Stanisław Lem Podróż trzynasta

Z piersią pełną pomieszanych uczuć przystępuję do opisu tej wyprawy, która przyniosła mi więcej, niżeli mogłem się kiedykolwiek spodziewać. Celem moim, kiedy wyruszyłem z Ziemi, było dotarcie do niezmiernie odległej planety gwiazdozbioru Kraba, Zazjawy, słynącej w całej próżni tym, że wydała jedną z najwybitniejszych osobistości Kosmosu, Mistrza Oh. Ten znakomity mędrzec nie nazywa się tak naprawdę, a mianuję go w ten sposób, ponieważ niepodobna inaczej oddać jego imienia w jakimkolwiek ziemskim języku. Dziecię, rodzące się na Zazjawie, otrzymuje ogromną ilość tytułów i odznaczeń wraz z imieniem niezmiernie długim według naszych pojęć.

Przyszedłszy w swoim czasie na świat, Mistrz Oh nazwany został Gridipidagititositipopokarturtegwauanatopocotuototam. Mianowano go Złotolitą Podporą Istnienia, Doktorem Łagody Doskonałej, Światłą Wszechstronnością Possybilitatywną eto., etc. W miarę jak dorastał i kształcił się, z roku na rok odejmowano mu po tytule i cząstce nazwiska, że zaś niezwykłe zdradzał zdolności, już w trzydziestym trzecim roku życia odebrano mu ostatnie odznaczenie, w dwa lata zaś później nie miał już w ogóle żadnego tytułu, a jego imię określała w alfabecie zazjawiskim jedna tylko, i to niema litera, oznaczająca „przydech niebiański” — to jest rodzaj zdławionego westchnienia, które wydaje się od nadmiaru szacunku i rozkoszy.

Teraz Czytelnik pojmie zapewne, czemu zwę tego Mędrca Mistrzem Oh. Mąż ów, zwany Dobroczyńcą Kosmosu, całe swe życie poświęcił dziełu uszczęśliwiania rozlicznych plemion galaktycznych i w nieustającym trudzie stworzył naukę o spełnianiu życzeń, zwaną też Ogólną Teorią Protez. Stąd też, jak powszechnie wiadomo, pochodzi jego własne określenie jego działalności; jak wiecie, nazywa on siebie protetą.

Pierwszy raz zetknąłem się z przejawem działalności Mistrza Oh na Europii. Planeta ta z dawien dawna wrzała od kwasów, nienawiści i wzajemnej zgryźliwości jej mieszkańców. Brat zazdrościł tam bratu, uczeń nienawidził nauczyciela, podwładny zwierzchnika. Kiedym tam wszelako zawitał, rzuciła mi się w oczy sprzeczna z tą famą powszechna łagodność i najtkliwsza miłość, jaką okazywali sobie wszyscy bez wyjątku członkowie planetarnej społeczności. Usiłowałem oczywiście dociec, jakie może być źródło tak budującej przemiany.

Pewnego razu, wędrując ulicami miasta stołecznego w towarzystwie znajomego tuziemca, zauważyłem na licznych wystawach sklepowych głowy naturalnej wielkości, umieszczone na stojakach niczym kapelusze oraz duże lale, doskonale wyobrażające Europijczyków. Zagadnięty towarzysz mój wyjaśnił, że są to odgromniki uczuć nieprzyjaznych. Żywiąc do kogoś niechęć lub uprzedzenie, idzie się do takiego sklepu i zamawia tam wierną podobiznę upatrzonego, aby potem, zamknąwszy się w mieszkaniu na cztery spusty, do woli sobie z nią poczynać. Osoby zamożniejsze stać na całą lalę, ubożsi muszą zadowolić się poniewieraniem samych tylko głów.

Ten nie znany mi dotąd wykwit techniki społecznej, zwany Protezą Swobody Poczynań, kazał mi zasięgnąć bliższych wiadomości o jego twórcy, którym okazał się Mistrz Oh.

Bawiąc potem na innych globach, miałem okazję stykać się ze zbawiennymi śladami jego działalności. I tak na planecie Ardelurii żył pewien znakomity astronom, głoszący, że planeta obraca się wokół swej osi. Teza ta sprzeciwiała się wierze Ardelurów, według której planeta osadzona jest nieruchomo w centrum Wszechświata. Kolegium kapłańskie wezwało astronoma przed sąd i zażądało, by odwołał swą heretycką naukę. Kiedy odmówił, skazano go na oczyszczające od grzechów całopalenie. Mistrz Oh, dowiedziawszy się o tym, pojechał na Ardelurię. Przeprowadził rozmowy z kapłanami i uczonymi, wszelako obie strony twardo stały na swoim. Spędziwszy noc na rozmyślaniach, mędrzec doszedł do właściwej idei, którą zaraz wcielił w życie. Był to hamulec planetarny. Z jego pomocą wstrzymany został ruch obrotowy planety. Astronom, przebywający w więzieniu, przekonał się o zaszłej zmianie dzięki obserwacji nieba i wyparł się dotychczasowych twierdzeń, przystając ochoczo na dogmat o nieruchomości Ardelurii. Tak stworzona została Proteza Prawdy Obiektywnej.

W wolnych od pracy społecznej chwilach zajmował się Mistrz Oh pracami badawczymi innego rodzaju: i tak, na przykład, stworzył metodę odkrywania planet, zamieszkanych przez istoty rozumne, na bardzo wielką odległość. Jest to metoda „klucza a posteriori”, niesłychanie prosta, jak każdy pomysł genialny. Rozbłysk nowej gwiazdki na firmamencie tam, gdzie dotąd gwiazd nie było, świadczy o tym, że właśnie rozpada się planeta, której mieszkańcy osiągnęli wysoki stopień cywilizacji i odkryli sposoby wyzwalania energii atomowej. Mistrz Oh zapobiegał jak mógł podobnym wydarzeniom, a to w ten sposób, że mieszkańców planet, na których wyczerpywały się zasoby paliw naturalnych, jak węgiel czy nafta, wyuczał hodowli węgorzy elektrycznych. Przyjęła się ona na niejednym globie pod nazwą Protezy Postępu. Któż z kosmonautów nie chwali sobie wieczornych spacerów na Enteroptozie, kiedy w wędrówce przez ciemności towarzyszy nam tresowany węgorz z żaróweczką w pyszczku!

Z upływem czasu rosła we mnie coraz większa chęć poznania Mistrza Oh. Rozumiałem wszakże, że nim się z nim zetknę, muszę pierwej uczciwie przysiąść fałdów, aby wznieść się na jego wyżyny intelektualne. Powodowany tą myślą, postanowiłem cały czas lotu, obliczany na lat dziewięć, poświęcić samokształceniu w dziedzinie filozofii. Jakoż wystartowałem z Ziemi w rakiecie od klapy po dziób wypełnionej półkami bibliotecznymi, uginającymi się pod ciężarem najszczytniejszych płodów ducha ludzkiego. Odsądziwszy się od gwiazdy macierzystej na jakieś sześćset milionów kilometrów, kiedy nic już nie mogło zakłócić mi spokoju, wziąłem się do lektury. Wobec jej ogromu przygotowałem sobie specjalny plan, polegający na tym, że aby umknąć omyłkowego czytania książek, które już raz przewertowałem, każde poznane dzieło wyrzucałem przez klapę z rakiety, z tym że miałem zamiar pozbierać je, unoszące się swobodnie w przestrzeni, podczas drogi powrotnej.

Tak tedy przez dwieście osiemdziesiąt dni zgłębiałem Anaksagorasa, Platona i Plotyna, Orygenesa i Tertuliana, przeszedłem Szkota Eriugenę, biskupów Hraba z Moguncji i Hinkmara z Reims, od deski do deski odczytałem Ratramnusa z Corbie i Servatusa Lupusa, a także Augustyna, a mianowicie jego De Vita Beata, De Civitate Dei i De Quantitate Animae. Za czym wziąłem się za Tomasza, biskupów Synesiosa i Nemesiosa oraz Pseudoareopagitę, świętego Bernarda i Suareza. Przy świętym Wiktorze musiałem zrobić przerwę, bo mam zwyczaj kręcenia w czasie lektury gałek z chleba i rakieta była już ich pełna. Wymiótłszy wszystko w próżnię, zamknąłem klapę i wróciłem do nauki. Następne półki zapełniały dzieła nowsze — było tego ze siedem i pół tony i począłem się lękać, że czasu nie starczy mi na zgłębienie wszystkiego, aliści wnet przekonałem się, iż motywy się powtarzają, różne jedynie ujęciem. To co jedni, obrazowo mówiąc, stawiali na nogach, inni odwracali na głowę; tak więc niejedno mogłem pominąć.

Przemierzyłem więc mistyków i scholastyków, Hartmanna, Gentiiego, Spinozę, Wundta, Malebranche'a, Herbarta i zapoznałem się z infmityzmem, doskonałością stwórcy, harmonią przedustawną i monadami, nie mogąc się nadziwić, jak każdy z owych mędrców wiele miał do powiedzenia o duszy ludzkiej, a przy tym każdy coś wręcz przeciwnego temu, co głosili inni.

Kiedy zagłębiałem się w rozkosznym doprawdy opisie harmonii przedustawnej, lekturę przerwała mi dość drastyczna przygoda. Oto znajdowałem się już w okolicach' próżniowych wirów magnetycznych, które z nieporównaną siłą magnesują wszystkie przedmioty żelazne. Tak się też stało z żelaznymi skuwkami moich mesztów i przyssany do stalowej podłogi, kroku nie mogłem zrobić, by zbliżyć się do szafki z wiktuałami. Groziła mi już śmierć głodowa, aliści wspomniałem na czas, że mam w zanadrzu kieszonkowy Poradnik Kosmonauty, skąd wyczytałem, iż w podobnej sytuacji należy zzuć trzewiki. Po czym wróciłem do ksiąg.

Kiedym poznał już ze sześć tysięcy tomów i tak się obracałem w ich materii jak we własnej kieszeni, od Zazjawy dzieliło mnie jakieś osiem trylionów kilometrów. Właśnie zabrałem się do następnej półki, wypełnionej krytyką czystego rozumu, gdy uszu moich dobiegło energiczne pukanie. Podniosłem zaskoczony głowę, byłem bowiem sam w rakiecie, a z próżni gości się raczej nie spodziewałem.

Pukanie powtórzyło się natarczywiej, zarazem zaś dobiegł mnie stłumiony głos:

— Otwierać! Rybicja!

Odkręciłem czym prędzej śruby klapy i do rakiety weszły trzy istoty w skafandrach, obsypanych mlecznym pyłem.

— Aha! Złapaliśmy wodnika na gorącym uczynku! — zawołał pierwszy z przybyłych, a drugi dodał:

— Gdzie wasza woda?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, osłupiały ze zdziwienia, trzeci powiedział do tamtych coś, co ich nieco zmitygowalo.

— Skąd pochodzisz? — spytał mnie pierwszy.

— Z Ziemi! A wy kim jesteście?

— Swobodna Rybicja Finty — burknął i podał mi kwestionariusz do wypełnienia.

Ledwo rzuciłem okiem na rubryki tego dokumentu, a potem na skafandry istot, wydające przy każdym ruchu odgłos bulgotania, zorientowałem się, że przez nieuwagę zleciałem w pobliże bliźniaczych planet Pinty i Panty, których wymijanie w możliwie dużym promieniu zalecają wszystkie poradniki. Niestety — było już na to za późno. Podczas gdy wypełniałem kwestionariusz, osobnicy w skafandrach systematycznie spisywali przedmioty znajdujące się w rakiecie. Odkrywszy w pewnym momencie puszkę ze szprotami w oleju, wydali triumfalny okrzyk, po czym opieczętowali rakietę i wzięli ją na hol. Próbowałem nawiązać z nimi rozmowę, ale bezskutecznie. Zauważyłem, że skafandry, które mieli na sobie, kończyły się szeroką, płaską wypustką, jak gdyby Pintyjczycy mieli zamiast nóg rybie ogony. Niebawem jęliśmy się opuszczać na planetę. Cała była pokryta wodą, co prawda bardzo płytką, gdyż wystawały z niej dachy budowli. Gdy Rybici zdjęli na lotnisku skafandry, przekonałem się, że są bardzo podobni do ludzi, a jedynie członki mają dziwacznie wygięte i pokręcone. Wsadzono mnie do czegoś w rodzaju łodzi, osobliwej przez to, że miała wielkie otwory w dnie i po burty pełna była wody. Tak zanurzeni popłynęliśmy z wolna w stronę śródmieścia. Spytałem, czy nie można by tych dziur zatkać i wyczerpać wody; pytałem potem i o inne rzeczy, ale moi towarzysze nic nie odpowiedzieli, a tylko notowali gorączkowo moje słowa.

Ulicami brodzili mieszkańcy planety z głowami skrytymi pod wodą, wynurzając je co chwila dla zaczerpnięcia tchu. Przez szklane ściany bardzo pięknych domów widać _było ich wnętrza: pokoje mniej więcej do połowy wysokości wypełniała woda. Kiedy wehikuł nasz zatrzymał się na skrzyżowaniu opodal gmachu noszącego napis „Główny Zarząd Irygacyjny”, przez otwarte okna dobiegało mnie bulgotanie urzędników. Na placach stały strzeliste posągi ryb, ozdobione wieńcami wodorostów. Gdy łódź nasza znów się na chwilę zatrzymała (ruch był bardzo wielki), z rozmowy przechodniów pochwyciłem, że przed chwilą zdemaskowano właśnie na rogu szpiega, kiedy tryfował szengiele.

Potem wypłynęliśmy na rozległą aleję, ozdobioną wspaniałymi portretami ryb i różnokolorowymi napisami: „Hej wodnista swobodo!” „Płetwa do płetwy, zwalczymy suszę, wodniki!” — i innymi, których nie zdążyłem odczytać. Na koniec łódź przybiła do gigantycznego drapacza chmur. Fronton jego zdobiły festony, a nad wejściem widniała szmaragdowa tablica: „Swobodna Rybicja Wodna”. Windą, przypominającą małe akwarium, pojechaliśmy na 16 piętro. Wprowadzono mnie do gabinetu, wypełnionego wyżej biurka wodą, i kazano czekać. Cały obity był przepiękną szmaragdową łuską.

Przygotowałem sobie w myśli dokładne odpowiedzi na pytania, skąd się tu wziąłem i dokąd zamierzam się udać, aliści nikt mnie o to nie pytał. Przesłuchujący, Rybita małego wzrostu, wszedł do gabinetu, zmierzył mnie surowym spojrzeniem, a potem wstał na palce i z ustami nad powierzchnią wody spytał:

— Kiedy rozpocząłeś swą zbrodniczą działalność? Wiele za nią otrzymywałeś? Jakich masz wspólników?

Odparłem, że jako żywo nie jestem szpiegiem; wyjaśniłem też okoliczności, które przywiodły mnie na planetę. Gdy atoli oświadczyłem, że znalazłem się na Fincie przypadkiem, przesłuchujący wybuchnął śmiechem i powiedział, że muszę sobie wymyślić coś inteligentniejszego. Następnie zabrał się do studiowania protokołów, rzucając mi co chwila rozmaite pytania. Szło mu to bardzo niesporo, bo za każdym razem musiał wstawać dla zaczerpnięcia tchu, a raz niechcący się zachłysnął i długo kaszlał. Zauważyłem potem, że przytrafia się to Pintyjczykom bardzo często.

Rybita namawiał mnie łagodnie, żebym przyznał się do wszystkiego, a kiedy odpowiadałem wciąż, że jestem niewinny, zerwał się nagle i wskazując na puszkę ze szprotami, spytał:

— A co to znaczy?

— Nic — odparłem zdumiony.

— Zobaczymy. Odprowadzić tego prowokatora! — krzyknął.

Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Pomieszczenie, w którym mnie zamknięto, było całkiem suche. Przyjąłem to z prawdziwą przyjemnością, bo już porządnie dała mi się we znaki dokuczliwa wilgoć. Oprócz mnie znajdowało się w tym niewielkim pokoiku siedmiu Pintyjczyków, którzy przyjęli mnie nader życzliwie i jako obcokrajowcowi ustąpili miejsca na ławce. Od nich dowiedziałem się, że szproty, znalezione w rakiecie, przedstawiają w myśl ich ustaw straszliwą obrazę najwyższych ideałów pintyjskich, a to poprzez tak zwaną zbrodniczą aluzję. Pytałem, o jaką aluzję idzie, wszelako nie umieli, czy raczej nie chcieli (jak mi się zdawało) tego powiedzieć. Widząc, że pytania na ten temat sprawiają im przykrość, zamilkłem. Dowiedziałem się jeszcze od nich, iż zamknięcia podobne do takich, w jakim przebywam, stanowią jedyne bezwodne miejsca na całej planecie. Pytałem, czy zawsze w swej historii przebywali w wodzie — odpowiedzieli mi, że niegdyś Pinta posiadała wiele lądów, a mało mórz i że było na niej mnóstwo wstrętnych, suchych miejsc.

Obecnym władcą planety był Wielki Wodnik Rybon Ermezyneusz. Przez trzy miesiące mego pobytu w sucharce zbadało mnie osiemnaście rozmaitych komisji. Określały one kształt, jaki przybierała mgiełka na lusterku, na które kazano mi chuchać, liczono ilość kropel, które ściekały ze mnie po zanurzeniu w wodzie, i pasowano mi rybi ogon. Musiałem też opowiadać rzeczoznawcom moje sny, które od razu klasyfikowali i segregowali według paragrafów kodeksu karnego. Pod jesień dowody mej winy obejmowały już osiemdziesiąt dużych tomów, a dowody rzeczowe wypełniały trzy szafy w gabinecie z rybią łuską. Na koniec przyznałem się do wszystkiego, co mi zarzucono, a w szczególności do perforowania chondrytów i do rzęsistej trybieży wielokrotnej na rzecz Panty. Do dziś dnia nie wiem, co by to mogło znaczyć. Z uwagi na okoliczności łagodzące, a mianowicie moją tępą nieświadomość błogosławieństw żywota podwodnego oraz nadchodzące imieniny Wielkiego Rybona Wodnika Ermezyneusza wymierzono mi umiarkowany wyrok dwu lat swobodnego rzeźbienia z zawieszeniem w wodzie na sześć miesięcy, po czym wypuszczono mnie na wolną stopę.

Postanowiłem urządzić się możliwie dogodnie na okres półrocznego pobytu na Fincie, a nie znalazłszy miejsca w żadnym hotelu, zamieszkałem kątem u pewnej staruszki, która się trudniła tremobowaniem ślimaków, to jest przyuczaniem ich do układania się w pewne wzory na święta narodowe.

Zaraz pierwszego wieczoru po wyjściu z sucharki udałem się na występ stołecznego chóru, który mocno mnie rozczarował, albowiem chór śpiewał pod wodą — bulgocąc.

W pewnej chwili zauważyłem, że dyżurny Rybita wyprowadził jakiegoś osobnika, który po zapadnięciu ciemności na widowni oddychał przez trzcinową rurkę. Dostojnicy zajmujący miejsca w lożach pełnych wody nieustannie polewali się tuszem. Nie mogłem oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że wszystkim jest z tym raczej niewygodnie. Próbowałem też zaczerpnąć w tym przedmiocie informacji u mojej gospodyni — nie raczyła mi wszakże odpowiedzieć; spytała tylko, do jakiego poziomu życzę sobie mieć napuszczoną wodę do pokoju. Gdy odparłem, że najchętniej nie widziałbym wody poza łazienką, zacisnęła usta, wzruszyła ramionami i odeszła, zostawiając mnie w pół słowa.

Pragnąc poznać wszechstronnie Pintyjczyków, starałem się brać udział w ich życiu kulturalnym. Kiedym przybył na planetę, w prasie toczyła się właśnie żywa dyskusja na temat bulgotania. Specjaliści opowiadali się za bulgotaniem z cicha, jako mającym największą przyszłość.

U mojej gospodyni zajmował jeden pokój pewien młody, sympatyczny Pintyjczyk, redaktor popularnego pisma „Rybi Głos”. W gazetach spotykałem 'często wzmianki o baldurach i badubinach; z tekstu wynikało, że chodzi o jakieś istoty żywe, ale nie mogłem się dorozumieć, co mają one wspólnego w Pintyjczykami. Osoby, które o to pytałem, zazwyczaj zanurzały się, zagłuszając mnie bulgotaniem. Chciałem spytać o to redaktora, ale był wielce zaaferowany. Przy kolacji wyznał mi w największym wzburzeniu, że przydarzyła mu się fatalna rzecz. Przez przeoczenie napisał w artykule wstępnym, że w wodzie jest mokro. W związku z tym spodziewał się najgorszego. Usiłowałem go pocieszyć, pytałem też, czy według nich w wodzie jest sucho; wzdrygnął się i odparł, że nic nie rozumiem. Wszystko należy rozpatrywać z rybiego punktu widzenia. Otóż rybom nie jest mokro, ergo — w wodzie nie jest mokro. Po dwu dniach redaktor znikł.

Na szczególne trudności natrafiłem, chodząc na imprezy publiczne. Gdy po raz pierwszy poszedłem do teatru, w oglądaniu przedstawienia wielce przeszkadzał mi nieustający szept. Sądząc, że szepczą moi sąsiedzi, starałem się nie zwracać na to uwagi. W końcu zdenerwowany przesiadłem się na inny fotel, ale i tam słyszałem ten sam szept. Gdy na scenie była mowa o Wielkim Rybonie, cichy głos szeptał: „członki twe przepaja szczęsne drżenie”. Zauważyłem, że cała sala zaczęła z lekka dygotać. Potem przekonałem się, iż we wszystkich miejscach publicznych umieszczone są specjalne szeptacze, podpowiadające obecnym właściwe przeżycia. Pragnąc lepiej poznać obyczaje i właściwości Pintyjczyków, nabyłem większą ilość książek, zarówno powieści, jak czytanek szkolnych i dzieł naukowych. Niektóre z nich mam jeszcze, na przykład: „Mały Badubin”, „O okropnościach suszy”, „Jak rybio jest pod wodą”, „Bulgot we dwoje” itp. W księgami uniwersyteckiej polecono mi dzieło o ewolucji perswazyjnej, wszelako i z niego nie wyniosłem nic poza bardzo szczegółowymi opisami baldurów i badubinów.

Moja gospodyni, kiedym ją próbował indagować, zamknęła się w kuchni ze ślimakami, udałem się więc ponownie do księgami i spytałem, gdzie mógłbym zobaczyć chociaż jednego badubina. Na te słowa wszyscy sprzedawcy dali nurka pod kontuar, a przypadkowo obecni w sklepie młodzi Pintyjczycy zaprowadzili mnie na Rybicję jako prowokatora. Wtrącony do sucharki, zastałem tam trzech z poprzednich towarzyszy. Od nich dowiedziałem się dopiero, że baldurów ani badubinów jeszcze na Fincie nie ma. Są to szlachetne, doskonałe w swej rybowatości formy, w które Pintyjczycy przekształcą się z czasem zgodnie z nauką o ewolucji perswazyjnej. Spytałem, kiedy się to stanie. Na co wszyscy obecni zadrżeli i usiłowali dać nurka, co z braku wody było oczywistą niemożliwością, a najstarszy wiekiem, o bardzo pokręconych członkach, rzekł:

— Słuchaj no, wodniku, takich rzeczy nie mówi się u nas bezkarnie. Niechby Rybicja dowiedziała się o twoich pytaniach, to uczciwie obostrzy ci wyrok.

Przygnębiony oddałem się smutnym rozmyślaniom, z których wyrwała mnie rozmowa towarzyszy niedoli. Rozprawiali o swych przewinieniach, zastanawiając się nad ich rozmiarami. Jeden znalazł się w sucharce, ponieważ zasnąwszy na omywanym wodą tapczanie zachłysnął się i skoczył na równe nogi z krzykiem: „Zdechnąć można od tego”. Drugi nosił dziecko na barana, zamiast przyuczać je od maleńkości do życia pod wodą. Trzeci wreszcie, ów najstarszy, miał nieszczęście zabulgotać w sposób określony przez osoby kompetentne jako znaczący i obelżywy podczas prelekcji o trzystu wodnikach bohaterach, którzy zginęli ustanawiając rekord życia pod wodą.

Niebawem wezwano mnie przed Rybitę, który oświadczył mi, że ten ponowny haniebny występek, jakiego się dopuściłem, zmusza go do wymierzenia mi łącznej kary trzech lat swobodnego rzeźbienia. Nazajutrz w towarzystwie trzydziestu siedmiu Pintyjczyków popłynąłem łodzią, w znanych już warunkach, to jest zanurzony w wodzie po brodę, do regionów rzeźbiarskich. Znajdowały się one daleko za miastem. Praca nasza polegała na rzeźbieniu posągów ryby z gatunku sumiastych. Za mej pamięci wykuliśmy ich około 140 000. Rano płynęliśmy do pracy, śpiewając pieśni, z których najlepiej zapamiętałem jedną, zaczynającą się od stów „Hej swoboda, hej swoboda do rzeźbienia sił nam doda”. Po pracy wracaliśmy do naszych pomieszczeń; przed kolacją zaś, którą należało spożywać pod wodą, przybywał codziennie lektor i wygłaszał prelekcję oświatową o swobodach podwodnych; chętni mogli zapisywać się do klubu kontemplatorów pletwistości. Kończąc prelekcję, lektor pytał zawsze, czy ktoś z nas nie stracił aby ochoty do rzeźbienia? Nikt się jakoś nie zgłaszał, więc i ja tego nie czyniłem. Zresztą rozmieszczone na sali szeptacze oświadczały, że mamy zamiar rzeźbić bardzo długo, i to możliwie podwodnje.

Pewnego dnia kierownictwo nasze jęło okazywać oznaki niezwykłego podniecenia, a przy obiedzie dowiedzieliśmy się, że obok naszych pracowni przepłynie dziś Wielki Rybon Wodnik Ermezyneusz, który wyprawia się na wcielanie baldurzej mętoci. Jakoż od południa pływaliśmy na baczność w oczekiwaniu wysokiego przybycia. Padał deszcz i było okropnie zimno, tak że wszyscyśmy drżeli. Szeptacze umieszczone na pływających bojach donosiły, że dygoczemy z entuzjazmu. Orszak Wielkiego Rybona na siedmiuset łodziach mijał nas niemal do zmierzchu. Znajdując się dość blisko, miałem okazję ujrzeć samego Rybona, który, ku memu zdumieniu, w najmniejszej mierze nie przypominał ryby. Był to najzwyklejszy z pozoru, tyle że bardzo sędziwy Pintyjczyk, o członkach okrutnie pokręconych. Ośmiu magnatów odzianych w łuskę szkarłatną i złotą podtrzymywało dostojne barki władcy, gdy wynurzał głowę z wody dla zaczerpnięcia tchu; kaszlał przy tym tak przeraźliwie, aż mi się go żal zrobiło. Na cześć tego wydarzenia wyrzeźbiliśmy nadprogramowo osiemset posągów ryby sumiastej.

W jakiś tydzień potem poczułem po raz pierwszy paskudne łupanie w rękach; towarzysze wyjaśnili mi, że mam po prostu początki reumatyzmu, stanowiącego największą plagę Pinty. Nie wolno wszakże mówić, że to choroba, a tylko, że są to objawy bezideowego oporu organizmu przeciw zrybieniu. Teraz dopiero stał się dla mnie jasny powykręcany wygląd Pintyjczyków.

Co tydzień prowadzono nas na widowiska, przedstawiające perspektywy życia podwodnego. Ratowałem się zamykaniem oczu, bo na samo wspomnienie wody niedobrze mi się robiło.

Tak toczyło się moje życie przez pięć miesięcy. Pod koniec tego okresu zaprzyjaźniłem się z pewnym starszym Pinty jeżykiem, profesorem uniwersytetu, który rzeźbił swobodnie za to, że na jednym z wykładów oświadczył, iż woda jest wprawdzie niezbędna do życia, ale w innym sensie, niż się to powszechnie praktykuje. W rozmowach, które prowadziliśmy przeważnie nocą, profesor opowiadał mi o dawnych dziejach Pinty. Planetę nękały niegdyś gorące wiatry i uczeni dowiedli, że zagraża jej przemiana w szczerą pustynię. W związku z tym opracowali wielki plan irygacyjny. Aby go wprowadzić w życie, założono odpowiednie instytucje i nadrzędne biura; potem atoli, gdy zbudowano już sieć kanałów i zbiorników, biura nie chciały się rozwiązać i działały dalej, nawadniając Pintę coraz bardziej. Doszło do tego — mówił profesor — że to, co miało być opanowane, opanowało nas. Nikt jednak nie chciał przyznać się do tego, następnym zaś, koniecznym już krokiem było stwierdzenie, że jest właśnie tak, jak być powinno.

Pewnego dnia poczęły krążyć wśród nas wieści budzące niesłychane podniecenie. Mówiono, że oczekiwana jest jakaś nadzwyczajna zmiana, niektórzy ważyli się nawet twierdzić, iż sam Wielki Rybon zarządzi w najbliższym czasie suszę mieszkalną, a może i ogólną. Kierownictwo przystąpiło niezwłocznie do zwalczania defetyzmu ustalając nowe projekty rybich posągów. Mimo to uparta plotka powracała w wersjach coraz bardziej fantastycznych; słyszałem na własne uszy, jak ktoś mówił, że widziano Wielkiego Rybona Ermezyneusza z ręcznikiem.

Jednej nocy dobiegły nas odgłosy hucznej zabawy z budynku kierownictwa. Wypłynąwszy na dwór, ujrzałem, jak kierownik wraz z lektorem wylewają z okien wodę wielkimi kubłami, głośno przy tym śpiewając. Skoro świt pojawił się lektor; siedział w uszczelnionej łódce i oświadczył nam, że wszystko, co działo się dotąd, było nieporozumieniem; że opracowuje się nowe, prawdziwie swobodne, a nie takie jak dotąd sposoby bytowania, a na razie odwołane zostaje bulgotanie jako męczące, szkodliwe dla zdrowia i całkiem zbyteczne. Podczas swej przemowy wsadzał nogę do wody i cofał ją otrząsając się z obrzydzenia. Na zakończenie dodał, że był zawszeJ)rzeciwny wodzie i jak mało kto rozumiał, że nic z niej dobrego nie wyniknie. Przez dwa dni nie chodziliśmy do pracy. Potem skierowano nas do rzeźb już gotowych; odbijaliśmy im płetwy i przytwierdzali zamiast nich nogi. Lektor zaczął nas uczyć nowej piosenki „Raduje się dusza, kiedy wkoło susza”, i mówiono już powszechnie, że lada dzień przywiezione zostaną pompy, które usuną wodę.

Jednakże po drugiej zwrotce lektor został wezwany do miasta i więcej nie wrócił. Nazajutrz rano przypłynął do nas kierownik, ledwo co wynurzając głowę z wody i rozdał wszystkim nieprzemakalne gazety. Donosiły one, że bulgotanie, jako szkodliwe dla zdrowia i nie pomagające w baldurzeniu, zostaje raz na zawsze unieważnione, co nie oznacza jednak bynajmniej powrotu na zgubną suszę. Wprost przeciwnie. Aby przyklimować badubiny i spętwić baldury, ustanawia się na całej planecie oddychanie wyłącznie podwodne, jako w wyższym stopniu rybie, przy czym mając na uwadze dobro publiczne wprowadza się je stopniowo, to znaczy — każdego dnia wszyscy obywatele winni przebywać pod wodą o małą chwilę dłużej niż dnia poprzedniego. Żeby im to ułatwić, powszechny poziom wody podwyższa się do jedenastu głębarków (miara długości).

Rzeczywiście pod wieczór podwyższono poziom wody tak, żeśmy musieli spać stojąc. Ponieważ szeptacze zostały zalane, umocowano je cośkolwiek wyżej, a nowy lektor zabrał się do prowadzenia ćwiczeń w oddychaniu podwodnym. Po kilku dniach miłościwym rozporządzeniem Ermezyneusza na prośbę wszystkich obywateli poziom wody podwyższono jeszcze o pół głębarka. Wszyscyśmy zaczęli chodzić wyłącznie na palcach. Osoby niższe po krótkim czasie gdzieś znikły. Ponieważ oddychanie podwodne nikomu się nie udawało, wytworzyła się praktyka nieznacznego wyskakiwania nad powierzchnię dla chwycenia tchu. Po jakimś miesiącu szło to już bardzo sprawnie, przy czym wszyscy udawali, że ani sami tego nie robią, ani drugich tak postępujących nie widzą. Prasa donosiła o olbrzymich postępach oddychania podwodnego w całym państwie, a do swobodnego rzeźbienia przybywało sporo osób, które bulgotały po staremu.

Wszystko to razem wzięte tyle mi sprawiało kłopotu, że zdecydowałem się w końcu opuścić tereny swobodnego rzeźbienia. Po pracy ukryłem się za podmurówką nowego pomnika (zapomniałem powiedzieć, żeśmy odbijali przytwierdzone rybom nogi i na powrót umieszczali tam płetwy), a kiedy zrobiło się pusto, popłynąłem do miasta. Miałem pod tym względem znaczną przewagę nad Pintyjczykami, którzy wbrew temu, czego można by się spodziewać, pływać w ogóle nie umieją.

Utrudziłem się mocno, ale w końcu udało mi się dopłynąć na lotnisko. Rakiety mojej pilnowało czterech Rybitów.

Na szczęście ktoś zaczął w pobliżu bulgotać i Rybici rzucili się w tę stronę. Zerwałem wtedy pieczęcie, wskoczyłem do środka i wystartowałem z największą możliwą szybkością. Po kwadransie planeta majaczyła już w dali jako drobna gwiazdka, na której tak wiele było mi dane przeżyć. Położyłem się do łóżka, rozkoszując się jego suchością; niestety, miły ten wypoczynek nie trwał długo. Ze snu wyrwało mnie naraz energiczne dobijanie się do klapy. Jeszcze na pół senny zawołałem: „Niech żyją swobody pintyjskie!” Okrzyk ten drogo miał mnie kosztować, albowiem do rakiety dobijał się patrol Anielicji Pantyjskiej. Próżne były moje tłumaczenia, że źle mnie dosłyszano, że wołałem „swobody pantyjskie”, a nie „pintyjskie”. Rakieta została opieczętowana i wzięta na hol. Trzebaż było jeszcze biedy, że miałem w spiżarce drugą puszkę szprotów, którą napocząłem był przed udaniem się na spoczynek. Ujrzawszy otwartą puszkę, Anielici zadrżeli, a potem z triumfalnym okrzykiem sporządzili protokół. Niebawem wylądowaliśmy na planecie. Kiedy wsadzono mnie do oczekującego wehikułu, odetchnąłem, widząc, że planeta, jak daleko sięgnąć okiem, pozbawiona jest wody. Gdy moja eskorta zdjęła skafandry, przekonałem się, że mam do czynienia z istotami ogromnie przypominającymi ludzi, wszyscy jednak mieli twarze tak do siebie podobne, jakby byli bliźniakami i do tego uśmiechniętymi.

Choć zapadał zmrok, w mieście jasno było od świateł jak w dzień. Zauważyłem, że kto tylko z przechodniów spojrzał na mnie, kiwał z przerażeniem czy politowaniem głową, a jakaś Pantyjka zemdlała nawet na mój widok, co było o tyle osobliwe, że nie przestała się i wtedy uśmiechać.

Po niejakim czasie wydało mi się, że wszyscy mieszkańcy planety noszą rodzaj masek, nie byłem tego wszakże całkiem pewny. Podróż zakończyła się przed gmachem, na którym widniał napis: WOLNA ANIELICJA P A N T Y. Noc spędziłem samotnie w małym pokoiku, nasłuchując odgłosów wielkomiejskiego życia, dobiegających przez okno. Nazajutrz koło południa odczytano mi w gabinecie przesłuchującego akt oskarżenia. Zarzucano mi występek angelofagii z poduszczenia pintyjskiego oraz zbrodnię zróżnicowania osobistego. Dowody rzeczowe, świadczące przeciw mnie, były dwa: jeden stanowiła otwarta puszka szprotów, drugi zaś — lusterko, w którym pozwolił mi się przejrzeć przesłuchujący.

Był to Anielita IV Rangi w białym jak śnieg mundurze z brylantowymi błyskawicami przez pierś; wyjaśnił mi, że za występki, które popełniłem, grozi mi dożywotnia identyfikacja, po czym dodał, iż sąd daje mi cztery dni czasu na przygotowanie obrony. Z wyznaczonym z urzędu obrońcą mogłem się widzieć na każde żądanie.

Mając już pewne doświadczenie w przedmiocie metod postępowania sądowego w tych okolicach Galaktyki, chciałem się przede wszystkim dowiedzieć, na czym polega grożąca mi kara. Jakoż spełniając moje życzenie zaprowadzono mnie do niewielkiej sali bursztynowego koloru, w której czekał już obrońca, Anielita II Rangi. Okazał się on nader wyrozumiały i nie szczędził mi wyjaśnień.

— Wiedz, obcy przybyszu — rzekł — że posiedliśmy najwyższe zrozumienie źródeł wszystkich trosk, cierpień i nieszczęść, którym podlegają istoty gromadzące się w społeczeństwa. Źródło to mieści się w jednostce, w jej prywatnej osobowości. Społeczeństwo, zbiorowość jest wieczna, podlega prawom trwałym i niewzruszonym, tak jak im podlegają potężne słońca i gwiazdy. Jednostkę cechuje chwiejność, niepewność decyzji, przypadkowość postępków, a nade wszystko — przemijalność. Otóż my zlikwidowaliśmy całkowicie indywidualizm na rzecz społeczności.

Na naszej planecie istnieje wyłącznie zbiorowość — nie ma na niej jednostek.

— Jakże — rzekłem osłupiały — to, co mówisz, musi być tylko figurą retoryczną, bo przecież ty jesteś jednostką…

— W najmniejszej mierze — odparł z niezmiennym uśmiechem. — Zauważyłeś chyba, że nie różnimy się od siebie twarzami. Tak samo też osiągnęliśmy najwyższą zamienialność społeczną.

— Nie rozumiem. Co to znaczy?

— Zaraz ci to wyjawię. W każdej chwili istnieje w społeczeństwie określona ilość funkcji, czyli, jak mówimy, etatów. Są to etaty zawodowe, więc władców, ogrodników, techników, lekarzy; są też etaty rodzinne — ojców, braci, sióstr i tak dalej. Otóż na każdym takim etacie Pantyjczyk działa tylko przez jedną dobę. O północy odbywa się w całym naszym państwie jeden ruch, jak gdyby, mówiąc obrazowo, wszyscy czynili jeden krok — i w taki sposób osobnik, który wczoraj był ogrodnikiem, dziś zostaje inżynierem, wczorajszy budowniczy staje się sędzią, władca — nauczycielem, i tak dalej. Podobnie ma się rzecz z rodzinami. Każda składa się z krewnych, więc ojca, matki, dzieci — tylko te funkcje pozostają niezmienne — istoty, pełniące je, zamieniają się każdej doby. Tak więc niezmienna pozostaje jedynie zbiorowość, uważasz? Wciąż tyle samo jest rodziców i dzieci, lekarzy i pielęgniarek, i tak we wszystkich dziedzinach życia. Potężny organizm naszego państwa trwa od wieków niewzruszony i niezmienny, trwalszy od skały, a trwałość tę zawdzięcza temu, że raz na zawsze skończyliśmy z efemeryczną naturą jednostkowego istnienia. Dlatego to mówiłem, że jesteśmy zamienialni w sposób doskonały. Przekonasz się o tym niebawem, gdyż po północy, jeżeli mnie wezwiesz, przyjdę do ciebie w nowej postaci…

— Ale po co to wszystko? — spytałem. — I w jakiż sposób każdy z was potrafi pełnić wszystkie zawody? Czyż możesz być nie tylko ogrodnikiem, sędzią lub obrońcą, ale także dowolnie ojcem lub matką?

— Wielu zawodów — odparł mój uśmiechnięty rozmówca — nie potrafię dobrze wykonywać. Zważ wszelako, że pełnienie zawodu trwa tylko jeden dzień. Ponadto w każdym społeczeństwie starego typu olbrzymia większość osobników wykonuje swe funkcje zawodowe kiepsko, a przecież machina społeczna nie przestaje przez to działać. Ktoś, kto jest kiepskim ogrodnikiem, zaprzepaści u was ogród, kiepski władca całe państwo doprowadzi do ruiny, gdyż obaj mają na to czas, który u nas nie jest im dany. Ponadto w zwykłym społeczeństwie oprócz nieumiejętności fachowych daje się odczuć ujemny, a nawet zgubny wpływ prywatnych dążeń jednostek. Zawiść, pycha, egoizm, próżność, żądza władzy wywierają żrące działanie na życie ogółu. Ten zły wpływ u nas nie istnieje. W samej rzeczy nie istnieje u nas dążenie do zrobienia kariery, nikt też nie kieruje się interesem osobistym, ponieważ interesu osobistego nie ma u nas wcale. Nie mogę uczynić dziś na mym etacie żadnego kroku w nadziei, że mi się ten krok jutro opłaci, ponieważ jutro będę już kimś innym, a nie wiem dziś, kim będę jutro.

Zamiana etatów następuje o północy na zasadzie powszechnego losowania, na które nie ma wpływu żaden z żyjących. Czy zaczynasz pojmować głęboką mądrość naszego ustroju?

— A uczucia? — spytałem. — Możnaż kochać co dzień innego człowieka? I jakże ma się sprawa z ojcostwem i macierzyństwem?

— Pewnym zakłóceniem naszego systemu — odparł mój rozmówca — była dawniej okoliczność, kiedy osobnik na etacie ojca rodził dziecko, albowiem może się zdarzyć, że etat ojca obejmuje akurat kobieta w dniu swego rozwiązania. Wszelako trudność ta znikła, odkąd określone zostało w ustawach, że ojciec może rodzić dzieci. Co się zaś tyczy uczuć, to zaspokoiliśmy dwa, z pozoru wykluczające się głody, żyjące w każdej istocie rozumnej: głód trwałości i głód zmiany. Przywiązanie, szacunek, miłość były niegdyś podgryzane nieustannym niepokojem, obawą przed utraceniem istoty ukochanej. Ten lęk myśmy przezwyciężyli. W samej rzeczy jakiekolwiek wstrząsy, choroby, kataklizmy nawiedzałyby nasze życie — każdy z nas ma zawsze ojca, matkę,, małżonka i dzieci. Nie dość na tym. To, co niezmienne, zaczyna po niejakim czasie nużyć, bez względu na to, czy zaznajemy dobra, czy zła. Zarazem jednak pragniemy trwałości losu, chcemy uchronić go przed zakłóceniami i tragediami. Chcemy istnieć, a nie przemijać, zmieniać się, a trwać, być wszystkim, nie ryzykując nic. Te sprzeczności, zdawałoby się, nie do pogodzenia, są u nas rzeczywistością. Znieśliśmy nawet antagonizm szczytów społecznych i nizin, bo każdy każdego dnia może być najwyższym władcą, bo nie ma takiego rodzaju życia, takiej sfery działania, która byłaby przed kimkolwiek zamknięta.

Teraz mogę ci wyjawić, co oznacza wiszący nad tobą wymiar kary. Oznacza on największe nieszczęście, jakie może spotkać Pantyjczyka; a mianowicie wyjęcie spod losowania powszechnego i przejście na samotny byt indywidualny. Identyfikacja jest to akt zmiażdżenia osobnika poprzez obciążenie go okrutnym i bezlitosnym brzemieniem dożywotniej indywidualności. Musisz się śpieszyć, jeśli chcesz zadać mi jeszcze jakieś pytania, bo dochodzi północ; wnet będę musiał cię opuścić.

— Jak radzicie sobie ze śmiercią? — spytałem.

Ze zmarszczonym czołem i uśmiechniętą twarzą obrońca przypatrywał mi się, jakby próbując zrozumieć to słowo. Na koniec rzekł:

— Śmierć? To przestarzałe pojęcie. Nie ma śmierci tam, gdzie nie ma jednostek. Nikt u nas nie umiera.

— Ależ to nonsens, w który sam nie wierzysz! — zawołałem. — Przecież każda żywa istota musi umrzeć, więc i ty!

— Ja, to znaczy kto? — przerwał mi z uśmiechem. Nastała chwila milczenia.

— Ty, ty sam!

— Kimże jestem, ja sam, poza dzisiejszym etatem? Nazwiskiem, imieniem? Nie mam go. Twarzą? Dzięki zabiegom biologicznym, jakie przeprowadzono u nas przed wiekami, twarz moja jest taka sama, jak u wszystkich. Etatem? Ten zmieni się o północy. Cóż pozostaje? Nic. Zastanów się, co oznacza śmierć? Jest to utrata, tragiczna przez swą nieodwracalność. Kogo traci ten, kto umiera? Siebie? Nie, bo umarły to nie istniejący, a ten, kto nie istnieje, nie może niczego utracić. Śmierć jest sprawą żywych — jest utratą kogoś bliskiego.

Otóż my nigdy nie tracimy naszych bliskich. Mówiłem ci to już przecież. Każda rodzina jest u nas wieczna. Śmierć u nas — to byłaby kompresja etatu. Ustawy nie dopuszczają jej. Muszę już iść. Żegnaj, obcy przybyszu.

— Zaczekaj! — zawołałem, widząc, że mój obrońca wstaje. — Istnieją u was przecież, muszą istnieć różnice, choćbyście byli podobni do siebie jak bliźnięta. Musicie mieć starców, którzy…

— Nie. Nie prowadzimy rachuby ilości etatów, które ktoś piastował. Nie prowadzimy także rachuby lat astronomicznych. Nikt z nas nie wie, jak długo żyje. Etaty są bezwieczne. Czas na mnie.

Z tymi słowy odszedł. Zostałem sam. Po chwili drzwi uchyliły się i obrońca pojawił się znowu. Miał na sobie ten sam liliowy mundur ze złotymi błyskawicami Anielity II Rangi i ten sam uśmiech.

— Jestem na twoje usługi, oskarżony przybyszu z innej gwiazdy — powiedział i wydało mi się, że to jest nowy głos, którego jeszcze nie słyszałem.

— A przecież jest u was coś niezmiennego: etat oskarżonego! — zawołałem.

— Mylisz się. Dotyczy to jedynie obcych. Nie możemy dopuścić, aby ukrywając się za etatem, ktoś usiłował rozsadzić od wewnątrz nasze państwo.

— Czy znasz się na prawie? — spytałem.

— Znają się na nim księgi ustaw. Zresztą proces twój odbędzie się dopiero pojutrze. Etat będzie cię bronił…

— Zrzekam się obrony.

— Pragniesz bronić się sam?

— Nie. Chcę zostać skazany.

— Jesteś lekkomyślny — powiedział obrońca z uśmiechem. — Pamiętaj o tym, że nie będziesz jednostką wśród jednostek, lecz w pustce większej od próżni międzyplanetarnej…

— Czy słyszałeś kiedy o Mistrzu Oh? — spytałem. Sam nie wiem, skąd wzięło mi się to pytanie.

— Tak. To on jest twórcą naszego państwa. Stworzył nim największe swoje dzieło — Protezę Wieczności.

Tak zakończyła się nasza rozmowa. Po trzech dniach, stawiony przed sąd, skazany zostałem na dożywotnią identyfikację. Odwieziono mnie na lotnisko, z którego niezwłocznie wystartowałem, biorąc kurs na Ziemię. Nie wiem, czy przyjdzie mi jeszcze kiedyś ochota spotkania Dobroczyńcy Kosmosu.

Загрузка...