Było to ostatnie spotkanie drużyn przed Wielkim Zlotem Skauterów i wszystkie patrole utrzymywały najwyższą gotowość.
Patrol numer dwadzieścia dwa — Patrol Podniebnych Sokołów, który rozbił się obozem w cienistej kotlinie, zajęty był współzawodnictwem w siłowaniu się na macki. Patrol Dziennych Bizonów, numer trzydzieści jeden, krążył wokół niewielkiego strumienia. Bizony doskonaliły swą umiejętność picia płynów, wybuchając co chwila chóralnie pełnym podniecenia śmiechem z powodu dziwnego uczucia, które wywoływała ta czynność.
Patrol Szarżujących Miraszów, numer dziewiętnaście, oczekiwał na skautera Droga, który jak zwykle się spóźniał.
Drog pędził właśnie ku nim z wysokości trzech tysięcy metrów; pozbierał się jakoś i pospiesznie wpełznął w utworzony przez skauterów krąg.
— Ojej… — powiedział. — Przepraszam! Nie wiedziałem, że jest tak późno…
Wśród obecnych rozległ się chichot. Drog oblał się ciemnopomarańczowym rumieńcem. Chciałby być teraz niewidzialny, ale chwila zupełnie temu nie sprzyjała.
— Nasze spotkanie zamierzam otworzyć wygłoszeniem Credo Skauterów — oznajmił przewodnik patrolu, po czym chrząknął. — My, młodzi skauterzy z planety Elbonai, ślubujemy kultywować obyczaje, umiejętności i cnoty naszych pionierskich przodków. W tym celu przyjmujemy postać właściwą naszym pradziadom, gdy podbijali oni dziewicze puszcze Elbonai. Niniejszym postanawiamy kierować się…
Skauter Drog podregulował receptory słuchowe, by docierał do niego cichy głos przewodnika. Credo zawsze napełniało go lękiem. Trudno mu było uwierzyć, że jego przodkowie musieli niegdyś chodzić po Ziemi. Dziś mieszkańcy Elbonai byli istotami powietrznymi, które zachowywały jedynie niezbędne minimum cielesności, żywiąc się promieniowaniem kosmicznym na wysokości siedmiu tysięcy metrów, odczuwając za pomocą percepcji bezpośredniej, lądując na powierzchni planety jedynie z powodu sentymentu lub w celach religijnych.
Od Epoki Pionierów przebyli daleką drogę. Dzisiejszy świat zaczął się od Epoki Kontroli Submolekularnej, po której przyszła współczesna epoka Kontroli Bezpośredniej.
— …honorem i zasadami uczciwej gry — mówił przewodnik. — Postanawiamy również pić płyny, tak jak oni to czynili, a także jeść stałe pokarmy i doskonalić nasze umiejętności w stosowaniu ich narzędzi oraz sposobów działania.
Gdy inwokacja została wygłoszona, młodzieńcy rozproszyli się po równinie. Przewodnik patrolu podszedł do Droga.
— To nasze ostatnie spotkanie przed zlotem — stwierdził.
— Wiem — odpowiedział Drog.
— A ty jesteś zaledwie skauterem drugiej klasy w Patrolu Szarżujących Miraszów. Wszyscy pozostali są skauterami pierwszej klasy, a przynajmniej młodszymi pionierami. Jak sądzisz, co ludzie pomyślą o naszym patrolu?
Drog zwijał się ze wstydu.
— Nie ma w tym tylko mojej winy — powiedział. — Wiem, że oblałem testy z pływania i robienia bomb, ale to po prostu nie są moje specjalności. To nie całkiem uczciwe, żeby spodziewać się po mnie, że wszystko potrafię. Nawet wśród pionierów każdy miał swoją specjalność. Nikt od nich nie oczekiwał, że będą wszechwiedzący…
— Więc na czym właściwie polegają twoje umiejętności? — przerwał mu przewodnik.
— Znajomość lasu i gór — odpowiedział szybko Drog. — Tropienie i polowanie.
Przewodnik przyglądał mu się przez chwilę. Potem powiedział powoli:
— Drog, czy chciałbyś mieć jeszcze jedną, ostatnią szansę na zostanie skauterem pierwszej klasy, a także na zdobycie odznaki sprawności?
— Zrobię wszystko! — wykrzyknął Drog.
— Znakomicie — oznajmił przewodnik. — Jaka jest nazwa twojego patrolu?
— Patrol Szarżujących Miraszów.
— A co to jest mirasz?
— Duże, dzikie zwierzę — odpowiedział bezzwłocznie Drog. — Niegdyś zamieszkiwały one znaczne połacie Elbonai, a nasi przodkowie stoczyli z nimi wiele zażartych walk.
Obecnie zostały całkowicie wytępione.
— Nie całkiem — stwierdził przewodnik. — Jeden ze skauterów dokonywał zwiadu w lesie, w odległości dziewięciuset kilometrów stąd. W sektorze o koordynatach od S-233 do 482-W natknął się na stado trzech miraszów, z których każdy był bykiem, a zatem wszystkie nadawały się do odstrzału. Chcę, Drog, żebyś je wyśledził i podkradł się do nich, wykorzystując swoją znajomość lasu i gór. Potem zaś masz zdobyć i dostarczyć skórę jednego z miraszów, posługując się jedynie narzędziami i metodami, stosowanymi przez naszych przodków. Czy sądzisz, że jesteś w stanie to zrobić?
— Wiem, że tak, sir!
— Ruszaj więc natychmiast — rozkazał przewodnik. — Gdy wrócisz, przymocujemy skórę do drzewca naszej flagi. Niewątpliwie doczekamy się za to pochwały na zlocie.
— Tak, sir! — odrzekł Drog; pospiesznie zgromadził ekwipunek, napełnił menażkę płynem, zapakował sobie suchy prowiant, po czym wyruszył w drogę.
W niewiele minut później przylewitował do ramowego obszaru o koordynatach S-233 — 482-W. Była to dzika i romantyczna kraina wyszczerbionych skał i karłowatych drzew, gęstych zarośli pieniących się w dolinach, pokrytych śniegiem górskich szczytów. Drog rozejrzał się dookoła, nieco zaniepokojony.
W pewnym stopniu bowiem okłamał przewodnika patrolu.
Rzeczy miały się tak, że nie był szczególnie biegły w znajomości lasu i gór, polowaniu czy tropieniu. Właściwie nie potrafił nic oprócz snucia marzeń przez długie godziny, wśród chmur, na wysokości tysiąca pięciuset metrów. A co będzie, jeśli nie uda mu się odnaleźć mirasza? Co będzie, jeśli mirasz wcześniej znajdzie jego?
Ale coś takiego nie ma prawa się zdarzyć, upewniał sam siebie Drog. W razie konieczności może się przecież zdestabilizować. Kto będzie wiedział, że użył tego niedozwolonego chwytu?
W następnej chwili natrafił na słaby ślad odoru mirasza.
Potem zaś dostrzegł niewielki ruch w odległości około dwudziestu metrów, w pobliżu dziwnej skalnej formacji w kształcie litery „T”.
Czy rzeczywiście to miało okazać się aż tak łatwe? Jak miło! Zachowując bezwzględną ciszę, Drog przybrał właściwy kamuflaż i zaczął się skradać.
Górski szlak zrobił się bardziej stromy, a słońce prażyło okrutnie. Paxton pocił się obficie pomimo swego klimatyzowanego kombinezonu. Miał powyżej uszu tej pomyślnej wyprawy.
— Kiedy wreszcie zabierzemy się stąd? — spytał.
Herrera poklepał go jowialnie po ramieniu.
— Nie chcesz być bogaty?
— Już jesteśmy bogaci — odpowiedział Paxton.
— Ale niewystarczająco — oznajmił Herrera, a na jego długiej, opalonej twarzy pojawił się promienny uśmiech.
Podszedł do nich Stellman, który sapał, uginając się pod ciężarem swoich przyrządów badawczych. Ustawił je ostrożnie na ścieżce i usiadł.
— Panowie, macie ochotę na małego dymka? — zagadnął.
— Czemu nie? — odparł Herrera. — Na to zawsze jest czas.
Usiadł, opierając się plecami o formację skalną w kształcie litery „T”.
Stellman zapalił fajkę, a Herrera znalazł cygaro w zapinanej na suwak kieszeni swojego kombinezonu. Paxton obserwował ich przez chwilę. Potem powtórnie zapytał:
— Kiedy w końcu zabierzemy się z tej planety? A może zamieszkamy tu na stałe?
Herrera w odpowiedzi uśmiechnął się i potarł zapałkę, żeby przypalić sobie cygaro.
— No więc jak z tym będzie?! — krzyknął Paxton.
— Odpręż się, i tak jesteś przegłosowany — stwierdził Stellman. — Stworzyliśmy tę spółkę jako trzej równorzędni partnerzy.
— Ale za pomocą moich pieniędzy — przypomniał Paxton.
— Oczywiście. Dlatego właśnie przyjęliśmy cię do tego interesu. Herrera miał praktyczne doświadczenie w górnictwie. Ja wniosłem wiedzę teoretyczną i licencję pilota. Ty dałeś swoje pieniądze.
— Przecież mamy już na pokładzie mnóstwo tego towaru — zauważył Paxton. — Ładownie są nim całkowicie wypełnione.
Dlaczego nie możemy teraz przenieść się w jakieś cywilizowane miejsce i zacząć wydawać pieniądze?
— Herrera i ja nie mamy, tak jak ty, arystokratycznego podejścia do swojego zdrowia — odparł Stellman z anielską cierpliwością. — Obaj żywimy dziecięce pragnienie wypełnienia skarbami każdego zakątka i szpary w naszym statku. Złote samorodki w zbiornikach paliwa, szmaragdy w puszkach na mąkę, diamenty rozrzucone po całym pokładzie do wysokości pół metra. A to jest idealne miejsce, żeby coś takiego zrobić. Wszelkiego rodzaju drogocenne drobiażdżki leżą tu sobie dookoła, dosłownie prosząc nas, żebyśmy je zbierali. Zamierzamy być ohydnie, bezgranicznie bogaci, Paxton.
Jednak Paxton nie słuchał. Intensywnie wpatrywał się w jakieś miejsce tuż przy granicy szlaku. Potem powiedział cicho:
— To drzewo właśnie się poruszyło.
Herrera wybuchnął śmiechem.
— Przypuszczam, że to potwory — zadrwił.
— Uspokój się — powiedział Stellman ponuro. — Mój chłopcze, jestem niemłodym już człowiekiem, mam nadwagę i nie należę do bohaterów. Czy sądzisz, że zostałbym tutaj chociaż chwilę dłużej, gdyby groziło nam choćby najmniejsze niebezpieczeństwo?
— Tam! Znowu się poruszyło!
— Trzy miesiące temu przebadaliśmy dokładnie całą tę planetę — przypomniał Stellman. — Nie znaleźliśmy żadnych istot inteligentnych, żadnych niebezpiecznych zwierząt, żadnych trujących roślin, pamiętasz? Odkryliśmy jedynie lasy, góry, rzeki, jeziora, szmaragdy, złoto i diamenty. Gdyby mieszkały tu jakieś niebezpieczne istoty, nie sądzisz, że zaatakowałyby nas już dawno temu?
— Mówię wam, widziałem, jak się poruszyło — nalegał Paxton.
Herrera wstał.
— To drzewo? — zapytał Paxtona.
— Tak. Spójrzcie, ono nawet nie wygląda tak jak pozostałe. Ma inny kształt…
Jednym doskonale zsynchronizowanym ruchem Herrera wyszarpnął z kabury pod pachą blaster typu Mark II i wystrzelił trzy ładunki. Drzewo i całe poszycie w promieniu dziesięciu metrów wybuchły jasnym płomieniem, skręcając się od potwornego żaru.
— No i po wszystkim — stwierdził Herrera.
Paxton potarł szczękę.
— Usłyszałem jak krzyknęło, kiedy do niego strzeliłeś.
— Jasne. Ale jest już martwe — odrzekł Herrera uspokajająco. — Jeśli jeszcze coś się poruszy, powiedz mi tylko, a ja to zastrzelę. A teraz znowu znajdziemy sobie trochę malutkich szmaragdzików, nieprawdaż?
Paxton i Stellman unieśli swoje pakunki i ruszyli za Herrerą w górę szlaku. Stellman powiedział cicho pełnym rozbawienia tonem:
— Bezpośredni facet, no nie?
Drog powoli odzyskiwał przytomność. Płomienista broń mirasza zaskoczyła go, gdy był jedynie w kamuflażu, niemal całkowicie pozbawiony tarczy ochronnej. Wciąż nie rozumiał, jak to się mogło stać. Nie było ostrzegawczego odoru wystraszonego mirasza, parskania ani warkotu, żadnego w ogóle ostrzeżenia. Mirasz zaatakował ze ślepą furią, nie zadając sobie nawet trudu, by sprawdzić, czy nieznana istota jest przyjacielem czy wrogiem.
Drog zrozumiał w końcu prawdziwą naturę bestii, z którą przyszło mu się zmierzyć.
Odczekał aż do chwili gdy odgłos racic trzech byków z gatunku miraszów ucichł w oddali. Potem, z pełnym bólu wysiłkiem, spróbował wystawić receptor wizualny. Bez skutku. Na moment ogarnęła go panika. Jeśli zniszczeniu uległ centralny system nerwowy, oznaczało to bezwzględny koniec.
Spróbował jeszcze raz. Tym razem zsunął się z niego spory odłamek skały i Drog był już w stanie się zrekonstruować.
Dokonał szybko autoskanowania i odetchnął z ulgą. Dosłownie otarł się o śmierć. Musiał najwyraźniej instynktownie skwantyfikować się w chwili błysku i to uratowało mu życie.
Próbował wymyślić jakiś inny sposób działania, ale szok, spowodowany nagłym pełnym furii, bezmyślnym atakiem, wybił mu z głowy całą wiedzę o lesie i górach, tropieniu i polowaniu. Stwierdził, że zdecydowanie nie ma ochoty, by natknąć się ponownie na dzikiego mirasza.
A może by tak wrócić bez tej głupiej skóry? Mógłby powiedzieć przewodnikowi patrolu, że wszystkie napotkane mirasze były samicami, a zatem nie nadawały się do odstrzału. Słowo młodego skautera było zawsze szanowane, zatem nikt nie zadawałby mu dalszych pytań, a nawet nie sprawdziłby jego informacji.
Jednak Drog wiedział, że nigdy tego nie zrobi. Jak w ogóle mógł brać coś takiego pod uwagę?
Cóż, pomyślał ponuro, mogę przecież zrezygnować z uczestnictwa w ruchu skauterów, skończyć z tymi śmiesznymi ogniskami, wspólnym śpiewaniem, grami zespołowymi, przyjaźnią…
Nie, nie zrobię tego nigdy — zdecydował w końcu, biorąc się mocno w garść. Do tej pory działał tak, jakby mirasze były jego przeciwnikami, zdolnymi do planowych działań, skierowanych przeciwko niemu. Ale tak naprawdę nie były to nawet istoty inteligentne. Żadne stworzenie bez macek nie jest w stanie rozwinąć w procesie ewolucyjnym prawdziwej inteligencji. Tak brzmiało Prawo Etliba, nigdy nie podawane w wątpliwość.
W walce pomiędzy inteligencją a instynktowną przebiegłością zwycięża zawsze inteligencja. Musi tak być. Drog powinien jedynie wymyślić, w jaki sposób do tego zwycięstwa doprowadzić.
Ponownie zaczął tropić mirasze, kierując się ich odorem. Jakiej broni przodków mógłby użyć w tej sytuacji? Może niewielkiej bomby atomowej? Było jednak więcej niż pewne, że to spowoduje zniszczenie skóry.
Nagle zatrzymał się i wybuchnął śmiechem. W gruncie rzeczy było to przecież bardzo proste, jeśli się tylko trochę nad tym zastanowić. Dlaczego miałby wchodzić w bezpośredni kontakt z nader niebezpiecznym miraszem? Przyszedł czas, by użyć swego umysłu, znajomości zwierzęcej psychologii, a także wiedzy na temat sideł, potrzasków i przynęt.
Zamiast tropić mirasze, może przecież udać się do ich legowiska i tam zastawić na nie pułapkę.
Ich prowizoryczny obóz znajdował się w jaskini; dotarli do niego o zachodzie słońca. Skalne turnie i szczyty gór rzucały teraz precyzyjne cienie o ostrych konturach. Statek cumował osiem kilometrów od nich, na dnie doliny, a jego metaliczna srebrzysta powierzchnia połyskiwała czerwonawo. W ich plecakach znajdowały się całe tuziny szmaragdów, niewielkich, lecz o wspaniałej barwie.
W porze takiej jak ta Paxton myślał zwykle o niewielkim miasteczku w Ohio, barze z wodą sodową i jasnowłosej dziewczynie. Herrera uśmiechał się sam do siebie, zastanawiając się nad pewnymi dość wystawnymi sposobami wydania miliona dolarów przed osiedleniem się na ranczo, gdzie miał zamiar prowadzić poważne interesy. Stellman zaś już układał sobie w myśli niektóre fragmenty swojej pracy doktorskiej na temat pozaziemskich zasobów drogocennych minerałów.
Jednym słowem, wszyscy byli zrelaksowani i w miłym nastroju. Paxton całkiem już wrócił do siebie po wcześniejszym ataku nerwowym. Teraz życzyłby sobie nawet, by potwór z obcej planety ukazał im się — najlepiej zielony, jeśli już można wybierać — ścigając piękną, skąpo ubraną dziewczynę.
— Jesteśmy w domu — oznajmił Stellman, gdy zbliżyli się do wejścia. — Czy chcecie dziś wieczorem gulasz z wołowiny?
Tej nocy przypadała jego kolejka gotowania.
— Z cebulką — odparł Paxton, wkraczając do jaskini.
Wtem gwałtownie odskoczył.
— A to co?! — wrzasnął.
Nie opodal przedsionka jaskini widniał niewielki kawałek pieczonej, apetycznie parującej wołowiny; obok leżały cztery diamenty i butelka whisky.
— To dziwne — stwierdził Stellman. — I odrobinkę denerwujące.
Paxton nachylił się, by dotknąć diamentu, jednak Herrera odciągnął go.
— To może być pułapka — ostrzegł.
— Ale tu nie ma żadnych przewodów — powiedział Paxton.
Herrera wpatrywał się w pieczoną wołowinę, diamenty i butelkę. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
— Nie ufam temu — stwierdził.
— A może tu są tubylcy — zasugerował Stellman — tylko bardzo bojaźliwi? Może to gest dobrej woli z ich strony?
— Jasne — odrzekł Herrera. — Specjalnie dla nas posłali na Terrę po butelkę „Starego Kosmicznego Wędrowniczka”.
— Co z tym zrobimy? — spytał Paxton.
— Odsuńcie się — ostrzegł Herrera. — Cofnijcie się tam, gdzie staliście przed chwilą!
To mówiąc, odłamał z najbliższego drzewa dużą gałąź i ostrożnie poszturchał nią diamenty.
— Nic się nie dzieje — skomentował Paxton.
W tej samej chwili kępa wysokiej trawy, na której stał Herrera, owinęła się ciasno wokół jego kostek. Grunt pod nim zafalował, wyłonił się z niego zgrabny dysk o średnicy około pięciu metrów, który zaczął unosić się w powietrze, wlokąc za sobą korzenie traw. Herrera spróbował z niego zeskoczyć, jednak trawy trzymały go mocno, niczym tysiące zielonym macek.
— Trzymaj się! — wrzasnął bezsensownie Paxton, po czym rzucił się do przodu i schwycił brzeg unoszącego się trawiastego kręgu. Dysk przechylił się gwałtownie, na chwilę zatrzymał, po czym znów ruszył w górę. W tym momencie Herrera zdołał już wydobyć nóż i z furią ciął trawę wokół kostek. Stellman ocknął się w chwili gdy zobaczył jak Paxton, uczepiony korzeni, unosi się ponad jego głowę.
Schwycił kolegę za kostki, jeszcze raz powstrzymując wznoszenie się kręgu. Herrera zdołał wyrwać jedną stopę i rzucił się ku krawędzi. Druga kostka pozostawała przez chwilę uwięziona, zanim nieustępliwa trawa urwała się wreszcie pod ciężarem Herrery. Upadł głową w dół, zdoławszy jeszcze w ostatniej chwili schować ją pomiędzy ramiona, którymi uderzył o ziemię. Paxton puścił korzenie i runął, lądując na brzuchu Stellmana.
Trawiasty krąg, na którym przez cały czas znajdowały się pieczona wołowina, whisky i diamenty, wznosił się wciąż, aż do chwili gdy zniknął z pola widzenia.
Słońce zaszło. Trzej mężczyźni bez słowa wkroczyli do swojej jaskini z blasterami w pogotowiu. Przy wejściu rozpalili buzujące płomieniami ognisko, po czym wycofali się w głąb komory.
— Dziś w nocy będziemy trzymali wartę na zmianę — zarządził Herrera.
Paxton i Stellman skinęli głowami.
— Myślę, że miałeś rację, Paxton — skonstatował Herrera. — Byliśmy tu już wystarczająco długo.
— Zbyt długo — dodał Paxton.
Herrera wzruszył ramionami.
— Jak tylko się rozwidni, wrócimy do statku i odlecimy stąd.
— Jeśli uda nam się dotrzeć do statku — stwierdził ponuro Stellman.
Drog był nieco zniechęcony. Z zamierającym sercem obserwował przedwczesny start swojej pułapki, zmagania, a potem ucieczkę mirasza. A był to wspaniały okaz, największy ze wszystkich trzech!
Teraz już wiedział, na czym polegał jego błąd. W swej nadmiernej gorliwości przesadził z ilością zastosowanych przynęt. Wystarczyłyby same diamenty, ponieważ, jak powszechnie wiadomo, mirasze są minerałolubne. Ale nie, on musiał wzbogacić stosowane przez pionierów metody, musiał zastosować także bodźce smakowe. Nic dziwnego, że zwierzęta zareagowały podejrzliwie, mając w dodatku przeciążone systemy nerwowe.
Teraz były rozwścieczone, pobudzone i zdecydowanie niebezpieczne. Mirasz w furii stanowił zaś jeden z najbardziej przerażających widoków w całej Galaktyce.
Drog czuł się bardzo osamotniony, gdy dwa księżyce Elbonai uniosły się na zachodnim nieboskłonie. Widział ognisko miraszów, płonące przy wejściu do ich jaskini. Używając percepcji bezpośredniej był w stanie dojrzeć skulone mirasze, których wszystkie zmysły napięte były do granic możliwości; broń miały przez cały czas gotową do strzału.
Czy skóra mirasza rzeczywiście była warta aż tyle zachodu?
Drog stwierdził, że wolałby raczej unosić się na wysokości tysiąca pięciuset metrów, nadając chmurom różne kształty i oddając się marzeniom. Chciałby łagodnie wsysać promieniowanie kosmiczne zamiast jeść paskudne, niestrawne jedzenie, którym żywili się przodkowie. Jakie w ogóle znaczenie mogło mieć to całe polowanie i zastawianie pułapek? Były to bezużyteczne umiejętności, które wśród jego pobratymców dawno nie miały żadnego zastosowania.
Niemal już przekonał sam siebie, że ma rację. Zaraz jednak w przebłysku nagłego zrozumienia pojął, o co w tym wszystkim chodzi.
Tak, to prawda, że Elbonaianie mieli już za sobą walkę o byt; rozwinęli się do tego stopnia, że odsunęło to od nich wszystkie niebezpieczeństwa, płynące ze współzawodnictwa gatunków. Jednak Wszechświat pozostawał wciąż dziki i mógł im sprawić mnóstwo przykrych niespodzianek. Któż mógł przewidzieć przyszłe wydarzenia, nowe niebezpieczeństwa, którym będzie musiało stawić czoło jego pokolenie? Jak Elbonaianie będą mogli im sprostać, jeśli zatracą całkowicie swój instynkt polowania?
Nie, dawne obyczaje i sposoby życia powinny być kultywowane, by pozostawać wzorami; by służyć jako memento, iż pokojowo usposobione, inteligentne życie jest czymś nietrwałym w nieprzyjaznym i wrogim Kosmosie.
Zrozumiał, że zdobędzie tę skórę mirasza albo umrze, próbując tego dokonać!
Teraz najważniejszą rzeczą było wywabienie ich z jaskini. Natychmiast przypomniał sobie całą wiedzę na temat polowań, którą mu kiedyś wpojono.
Szybko i umiejętnie ukształtował róg do wabienia miraszów.
— Słyszałeś to? — spytał Paxton.
— Rzeczywiście, mam wrażenie, że coś usłyszałem — odpowiedział Stellman; wszyscy zaczęli uważnie nasłuchiwać.
Dźwięk rozległ się znowu. Był to płaczliwy głos krzyczący:
— Och, pomocy, ratunku!
— To dziewczyna! — Paxton skoczył na równe nogi.
— To dźwięk podobny do głosu dziewczyny — sprostował Stellman.
— Proszę, niech ktoś mnie uratuje! — lamentowała nieznajoma. — Nie mogę już dłużej wytrzymać! Czy ktoś mógłby mi pomóc?!
Paxton poczerwieniał z emocji. W nagłym błysku wyobraźni zobaczył ją, drobną i śliczną, jak stoi przy swoim rozbitym sportowym stateczku kosmicznym (ależ nieroztropną podróż podjęła!), zaś ze wszystkich stron zbliżają się do niej zielone śluzowate potwory. A potem zjawił się on — odrażająca, obca bestia.
Paxton schwycił leżący w pobliżu zapasowy blaster.
— Idę tam — oznajmił.
— Siedź na tyłku, ty kretynie! — rozkazał Herrera.
— Przecież słyszałeś ją, prawda?
— To nie może być żadna dziewczyna — zawyrokował Herrera. — Co dziewczyna robiłaby na tej planecie?
— Zamierzam się tego dowiedzieć — stwierdził Paxton, wywijając dwoma blasterami. — Może rozbił się pasażerski statek kosmiczny albo była na wycieczce i…
— Siadaj! — wrzasnął Herrera.
— On ma rację — Stellman usiłował wyperswadować Paxtonowi. — Nawet jeśli dziewczyna tam jest, w co wątpię, nie możemy nic dla niej zrobić.
— Och, pomocy, ratunku, on się do mnie zbliża! — wrzeszczało domniemane dziewczę.
— Zejdźcie mi z drogi! — warknął Paxton wibrującym, złowróżbnym głosem.
— Naprawdę tam idziesz? — spytał Herrera z niedowierzaniem.
— Tak! Zamierzasz mnie powstrzymać?
— Ruszaj! — Herrera wskazał gestem wyjście z jaskini.
— Nie wolno nam go puścić! — wysapał Stellman.
— Czemu nie? To jego zmartwienie — powiedział leniwie Herrera.
— Nie martwcie się o mnie — zapewnił Paxton. — Wrócę tu za piętnaście minut — z nią!
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia. Herrera pochylił się w przód i z dużą precyzją zdzielił Paxtona w głowę tuż za uchem drągiem z ogniska. Stellman schwycił go, gdy ten upadał.
Ułożyli Paxtona z tyłu, w głębi jaskini, po czym wrócili do swego czuwania. Będąca w niedoli panna jęczała i błagała jeszcze przez następne pięć godzin. W końcu także i Paxton musiał przyznać, że było to stanowczo zbyt długo, nawet jak na serial telewizyjny.
Pluszczący deszczem świt zastał Droga wciąż obozującego w odległości około stu metrów od jaskini. Zobaczył mirasze, wyłaniające się z jej wnętrza w zwartej grupie, z bronią gotową do strzału, obserwujące ostrożnie otoczenie w poszukiwaniu najmniejszego ruchu.
Dlaczego róg do wabienia miraszów zawiódł? Podręcznik Skautera stwierdzał, iż jest to niezawodny sposób na przywabienie samca mirasza. Może jednak nie był to ich okres godowy.
Mirasze przemieszczały się w stronę metalicznego jajowatego przedmiotu, w którym Drog rozpoznał prymitywny środek transportu kosmicznego. Wydawał się dość pospolity, ale mirasze, znalazłszy się w nim, byłyby już bezpieczne przed zakusami Droga.
Mógłby ich po prostu strewestować i cała sprawa na tym by się zakończyła. Jednak nie byłoby to szczególnie humanitarne. Pradawni Elbonaianie byli nade wszystko szlachetni i litościwi, a każdy młody skauter starał się być taki jak oni. Poza tym trewestacja nie była prawdziwie pionierską metodą.
Pozostawała zatem meltratacja. Był to najstarszy trik zawarty w książce i Drog musiałby podejść blisko do miraszów, żeby zrobić coś takiego. Nie miał jednak nic do stracenia.
Na szczęście warunki klimatyczne były wprost idealne.
Zaczęło się od niskiej, przygruntowej mgiełki. Gdy wyblakłe słońce wzniosło się wysoko na poszarzały nieboskłon, utworzyła się już prawdziwa mgła.
Herrera zaklął ze złością, gdy stała się jeszcze gęstsza.
— Trzymajmy się teraz blisko siebie i niech nam szczęście sprzyja!
Wkrótce wędrowali, położywszy sobie nawzajem ręce na ramionach, z blasterami gotowymi do strzału, badając wzrokiem nieprzeniknioną mgłę.
— Herrera?
— Tak?
— Czy jesteś pewien, że idziemy we właściwym kierunku?
— Jasne. Sprawdziłem kurs na kompasie, zanim mgła się podniosła.
— A może twój kompas jest zepsuty?
— Nawet o tym nie myśl.
Szli dalej, ostrożnie wybierając szlak na pokrytym skalistymi odłamkami gruncie.
— Wydaje mi się, że widzę statek — stwierdził Paxton.
— Nie, to jeszcze niemożliwe — odparł Herrera.
Stellman potknął się o skałę, upuścił swój blaster, podniósł go i zaczął gmerać dookoła w poszukiwaniu ramienia Herrery.
Znalazł je i ruszył naprzód.
— Myślę, że jesteśmy prawie na miejscu — powiedział Herrera.
— Możesz mi wierzyć, że niczego innego nie pragnę — dywagował Paxton. — Mam już kompletnie dość.
— Czy myślisz, że ta twoja dziewczyna czeka na ciebie przy statku?
— Nie dokuczaj mi.
— Okay — zgodził się Herrera. — Hej, Stellman, lepiej złap mnie znowu za ramię! Nie ma sensu rozdzielać się teraz.
— Przecież trzymam cię za ramię — powiedział Stellman.
— Nie, nie trzymasz.
— Mówię ci, że tak!
— Posłuchaj, do cholery, czuję, czy ktoś trzyma mnie za ramię czy nie!
— A może to ciebie trzymam za ramię, Paxton?
— Nie — odpowiedział Paxton.
— To źle — powiedział bardzo powoli Stellman. — To naprawdę niedobrze.
— Dlaczego?
— Ponieważ stanowczo trzymam kogoś za ramię.
— Padnij, natychmiast padnij, zrób mi miejsce do strzału! — wrzasnął Herrera. Było już jednak za późno. W powietrzu dało się wyczuć słodkokwaśny odór. Stellman i Paxton wciągnęli go w płuca i zemdleli. Herrera pobiegł na oślep do przodu, próbując wstrzymywać oddech. Potknął się o skałę i przewrócił. Próbował podnieść się na nogi…
Wtedy wszystko pochłonęła ciemność.
Mgła nagle się uniosła, ukazując samotną postać Droga, który uśmiechał się triumfalnie. Wyciągnął nóż z drugim ostrzem do oprawiania skór i pochylił się nad najbliższym miraszem.
Statek pędził w stronę Terry z prędkością, która groziła spaleniem silników, pracujących teraz na najwyższych możliwych obrotach. Herrera, zgarbiony nad tablicą kontrolną, w końcu odzyskał panowanie nad sobą i zredukował prędkość do normalnego poziomu. Jego twarz, zwykle opalona i tryskająca zdrowiem, była wciąż szara, a jego dłonie na instrumentach kontrolnych drżały.
Stellman wszedł do sterowni od strony kabiny sypialnej i ze znużeniem klapnął na fotel drugiego pilota.
— Jak tam Paxton? — spytał Herrera.
— Zaaplikowałem mu dawkę drony-3 — odpowiedział Stellman. — Wyjdzie z tego.
— To dobry chłopak.
— Doznał przede wszystkim szoku — stwierdził Stellman. — Kiedy odzyska świadomość, zamierzam zlecić mu robotę przy liczeniu diamentów. O ile się nie mylę, liczenie diamentów to najlepsza terapia.
Herrera uśmiechnął się, a jego twarz zaczęła odzyskiwać normalny kolor.
— Teraz, kiedy wreszcie wszystko dobrze się skończyło, czuję się tak, jakbym już liczył diamenty — powiedział, po czym jego wydłużone oblicze przybrało poważny wyraz. — Ale pytam cię, Stellman, kto, do diabła, mógłby sobie wyobrazić, że skończy się właśnie tak? Wciąż tego nie rozumiem!
Zlot skauterów okazał się wspaniałym spektaklem. Patrol Podniebnych Sokołów, numer dwadzieścia dwa, wykonał krótką pantomimę przedstawiającą oczyszczanie ziem planety Elbonai. Patrol Dzielnych Bizonów, numer trzydzieści jeden, był ubrany w stroje używane niegdyś przez przodków.
A na czele Patrolu Szarżujących Miraszów, numer dziewiętnaście, kroczył Drog, już jako skauter pierwszej klasy, ozdobiony błyszczącą odznaką sprawności. Pełnił honorową funkcję — niósł flagę patrolu, a wszyscy wydawali okrzyki radości na jej widok.
Bowiem z drzewca flagi zwisała, powiewając dumnie na wietrze, dorodna, charakterystyczna skóra dorosłego mirasza, a jej zamki błyskawiczne, przewody, wskaźniki, przyciski i zewnętrzne kieszenie połyskiwały radośnie w blasku słońca.