Bob Shaw Porywacze ciał

— Myślę, że mógłbym się panu przydać — powiedział blady nieznajomy. — Zamierzam popełnić samobójstwo.

Lorimer spojrzał zdziwiony znad drinka. Nawet w mrocznym barze widać było, że osobnik o monotonnym głosie, który podszedł do jego stolika, jest chory, obdarty i zmęczony. Wątłe ramiona miał przygarbione pod płaszczem, co sprawiało, że wydawał się drobny jak kobieta, a jego zadumane oczy w bladej trójkątnej twarzy płonęły rozpaczą. Co za wrak ludzki! — pomyślał z pogardą Lorimer. — Co za żałosna kreatura!

— Powiedziałem, że zamierzam popełnić samobójstwo — powtórzył nieznajomy, głośniej tym razem, w dalszym ciągu jednak bezbarwnym, pozbawionym życia tonem.

— Ale po co pan krzyczy o tym na cały lokal — Lorimer rozejrzał się dokoła po przypominającym spelunkę barze i z ulgą stwierdził, że nie ma w pobliżu nikogo. — Niech pan siada.

— Dobrze. — Mężczyzna osunął się na krzesło i siedział ze zwieszoną głową.

Patrząc na niego Lorimer odczuwał tajemne pulsujące podniecenie.

— Napije się pan?

— Jeśli pan mi postawi, to się napiję, jeśli nie, to nie. To naprawdę nie ma znaczenia.

— Zamówię panu piwo. — Lorimer nacisnął właściwy guzik na tablicy zamówień i w kilka sekund później z automatycznego kelnera wmontowanego w stół wyskoczył kufel ciemnego piwa. Nieznajomy wydawał się go nie dostrzegać i Lorimer popchnął w jego stronę chłodne kamionkowe naczynie. Mężczyzna wypił piwo, jak gdyby nie znajdował w tym żadnej przyjemności, automatycznie, tak samo jak działała obsługująca go maszyna.

— Jak pan się nazywa? — zapytał Lorimer.

— A czy to ważne?

— Dla mnie osobiście ni cholery, ale wygodniej, jak każdy ma jakąś etykietkę. Poza tym będę musiał o panu wszystko wiedzieć.

— Raymond Settie.

— Kto cię przysłał, Raymond?

— Nie znam jego nazwiska. Kelner od Fidelia, ten z włosami kolorze drzewa różanego.

— Drzewa różanego?

— Brązowe, z czarnymi pasemkami.

— Aha. — Lorimer poznał po charakterystyce jednego ze swoich najbardziej zaufanych ludzi i jego podniecenie wzrosło. Patrząc na Settle'a zastanawiał się, jak człowiek może się doprowadzić do ta-kiego stanu. Coś w jego sposobie mówienia wskazywało na to, że jest inteligentny i wykształcony, ale — Lorimer odczuł satysfakcję na tę myśl — intelektualiści zwykle się załamują, kiedy życie okaże się naprawdę twarde. Mimo że, jak to się mówi, zjedli wszystkie rozumy, nie mogą pojąć, że w zdrowym ciele zdrowy duch.

— Powiedz no mi, Raymond — rzekł — coś o swojej rodzinie.

— Rodzinie? — Settie zapatrzył się w kufel. — Mam na świecie tylko jedną bliską osobę. Maleńką córeczkę.

— I to ona ma dostać po tobie pieniądze?

— Tak. Moja żona umarła w zeszłym roku, a mała jest w przy-tułku Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. — Wargi Settle'a roz-ciągnęły się w czymś, co miało być uśmiechem. — Musieli uznać, że nie nadaję się do tego, żeby wychowywać dziecko. Biuro Prymasa machnęłoby najprawdopodobniej ręką na różne mankamenty mojego charakteru, gdybym miał pieniądze, ale ja nie mam nawet warunków, żeby zarabiać. W każdym razie nie w sposób ogólnie przyjęty.

— Czy chciałbyś, żebym otworzył dla dziecka konto bankowe?

— To najlepsze, co dałoby się dla niej zrobić. Lorimer poczuł jakiś dziwny dreszcz niepokoju, który usiłował zignorować.

— Mamy szczęście, żeśmy się urodzili na Oregonii, co?

— Nie wiem zbyt wiele na temat szczęścia.

— To znaczy mam na myśli, że życie jest o wiele łatwiejsze na takich planetach jak Avalon, Morgania czy nawet Ziemia.

— I śmierć' też jest o wiele łatwiejsza.

— No cóż… — Lorimer postanowił sprowadzić rozmowę do interesów. — Potrzebuję więcej szczegółów. Płacę dwadzieścia tysięcy monitów, ale muszę mieć pewność, że nie będzie żadnych niespodzianek.

— Niepotrzebnie się pan tłumaczy, panie Lorimer. Powiem panu wszystko, co tylko pan chce wiedzieć. — Settie mówił ze spokojną obojętnością człowieka, którego życie już się właściwie skończyło.

Lorimer zamówił jeszcze jednego drinka dla siebie, postanawiając zdecydowanie nie dopuścić do tego, żeby rozpacz mężczyzny mu się udzieliła. Sprawą ważną i pozytywną w tym wszystkim, na której należało się skupić, był fakt, że Settie przez swoją śmierć miał zapoczątkować nowe wspaniałe życie dla dwóch innych istot ludzkich.

Nazajutrz rano podwójne słońca znajdowały się tuż obok siebie nad wschodnim horyzontem, zlewając się w jedną podłużną świetlistą plamę, której obraz pozostawał na siatkówce oka. Lorimer wyleciał z miasta i poszybował poprzez wspaniale lasy, w tonacji złota przechodzącego w brąz. Na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok na krętą linię brzegową obsypaną drobnymi wysepkami, sprowadził swego slummera z drogi i pozwolił mu opaść w ogrodzie Willenów. Wysiadł z pojazdu, podziwiając przez chwilę przepych otoczenia, a następnie udał się do patio na tyłach domu.

Fay Willen siedziała na ławce tyłem do niego, zajęta rozpinaniem płótna na drewnianej ramie. Miała na sobie prostą białą sukienkę, która podkreślała lśniącą czerń jej włosów. Lorimer znów przystanął napawając się widokiem tego, co należało do niego w sposób naturalny, a' co wkrótce miało stać się jego własnością na mocy prawa. Zaszurał nogami i Fay odwróciła się przestraszona.

— Mike! — powiedziała wstając — co ty tu robisz tak wcześnie?

— Musiałem cię zobaczyć. Zmarszczyła lekko czoło.

— Czy nie uważasz, że to ryzykowne? Nie zadzwoniłeś nawet, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Gerard nie wrócił.

— To nie ma znaczenia.

— Ale przecież on się stanie podejrzliwy, jeżeli…

— Fay, powiedziałem ci przecież, że to nie ma znaczenia. — Lorimer nie był w stanie ukryć nuty tryumfu w głosie. — Znalazłem coś.

— Co takiego? — Fay w dalszym ciągu była niezadowolona, nie chciała się odprężyć ani stać się dla niego milsza.

— Coś, czego powiedziałaś, że nie znajdę i za sto lat, człowieka, który chce popełnić samobójstwo.

— Och! — Mały młotek, który trzymała w ręce, stuknął o podłogę patio z dziwnym dźwięcznym półgłosem. — Mike, ja nigdy nie myślałam…

— Wszystko jest w najlepszym porządku, kochanie. — Lorimer ujął Fay w ramiona i ze zdziwieniem stwierdził, że drży. Przytulił ją mocno pamiętając, że we wszelkich nieporozumieniach brał górę, gdy uświadamiał jej drzemiącą w swoim ciele siłę fizyczną.

— Nawet nie musisz tu być, kiedy to się będzie działo — wyszeptał. — Już ja się wszystkim zajmę.

— Ale mnie nigdy nie przyszło do głowy, że mogłabym być zamieszana w sprawę morderstwa.

Lorimer poczuł lekkie zniecierpliwienie, ale był na tyle ostrożny, że go nie okazał.

— Kochanie, posłuchaj, przecież jużeśmy to wszystko omówili. Przecież my nie zamordujemy Gerarda, my go tylko po prostu wy-dziedziczymy.

— Nie, mnie się to nie podoba, — Fay spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem.

— Po prostu wydziedziczymy, nic więcej — przymilnie powtórzył Lorimer. — To nie twoja wina, że Kościół i prawo zlały się w jedno na tej planecie. Na każdym innym świecie na podstawie tego, co robi — czy też czego nie robi — Gerard, dostałabyś rozwód, ale tutejszy system zmusza do podjęcia innych kroków. Nie istnieje nawet możliwość emigracji. To wina systemu, nie twoja.

Fay uwolniła się z jego uścisku i usiadła. Jej pociągła twarz straciła rumieńce.

— Wiem, że Gerard jest stary. Wiem, że jest chłodny… ale niezależnie od tego, co mówisz, trzeba by go było zabić.

— Nawet go nie zaboli, na miłość boską, zaopatrzę się w tym celu w pistolet gazowy. — Spotkanie z Fay nie przebiegało tak, jak to sobie Lorimer zaplanował, i czuł, że traci cierpliwość. — Chodzi ci o to, jak długo on będzie w stanie śmierci klinicznej? Zaledwie parę dni, tak wszystko jest pomyślane.

— To nie jest w porządku, Mike.

— Gerard po prostu zamknie oczy i obudzi się w innym ciele. — Lorimer zastanawiał się, co by tu przytoczyć na poparcie swoich racji. — No i młodszym. Ten facet, którego wynalazłem, nie robi wrażenia starego. Wyświadczymy nawet Gerardowi przysługę.

Fay zawahała się, a następnie wolno, z oczyma nieruchomymi, jakby powtarzała ruchy potężnego wahadła, potrząsnęła głową.

— Zmieniłam zdanie. Jeżeli zgodziłam się poprzednio, to tylko dlatego, że myślałam, że nigdy do tego nie dojdzie.

— Stawiasz mnie w trudnej sytuacji — powiedział Lorimer. — Nie wierzę, że się naprawdę rozmyśliłaś. Ale jeśli tak jest rzeczywiście, to zastanawiam się, czy nie zmusić cię do tego szantażem, dla twojego własnego dobra.

Parsknęła śmiechem.

— Jak możesz mnie szantażować?

— Mogę, wierz mi Fay. Prymas nie akceptuje cudzołóstwa u nikogo, ale jeśli już, to ja jestem w lepszej sytuacji: mam wbudowaną w psychikę skłonność do grzechu, poza tym nie jestem żonaty. Prawdopodobnie dostałbym miesiąc z zawieszeniem. A ty jesteś kobietą, która zdradziła wiernego męża…

— Bo Gerard musi być wierny! Nie ma po prostu innej możliwości.

— Dla Prymasa to nie ma znaczenia. Nie, kochanie, żadne pieniądze ani nawet najlepsi adwokaci świata nie wybronią cię przed rokiem ciupy. Co najmniej rokiem. — Lorimer z ulgą stwierdził, że Fay jest odpowiednio przerażona. Górowała nad nim bogactwem i urodą, ale kiedy dochodziło między nimi do jakichś starć typu emocjonalnego czy intelektualnego, za każdym razem pewna bierność jej usposobienia gwarantowała mu zwycięstwo. Przerwał na chwilę, czekając, aż groźba więzienia wywrze maksymalny efekt, a następnie usiadł okrakiem obok na ławce.

— Wiesz co, to jest najgłupsza rozmowa, jaką można sobie wyobrazić — powiedział uspokajająco. — Dlaczego rozmawiamy o szantażu i więzieniu, skoro moglibyśmy mówić o naszej wspólnej przyszłości? Chyba w tej sprawie nie zmieniłaś zdania, prawda?

Fay popatrzyła na niego ze smutną zadumą.

— Nie, Mike, w zasadzie nie.

— To cudownie, bo ten typ, którego wczoraj znalazłem, jest za dobry na to, żeby go zmarnować. — Lorimer ścisnął Fay za rękę. — Wygląda, że to jakiś artysta, któremu się nie powiodło. Myślałem, że dziś można sprzedać każde dzieło sztuki, ale gdyby istniały na Oregonie jakieś mansardy, to ten facet głodowałby na jednej z nich. Aha, przy okazji: czy mogłabyś dać mi teraz tę forsę?

— To było dwadzieścia tysięcy, tak?

— Tak.

— Tam w sejfie na dole jest chyba więcej. Zaraz ci przyniosę. — Fay odwróciła się, żeby odejść, ale zatrzymała się po chwili. — A jak ten człowiek się nazywa?

— Raymond Settie. Słyszałaś o nim? Potrząsnęła głową.

— I co on takiego maluje?

— Nie wiem. — Lorimera z lekka zaskoczyło jej pytanie. — A co to ma właściwie za znaczenie? Jedyna rzecz, która się w tym wszystkim liczy, to to, że facet chce się zabić.

W powrotnej drodze wyzłoconym zboczem w dół, do miasta, Lorimer jeszcze raz przeanalizował swój plan. Był on w założeniu prosty. Gerard Willen był zaradnym, nieźle prosperującym biznesmenem, więc nie było podstaw sądzić, że ożenił się z Fay dla pieniędzy. Zobaczył ją raz, zakochał się i zaczął adorować z desperacką żarliwością, czemu Fay — zawsze podatna na wpływy każdego, kto miał dostatecznie silną motywację — z łatwością się poddawała. Kłopoty z ich małżeństwem polegały na tym, że Gerard jak gdyby w procesie starania się o nią wyczerpał całe rezerwy żywotności i niemal natychmiast po ślubie stał się dla niej bardziej ojcem niż namiętnym kochankiem. Nie wymagał od Fay niczego poza tym, żeby w czasie uroczystości kościelnych czy na oficjalnych przyjęciach występowała u jego boku.

Przez rok z górą w Fay wzbierały naturalne instynkty i Lorimer — trener szermierki w ekskluzywnym ośrodku sportowym — uważał się za szczęściarza, któremu dane było pojawić się na scenie w najbardziej odpowiednim czasie, żeby odegrać rolę mechanizmu wyzwalającego.

Na początku, mniej więcej przez miesiąc, zadowalał się posiadaniem jej ciała; potem nabrał przekonania, że należy mu się i wszystko inne. Zapragnął pieniędzy, wspaniałych domów, pozycji, ale nade wszystko marzyła mu się ucieczka od dręczącej codzienności — obowiązku wyrabiania gracji ruchów w tłustych matronach, które posługiwały się floretem jak packą na muchy. W tym wszystkim stał mu na przeszkodzie Gerard Willen.

Na Ziemi czy na jakiejkolwiek innej spośród pięćdziesięciu planet byłaby zawsze alternatywa: rozwód albo po prostu morderstwo. Na Oregonii nie istniała żadna z tych możliwości. Panowanie Kościoła Macierzystego wykluczało rozwód, poza sytuacjami zupełnie wyjątkowymi, do których w żadnym razie nie zaliczano spraw tak błahych jak niedobór seksualny. Co zaś do morderstwa, to kara refundacji osobowości, jaką przewidywało w takich wypadkach prawo Oregonii, czyniła je zbyt ryzykownym.

Było już ciemno, kiedy Lorimer zaparkował swojego skimmera w umówionym 'miejscu na przedmieściu od strony północnej. Przez jeden nieprzyjemny moment pomyślał, że jednak Settie nawalił, ale zaraz dostrzegł szczupłą postać na tle ciemnej kępy drzew. Settie zbliżał się wolno, zataczając się z lekka z trudem wsiadł do pojazdu.

— Piłeś? — zapytał Lorimer wpatrując się w ledwie widoczną trójkątną twarz.

— Czy piłem? — Settie potrząsnął głową. — Nie, przyjacielu, jestem głodny. Po prostu głodny.

— Może najpierw przyniosę ci coś do jedzenia.

— To bardzo miło z twojej strony, ale…

— Wcale nie jestem miły — przerwał mu Lorimer, nie potrafiąc ukryć niesmaku. — Zaprzepaściłbyś całą sprawę, gdybyś nam teraz umarł. To znaczy gdyby umarło twoje ciało.

— Nie umrze — uspokoił go Settie. — Trzyma się życia z uporem, który jest dla mnie nieco kłopotliwy, i na tym właśnie polega cały problem.

— Mniejsza z tym — Lorimer poderwał skimmera z ziemi i poszybował prosto przed siebie. — Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby nas zobaczono razem, więc schyl głowę. Zabieram cię do Willenów.

— Czy zrobimy to dziś wieczór? — W głosie Settle'a odezwała się rzadka nuta ożywienia.

— Nie. Gerard Willen jeszcze nie wrócił, ale musisz zorientować się wcześniej w rozkładzie domu, żebyśmy byli pewni, że wszystko pójdzie gładko.

— Aha. — Settie robił wrażenie rozczarowanego. Otulił się szczelniej płaszczem, skulił w kącie i nie odezwał słowem do końca podróży. Lorimerowi nie przeszkadzało jego milczenie. Rozmowa z tym człowiekiem mroziła go chłodem i — z niezrozumiałych powodów — budziła uczucie zagrożenia. Leciał wysoko wybierając drogi, co do których wiedział, że będą bezludne, i zaparkował pod wielkim domem. Kiedy wysiadał ze skimmera, owiało go nocne rześkie powietrze, światło gwiazd kładło się na trawnikach i żywopłotach jak przedwczesny o tej porze roku szron. Podeszli do patio z tyłu domu, gdzie żółty blask bijący od okien dostatecznie oświetlał im drogę. Lorimer wyjął z kieszeni pistolet gazowy i wręczył go Settle'owi, który niechętnie ujął broń chudą ręką.

— Zdaje się, mówiłeś, że mamy nie robić tego dzisiaj — wyszeptał.

— Masz się oswoić z bronią, nie możemy sobie pozwolić na to, żebyś chybił. — Lorimer ponaglił swego towarzysza. — Plan jest taki: wśliźniesz się do domu pod pozorem, że chcesz coś ukraść, a fakt, że jesteś całkowicie spłukany, nada całej sprawie większe prawdopodobieństwo. Wejdziesz przez te drzwi tarasowe, które nigdy nie są zamknięte, i zaczniesz się rozglądać za kosztownościami. — Lorimer przekręcił gałkę i pchnął oszklone drzwi. Ogarnęła ich fala ciepła, kiedy znaleźli się w drugim, nie oświetlonym pomieszczeniu. — Musisz wiedzieć jeszcze jedno: do tego pokoju przylega gabinet Gerarda Willena, który zamiast być ze swoją żoną w łóżku, pracuje tam do późnej nocy. Przez chwilę się tu pokręcisz, a potem coś zrzucisz. To wystarczy. — Lorimer wskazał wysoki wazon stojący na półce. — Willen słyszy hałas i wchodzi, tamtymi drzwiami. Ty wpadasz w panikę i wygarniasz do niego kilkakrotnie ze swojej spluwy. Możesz to zrobić tyle razy, ile uważasz za stosowne, bylebyś miał pewność, że nie żyje.

— Ja jeszcze nikogo nie zabiłem — powiedział Settie niepewnie.

Lorimer westchnął.

— Przecież ty nie zabijasz jego, ty zabijasz siebie. Będziesz pamiętał?

— Chyba tak.

— Nie zapomnij. Kiedy Willen upadnie, ty stój nad nim, osłupiały, dopóki nie pojawi się w drzwiach Fay. Pozwól jej dobrze się sobie przyjrzeć, a potem upuść broń na ziemię i rzuć się do ucieczki tą samą drogą, którą przyszliśmy. Policja cię złapie przed upływem godziny. Fay cię rozpozna. Ty się przyznasz. To wszystko!

— Nie przypuszczałem, że to będzie takie skomplikowane.

— Kiedy to bardzo proste, mówię ci. — Beznadziejna monoton-ność głosu Settle'a tak zezłościła Lorimera, że miał ochotę go uderzyć. — Nic łatwiejszego.

— Nie wiem…

Lorimer złapał Settle'a za ramię i zdziwił się, tak bardzo wydało mu się wątłe pod płaszczem.

— Posłuchaj, Raymond, chcesz przecież, żeby twoja mała dostała te pieniądze, prawda? No więc nie ma na to innego sposobu.

— A co się ze mną stanie… potem? Czy to będzie bolało?

— Specjaliści twierdzą, że to 'jest zupełnie bezbolesne. — Lorimer z odcieniem ciepłej otuchy w głosie przypieczętował swoje zwycięstwo. — Odbędzie się bardzo krótki proces, być może nawet tego samego dnia, i zostaniesz uznany winnym. A potem tylko podłączą was do wymiennika mózgowego — pstryk — i po wszystkim.

— I ze mną będzie koniec na zawsze, tak?

— Tak, Raymond. Proces transferu trwa około jednej milionowej sekundy, więc nie zdążysz poczuć bólu. Trudno sobie wyobrazić lepszą metodę odejścia. — Lorimer mówił w sposób przekonywający, ale w głębi serca żywił wątpliwości. Wysoko rozwinięta neuro-elektronika umożliwiała karanie zbrodni — przy równoczesnym rekompensowaniu ofierze doznanej krzywdy — przez przenoszenie umysłu zmarłego w ciało mordercy. System wydawał się uczciwy i logiczny, ale jeżeli był on zarazem tak humanitarny, jak głosili jego rzecznicy, to dlaczego nie stosowano go powszechnie? Dlaczego na wielu światach cywilizowanych kompensacja osobowości była niedozwolona?

Lorimer postanowił nie zawracać sobie głowy jałowymi spekulacjami. Dla niego ważne było tylko to, że zmiana tożsamości stanowiła jedną z nielicznych podstaw, na jakich Kościół Macierzysty Oregonii udzielał rozwodów. Gerard Willen będzie żył dalej w ciele Settle'a, ale ponieważ nie jest to ciało, które wypowiadało słowa świętej przysięgi i dzieliło łoże małżeńskie z Fay, tym samym automatycznie uznawano związek za nieważny. Lorimerowi wydawało się to dość zabawne, że Kościół, który widział w małżeństwie dozgonną unię dusz, tak skwapliwie udzielał rozwodów przy pierwszych objawach rozdźwięku fizycznego. Jeśli to odpowiada Jego Świątobliwości, pomyślał, to tym bardziej odpowiada mnie. Jeszcze dwa razy przećwiczył wszystko z Settle'em, instruując go starannie co do jego roli i robiąc uniki, kiedy broń w niewprawnej ręce tamtego zbaczała w jego kierunku.

— Uważaj, gdzie celujesz — warknął. — Nie zapominaj, że to urządzenie jest śmiercionośne.

— Ale przecież dla ciebie to by nie oznaczało śmierci, tylko transfer — powiedział Settie. — Przenieśliby twój umysł w moje ciało.

— To już raczej wolałbym nie żyć. — Lorimer wpatrywał się w Settle'a poprzez mrok zastanawiając się, czy w jego ostatniej uwadze była nuta rozbawienia, czy też złośliwości. — Lepiej oddaj mi tę broń, zanim spowodujesz wypadek.

Settie posłusznie wręczył mu pistolet i Lorimer właśnie chował go do kieszeni, kiedy drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie. Obrócił się instynktownie z bronią wycelowaną w postać, która ukazała się w jasnym prostokącie. Intruzem była Fay. Czoło pokrył mu perlisty pot, kiedy uświadomił sobie, że mało brakowało, by w zdenerwowaniu pociągnął za spust.

— Mike? To ty? — Fay zapaliła światło i stała mrugając w nagłym blasku.

— Ty idiotko! — warknął Lorimer. — Przecież ci mówiłem, żebyś nie ruszała się z pokoju, jak usłyszysz, że tu ktoś jest.

— Chciałam się z tobą zobaczyć.

— Mało brakowało, a zostałabyś zdmuchnięta! O mało… — Głos zawiódł Lorimera na myśl o tym, co mogło się stać.

— Przecież ja też jestem w to zamieszana — powiedziała beztrosko. — A poza tym chciałam poznać pana Settle'a. Lorimer potrząsnął głową.

— Lepiej, żebyś nie poznawała. Im mniej zbędnych kontaktów, tym większa szansa, że zmowa nie zostanie wykryta.

— W domu nie ma nikogo poza nami trojgiem. — Fay popatrzyła mimo Lorimera na Settle'a. — Dzień dobry panu.

— Pani Willen. — Settie złożył przed nią absurdalnie uroczysty ukłon, z oczyma cały czas utkwionymi w jej twarzy.

Lorimer zdał sobie sprawę, że Fay ma na sobie dość zwiewną czarną nocną szatkę, i poczuł dziwny niepokój.

— Wracaj na górę — powiedział. — Raymond i ja mieliśmy właśnie wychodzić. Prawda, że tak było, Raymond?

— Tak jest. — Settie uśmiechnął się, ale jego twarz była bledsza i bardziej zrozpaczona niż zwykle. Zatoczył się z lekka i uchwycił oparcia krzesła, żeby nie stracić równowagi.

Fay ruszyła w jego stronę.

— Czy pan jest chory?

— Nie ma się czym przejmować — odparł. — Po prostu przez parę dni zapominałem o jedzeniu. To z mojej strony lekkomyślność, ja wiem…

— Musi pan coś zjeść przed wyjściem.

— Chciałem mu coś postawić, ale odmówił — wtrącił Lorimer. — On nie lubi jeść. Fay spojrzała na niego z niechęcią.

— Zaprowadź pana Settle'a do kuchni. Napije się mleka i zje parę kanapek z gorącym stekiem. — Wyprzedziła ich, włączyła piekarnik dźwiękowy i w minutę podała Settle'owi litr zimnego mleka i półmisek pachnących grzanek. Settie skinął głową na znak wdzięczności, rozpiął płaszcz i zaczął jeść. Patrząc, jak pożera to wszystko na oczach zachwyconej Fay, Lorimer miał uczucie, że w jakiś niejasny sposób został oszukany. Żywił wewnętrzne przekonanie, że gdyby nie obecność Fay, Settie w dalszym ciągu odmawiałby jedzenia, a to by wskazywało, że teraz zabiega o jej współczucie.

Kiedy uświadomił sobie, że zaczyna traktować Settle'a jak rywala, zachichotał z cicha. Jedno wiedział o Fay z całą pewnością: ze po Gerardzie Willenie nie ma w jej życiu miejsca na następnego zmęczonego, wymizerowanego chudzielca. Podszedł do niej, objął ją ramieniem i przygarnął napawając poczuciem bezpieczeństwa, jakie emanowało z jego fizycznej tężyzny. Spoglądał przy tym na Settle'a z lekkim rozbawieniem posiadacza. — Patrz, jak on je — szepnął. — Mówiłem ci, że to głodujący artysta.

Fay skinęła głową.

— Zastanawiam się, dlaczego on chce umrzeć.

— Niektórzy ludzie doprowadzają się do takiego stanu. — Lorimer postanowił nie wspominać o córeczce Settle'a w obawie, że Fay się wzruszy. — Ja tam uważam, że to jest dla niego najlepsze wyjście.

W chwilę później Settie podniósł wzrok znad pustego półmiska.

— Chciałbym pani podziękować za.,. — Słowa zamarły mu na ustach i siedział wpatrzony w coś po przeciwnej stronie pokoju. Lorimer poszedł za jego wzrokiem, ale nie zobaczył nic, poza jednym z bezsensownych malowideł Fay, nie skończonym jeszcze i rozpiętym na sztalugach, które widocznie przywlokła z patio i zapomniała schować.

Settie spojrzał na nią i spytał:

— Czy to pani praca?

— Tak, ale nie sądzę, żeby mogła pana zainteresować.

— To wygląda dla mnie tak, jakby pani malowała samo światło. Wyzwolone. Nie ograniczone żadnymi bryłami.

Lorimer zaczął się śmiać, ale po chwili zauważył, że Fay wykonała mimowolny ruch.

— Tak — powiedziała szybko. — Ale jak pan to poznał? Czy pan też czegoś takiego próbował? Settie uśmiechnął się smutno, beznadziejnie.

— Nie miałbym odwagi.

— Ale przecież…

— No, dosyć tego — przerwał im zniecierpliwiony Lorimer. — Raymond i tak już tu za długo przebywa; jak go ktoś zobaczy, cały plan weźmie w łeb.

— Ale kto go może zobaczyć9 — spytała Fay.

— Może wpaść jakiś nie zapowiedziany gość.

— O tej porze, w nocy?

— Albo ktoś może chcieć z tobą porozmawiać przez wideofon.

— To niemożliwe, Mike. Nie rozumiem, dlaczego ktoś… — Fay mówiła ze stanowczością, która była dla Lorimera lekko deprymująca, ale zawiesiła głos niepewnie, kiedy w kuchni rozległ się delikatny dźwięk gongu. Był to sygnał stojącego w rogu wideofonu.

— Pójdę lepiej zobaczyć, kto to — powiedziała ściszonym głosem, podchodząc do ekranu.

— Poczekaj, aż my stąd wyjdziemy — rzekł Lorimer gwałtownie; czuł, jak jego nerwy wibrują w takt natarczywego sygnału.

— W porządku, odbieram tylko na fonii. — Fay dotknęła guzika na przystawce aparatu i na ekranie pojawiła się podobizna Gerarda Willena. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, wątłej budowy, z pociągłą, poważną twarzą, o zesznurowanych ustach, ubrany w ponure oficjalne ubranie.

— Jak się masz, Gerard — powitała go Fay. — Nie spodziewałam się, że zadzwonisz.

— Fay? — Oczy Willena zwęziły się, kiedy wpatrywał się w swój ekran. — Dlaczego ja cię nie widzę, Fay?

— Kładłam się właśnie i jestem rozebrana. Skinął głową ze zrozumieniem.

— Masz rację, że jesteś ostrożna, słyszałem o jakichś zakazanych typach, którzy przechwytują prywatne rozmowy dla swoich niecnych praktyk podglądackich.

Fay westchnęła głośno.

— Diabeł bez przerwy wymyśla nowe figle. Dlaczego dzwonisz, Gerard?

— Mam dobre wiadomości. Zakończyłem sprawy w Hoły Cross City i wylatuję jutro rano. Czyli że w domu będę przed południem.

— To wspaniale — Fay posłała Lorimerowi znaczące spojrzenie. — Już tak długo cię nie ma.

— I ja się cieszę na powrót — powiedział Willen swoim bezosobowym, pedantycznym głosem. — Mam do napisania trudne sprawozdanie i będzie mi się łatwiej skoncentrować w ciszy mego gabinetu.

Tak ci się wydaje — zaśpiewał sobie w myśli Lorimer czując przypływ radosnej pewności siebie. Wysłuchał pilnie całej rozmowy do końca, pogardzając Willenem, a jednocześnie czując dla niego wdzięczność za to, że nawet w najmniejszy sposób nie okazał ciepła, że nie powiedział ani jednego słowa, które by upoważniło Fay do nadziei, że ich związek da się jakoś naprawić. Settie siedząc wyprostowany przy stole też obserwował Fay i podobiznę jej męża z ożywieniem, które kontrastowało z jego poprzednią apatią. Zapadnięte oczy artysty płonęły gorączkowym blaskiem i znów Lorimer pomyślał, że wolałby, aby Fay miała na sobie coś mniej przezroczystego. Jak tylko rozmowa się skończyła i ekran zgasł, podszedł do Fay i ujął jej dłonie w swoje ręce.

— Bardzo dobrze, kochanie — powiedział. — Wszystko się dla nas idealnie układa.

— Obawiam się, że niezupełnie — nieoczekiwanie wtrącił Settie. Lorimer odwrócił się do niego.

— Co masz na myśli?

Twarz Settle'a była wymizerowana, głos zabrzmiał dziwnie zdecydowanie.

— Przez cały czas, kiedy obserwowałem pana Willena na ekranie, zastanawiałem się nad tą sprawą i doszedłem do wniosku, że nie będę w stanie tego zrobić. Mimo wszystko, co mówiłeś o przeniesieniu jedynie osobowości, nigdy nie byłbym w stanie zabić drugiego człowieka. I nie wyobrażam sobie, żebyś mnie zdołał do tego skłonić.

Czekając w mroku za patio Lorimer kilkakrotnie wyjmował pistolet gazowy i sprawdzał go. Było to jedno z najwspanialej pomyślanych narzędzi zbrodni, jakie człowiek wynalazł, ale tak wiele od niego w tej chwili zależało, że nie mógł się powstrzymać od ciągłego sprawdzania jego mechanizmu. Settie stał obok niego biernie, nieruchomo, a jego czarna postać w płaszczu przypominała rzeźbę z obsydianu. Ponad ich głowami delikatny zielonkawy księżyc torował sobie drogę w gąszczu gwiazd.

Godziny mijały wolno i była już prawie północ, kiedy światło w oknie na górze nagl«*zgasło. Serce Lorimera zaczęło bić żywiej, a jego ręce w rękawiczkach powilgotniały.

— Fay położyła się do łóżka — szepnął. — Zaraz będziemy mogli wejść.

— Jestem gotów w każdej chwili.

— Cieszę się. — W miarę jak upływały ostatnie minuty, Lorimer odczuwał coraz większą ulgę na myśl o tym, że okres jego uzależnienia od niezrównoważonego i nieobliczalnego Settle'a ma się ku końcowi. Oświadczenie Settle'a, że nie będzie w stanie strzelić do Willena, grzebało wszelkie nadzieje. Lorimer przeżył kilka niemiłych momentów, zanim ustalili, że Settie jednak podejmuje się w znacznej mierze wypełnić swoje zobowiązanie. Zgadzał się mianowicie wziąć na siebie winę za zabicie Willena składając ofiarę życia pod warunkiem, że ktoś inny pociągnie za spust. Trudno oczywiście powiedzieć, że Lorimer był zadowolony z tak zmodyfikowanego planu. Oznaczało to bowiem, że zamiast zapewnić sobie dobre alibi, musi być obecny na miejscu zbrodni, zrozumiał jednak, że wymuszenie samobójstwa na zimno nie jest sprawą łatwą. Po prostu nie miał wyjścia. Gdyby było więcej czasu, mógłby jeszcze coś wymyślić, ale instynkt podpowiadał mu, że stworzenie Fay i Settle'owi okazji do zadzierzgnięcia bliższej znajomości, byłoby błędem. Należało przeć do przodu nie zważając na drobne niedoskonałości planu.

— Chodźmy, już odczekaliśmy dostatecznie długo — powiedział Lorimer. Wszedł do patio tak cicho, jak tylko to było możliwe, żeby nie spłoszyć ofiary przedwcześnie. Było sprawą zasadniczej wagi, żeby strzał padł w ciemności i w obrębie domu, tak żeby Willen nie poznał swojego zabójcy i aby po przywróceniu go do życia w ciele malarza zeznał przed policją, co trzeba. Z Settle'em depczącym mu po piętach Lorimer kluczył tak, by nie znaleźć się w kręgu światła padającego z okna gabinetu Willena. Dotarłszy do oszklonych drzwi sąsiedniego pokoju wszedł do środka i wciągnął Settle'a za rękę.

— Ty stój, o tu, przy oknie — powiedział. — Jeżeli Gerard po otwarciu drzwi miałby kogoś zobaczyć, to ciebie.

Zdjął z półki duży gliniany wazon i przykucnął za krzesłem trzymając w lewej ręce wazon, a w prawej pistolet gazowy. Uświadomił sobie, że powinien odczekać kilka minut, aż oczy przyzwyczają mu się do niemal całkowitej ciemności, ale teraz, kiedy nadeszła zasadnicza chwila, był napięty i niecierpliwy. Niezdarnie wyrzucił w górę wazon, który rozbił się o przeciwległą ścianę.

Nagły dźwięk przypominał eksplozję. Zapadła chwila głuchej ciszy, a następnie z przyległego pokoju dotarł do nich stłumiony okrzyk.

Lorimer wycelował pistolet w drzwi trzymając palec na spuście. W korytarzu rozległy się kroki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i — w tym samym momencie — Lorimer wypalił. Raz, drugi, trzeci.

Trzy chmury trującego gazu — każda zdolna spowodować natychmiastową śmierć — przeniknęły błyskawicznie ubranie i skórę widocznej w drzwiach niewyraźnej postaci i w ułamku sekundy zapłonęły wszystkie światła. Lorimer, porażony blaskiem, cofnął się w osłupieniu.

W drzwiach stał nieruchomo z ręką na wyłączniku światła Gerard Willen wpatrzony w Lorimera z wyrazem czystego zdumienia na pociągłej twarzy.

Lorimer zerwał się, przerażony, instynktownie mierżąc z pistoletu. Gerard nachylił się ku niemu, ale jego nogi pozostały nieruchome. Poleciał do przodu, uderzając twarzą o róg niskiego stołu, czemu towarzyszyło ciasto watę klapnięcie, i bokiem osunął się na ziemię. Umarł tak szybko, że śmierć wzięła niejako jego ciało przez zaskoczenie.

— O Chryste — wyjąkał drżącym głosem Lorimer — to było straszne!

Stwierdził, że gapi się na trzymaną w ręku broń, zdjęty grozą z powodu jej potęgi, ale zaraz powróciło zdecydowanie i poczucie zagrożenia. Jak każdy obywatel Oregonii, Willen musiał mieć wszczepiony pod skórą lewego ramienia biometr. Za chwilę zareaguje on na przerwanie funkcji życiowych Gerarda nadawaniem sygnałów alarmowych. Fakt, że śmierci nie poprzedziły żadne objawy chorobowe, zostanie uznany przez komputer w Centralnym Ośrodku Biometrycznym za wart zbadania. Lorimer przewidywał, że po upływie pięciu minut ambulans i statek policyjny siądą na trawniku przed domem Willenów. Podał więc broń Settle'owi, który gapił się na leżące na podłodze ciało. Settie ujął pistolet drżącymi rękami.

— Tylko weź się w garść — powiedział Lorimer.

— Kiedy ja nic n to nie poradzę. Spójrz na jego twarz.

— Jemu już jest wszystko jedno. Skup się na tym, co masz teraz do zrobienia. Jak tylko wejdzie tu Fay i zacznie krzyczeć, rzucasz broń i uciekasz do diabła. Pobiegniesz drogą od frontu i do Ocean Drive. Tam są silne latarnie, więc ktoś cię na pewno zobaczy. Przy odrobinie szczęścia policja zauważy cię z góry. Okay?

— Okay.

— I potem już wszystko masz z głowy. Settie przytaknął skinieniem.

— Wiem.

— Posłuchaj, Raymond… — Coś w sposobie mówienia tamtego, w gotowości, z jaką przyjmował śmierć, wzbudziło współczucie Lorimera. Niezręcznym gestem dotknął jego ramienia. — Przykro mi, że tak ci się ułożyło.

— Nie przejmuj się mną, Mike. — Settle przywołał na twarz smutny przelotny uśmiech.

Lorimer skinął głową i uświadamiając sobie, że i tak już za długo marudzi, pobiegł do swojego skimmera. Kiedy opuszczał patio i spieszył przez trawnik, rozległ się za nim krzyk kobiecy — znak, że wszystko szło dokładnie według planu. Wskoczył do skimmera i zaciągnął osłonę. Pojazd uniósł się ulegle i Lorimer, nie zapalając światła, przyspieszył. Leciał w głąb lądu na pełnym gazie, klucząc pomiędzy drzewami, jak nocny ptak, niewidzialny w ciemności, aż dostał się na jedną z pomniejszych dróg w odległości kilku kilometrów od wybrzeża.

Tak jak się spodziewał, nie było tu żadnego ruchu. Zredukował prędkość i obniżył pojazd do przepisowej wysokości jednego metra, po czym włączył światła i z umiarkowaną, nie rzucającą się w oczy szybkością skierował się ku miastu. W miarę jak słupki kilometrowe umykały w uspokajającym ciągu, nieprzyjemne ssanie w żołądku wywołane napięciem nerwowym zaczęło ustępować.

Sprawa oczywiście zawierała pewien element ryzyka, ale warto je było podjąć. Pozostawało mu teraz jedynie trzymać się dyskretnie z daleka, dopóki Settie nie zostanie skazany, a osobowość Willena przeniesiona w jego ciało. W takich przypadkach Urząd Prymasa udzielał rozwodu błyskawicznie, dosłownie w ciągu kilku dni, a wtedy Lorimer może wyjść z ukrycia i zgłosić się po nagrodę czy też raczej nagrody. Bo przecież jest nie tylko sama Fay, ale trzy domy, pieniądze, no i pozycja…

Kiedy Lorimer dotarł do budynku, w którym mieszkał, był niemal pijany szczęściem. Wjechał rampą na górę, zaparkował skimmera z fasonem i wsiadł do windy pneumatycznej. W zaciszu własnego mieszkania stał przez chwilę napawając się rozkoszą wynikającą z samego faktu, że żyje, po czym szczodrą ręką nalał sobie drinka. Unosił go właśnie do ust, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Poszedł ze szklaneczką w ręce, popijając po drodze. Kiedy otworzył, zobaczył w progu dwóch ponurych mężczyzn i sztylet niepokoju przebił jego euforię.

— Michael T. Lorimer? — zapytał jeden z nich. Ostrożnie skinął głową. — A o co chodzi?

— Policja. Jest pan aresztowany. Proszę z nami do Komendy Głównej.

— To wam się tylko wydaje — odparł Lorimer odruchowo wyzywającym tonem i zaczął się cofać.

Mężczyzna, który z nim rozmawiał, spojrzał na swojego towarzysza, skinął głową i powiedział:

— Z nim nie należy ryzykować.

— W porządku. — Policjant uniósł rękę i Lorimerowi mignęła lufa pistoletu bolas. Strzał padł natychmiast i wokół łydek Lori-mera owinęła się metalowa taśma tworząc w ułamku sekundy nierozerwalne okowy. Następny pocisk trafił go w pierś przygważdża-jąc mu ramiona do boków. Pozbawiony jakiejkolwiek możliwości ruchu, stracił równowagę i byłby upadł, gdyby go w porę tamci nie złapali. Wywlekli go do windy pneumatycznej i wsadzili do dużego skimmera. Jeden z policjantów usiadł na miejscu kierowcy i Lorimer widząc, jak pojazd śmiga w kierunku rampy wyjazdowej, z całych sił starał się opanować panikę.

— Panowie musieliście się cholernie pomylić — powiedział usiłując nadać swojemu głosowi ton wściekłości, a jednocześnie pewności siebie. — Co ja niby takiego zrobiłem?

Żaden z mężczyzn nie odpowiedział i Lorimer zorientował się, że niezależnie od tego, co powie, nie mają zamiaru z nim dyskutować. Obserwował drogę, dopóki się nie upewnił, że rzeczywiście zmierzają do Komendy Głównej, a następnie całą jego uwagę pochłonął problem, co robić dalej. Coś musiało nawalić, to było aż nazbyt jasne. Ale co? Nie przychodziło mu nic innego do głowy, jak tylko to, że Settle'a złapali bardzo szybko i że w ostatniej chwili wycofał się i nie przyznał do winy. W tej sytuacji oczywiście oskarżył o zabójstwo Lorimera.

Zmusił się, żeby na chłodno rozważyć sytuację, ale coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że znalazł właściwą odpowiedź. Słabość i niezrównoważenie Settle'a od początku stanowiły przeszkodę i cofnięcie się w ostatniej chwili przed podjęciem decydującego kroku prowadzącego w śmierć byłoby w jego stylu. Tego można się było zresztą spodziewać po osobniku słabym z manią samobójczą, ale — Lorimer poczuł przypływ optymizmu — Settie stawiał na niewłaściwego konia. To przecież jego odciski palców, a nie Lorimera, znajdowały się na broni; poza tym sposób, w jaki dostał się do domu, sam w sobie był dostatecznie obciążający. Już te dwie okoliczności wystarczyły, żeby go skazać, ale najbardziej obciążający dla niego będzie fakt, że Fay nie potwierdzi jego wersji. Zeznanie nędznego obdartusa zostanie obalone przez świadectwo bogatej i poważanej kobiety oraz obywatela, który nigdy przedtem nie popadł w żaden konflikt z prawem.

Po kilku minutach przemykania się nad uśpionymi ulicami skim-mer policyjny dotarł do Komendy Głównej i usiadł na frontowym parkingu. Jeden z funkcjonariuszy uwolnił z więzów nogi Lorime-rowi, tak żeby mógł z zachowaniem jakiej takiej godności wysiąść z pojazdu, ale ramiona miał w dalszym ciągu unieruchomione. Wewnątrz jasno oświetlonego budynku ludzie gapili się na niego z zaciekawieniem. W czasie jazdy windą pneumatyczną Lorimer zaczął ćwiczyć swoją rolę. Mina obrażonej niewinności będzie, stwierdził, znacznie lepsza niż głośne wybuchy oburzenia. Może ton lekkiego wyrzutu i delikatna aluzja, że wzdraga się przed podaniem ich do sądu za bezpodstawne aresztowanie…

Kiedy go wprowadzono do biura, gdzie miał stanąć przed trzema urzędnikami w niebieskich kołnierzykach inspektorów, był już całkowicie opanowany i niemal cieszył się na czekający go sprawdzian bystrości.

— Może któryś z panów zechce mi wyjaśnić, co tu się dzieje — zaczął wytrzymując ich wzrok. — Nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju rzeczy.

— Michael Thomas Lorimer — powiedział najstarszy z trzech inspektorów spokojnym głosem zaglądając do karty komputerowej, którą trzymał w ręce, — Oskarżam pana o zamordowanie Gerarda Avona Willena.

— Gerard Willen? Nie żyje? — Lorimer robił wrażenie wstrząśniętego. — Nie wierzę. To niemożliwe.

— Czy ma pan coś do powiedzenia w związku z tym zarzutem?

— A kto by chciał… — Lorimer przerwał na chwilę, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens oświadczenia inspektora. — Chwileczkę. Nie możecie mnie oskarżać o mord. Nic o nim nie wiedziałem. Od tygodni nie byłem nawet w pobliżu domu Willenów.

— Mamy świadka.

Lorimer parsknął śmiechem.

— Chciałbym zobaczyć tego faceta.

— Świadek koronny nie jest mężczyzną. Pani Willen zeznała, że widziała, jak pan strzelał do jej męża, a następnie uciekł. Podłoga zakołysała się pod nogami Lorimera.

— Nie wierzę — oświadczył.

Jeden z inspektorów uniósł w górę magnetowid. Na małym ekranie pojawiła się Fay z twarzą lśniącą od łez i Lorimer usłyszał z jej ust wyrok skazujący. Zostałem wykorzystany — pomyślał dotknięty do żywego, gdy ciemna fala zrozumienia wezbrała w jego umyśle. — Ta suka postanowiła mnie załatwić! Świadomość niebezpieczeństwa pobudziła go do desperackiej aktywności.

— Jestem wstrząśnięty — powiedział gwałtownie — ale wydaje mi się, że będę w stanie wyjaśnić, dlaczego pani Willen uciekła się do takiego kłamstwa.

— Proszę bardzo. — W oczach starszego inspektora pojawił się błysk zainteresowania.

— Otóż poznałem panią Willen jako trener fechtunku. Rozmawialiśmy często, a od czasu do czasu zapraszała mnie do domu. Początkowo myślałem, że jest po prostu uprzejma, możecie więc sobie panowie wyobrazić, jak się czułem, kiedy do mnie dotarło, że jej chodzi o romans.

— Jak pan się czuł, panie Lorimer?

— Napełniło mnie to niesmakiem oczywiście — odparł Lorimer z maksymalną szczerością. — To kobieta atrakcyjna, a ja jestem tylko człowiekiem, ale co do cudzołóstwa, to nie. Kiedy jej odmówiłem, przez kilka minut dosłownie szalała, w życiu nie widziałem, żeby ktoś był tak wściekły. Mówiła wtedy rzeczy, których nie chciałbym powtarzać.

— W tej sytuacji wydaje mi się, że wszelkie skrupuły powinien pan odłożyć na bok. Lorimer zawahał się.

— Powiedziała, że jakoś wypłacze się z małżeństwa z Willenem, obojętne w jaki sposób. I dodała, że już jej w tym głowa, żebym pożałował swojej decyzji. Nigdy nie przypuszczałem, że to się może tak skończyć… — Lorimer zaśmiał się niepewnie. — Ale teraz zaczynam rozumieć stare powiedzenie o wzgardzonej kobiecie.

— To bardzo ciekawe, co pan mówi, panie Lorimer. — Starszy inspektor przez chwilę oglądał swoje paznokcie. — Czy pan kiedykolwiek spotkał niejakiego Raymonda Settle'a?

— Nie przypominam sobie.

— Dziwne. Bo on też był dziś w nocy u państwa Willenów i mówił, że widział, jak pan strzelał do pana Willena.

— Co takiego? Ale dlaczego na miłość boską miałbym zabijać Gerarda?

— Z sejfu ściennego w pokoju, w którym Willen został zabity, zginęło dwadzieścia tysięcy monitów w gotówce. Te pieniądze znaleźliśmy dziś wieczorem w pańskim mieszkaniu. Settie twierdzi, że był z Willenem w jego gabinecie, kiedy usłyszeli w sąsiednim pokoju jakiś hałas. Mówi, że Willen poszedł sprawdzić, co się stało, i…

— To śmieszne!-wykrzyknął Lorimer.-Ale przede wszystkim kto to jest ten Settie? On musi być w zmowie z Fay, musieli to wspólnie ukartować. Tak jest, inspektorze! To na pewno jej ostatni kochanek. Wśliznął się jakoś do domu… — Lorimer zamilkł widząc, że inspektor potrząsa głową.

— Nic z tego, panie Lorimer. — Głos inspektora był niemal uprzejmy. — Raymond Settie to zaufany wspólnik w interesach pana Willena i przyjaciel domu od wielu lat. Miał wszelkie prawo po temu, żeby dziś wieczorem odwiedzić Gerarda Willena.

Lorimer otworzył już usta, żeby zaprotestować, ale zamknął je nie wydawszy dźwięku. Osłupiały i bezradny — zaczął zdawać sobie sprawę, jak został załatwiony.

Dokładnie w rok później w lustrzanej jadalni dużego domu wychodzącego na morze troje ludzi celebrowało małą uroczystość.

Gerard Willen, wcielony w postać, która kiedyś należała do młodego, ambitnego trenera fechtunku, nalał trzy kieliszki zagranicznego szampana. Podczas tej czynności rozkoszował się niewymuszoną siłą i pewnością ręki, w której trzymał zroszoną butelkę. Czerpał z tego nieustającą radość.

— Powiem wam, że wspaniałe ciało… odziedziczyłem. Szkoda, że umysł naszego przyjaciela Lorimera mu nie dorównywał.

Raymond Settie potrząsnął głową. Był mizerny jak zwykle, ale świeżo ostrzyżony i dobrze ubrany wydawał się przy swoim wzroście raczej chudy niż wątły. Lewą ręką obejmował wpół Fay, która tuliła się do niego czule.

— To całe szczęście dla nas, że Lorimer nie był zbyt bystry — powiedział. — Myślałem, że nie wytrzymam i że się sypnę wciskając mu ten kit o małej córeczce w sierocińcu.

Fay uśmiechnęła się do niego.

— Byłeś bardzo dobry, Raymond. Bardzo przekonywający.

— Ale muszę przyznać, że mam czasem w stosunku do niego lekkie wyrzuty sumienia, bądź co bądź zrobiliśmy go w konia.

— Nie myśl o tym. Ten człowiek był w końcu mordercą. Willen wręczył wszystkim pokryte rosą kieliszki i uniósł swój do góry.

— Moje zdrowie!

— Dlaczego nie nas wszystkich? — spytała Fay. Willen uśmiechnął się.

— Bo ja wyciągnąłem z tego najwięcej korzyści. Ty uwolniłaś się od małżeństwa, którego już miałaś dość, ale i ja chciałem rozwodu. W rozliczeniu dostało mi się nowe ciało, które mi pozwala pracować i dwadzieścia godzin na dobę, jeśli mam ochotę.

— Zawsze dużo pracowałeś — odparła Fay. Willen zamyślił się.

— Dochodzę do wniosku, że w starej wersji musiałem być dość męczący.

— Nie dość, bardzo męczący.

— Uważam, że mi się to należało. Bo przecież… — Willen spojrzał taksująco na Fay — w nowej wersji mogę być zupełnie inny. Teraz, kiedy w sensie hormonalnym jestem jak młody ogier, widzę, że są rzeczy przyjemniejsze niż praca.

— Ciekawe! — Fay odsunęła się od Settle'a ze śmiechem i kołysząc się mocno w biodrach zbliżyła do Willena. — Może czasem wpadniesz zobaczyć się ze mną, oczywiście jak nie będzie Raymonda.

— No, no, dosyć tego dobrego — zaprotestował Settie z dobrodusznym uśmiechem. — Zaczyna mi się to wszystko nie podobać.

— Nie bądź głuptasem, kochanie. — Fay uśmiechnęła się do niego znad kieliszka. — Za świętość związku małżeńskiego.

— Chętnie spełnię ten toast. — Settie opróżnił kieliszek i w tym momencie, widząc, że Fay i Willen patrzą na niego z pełnym rozbawienia oczekiwaniem, zaczął się zastanawiać, czy ten napój rzeczywiście smakował tak, jak powinien smakować szampan.

Загрузка...