłuży się rewolwerem do zabicia drugiego człowieka, zwykle mu to uchodzi, pod warunkiem jednak, że i ten drugi miał broń bębenkową. Nawet jeśli jej nie zdążył wyciągnąć, walka uważana jest za uczciwą. Tak samo gdyby obaj mieli strzelby, ale w mojej sytuacji wolę nie ryzykować, że ktoś, komu wszedłem w drogę, kropnie mnie z odległości dwustu jardów i powie, że to w obronie własnej. — Była to najdłuższa mowa, jaką Gregg wygłosił od wielu miesięcy, a swoje niezadowolenie, że został do niej zmuszony, wyraził nadmiernie energicznym rozgrzebywa-niem popiołu w popielniku.

— Rozumiem — powiedziała Morna w zadumie, stając za nim. — Obowiązują u was zasady pojedynku. A w strzelaniu z rewolweru jesteś dobry?

Zamiast odpowiedzi Gregg zaczął nasuwać fajerki. W głosie Morny pojawił się władczy ton, który zauważył już wcześniej.

— Billy,,a czy w strzelaniu z rewolweru jesteś dobry? Odwrócił się do niej z ramionami wyciągniętymi w taki sposób, żeby było widać okaleczone, zesztywniałe łokcie.

— Owszem, mogę się zmierzyć z sześciostrzałowca tak jak dawniej, ale uniesienie go zajmuje mi tyle czasu, że nie dorównałbym nawet dziesięcioletniemu chłopcu. To chciałaś wiedzieć?

— Nie ma miejsca na gniew między nami. — Morna wstała i ujęła w dłonie jego wyciągnięte ręce. Popatrzyła mu w twarz swoimi ciekawymi szarymi oczami. — Ty mnie przecież kochasz, Billy, prawda?

— Tak — Gregg usłyszał to słowo jakby z odległości, wiedząc, że nie mógłby go powiedzieć do kogoś obcego.

— Jestem z tego dumna, a teraz poczekaj. — Weszła do sypialni i z wewnętrznej części swojego płaszcza wyjęła coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się małym kwadracikiem 'zielonego szkła. Gregg ze zdumieniem zauważył, że jest on elastyczny jak skóra kozłowa, i zaskoczony obserwował, jak Morna przytyka mu go do lewego łokcia. Przedmiot był dziwnie ciepły i w stawie łokciowym Gregg poczuł mrowienie.

— Zegnij rękę — poleciła mu już teraz bezosobowa jak chirurg wojskowy.

Zrobił, jak mu kazano, i wstrząśnięty stwierdził, że nie czuje ani bólu, ani chrzęstu artretycznych igiełek. Zginał i prostował lewą rękę, podczas gdy Morna powtarzała zabieg z prawą z tym samym cudownym skutkiem. Po raz pierwszy od dwóch lat mógł swobodnie zginać ręce bez najmniejszego cierpienia.

Morna uśmiechnęła się do niego.

— No, jak twoje ręce?

— Jak nowe, zupełnie jak nowe.

— Już nigdy nie odzyskasz w nich dawnej sprawności i siły — wyjaśniła — ale mogę ci obiecać, że nie będą cię więcej bolały. — Znów poszła do sypialni i wróciła w chwilę później już bez zielonego przezroczystego szkiełka. — Wspominałeś, zdaje się, o jedzeniu.

Gregg potrząsnął głową.

— Coś tu jest nie w porządku. Ty nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Nikt nie może robić czegoś…

— Ja się za nikogo nie podawałam — odparła dość ostro, popadając w jedna ze swych szybkich zmian nastroju.

— Może powinienem był powiedzieć „za co się podajesz".

— Nie psuj wszystkiego, Billy… nie mam nikogo poza tobą. — Usiadła przy stole i ukryła twarz w dłoniach.

— Przepraszam cię. — Gregg już sięgnął ręką, żeby jej dotknąć, kiedy po raz pierwszy tego ranka zwróciła jego uwagę jej dziwna złota ozdoba. Strzałka światła wskazywała na wschód jak zawsze, ale była jaśniejsza niż poprzedniego dnia i pulsowała w zdecydowanie szybszym tempie. Gregg, przyzwyczajony już po trosze do dziwnych zjawisk, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że sygnalizuje ona jakieś niebezpieczeństwo.

Zgodnie z obietnicą Ruth przyjechała nazajutrz wczesnym rankiem.

Przywiozła jeszcze prowiant, łącznie ze słoikiem rosołu, zawiniętym w podróżny koc, żeby nie wystygł. Gregg rad ją widział i był jej wdzięczny za kobiecą sprawność, z jaką zajęła się domem, ale jednocześnie wstydził się swojej nieprzydatności. Coraz więcej czasu spędzał w szopie pilnując kolumny destylacyjnej i radosny moment rozmowy o miłości między nim a Morna zaczął mu się wydawać wytworem wyobraźni. Nie łudził się oczywiście, że miała na myśli miłość jak między mężem a żoną ani nawet między ojcem a córką, ale samo użycie przez nią tego słowa uczyniło na moment jego życie mniej jałowym i dlatego tak bardzo sobie to cenił.

Ruth — dla odmiany — mówiła o cenach i niedostatku towarów, o szyciu i sprawacn lokalnych i ta atmosfera normalności, jaka ją otaczała, sprawiła, że postanowił nie wspominać o fantastycznej kuracji, którą Morna zaaplikowała mu na łokcie. Czuł, że by nie uwierzyła i że odarłaby jego samego z wiary odbierając siłę magii i niwecząc cud. Ruth przyszła po południu do szopy odwiedzić go i zatykając sobie nos chusteczką powiedziała mu poufnie, że Wolfowi Caleyowi nie dają nawet dnia życia i że Josh Portfield ze swoimi ludźmi opuścił już Sonorę i jedzie na północ.

Gregg podziękował jej za tę informację i chociaż nie dał po sobie poznać, że go to obeszło, przy najbliższej okazji przemycił z domu do szopy swojego Remingtona i Trantora Caleya i poświęcił sporo \ czasu na ich przegląd.

Portfield był zawsze dla Gregga postacią enigmatyczną. Odziedziczył po ojcu szmat ziemi, która przynosiła mu dochód, nie potrzebował więc angażować się w żadne podejrzane afery. Podczas wojny zasmakował jednak w aktach gwałtu i nieszczęsne tereny Meksyku. położone w nieznacznej odległością południe przyciągały go jak magnes. Od czasu do czasu brał ze sobą całą bandę mężczyzn i urządzał nieoficjalny i niczym nie uzasadniony „wypad" za granicę. Portfielda w żadnym razie nie można by nazwać okrutnikiem. Miesiącami nieraz prowadził zupełnie normalne życie, wydawało się jednak, że pojęcie zła i dobra było mu zupełnie obce.

Szczerze wierzył na przykład, że okazał Greggowi wielką wspaniałomyślność okaleczając mu ręce, zamiast go zabić za przeszkadzanie w pijatyce. Od tamtej p9ry spotykając Gregga czy to na drodze, czy w Copper Cross pozdrawiał go najserdeczniej, jak fcvlko umiał, wyraźnie przeświadczony, że zyskał sobie jego wdzięczność i szacunek. Każdy człowiek, pomyślał Gregg, ma swój własny świat.

Istniało więc prawdopodobieństwo, że Portfield na wiadomość o nieszczęściu Caleya wzruszy ramionami i orzeknie, że każdy, kto dla niego pracuje, powinien sobie poradzić z podstarzałym kaleką. Gregg znał takie nieoczekiwane reakcje Josha, podejrzewał jednak, że tym razem brzemię gniewu Portfielda zwali się na niego. W niezrozumiały sposób jego strach był spotęgowany i podsycany przez tajemnicze lęki samej Morny.

Kiedy podczas posiłków zasiadali we trójkę przy prymitywnym drewnianym stole, był zadowolony, że to Ruth bierze na siebie ciężar rozmowy z Morna. Pogawędka obracała się głównie wokół spraw domowych i stwarzała niejedną okazję do wyciągnięcia od Morny jakichś szczegółów dotyczących jej osoby, ale ona omijała pułapki Ruth ze zręczną dyplomacją.

Późnym wieczorem chwyciły ją pierwsze bóle parte i od tego momentu Ruth zaczęła traktować Gregga jak niewygodny mebel. Przyjął to bez urazy, od dawna przyzwyczajony do ukrytej wrogości, jaką kobiety w połogu czują do mężczyzn, i chętnie spełniał wszystkie polecenia. Od czasu do czasu jedynie pełne zadumy spojrzenie Morny przypominało mu o istnieniu między nimi porozumienia, z którego Ruth, mimo całej swojej macierzyńskiej troski, nie zdawała sobie sprawy.

Dziecko urodziło się w niedzielę w południe i — tak jak przepowiedziała Morna — był to chłopiec.

— Nie pozwalaj jej wysilać się nadto — powiedziała Ruth w poniedziałek rano wsiadając do dwukółki. — Bezpośrednio po porodzie nie powinna się krzątać.

Gregg skinął głową.

— Bądź spokojna, sam się wszystkim zajmę.

— Zajmij się. — Ruth spojrzała na niego z nagłym zainteresowaniem. — A jak tam ostatnio twoje ręce?

— Lepiej. Jak gdyby mniej mi dolegały.

— To dobrze. — Ujęła lejce, ale wyraźnie ociągała się z odjazdem. Jej wzrok pobiegł ku domowi, gdzie stała Morna z maleństwem na ręku. — Już się chyba nie możesz doczekać, kiedy cię wreszcie zostawię samego z tą twoją gotową rodziną, co?

— To niesprawiedliwe, Ruth. Wiesz przecież, jak bardzo sobie cenię to wszystko, co tu zrobiłaś. Chyba nie jesteś zazdrosna?

— Zazdrosna? — Potrząsnęła głową, a następnie posłała mu znaczące spojrzenie. — Morna to dziwna dziewczyna. Nie jest ani taka jak ty, ani jak ja, ale… wydaje mi się, że coś jest między wami.

Gregg znów poczuł lęk przed intuicją Ruth.

— Wiesz co, Ruth, zaczynasz mi przypominać jeden z tych nowych gramofonów.

— ^ Nie mam na myśli żadnego krętactwa, ale jak cię znam, coś tam knujesz.

— Ureguluję rachunki za dzień albo dwa — odpowiedział wymijająco. — Jak tylko zmienię jedną z tych sztabek złota.

— Pospiesz się, zanim wróci Josh Portfield. — Szarpnęła lejce i dwukółka potoczyła-się zboczem w dół.

Gregg zaczerpnął tchu i zanim wszedł do domu, ogarnął wzrokiem odległe błękitne szańce sierry. Morna w dalszym ciągu miała na sobie kwiecisty szlafroczek i z owiniętym w szal maleństwem na rękach wyglądała zupełnie jak pierwsza lepsza młoda matka. Jedyny niecodzienny element jej wyglądu stanowiła złota ozdoba na ręku. Nawet w jasnym porannym słońcu igiełka purpurowego światła błyszczała ostro i pulsowała w szybkim tempie kilku drgnień na sekundę. Gregg wiele myślał o tej ozdobie podczas swoich samotnych posiedzeń w ciągu dwóch ubiegłych dni i doszedł do wniosku, że rozumie jej funkcję, jeśli nie naturę. Uznał, że nadszedł czas, żeby wyjaśnić pewne sprawy.

Morna weszła za nim do domu. Poród był łatwy i bez problemów, ale twarz miała bladą i ściągniętą, a w uśmiechu, jakim go obdarzyła, kiedy zamykał drzwi, było coś niepewnego.

— Dziwne, że znów jesteśmy sami — powiedziała spokojnie.

— Bardzo dziwne — Gregg wskazał na migocącą bransoletkę. — Ale wygląda na to,, że niedługo będziemy sami.

Usiadła nagle, a noworodek podniósł miniaturową różową rączkę na znak protestu przeciwko takim gwałtownym ruchom. Morna przytuliła go do piersi. Pochyliła głowę dotykając czołem do czoła maleństwa; jej włosy opadły na twarzyczkę dziecka przysłaniając ją pasmami złota.

— Przepraszam cię bardzo — powiedział Gregg — ale ja muszę wiedzieć, kogo się spodziewasz ze wschodu Muszę wiedzieć, komu mam stawić czoło.

— Nie mogę ci tego powiedzieć, Billy.

— Aha, rozumiem. Mam prawo, być może, zginąć, ale nie mam prawa wiedzieć, z czyjej ręki ani dlaczego.

— Proszę cię, przestań — głos jej był stłumiony. — Zrozum, że nie mogę ci nic powiedzieć.

Gregg poczuł się winny. Podszedł do Morny i przykląkł koło niej.

— Dlaczego oboje, to znaczy wszyscy troje, nie wyjedziemy stąd natychmiast? Moglibyśmy załadować moją bryczkę i w dziesięć minut już by nas nie było.

Morna potrząsnęła głową nie patrząc w jego stronę.

— To by nic nie zmieniło.

— Dla mnie by zmieniło.

Na te słowa uniosła głowę i spojrzała na niego pełnymi niepokoju i łez oczami.

— Ten człowiek, Portfield, będzie próbował cię zabić?

— Ruth ci o nim powiedziała? — Gregg z niepokojem klasnął językiem. — Nie powinna była tego robić. I tak masz dosyć…

— Czy on będzie próbował cię zabić?

Gregg był zmuszony powiedzieć niczym nie upiększoną prawdę.

— Nie chodzi o to, że on mnie będzie próbował zabić, Morno. On się tu kręci po okolicy z siedmioma czy ośmioma typami spod ciemnej gwiazdy i jeżeli postanowią kogoś zabić, to się nie krępują, tylko go po prostu zabijają.

— Och! — Morna jak gdyby odzyskała dawną stanowczość. — Mój syn jeszcze nie'może podróżować, ale przygotuje go, jak tylko będę mogła. Postaram się, Billy.

— W porządku — rzekł Gregg niepewnie. Miał niejasne uczucie, że przestał panować nad rozmową, ale stracił wszelką inicjatywę, a poza tym był zupełnie bezradny wobec kobiecych łez. — No, to dobrze. — Wstał i spojrzał na absurdalnie drobną buźkę niemowlęcia. — Czy pomyślałaś już o imieniu dla malca?

Morna odprężyła się natychmiast, pytanie sprawiło jej przyjemność.

— Za wcześnie. Nie dorósł jeszcze do tego, żeby dostać imię. Nadawanie imienia jest jeszcze ponad nim.

— Po angielsku — poprawił ją grzecznie Gregg — mówimy, że przyszłość jest przed nami, nie ponad nami.

— Ale to sugeruje linear… — Morna ugryzła się w język. — Masz rację. ^Powinnam była powiedzieć „przed nim".

— Moja matka była nauczycielką — rzekł Gregg bez związku, znów z dziwnym uczuciem, że nie mogą się porozumieć. — Ja mam coś do zrobienia na dworze, ale będę blisko, gdybyś mnie potrzebowała.

Ruszył do drzwi, a kiedy je zamykał, odwrócił się jeszcze i spojrzał za siebie. Zobaczył, jak Morna znów siedzi z czołem przyciśniętym do czoła swojego synka — goś, czego nigdy nie widział u innych kobiet. Ale przeszedł nad tym do porządku dziennego jako nad jednym z jej najmniej niecodziennych obyczajów. Prawdę powiedziawszy, nie miał poza domem nic specjalnego do zrobienia, ale uznał, że powinien obserwować, czy ktoś się nie zbliża. Poszedł wolno na szczyt siodłowatego wzgórza, stąpając pomiędzy głazami przypominającymi pasące się owce, i usiadł na jego wschodnim wierzchołku. Staranne zlustrowanie okolicy przez teleskop nie ujawniło żadnego ruchu w pobliżu rancza Portfielda ani na drodze biegnącej na południe do Copper Cross. Następnie Gregg wycelował swój niewielki przyrząd prosto na wschód, tam gdzie niewidoczna Rio Grandę przemyka się między północnymi pasmami Sierra Madre a górami Sacramento. Widoczność była dobra i Gregga olśniły zwarte szeregi szczytów i grani o niewyobrażalnym ogromie.

Poddajesz się jakimś czarom — pomyślał zirytowany — nić nie jest w stanie przeciąć kraju w prostej linii jak ptak — chyba tylko ptak.

Prawie cały dzień wytrwał na swoim punkcie obserwacyjnym, często jednak zaglądając do domu, żeby się przekonać, jak się miewa Morna, przygotować prosty posiłek na dwoje i zagrzać wodę do prania pieluszek. Z przyjemnością stwierdził, że dziecko przesypia całe przerwy między karmieniami dając Mornie okazję do odpoczynku. Od czasu do czasu przypominał sobie określenie Ruth „gotowa rodzina", uderzony jego trafnością. Nawet w tak niecodziennych okolicznościach dobrze było mieć pod swoim dachem kobietę z dzieckiem, która tylko od niego — od żadnego innego mężczyzny — oczekiwała opieki i bezpieczeństwa. Ten układ uczynił go czymś więcej, niż był dotychczas. Mimo że próbował oddalić tę myśl, powracała natrętnie: jeśli uciekną razem na północ, to dziewczyna już nigdy nie wróci do swojego poprzedniego życia. W tej sytuacji rzeczywiście przypadłaby mu w udziale gotowa rodzina.

Gregg próbował jednak powściągać swoją wyobraźnię w tej sprawie.

Późnym wieczorem, kiedy słońce chyliło się ku niższym pasmom gór za dalekim Mexicali, dostrzegł samotnego jeźdźca zbliżającego się od strony rancza Portfielda. Mężczyzna nadjeżdżał powoli i fakt, że jest sam, przemawiał za tym, że nie ma się czego obawiać, ale Gregg postanowił nie ryzykować w najmniejszym stopniu. Zszedł ze wzgórza, minął dom, z kryjówki w szopie wziął Remingtona i zajął pozycję na skalnej ostrodze, gdzie droga skręcała ostro. Wyłaniający się zza zakrętu jeździec 'siedział w siodle niedbale pochylony, najwyraźniej drzemiąc, z kapeluszem naciśniętym na oczy dla ochrony przed ukośnie padającymi promieniami słońca. Gregg rozpoznał w nim Cala Mashama, młodego kowboja, z którym rozmawiał w piątek w mieście.

— Co tu robisz w tej okolicy, Cal?! — zawołał do niego. Masham drgnął w siodle; szczęka mu opadła z wrażenia.

— Billy. Jeszcze tu jesteś?

— A niby gdzie miałbym być?

— Myślałem, że cię już nie ma.

— I chciałeś zobaczyć, co zostawiłem, tak? Masham uśmiechnął się spod sumiastego wąsa.

— Pomyślałem sobie, że może zostawiłeś te wielkie garnce pul-que, i pomyślałem też, że równie dobrze mógłbym je wziąć ja, jak i kto inny. Ostatecznie…

— Zawsze cię chętnie poczęstuję, ale akurat nie dzisiaj. Jedź w swoją stronę, Cal.

Masham był zawiedziony.

— Wydaje mi się, że wymachujesz tą. bronią w złym kierunku, Billy. Czy wiesz, że Wolf Caley nie żyje?

— Nie wiedziałem.

— No to ci mówię. A wielki Josh wraca jutro. Dziś po południu przyjechał przed nim Max Tibbett i jak tylko usłyszał o Wolfie, wziął świeżego konia i zawrócił, żeby zawiadomić Josha. Nie powinno cię tu być, Billy. — Masham mówił z wyrzutem, na wysokiej nucie; wydawał się szczerze zdenerwowany głupim uporem Gregga.

Gregg zastanowił się.

— Chodź, weź sobie garniec pulque, tylko nie hałasuj, mam w domu gościa z nowo narodzonym dzieckiem, nie należy im przeszkadzać.

— Dzięki, Billy. — Masham zsiadł z konia i ruszył wraz z Greg-giem pod górę. Wziął ciężkie kamienne naczynie spoglądając ciekawie w stronę domu i odjechał przytulając dar do piersi.

Gregg obserwował go, póki nie znikł mu z oczu. Odłożył Reming-tona i zdecydował, że i on ma prawo pociągnąć samogonu dla złagodzenia efektów zasłyszanych nowin. Przekroczył koleiny pozostawione przez własną bryczkę, która w tym miejscu zwykle zataczała koło, i zajrzał przez frontowe okno do domu, żeby sprawdzić, czy Morna jest w głównym pokoju. Miał zamiar jedynie rzucić okiem, ale dziwna scena wewnątrz zatrzymała go w pół kroku.

Morna miała na sobie swoją błękitną ciążową suknię, która jak gdyby została dopasowana na jej szczuplejszą teraz figurę, chociaż Gregg nie widział, żeby ona czy Ruth cokolwiek szyły. Rozpostarła na stole białe prześcieradło, pośrodku którego leżało dziecko, nagie poza przepaską na brzuszku przewiązującą pępek, sama zaś stała obejmując rękami główkę noworodka. Oczy miała zamknięte i bezgłośnie poruszała ustami — jej twarz, spokojna, podobna do maski, przywodziła na myśl kapłankę w czasie odprawiania prastarego obrządku.

Gregg z całych sił pragnął się odwrócić, przekonany, że wtargnął w sferę intymności, ale w wyglądzie Morny zaczęła się dokonywać zmiana, której powolny proces poraził go jakimś hipnotycznym paraliżem. Jej złociste włosy jęły się poruszać, jak gdyby były jakąś złożoną istotą rządzącą się własnymi prawami. Głowę trzymała całkowicie bez ruchu, ale stopniowo, w ciągu mniej więcej dziesięciu sekund, włosy stanęły jej dęba — każde pasmo prosto, sztywno — tworząc przerażającą świetlistą aureolę. Na widok straszliwej przemiany Morny — z normalnej młodej matki w coś na kształt czarownicy — Greggowi zrobiło,się sucho w ustach. Zgięła się wpół, aż czołem dotknęła czoła dziecka. Na chwilę wszystko zamarło w zupełnym bezruchu — po czym jej ciało stało się przezroczyste.

Gregg poczuł na karku lodowate mrowienie sięgające jego własnych włosów, kiedy stwierdził, że widzi przez Mornę na wylot. Była niezaprzeczalnie obecna w pokoju, a mimo to ściany i kontury mebli przezierały przez jej ciało, jakby była jedynie obrazem rzuconym na nie przez latarnię magiczną.

Dziecko machało rączkami i nóżkami, ale poza tym wydawało się nie zwracać uwagi na to, co się dzieje. Morna pozostawała w tym stanie pomiędzy materią a mirażem przez kilka sekund, a potem, zupełnie nagle, powróciła do stanu normalnej cielesności. Wyprostowała się i Gregg zobaczył, że jej włosy zaczynają opadać w naturalnych falach. Przygładziła je rękami i odwróciła się^do okna.

Gregg, przerażony, uchylił się jak przed ogniem karabinowym i umknął za bryczkę, którą zostawił na tyłach domu. Siedział tam skulony dysząc głośno, dopóki nie nabrał pewności, że Morna go nie widziała, a następnie udał się na swój zwykły punkt obserwacyjny na szczycie wzgórza, gdzie przykucnął i zapalił papierosa. Nawet z pomocą czegoś tak konkretnego i normalnego jak papieros jego serce dopiero po dłuższym czasie odzyskało normalny równomierny rytm. Gregg nie był człowiekiem przesądnym, ale ze swoich skromnych lektur wiedział, że istnieje szczególny rodzaj kobiet — znanych od czasów biblijnego En-dor do późniejszego Salem — które znają magiczne leki i często muszą uciekać przed prześladowaniami. Część jego umysłu wzdragała się przed zaliczeniem takiego dziecka jak Morna do tej kategorii, ale z drugiej strony nie sposób zaprzeczyć temu, co właśnie zobaczył, ani pominąć różne inne dziwne rzeczy.

Wypalił jeszcze cztery papierosy, co zajęło mu około godziny, po czym wrócił do domu. Morna, która wyglądała normalnie, zdrowo i świeżo jak rozwinięty pączek, zapaliła lampę naftową i gotowała właśnie kawę. Dziecko spało spokojnie w koszyku, który zostawiła dla niego Ruth. Morna zdjęła nawet swoją złotą bransoletkę, jak gdyby chciała ułatwić mu zapomnienie o tym, że jest w niej coś niezwykłego. Kiedy zajrzał jednak do ciemnej sypialni, zobaczył, że rubin świeci i pulsuje szybkim nieustannym sygnałem ostrzegawczym.

Była późna noc, kiedy wreszcie Greggowi udało się zasnąć.

Obudził go rano cienki, żałosny pisk płaczącego dziecka. Nasłuchiwał przez dłuższy czas, oczekując reakcji Morny, ale zza zamkniętych drzwi sypialni nie doszedł go żaden inny dźwięk. Niezależnie od tego, kim mogła być Morna, wydała mu się sumienną matką, więc opieszałość z jej strony początkowo go zdziwiła, a następnie zaniepokoiła. Wstał z posłania, naciągnął spodnie i zapukał do drzwi. Nie było żadnej odpowiedzi, poza krzykami dziecka, regularnymi jak oddychanie. Zastukał jeszcze raz, głośniej, a potem pchnął drzwi.

Niemowlę leżało w koszyku koło łóżka — Gregg widział poruszające się małe piąstki — ale Morny nie było.

Nie wierząc własnym oczom obszedł dokoła cały pokój i nawet zajrzał pod łóżko. Zniknęły również jej ubrania, łącznie z płaszczem, co doprowadziło Gregga do wniosku, że wstała po ciemku, ubrała się i wyszła z domu. Zęby to jednak zrobić, musiałaby nie budząc go przejść w odległości kilku stóp od miejsca, w którym spał na podłodze, a był przekonany, że nikt, nawet najzręczniejszy złodziej ani najsprytniejszy indiański tropiciel, nie zdołałby tego dokonać. Z wolna jednak puste miejsca w jego umyśle zaczęły się wypełniać — traktował ją przecież w kategoriach normalnych istot ludzkich, a Morna, miał na to dowód, daleka była od normalności.

Dziecko nie przestawało płakać zaciskając oczki; w ten jedyny dostępny mu sposób protestowało przeciwko brakowi jedzenia i matczynego ciepła. Gregg patrzył bezradnie na maleństwo i przyszło mu w tym momencie do głowy, że Morna mogła pójść sobie na dobre, powierzając synka na zawsze jego opiece.

— Cicho, malutki — powiedział uświadamiając sobie, że nie sprawdził, czy jej nie ma przed domem. Wyszedł i zaczął ją wołać po imieniu. Jego głos rozpłynął się w powietrzu wchłonięty przez pustkę porannego krajobrazu i tylko koń skubiący trawę przy pompie uniósł łeb w chwilowym zdumieniu. Gregg pospiesznie przeszukał pozostałe zabudowania — szopę, w której pędził pulque, i nędzną walącą się budkę strażnika, która mu służyła za klozet, i zdecydował, że zawiezie niemowlę do miasta i odda je Ruth pod opiekę. Nie miał pojęcia, jak długo noworodek może wytrzymać bez jedzenia, i nie chciał niepotrzebnie ryzykować. Klnąc pod nosem zawracał już do domu, kiedy nagle zamarł dostrzegłszy na drodze, u stóp wzgórza, błysk srebra.

Zza występu skalnego wyłoniła się Morna. Była ubrana w swoją nieodłączną szatę, znów w oryginalnym kolorze, i niosła w ręce niewielki błękitny woreczek. Uczucie ulgi, jakie Gregg odczuł na jej widok, odsunęło w cień wszelkie obawy i zastrzeżenia z poprzedniego wieczoru i Gregg zbiegł zboczem w dół na jej spotkanie.

— Gdzie byłaś? — zawołał z daleka. — Co ci przyszło do głowy, żeby uciekać?

— Wcale nie uciekłam, Billy. — Posiała mu znużony uśmiech. — Miałam pewne sprawy do załatwienia.

— Co za sprawy? Dziecko płacze z głodu.

Doskonale piękna, młoda twarz Morny była dziwnie zimna.

— Cóż to takiego trochę głodu?

— Mówisz dziwne rzeczy — powiedział zaskoczony Gregg.

— Przyszłość dla ciebie właściwie nie istnieje, prawda? — Popatrzyła na niego z mieszaniną współczucia i gniewu. — Czy ty nigdy nie myślisz naprzód? Czy już zapomniałeś, że mamy… wrogów?

— Przyjmuję to, co mi przynosi los. Nic więcej człowiek nie może zrobić.

Morna rzuciła w niego swoim błękitnym sączkiem.

— Więc przyjmij to, co ci przynosi los.

— Co to takiego? — Gregg wziął woreczek i natychmiast uderzył go fakt, że nie jest on zrobiony z niebieskiego.papieru, jak sądził. Materiał był cienki, mocny, gładki w dotyku, bardziej elastyczny niż cerata i bez warstwy płótna pod spodem.

— Z czego to zrobione?

— To nowy nieprzemakalny materiał — odparła Morna zniecierpliwionym tonem. — Ważniejsza jest zawartość.

Gregg otworzył woreczek i wyjął z niego duży czarny rewolwer.

Był znacznie lżejszy, niż należało się spodziewać po jego rozmiarach, i miał. w sobie coś ze znajomej sylwetki colta, a na rękojeści wyżłobienia. na palce. Na czubku, nad dużym palcem, widać było migotliwy błysk. Nigdy jeszcze nie spotkał się z bronią, która by mu tak pasowała do ręki. Puzyjrzał się rewolwerowi dokładniej i stwierdził, że ma bębenek na sześć naboi, odchylany na zawiasach dla łatwiejszego ładowania — coś, czego nie widział w żadnej innej broni. Rewolwer był bez ozdób, ale lepiej skonstruowany i wykończony niż jakikolwiek ze znanych mu dotychczas. Przeczytał wolno napis wygrawerowany na długiej lufie:

— „Colt.44 Magnum”. Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Skąd go masz, Morno?

Zawahała się.

— Wstałam kilka godzin temu. Zostawiłam go przy drodze tam, gdzie się spotkaliśmy pierwszy raz, i teraz po niego poszłam.

Ta historia nie wydała się Greggowi wiarygodna, ale jego uwagę. absorbowała całkowicie sama broń.

— To znaczy skąd go wzięłaś przedtem? Gdzie można kupić taki rewolwer?

— To nie ma znaczenia. — Morna ruszyła w stronę domu. — Najważniejsze jest to, czy mógłbyś się nim posłużyć.

— Przypuszczam, że tak — odparł- Gregg zaglądając do błękitnego woreczka, gdzie znalazł jeszcze tekturowe pudełko mosiężnych nabojów. Przykrywki pudełka nie było i wiele nabojów leżało luzem. — To pierwszorzędna broń, ale wątpię, czy można w nią załadować więcej nabojów niż w mojego Remingtona.

— Chciałabym, żebyś ją wypróbował. — Morna szła tak szybko, że Gregg ledwie za nią nadążał. — Proszę cię, spróbuj, czy umiesz ją nabić.

— Teraz, w tej chwili? A nie chcesz najpierw zobaczyć dziecka? — doszli właśnie do płaskiego terenu rozciągającego się przed domem, skąd było już słychać krzyki malca.

Morna spojrzała na rękę i Gregg zobaczył, że złota ozdoba płonie stałym purpurowym światłem.

— Mój syn może jeszcze chwilę zaczekać — powiedziała głosem stanowczym, ale jednocześnie nabrzmiałym paniką. — Proszę cię, nabij rewolwer.

— Jak sobie życzysz. — Gregg podszedł do bryczki, która posłużyła mu jako stół. Rozgarnął słomę, położył rewolwer i pod czujnym okiem Morny ostrożnie wysypał naboje z niebieskiego woreczka. Były dłuższe niż zwykle w broni ręcznej i podobnie, jak sam rewolwer — wykonane z precyzją, z jaką się nigdy dotychczas nie spotkał. Ich czubki lśniły jak polerowana stal. — Im coś bardziej pomysłowe, tym wyższa cena — mruknął pod nosem. Manipulował przez chwilę przy broni, aż wreszcie otworzył bęben, wsypał naboje i zamknął. W pewnym momencie wzrok jego padł na pudełko po nabojach wystające z woreczka do góry dnem; napisane na nim było jasnoniebieskim atramentem: „Pażdz. 1978". Gregg wyciągnął pudełko w stronę Morny. — Ciekawe, co to znaczy.

Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie; odwróciła się nie okazując zainteresowania.

— Po prostu napis firmowy. Numer serii.

— To wygląda na datę — skomentował Gregg — tylko że przez pomyłkę… — urwał zaskoczony, ponieważ Morna wytrąciła mu pudełko z ręki.

— No, dalej, głupcze! — krzyknęła depcząc je nogami. Jej bladą twarz wykrzywił grymas gniewu, oczy patrzące na niego rzucały białe błyski. Przez chwilę patrzyli tak na siebie, a potem jej wargi zaczęły drżeć. — Przepraszam cię, Billy. Bardzo cię przepraszam… ale to dlatego, że już prawie nie mamy czasu i… ja się boję.

— Nic nie szkodzi — powiedział zmieszany. — Wiem, że potrafię być denerwujący… Ruth mi to zawsze mówi, a poza tym żyję już od tak dawna samotnie…

Morna przerwała Greggowi kładąc mu dłoń na przegubie ręki.

— Daj spokój, Billy. Jesteś dobrym i życzliwym człowi kiem, ale chcę, żebyś… teraz, proszę cię… nauczył się obchodzić z tą bronią. — Jej cichy, opanowany głos wywarł na Greggu większe wrażenie niż to wszystko, co mówiła do tej pory.

— Dobrze. — Odwrócił się, rozejrzał za właściwym celem i zaczął kciukiem odwodzić kurek.

— To zbyteczne — powiedziała Morna. — Jeśli chodzi o szybki ogień, wystarczy nacisnąć spust.

— Wiem, automat — Gregg odbezpieczył broń, niebaczny na słowa Morny, dla podkreślenia, że lepiej zna się na broni, i za cel wybrał sobie polano wsparte o ciężkie kamienne koryto w odległości jakichś dwudziestu kroków. Kiedy mierzył z broni, Morna znów zwróciła mu uwagę.

— Powinieneś go trzymać oburącz. Gregg uśmiechnął się szeroko.

— Morno, jesteś bardzo wykształconą młodą damą i nie wątpię, że znasz się na przeróżnych rzeczach, o których ja nigdy nawet nie słyszałem, ale nie próbuj uczyć takiego starego wygi jak ja strzelania z sześciostrzałowca. — Ustawił broń nieruchomo, wstrzymał oddech i oddał pierwszy strzał. Rozległa się eksplozja przypominająca huk pioruna i potężny cios w czoło oślepił go bólem. W pierwszej chwili pomyślał niejasno, że rewolwer mJał jakąś wadę, rozerwał się podczas strzelania i ranił go odłamkiem w twarz. Wkrótce jednak stwierdził, że broń jest nie uszkodzona, i zrozumiał, że było to potężne kopnięcie, które zgięło jego kontuzjowane ramię jak źdźbło słomy, tak że dostał kolbą w czoło. Wytarł zalewający mu oczy ciepły strumyczek krwi i spojrzał na rewolwer z nabożną czcią.

— Nie ma żadnego dymu — powiedział. — Nie ma nawet… Słowa zamarły mu na ustach, kiedy oderwał wzrok od rewolweru i stwierdził, że kamienne koryto, o które wspierał się jego cel, jest całkowicie zniszczone. Odłamki grubej na trzy cale kamionki. zaścielały trójkątną przestrzeń długości około trzydziestu jardów. Gregg mógłby przysiąc, że koryto zostało rozbite kulą armatnią. Morna odjęła ręce od uszu.

— Zraniłeś się, a mówiłam ci, żebyś trzymał ten rewolwer oburącz.

— Nic mi nie jest. — Odsunął jej rękę, którą usiłowała dotknąć jego czoła. — Morno, skąd ty masz… skąd ty masz tę maszynę?

— Sądzisz, że ja ci odpowiem na to pytanie?

— No nie, ale oczywiście chciałbym wiedzieć. Bo to jest coś, co mógłbym zrozumieć.

— Spróbuj tym razem z większej odległości i trzymaj broń oburącz. — Morna rozejrzała się dokoła, spokojniejsza już teraz, kiedy Gregg robił to, czego po nim oczekiwała. Wskazała białawą skałę w odległości około trzystu jardów na stoku wzgórza. — O, ta skała.

— Ale to już jest poza zasięgiem strzału — wyjaśnił. — Broń ręczna nie…

— Spróbuj, Billy.

— Dobrze, wyceluję powyżej.

— Celuj w samą skałę, w pobliżu czubka.

Gregg wzruszył ramionami i zrobił, jak mu polecono. Nagle poczuł bolesne pulsowanie w dużym palcu, kopniętym przez potężny rewolwer. Oddał drugi strzał i na widok fontanny kurzu o krok w prawo od skały doznał uczucia głębokiej satysfakcji, jaką mógłby pojąć tylko myśliwy. Mimo że tym razem trzymał broń oburącz, siła odrzutu była tak wielka, że rewolwer znalazł się w pozycji niemal pionowej, mierżąc w niebo. Tym razem już bez zachęty wypalił po raz trzeci i zobaczył, jak od jego celu odrywają się odpryski skały.

Morna skinęła głową na znak aprobaty.

— Wygląda na to, że masz talent.

— To jest najlepsza broń, jaką kiedykolwiek widziałem — powiedział szczerze — ale ja jej nie mogę utrzymać. Te moje nieszczęsne ręce nie wytrzymują kopnięcia.

— To zbandażujemy ci łokcie.

— Za późno — powiedział z żalem wskazując w dół zbocza. Właśnie ukazało się tam kilku jeźdźców, których widok w bezludnej dotychczas okolicy był dla Gregga bardziej szokujący niż odkrycie skorpiona w koszyku piknikowym.

Zaczął przeklinać własną lekkomyślność, która pozwoliła mu opuścić punkt obserwacyjny, kiedy zza skalnej ostrogi wychynęło jeszcze kilku jeźdźców, aż wreszcie, rozsypawszy się w półkole, wszystkich ośmiu ukazało się u podnóża pagórka. Było to towarzystwo różnorodne — jedni siedzieli w siodle przygarbieni, inni wyprostowani, zależnie od indywidualnych obyczajów, na wierzchowcach też przeróżnych — od małych koników do wysokich, rosłych^rumaków. Ubrani też byli każdy inaczej: i w wytłuszczone spodnie z kozłowe j skóry, i w szulerskie czarne garnitury. Gregg wiedział jednak, że stanowią miniaturową armię, zdyscyplinowaną i dowodzoną przez jednego człowieka. Przymrużył oczy przed porannym blaskiem i rozróżnił charakterystyczną sylwetkę Josha Portfielda na kasztanie. Josh miał na sobie jak zwykle białą koszulę i sukienny garnitur marengo, co nadawałoby mu wygląd duchownego, gdyby nie para niklowanych Smith and Wessonów u pasa.

— Miałem mimo wszystko nadzieję, że Duży Josh da spokój — powiedział Gregg. — Musiał go najść jeden z jego humorków. Morna instynktownie zrobiła krok do tyłu.

— Czy zdołasz obronić się przed tyloma?

— Będę próbował. — Zaczął garściami pakować do kieszeni naboje. — A ty lepiej idź do domu i zabarykaduj drzwi.

Morna popatrzyła na niego; w jej oczach pojawił się znów wyraz zaszczucia. Schyliła się, podniosła coś z ziemi i pobiegła do domu. Rozglądający się czujnie na boki Gregg nie zastanowił się, dlaczego kobieta traci czas na podnoszenie zgniecionego pudełka po nabojach, miał ważniejsze sprawy na głowie. Otworzył bęben, wyrzucił trzy puste łuski i zastąpił je pełnymi. Ze smutkiem raczej niż ze strachem podszedł parę kroków w kierunku zbliżających się jeźdźców. Dzieliła ich teraz odległość jakichś dwustu jardów.

— Trzymaj się z daleka od mojego obejścia, Josh! — krzyknął. — Prawo zabrania przekraczania granic cudzej posiadłości.

Portfield stanął w strzemionach, a jego potężny głos dotarł wyraźnie do Gregga mimo oddalenia.

— Jesteś bezczelny, Billy. I niewdzięczny. I straciłem przez ciebie dobrego człowieka. Mam zamiar cię za to ukarać, ale przede wszystkim zamierzam ukarać cię za bezczelność i brak szacunku. — Opadł na siodło i powiedział jeszcze coś, czego Gregg już nie dosłyszał. W sekundę później Siggy Sorensen wysunął się na czoło grupy i z pistoletem w ręku ruszył po zboczu w górę.

— Tym razem i ja mam broń! — krzyknął. Tym razem walka będzie fair, co?

— Jeżeli podjedziesz bliżej, położę cię trupem — zagroził mu \ Gregg. Sorensen zaczął się śmiać.

— Jestem poza zasięgiem strzału, ty stary głupcze. Czy już zupełnie oślepłeś? — Spiął konia ostrogą i puścił się pełnym galopem.

W tym samym czasie dwaj inni mężczyźni usiłowali zajść Gregga od lewej strony.

Gregg uniósł do góry wielki rewolwer i zaczął obliczać przeniesienie pocisku, ale w tej samej chwili uświadomił sobie, że z tą niesamowitą bronią, którą los włożył mu w ręce, problem taki praktycznie nie istnieje. Tym razem w sposób zupełnie naturalny przyjął właściwą pozycję — ugiął kolana i ujął rewolwer oburącz. Wycelował w Sorensona, pozwolił mu jeszcze trochę się zbliżyć i dopiero wtedy nacisnął spust. Masywne ciało Szweda, wysadzone strzałem z siodła, obróciło się w powietrzu i wylądowało twarzą w dół na kamienistym gruncie. Koń zawrócił w miejscu i uciekł. Zdając sobie sprawę, że wkrótce straci przewagę wynikającą z momentu zaskoczenia, Gregg skierował się teraz ku dwu jeźdźcom zachodzącym go od lewej. Drugim strzałem strącił tego, który był bliżej, na ziemię, a następnym — oddanym nieco za szybko — położył trupem konia pod tym, który znajdował się dalej. Zwierzę padło natychmiast, nie wydawszy głosu, a jeździec rzucił się ku niemu szukając osłony za jego ciałem i wlokąc za sobą połyskującą czerwienią nogę.

Gregg spojrzał na drogę i w tym momencie ocenił własną sytuację. Widział przed sobą stadko spłoszonych koni, ale poza tym żywego ducha. W ciągu krótkiej chwili wytchnienia, jaka była im dana, jeźdźcy pochowali się za skały znikając mu z oczu, bez wątpienia ze strzelbami wyjętymi z olster przy siodłach. Zdając sobie nagle sprawę z własnej niebezpiecznej" pozycji na szczycie wzniesienia, Gregg pochylił się nisko i ruszył biegiem w stronę szopy. Przycupnięty pod jej osłoną, wyrzucił trzy puste łuski i włożył pełne naboje doceniając szybkość ładowania wielkiego rewolweru.

Ku jego zaskoczeniu rozległ się odgłos strzału pistoletowego i obłok czarnego dymu wzniósł się w odległości zaledwie dwudziestu jardów. Coś otarło mu się o dolne żebra. Gregg schował się z powrotem za szopę, gapiąc się z niedowierzaniem na poszarpaną krwawą dziurę w koszuli. Był o włos od śmierci.

— Jesteś za powolny, panie Gregg — odezwał się głos przerażająco blisko. — Ta stara strzelba na bawoły, w którą się zaopatrzyłeś, na nic się nie zda, skoro jesteś taki ślamazarny.

Gregg poznał we właścicielu głosu Frenchy'ego Martine'a, młodego dzikusa z kanadyjskich lasów, którego przyniosło do Copper Cross w ubiegłym roku. Ów śmiertelny niemal strzał padł od strony budki strażnika, która służyła Greggowi za prymitywną ubikację. Nie miał pojęcia, jak w tym czasie Martine mógł podejść tak blisko, ale dotarło do niegq jedno: że człowiek pięćdziesięcioletni nie ma szans wobec młokosa w kwiecie wieku.

— I jeszcze ci coś powiem, panie Gregg — zachichotał Martine. — Jesteś za stary na tę lalunię, którą chowasz w tej swojej…

Gregg zrobił krok w jego stronę i wypalił do wąskiej budki przebijając calowej grubości deski, jakby to był papier. Za ubikacją rozległ się odgłos padającego ciała i pistolet potoczył się po ziemi. Gregg cofnął się pod szopę w tym momencie, kiedy w oddali rozległ się huk strzału i zaraz potem usłyszał odgłos kuli wchodzącej w drewno. Jedyną pociechą było, że jego wrogowie są uzbrojeni w najzwyklejszą broń, ponieważ prawdziwa bitwa miała się dopiero rozpocząć.

Martine łudził się, że będzie bezpieczny za dwiema warstwami drewna, ale było jeszcze co najmniej ze czterech mężczyzn, którzy z pewnością nie powtórzą jego błędu. Najprawdopodobniej osaczą go nie wychodząc zza skały, a następnie przygwożdżą ogniem ze strzelb dalekiego zasięgu. Gregg nie wyobrażał sobie, jak nawet z, czarną maszyną śmierci, którą trzymał w rękach, zdoła przeżyć najbliższą godzinę, zwłaszcza że stracił dużo krwi.

Ukląkł, zrobił z chustki kwadratowy tampon i wetknął go w ranę. Ponieważ przez minutę nikt do niego nie strzelał, wykorzystał chwilę spokoju na to, żeby pustą łuskę zastąpić pełnym nabojem i w ten sposób uzupełnić ładunek. Nad całym terenem zaległa zdradliwa cisza.

Rozejrzał się po oblanych blaskiem słońca szczytach, z głazami przypominającymi pasące się owce: zastanawiał się, skąd padnie strzał. Dokoła wszystko jak gdyby zaszło mgłą i Gregg w odrętwieniu zdał sobie sprawę, że może nic nie wiedzieć o następnym strzale, dopóki nie poczuje, jak pocisk żłobi sobie drogę w jego ciele. Uszy wypełniło mu pulsujące brzęczenie — dobrze znany symptom zbliżającej się utraty przytomności — i Gregg spojrzał poprzez groźną otwartą przestrzeń dzielącą go od domu niepewny, czy zdoła ją przebyć, nim oberwie po raz drugi. Szansa była niewielka, ale gdyby dotarł do domu, mógłby przynajmniej przyzwoicie opatrzyć sobie ranę.

Podniósł się i uświadomił sobie dziwny fakt, że chociaż brzęczenie w uszach przybrało na sile, umysł ma stosunkowo jasny. W momencie gdy dotarło do niego, że potężny dźwięk przypominający brzęczenie roju szerszeni istnieje obiektywnie, usłyszał ryk strachu wydobywający się z ludzkich gardzieli, a zaraz po nim kanonadę. Instynktownie uchylił się, ale w pobliżu nie było słychać świstu kuł. Zaryzykował wyjrzenie na opadającą zboczem drogę i to, co zobaczył, sprawiło, że zimny pot pokrył mu czoło. Szczupła, wąska w ramionach, czarno odziana postać z twarzą przysłoniętą czarnym kapturem… wstępowała pod górę. Otaczała ją dziwna chmura ciemności, jak gdyby była obdarzona zdolnością odbijania światła, stanowiąc jednocześnie źródło pulsującego brzęczenia, od którego drżała ziemia. Za tą budzącą zgrozą postacią leżały, najwyraźniej martwe, konie ludzi Portfielda. Gregg zobaczył też, że sam Portfield z jeszcze jednym mężczyzną, ukryci za skałami, grzeją do niej z bliska.

Ale jedynym efektem ich strzałów były małe purpurowe błyski na tle otaczającej zjawę umbry. Po dwunastu mniej więcej strzałach, które nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia, przybysz wykonał lewym ramieniem koszący ruch. Portfield i jego towarzysze padli jak kukły. Odległość była zbyt duża, żeby stwierdzić cokolwiek na pewno, ale Gregg odniósł koszmarne wrażenie, że ciało z ich twarzy odpadło jak strzępy szmat. Koń Gregga zarżał z przerażenia i rzucił się w prawo.

Kolejny z ludzi Portfielda, Max Tibbett, w porywie rozpaczliwej odwagi wychynął z ukrycia po drugiej stronie drogi i strzelił do tajemniczej postaci z tyłu. Na krawędzi ciemnego obłoku pojawiło się jeszcze kilka purpurowych błysków. Nie oglądając się nawet zjawa wykonała lewą ręką ten sam niedbały gest, unosząc przy tym skraj czarnej szaty jak skrzydło nietoperza, i Tibbett runął kurcząc się i rozpadając. Jeżeli ktokolwiek z jego towarzyszy pozostał jeszcze przy życiu, to w każdym razie nie wychodził z ukrycia.

Postać podeszła pod sam szczyt wzgórza powiewając szatą i posuwając się z nadludzką wprost szybkością na stopach, które wydawały się zniekształcone i nieproporcjonalnie małe. Nie spoglądając ani w lewo, ani w prawo, sunęła prosto do drzwi domostwa i Gregg wiedział, że jest to prześladowca, przed którym uciekała Morna. Przenikliwe brzęczenie osiągnęło oszałamiającą intensywność.

Poprzedni strach Gregga przed śmiercią był niczym w porównaniu z mrocznym przerażeniem, jakie obecnie narastało mu w duszy.

Przepełniał go odwieczny zwierzęcy lęk, który odebrał mu zdrowy rozsądek i całą odwagę, każąc zasłonić oczy i skulić się w ukryciu, dopóki cień złego nie przeszedł. Spojrzał na czarną połyskliwą broń w swoich rękach i potrząsnął głową, ponieważ głos, którego wolałby nie słyszeć, przypomniał mu o układzie przypieczętowanym złotem, o obietnicy uczynionej przez człowieka, za jakiego się. uważał. Nic nie mogę poradzić — pomyślał. — Nie jestem w stanie ci pomóc, Morno.

W tym samym momencie z przerażeniem stwierdził, że wychodzi z ukrycia za szopą. Ręce uspokoiły mu się i wycelowały broń bez świadomego udziału mózgu. Nacisnął spust. Ukazał się jaskrawy purpurowy błysk, który rozdarł aurę otaczającą zjawę jak.błyskawica. Postać zatoczyła się w bok z ochrypłym wrzaskiem, który zmroził Greggowi krew w żyłach, i zwróciła się ku niemu, z lewym ramieniem uniesionym jak skrzydło koszmarnego ptaka.

Gregg dostrzegł ten ruch w trójkącie własnych wyciągniętych ramion, poderwanych w górę przez kopnięcie rewolweru. Broń była wymierzona bezsensownie pionowo w niebo. Minęła wieczność, nim Gregg zdołał ponownie wziąć na cel przeciwnika obdarzonego 'demoniczną siłą i szybkością. Nacisnął spust. Znów błysnęło i postać padła na ziemię zawodząc przenikliwie i krzycząc. Gregg zbliżał się do niej na miękkich nogach, rażąc raz po raz ogniem swojej potężnej broni.

Niewiarygodna czarna zjawa przeżyła ten zmasowany ogień. Podniosła się z ziemi, w aureoli dziwnie zniekształconej, jak obraz widziany w.uszkodzonej soczewce, i zaczęły się wycofywać. Oszołomionemu Greggowi wydało się, że przybysz za każdym krokiem pokonuje niebywale dużą przestrzeń, jak gdyby stąpał po niewidzialnej płaszczyźnie, która sama oddalała się w ogromnym tempie. Pulsujące brzęczenie pola mocy przycichło do szeptu i zanikło. Gregg był sam w jasnym, czystym, łagodnie wznoszącym się świecie.

Padł na kolana, wdzięczny za ciepło słoneczne. Spojrzał na swoją pierś, zdumiony widokiem krwi, która przesiąkała mu przez ubranie: zaraz potem padł na twarz bez czucia.

Nie wolno mi powiedzieć ci czegokolwiek… mój biedny, dzielny Billy… choć tyle dla mnie wycierpiałeś. Słowa prawdopodobnie i tak nie będą miały dla ciebie żadnego znaczenia — o ile je w ogóle kiedykolwiek usłyszysz.

Użyłam podstępu, a ty się na nim nie poznałeś i dałeś się wciągnąć w wojnę… w wojnę, która się toczy od dwudziestu tysięcy lat i może trwać wiecznie…

Były długie okresy, kiedy Gregg leżał i patrzył w sękate, nierówne drewno sufitu usiłując ustalić, czy to jest rzeczywiście sufit, czy leży w jakiś sposób zawieszony wysoko nad podłogą. Jedyne, co wiedział na pewno, to tylko to, że pielęgnuje go młoda kobieta, która przychodzi i odchodzi bezszelestnie i mówi do niego głosem o rytmie tak regularnym i kojącym jak przybój oceanu.

Jesteśmy równi — moi ludzie i Inni — ale nasze siły są różne, jak różne są nasze natury. Oni niepodzielnie władają przestrzenią — naszą domeną jest czas…

W czasie są stojące fale… nie wszystkie teraźniejszości są jednakowe… „teraz", którego doświadczasz, jest znane jako Najwyższe Teraz, bo ma większy potencjał niż jakiekolwiek inne. Jesteś z nim związany, tak jak związani są z nim Inni… ale psychiczne zdolności mojego ludu pozwalają nam uwolnić się i przenieść na grzbiet innej fali w dalekiej przeszłości… w miejsce bezpieczne…

Od czasu do czasu docierało do Gregga, że zmieniają mu opatrunki na piersi i że ktoś zwilża mu zimną wodą wargi i czoło. Piękna, młoda twarz z szarymi czujnymi i pełnymi troski oczyma unosiła się nad jego twarzą, a on usiłował sobie przypomnieć imię, które mu się z tą istotą kojarzyło. Marta? Mary?

Dla kobiety z mojego ludu najbardziej niebezpiecznym okresem w życiu jest ostatni tydzień ciąży… zwłaszcza jeśli potomek jest płci męskiej i ma być obdarzony pewnymi szczególnymi cechami umysłu… W tej sytuacji dziecko może być wciągnięte do twojego „teraz", rodzimego czasu całej ludzkości, i matka razem z nim… Zwykle opanowuje ona sytuację wkrótce po rozwiązaniu i wraca z dzieckiem do czasu schronienia… ale zdarzają się rzadkie przypadki, że męski potomek opiera się wszelkim próbom wywarcia wpływu na jego psychikę i przeżywa swoje życie w Najwyższym Teraz…

Szczęśliwie dla mnie mój syn jest prawie gotów do podróży… bo książę zmądrzał i wkrótce powróci…

Rozkosz wywołana smakiem zupy przekonała Gregga po raz pierwszy, że nadrabia straty wynikłe z upływu krwi, że siły mu powracają, że nie umrze. Podczas gdy wlewano mu do ust odżywczy płyn, napawał się świeżością i urodą swojej córki-żony i był jej wdzięczny za dobroć i wdzięk. Wszystkie myśli o straszliwym ciemnym tropicielu, który jej zagrażał, wtłoczył w najciemniejsze zakamarki swej pamięci.

Przepraszam cię… mój biedny, dzielny Billy… mój syn i ja musimy już wyruszać w podróż. Im dłużej tu będziemy przebywali, tym mocniej zostanie on związany z Najwyższym Te-* raz… a moi ludzie będą niespokojni, dopóki się nie przekonają, że jesteśmy bezpieczni…

Ja byłam szkolona do życia w twoim „teraz", choć w mniej niebezpiecznych jego rejonach… i dlatego mogę rozmawiać z tobą po angielsku… ale mój statek wylądował w niewłaściwej części świata, tysiące lat temu, i będą się bali, że zginęłam…

Moment jasności, Gregg obrócił głowę i przez szparę w drzwiach sypialni zajrzał do głównego pokoju. Morna stała koło stołu z wibrującą złotą aureolą włosów wokół głowy. Pochylona, dotykała czołem czoła dziecka.

Nagle zasnuli się mgłą, stali się przezroczyści, aż wreszcie zniknęli.

Gregg dźwignął się do pozycji siedzącej, potrząsając głową i wyciągając w tamtą stronę wolną rękę. Pierś przeszył mu ból otwartej na nowo rany, padł więc zamroczony na poduszki z trudem łapiąc oddech. Po upływie nieokreślonego czasu znów poczuł na czole wilgotne płótno i niepokój wywołany stratą ustąpił.

Uśmiechnął się i powiedział.

— Buleni się, że odeszłaś.

— Jakbym mogła cię tak zostawić? — odparła Ruth Jefferson. — Co tu sit; wyprawiało, na miły Bóg? Zastaję cię w łóżku z raną od kuli w piersiach, a otoczenie domu wygląda jak pobojowisko. Sam i paru jego przyjaciół uprzatdją tu, co zostawiły mysz.oiuwy, i powiadają, że od czasów wojny nie widzieli podobnej jatki.

Gi ‹ gg otworzył oczy i odpowiedział jej w sposób, którego mogła się spodziewać:

— Ominęła cię piękna walka, Ruth.

— Piękna walka! — Ruth aż zatkało ze złości. — Jesteś gorszym durniem, niż myślałam, Billy Gregg. Co tu się stało? Czy to ludzie Portfielda pobili się między sobą?

— Coś w tym rodzaju.

— Masz szczęście — burknęła. — A gdzie była Morna z dzieckiem, kiedy się to wszystko działo? Gdzie jest teraz?

Gregg zaczął szperać w pamięci usiłując oddzielić sen od rzeczywistości.

— Nie wiem, Ruth. Oni… odeszli.

— Jak tu?

— Odeszli z przyjaciółmi.

Ruth popatrzyła na niego podejrzliwie i westchnęła głęboko.

— W dalszym ciągu mi się wydaje, że szykowałeś jr-.hiś numer, ale prawdopodobnie nigdy się nie dowiem, jaki.

Gregg, pielęgnowany przez Ruth, pozostał jeszcze trzy dni w łóżku i wydawało mu się rzeczą zupełnie naturalną, że powinni powrócić do planów małżeńskich. W tym czasie nie zamykały się drzwi od gości, radych, że Gregg żyje, a Josh Portfield zginął. Wszyscy byli ciekawi szczegółów strzelaniny, która wkrótce przeszła do legendy, ale Gregg nie powiedział nic, co by przeczyło wersji, że po prostu Portfield i jego ludzie pozabijali się nawzajem w nagłej kłótni.

Kiedy tylko został sam, przeszukał dokładnie dom i znalazł wciśnięte za baryłkę samogonu i owinięte schludnie w płócienną szmatkę sześć wąskich sztabek złota. Zgodnie jednak z jego przewidywaniami wielki rewolwer — czarna maszyna śmierci — zniknął. Morna widocznie zdecydowała, że nie powinien go mieć, i Gregg po chwili uznał, że właściwie ją rozumie. Plątały mu się po głowie jakieś słowa z okresu gorączkowych majaków, które, jak się wydawało, mogły wyjaśnić wszystko, co się zdarzyło. Wystarczyło je sobie tylko dokładnie przypomnieć, żeby ułożyły się w klarowny obraz. Początkowo sprawa wydawała mu się dosyć prosta — potrzebna mu jest tylko chwila wytchnienia, żeby mógł pomyśleć.

Nastała i dla Gregga chwila wytchnienia, ale wiele czasu minęło, zanim pogodził się z myślą, że marzenia — jak letni upał — mogą kiedyś jedynie zelżeć.

Загрузка...