Stanisław Lem Podróż czternasta

19 VIII

Dałem rakietę do remontu. Ostatnim razem zanadto zbliżyłem się do słońca; cały lakier zlazł. Kierownik warsztatów radzi pomalować na zielono. Jeszcze nie wiem. Przed południem porządki w mojej kolekcji. W futrze najpiękniejszego gargauna pełno moli. Nasypałem naftaliny. Po południu — u Tarantogi. Śpiewaliśmy pieśni marsjańskie. Pożyczyłem od niego Dwa lata wśród kurdli i osmiotów Brizarda. Czytałem do świtu — szalenie ciekawe.


20 VIII

Zgodziłem się na zielony kolor. Kierownik namawia mnie do kupna mózgu elektrycznego. Ma do zbycia porządny, mało używany, o mocy dwunastu parowych dusz. Powiada, że bez mózgu nikt się teraz nie rusza nawet poza księżyc. Waham się, bo duży wydatek. Całe popołudnie czytam Brizarda — porywająca lektura. Aż wstyd, że nigdy nie widziałem kurdla.


21 VIII

Rano w warsztatach. Kierownik pokazał mi mózg. Rzeczywiście przyzwoity, z baterią dowcipów na pięć lat. Podobno rozwiązuje to problem nudy kosmicznej. — Prześmieje pan najdłuższą podróż — powiedział kierownik. Po wyczerpaniu baterii można dać nową. Kazałem pomalować stery na czerwono. Co do mózgu — jeszcze się namyślę. Do północy czytałem Brizarda. Czy nie zapolować samemu?


22 VIII

Kupiłem w końcu ten mózg. Kazałem wbudować go w ścianę. Kierownik dodał mi do niego poduszkę elektryczną. Musiał porządnie ze mnie zedrzeć! Powiada, że zaoszczędzę masę pieniędzy. Rzecz w tym, że przyjeżdżając na planety trzeba zwykle płacić cło wjazdowe. Otóż, mając mózg, można zostawić rakietę w próżni, krążącą swobodnie wokół planety na kształt sztucznego księżyca i nie płacąc ani grosza cła przejść resztę drogi pieszo. Mózg oblicza astronomiczne elementy ruchu i podaje, gdzie trzeba potem szukać rakiety. Skończyłem Brizarda. Jestem już niemal zdecydowany jechać na Enteropię.


23 VIII

Odebrałem rakietę z warsztatów. Bardzo ładnie wygląda, tylko stery nie grają kolorystycznie z resztą. Przemalowałem sam na żółto. Dużo lepiej. Pożyczyłem od Tarantogi tom Encyklopedii kosmicznej na E i odpisałem artykuł o Enteropii. Oto on:

ENTEROPIA.6 planeta podwójnego (czerwonego i niebieskiego) słońca w gwiazdozbiorze Cielca. 8 kontynentów, 2 oceany, 167 wulkanów czynnych, l ściorg (ob. ŚCIORG). Doba 20godzinna, klimat ciepły, warunki dla życia poza okresem strumów (ob. STRUM) dobre.

Mieszkańcy:

a) rasa panująca — Ardryci, istoty rozumne wieloprzejrzystościenne symetryczne nieparzystoodnogowe (3), należące do typu Siliconoidea, rząd Połytheria, klasa Luminifera. Jak wszystkie Połytheria (ob.) Ardryci podlegają okresowemu rozszczepieniu dowolnemu. Zakładają rodziny typu kulistego. System rządów: gradarchia II B, z wprowadzonym przed 340 laty Transmem Penitencjarnym (ob. TRANSM). Przemysł wysoko rozwinięty, głównie środków spożywczych. Podstawowe pozycje eksportu: manubne fosforyzowane, sercoklety i laupanie w kilkudziesięciu gatunkach, żebrowane i wolno opalane. Stolica: Tentotam, l 400 000 mieszk. Gł. ośrodki przemysłowe: Haupr, Drur, Arbagellar. Kultura luminama z oznakami zgrzybienia, wskutek przesiąknięcia reliktami cywilizacji wytrzebionych przez Ardrytów Fytogozjan (Grzyboniów, ob.). W ostatnich latach coraz większą rolę odgrywają w życiu kult. społecznym sepulki (ob.). Wierzenia: religia panująca — Monodrumizm. Według M. świat stworzony został przez Mnogiego Drumę pod postacią Plątwi Pierwotnej, z kt. narodziły się słońca i planety z Enteropią na czele. Ardryci budują świątynie platerowe stałe i składane. Poza Mondrumizmem działa kilkanaście sekt, z tych najważniejsza — Plakotrałów. Plakotratowie (ob.) nie wierzą w nic poza Emfezą (ob. EMFEZA), a i to nie wszyscy. Sztuka: taniec (toczny), radioakty, sepulenie, dramat bajonowy. Architektura: w zw. ze strumami — wdmuchowotłoczona, gmaziowa. Gmaziowce kielichowe osiągają 130 pięter. Na szt. księżycach przeważnie budowle owicellarne (jajowate).

b) Zwierzęta. Fauna typu silikonoidalnego, gt. przedstawiciele: mierzawce, dendrogi autumalne, asmamty, kurdle i ośmioły skowytne. Dla człowieka zwierzęta te są niejadalne, z wyjątkiem kurdli (tylko okolica zardu, ob. ZARD). Fauna wodna: stanowi surowiec przemysłu spożywczego. Gł. przedstawiciele: inf emalia (piekluchy), bliskwy, pszywięta i śmędzie. Osobliwością Enteropii jest ściorg z jego fauną i florą mętlinową. W naszej Galaktyce jedynym jego odpowiednikiem są ały w bezpiennych ulasach Jupitera. Całe życie Enteropii rozwinęło się, jak wykazują badania szkoły prof. Tarantogi, w obrębie ściorgu ze złoży balbazylowych. W zw. z masową zabudową lądową i wodną należy liczyć się z rychłym zniknięciem resztek ściorgu. Podpadając pod 6 paragr. ustawy o ochr. zabytków planetarnych (Codex Galacticus t. MDDDVII, vol. XXXII, pag. 4670), ściorg podlega ochronie; w szczególności wzbronione jest tąpanie go w ciemno.

W artykule tym wszystko jest dla mnie jasne, z wyjątkiem wzmianek o sepulkach, transmie i strumie. Niestety, ostatni tom Encyklopedii, który się ukazał, kończy się na haśle „SOS GRZYBOWY”, więc o transmie ani o strumie nie ma nic. Poszedłem jednak do Tarantogi, żeby zajrzeć pod „SEPULKI”. Znalazłem krótką informację:

SEPULKI — odgrywający doniosłą rolę element cywilizacji Ardrytów (ob.) z planety Enteropii (ob.) Ob. SEPULKARIA.

Poszedłem za tą radą i przeczytałem:

SEPULKARIA — obiekty służące do sepulenia (ob.).

Poszukałem pod „Sepulenie”, było tam:

SEPULENIE — czynność Ardrytów (ob.) z planety Enteropii (ob.). Ob. SEPULKI.

Krąg się zamknął, nie było już gdzie szukać. Nigdy w życiu nie zdradziłbym się z podobną ignorancją przed profesorem, a nikogo innego spytać nie mogę. Kości rzucone — postanowiłem jechać na Enteropię. Wyruszam za trzy dni.


28 VIII

Wystartowałem o drugiej, tuż po obiedzie. Żadnych książek nie wziąłem, bo miałem ten nowy mózg. Aż do księżyca słuchałem kawałów, które opowiadał. Porządnie się uśmiałem. Potem kolacja, i spać.


29 VIII

Zdaje się, że się przeziębiłem w cieniu księżyca, bo wciąż kicham. Wziąłem aspirynę. Na kursie — trzy rakiety towarowe z Plutona; maszynista telegrafował, żebym dał wolną drogę. Pytałem, jaki ładunek, myśląc, że Bóg wie co, a to zwyczajne bryndasy. Zaraz potem pośpieszna z Marsa, okropnie zapchana. Widziałem przez okna, wszyscy leżeli na sobie jak śledzie. Machaliśmy chusteczkami, aż nic już nie było widać. Do kolacji słuchałem kawałów. Doskonałe, tylko wciąż kicham.


30 VIII

Zwiększyłem szybkość. Mózg działa bez zarzutu. Przepona zaczęła mnie trochę boleć, więc wyłączyłem go na dwie godziny i włączyłem poduszkę elektryczną. Dobrze mi zrobiło. Po drugiej złapałem ten sygnał radiowy, który Popów wypuścił z Ziemi w 1896 roku. Już porządnie odsądziłem się od Ziemi.


31 VIII

Słońce już ledwo widoczne. Przed obiadem — przechadzka dookoła rakiety, żeby się nie zasiedzieć. Do wieczora — kawały. Większość z brodą. Zdaje się, że kierownik warsztatów dał mózgowi do czytania stare pisma humorystyczne, a z wierzchu przyrzucił parę garści nowych dowcipów. Zapomniałem o kartoflach, które wstawiłem do stosu atomowego, i spaliły się co do jednego.


32 VIII

Wskutek szybkości czas się dłuży — powinien być październik, a tu wciąż sierpień i sierpień. W oknie zaczęło coś migać. Myślałem, że to już Droga Mleczna, ale to tylko lakier się łuszczy. Przeklęta tandeta! Mam na kursie stację obsługi. Namyślam się, czy warto się zatrzymać.


33 VIII

Wciąż sierpień. Po obiedzie doleciałem do stacji. Stoi na małej, pustej całkiem planecie. Budynek stacyjny jak wymarły, dokoła ani żywego ducha. Wziąłem kubełek i poszedłem się rozejrzeć, czy nie mają tu jakiegoś lakieru. Chodziłem tak, aż usłyszałem sapanie. Patrzę, a za budynkiem stacji stoi kilka maszyn parowych i rozmawia. Zbliżyłem się.

Jedna mówi:

— Przecież to jasne, że chmury są formą życia pozagrobowego maszyn parowych. Otóż zasadnicze pytanie brzmi: co było pierwej — maszyny parowe czy para wodna? Ja twierdzę, że para!

— Milcz, przeklęty idealisto! — zasyczała druga. Usiłowałem spytać o lakier, ale tak syczały i gwizdały, że nie słyszałem własnego głosu. Wpisałem się do książki zażaleń i poleciałem dalej.


34 VIII

Czy ten sierpień nigdy się nie skończy? Przed południem czyściłem rakietę. Okropne nudy. Zaraz do środka, do mózgu. Zamiast śmiechu, napadło mnie takie ziewanie, że byłem w strachu o szczęki. Po prawej burcie mała planeta. Mijając ją, zauważyłem jakieś białe kropki. Przez lornetę zobaczyłem, że to tabliczki z napisem: „Nie wychylać się”. Z mózgiem coś nie w porządku — połyka pointy.


1 X

Musiałem zatrzymać się na Stroglonie, bo paliwo mi się kończyło. Hamując, z rozpędu przeleciałem przez cały wrzesień.

Na lotnisku duży ruch. Zostawiłem rakietę w próżni, żeby nie płacić cła, wziąłem tylko blaszanki na paliwo. Przedtem obliczyłem z pomocą mózgu koordynaty ruchu po elipsie. Po godzinie wróciłem z pełnymi bańkami, a rakiety ani śladu. Oczywiście wziąłem się do szukania. Myślałem, że ducha wyzionę; przeszedłem jednak coś cztery tysiące kilometrów pieszo. Oczywiście — mózg się pomylił. Będę ja musiał porozmawiać z tym kierownikiem warsztatów, kiedy wrócę.


2 X

Szybkość tak wielka, że gwiazdy zamieniły się w ogniste smużki, jakby ktoś milionem palących się papierosów ruszał w ciemnym pokoju. Mózg się jąka. Co najgorsze, złamał się wyłącznik i nie mogę go zamknąć. Gada bez przerwy.


3 X

Mózg wyczerpuje się, jak można sądzić, bo sylabizuje. Powoli przywykam do tego. Ile się da, siedzę na zewnątrz, tylko nogi wpuszczam do rakiety, bo porządnie zimno.


7 X

O wpół do dwunastej dotarłem do stacji wjazdowej Enteropii. Rakieta bardzo rozgrzana hamowaniem. Przycumowałem ją na wierzchnim pokładzie sztucznego księżyca (mieści się tam stacja) i poszedłem do środka, by wypełnić formalności. W spiralnym korytarzu ruch nieprawdopodobny; przybysze z najdalszych stron Galaktyki chodzili, falowali i skakali od okienka do okienka. Ustawiłem się w ogonku za jasnoniebieskim Algolaninem, który uprzejmym gestem ostrzegł mnie, bym nie zbliżał się zanadto do jego tylnego organu elektrycznego. Za mną stanął zaraz jakiś młody Satumijczyk w beżowym szlaulonie. Trzema ssawkami przytrzymywał walizki, a czwartą ocierał pot. Rzeczywiście bardzo gorąco. Kiedy nadeszła moja kolej, urzędnik, przejrzysty jak kryształ Ardryta, przyjrzał mi się badawczo, pozieleniał (Ardryci wyrażają uczucia zmianą zabarwienia; zieleń jest odpowiednikiem uśmiechu) i spytał:

— Pan kręgowiec?

— Tak.

— Dwudyszny?

— Nie. Tylko powietrzem…

— Dziękuję, doskonale. Wikt mieszany?

— Tak.

— Z jakiej planety, wolno wiedzieć?

— Z Ziemi.

— A to proszę do następnego okienka.

Podszedłem tam i zajrzawszy do środka przekonałem się, że mam przed sobą tego samego urzędnika, a właściwie jego dalszą część. Wertował dużą księgę.

— A! mam — powiedział — Ziemia… hm, bardzo dobrze. Pan jako turysta czy handlowiec?

— Jako turysta.

— To proszę pozwolić…

Wypełniał jedną przylgą formularz, a drugą równocześnie podał mi inny do podpisu, mówiąc:

— Strum rozpoczyna się za tydzień. Zechce pan w związku z tym udać się do pokoju 116, tam jest nasza wytwórnia rezerw, która się panem zajmie. Potem proszę przejść do pokoju 67, to jest kabina farmaceutyczna. Dostanie pan tam pigułki Eufruglium, które musi pan zażywać co trzy godziny, by zneutralizować szkodliwe dla pańskiego organizmu działanie radioaktywności naszej planety… Czy życzy pan sobie świecić podczas pobytu na Enteropii?

— Dziękuję, nie.

— Jak pan uważa. Proszę, oto pańskie papiery. Pan jest ssakiem, prawda?

— Tak.

— A więc pomyślnego ssania!

Pożegnawszy uprzejmego urzędnika, poszedłem, jak mi polecił, do pracowni rezerw. W jajowatym pomieszczeniu było, jak mi się wydało na pierwszy rzut oka, pusto. Stało tam kilka aparatów elektrycznych; pod sufitem brylantowymi promieniami lśniła kryształowa lampa. Okazało się jednakże, że to był Ardryta, urzędujący technik, który zaraz opuścił się z sufitu. Siadłem na fotelu, on zaś, zabawiając mnie rozmową, dokonał pomiarów i rzekł:

— Dziękuję, pański pączek przekażemy wszystkim wylęgarniom na planecie. Gdyby się panu cokolwiek zdarzyło podczas strumu, może pan być całkiem spokojny… natychmiast dostawimy rezerwę!

Nie całkiem rozumiałem, co miał na myśli, przyuczyłem się wszakże podczas wieloletnich wędrówek do dyskrecji, nic bowiem przykrzejszego dla mieszkańców jakiejkolwiek planety, niż tłumaczyć obcemu miejscowe nawyki i obyczaje. W gabinecie farmaceutycznym znów ustawiłem się ogonku, który posuwał się jednak nader szybko, tak że rychło fertyczna Ardrytka w fajansowej umbrze dała mi porcję pigułek. Jeszcze mała formalność cłowa (wolałem nie zawierzać już mózgowi elektrycznemu) i z wizą w ręku wróciłem na pokład.

Tuż za księżycem rozpoczyna się kosmotrasa, porządnie utrzymana, z wielkimi napisami reklamowymi po obu stronach. Litery ich oddalone są od siebie o parę tysięcy kilometrów, ale przy normalnej szybkości jazdy składa się słowa tak szybko, jakby sieje miało wydrukowane w gazecie. Jakiś czas odczytywałem je z zainteresowaniem — więc:

”Myśliwi! używajcie tylko pasty do polowania MLINI”, albo: „Chcesz być wesoły — poluj na ośmioły!” — itp.

O siódmej wieczorem wylądowałem na lotnisku totentamskim. Niebieskie słońce tylko co zaszło. W promieniach czerwonego, które było jeszcze dość wysoko, wszystko wokół wyglądało jak objęte pożarem — niezwykły widok. Obok mojej rakiety majestatycznie opuścił się krążownik galaktyczny. Pod jego ogonem rozgrywały się wzruszające sceny powitania. Rozdzieleni na długie miesiące Ardryci padali sobie w objęcia z okrzykami zachwytu, po czym wszyscy, ojcowie, matki, dzieci, łącząc się czułym uściskiem w kule, błyskające rumieńcami w promieniach słonecznych, pośpieszali ku wyjściu. I ja ruszyłem w ślad za toczącymi się harmonijnie rodzinami; tuż za portem lotniczym znajduje się przystanek glambusa, do którego wsiadłem. Pojazd ten, ozdobiony z wierzchu złotymi zgłoskami układającymi się w napis: „PASTA RAUS SAMA POLUJE!”, przedstawia coś w rodzaju sera szwajcarskiego; w dużych jego dziurach mieszczą się dorośli, w małych zaś dzieciarnia. Ledwom wsiadł, glambus ruszył z miejsca. Otoczony jego krystalicznym miąższem, nad sobą, pod sobą i dokoła widziałem sympatycznie przeświecające, różnobarwne sylwetki współpasażerów. Sięgnąłem do kieszeni po tomik Baedeckera, bo był już najwyższy czas zaznajomić się z jego wskazówkami, jakież jednak było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że trzymam tom traktujący o planecie Enteuropii, odległej od miejsca, w którym się znajdowałem, o trzy miliony lat świetlnych. Potrzebny mi Baedecker został w domu. Przeklęte roztargnienie!

Nie było innej rady, jak pójść do totentamskiej ekspozytury znanego biura astronautycznego GALAX. Uprzejmy konduktor, gdym się do niego zwrócił, zatrzymał wnet glambus, wskazał mi przylgą ogromny gmach i na pożegnanie zmienił się serdecznie na twarzy.

Przez chwilę stałem bez ruchu, rozkoszując się niezwykłym widokiem, jaki przedstawiało pogrążające się w zmierzchu śródmieście. Czerwone słońce właśnie zaszło pod horyzont. Ardryci nie stosują sztucznego oświetlenia, bo sami świecą. Aleje Mrudr, na których stałem, pełne były migotania przechodniów; jakaś młoda Ardrytka, mijając mnie, zalotnie rozbłysła wewnątrz swego abażurka w złociste prążki, lecz poznawszy widać cudzoziemca, skromnie przygasła.

Bliskie i dalekie domy iskrzyły się i rozświetlały od powracających mieszkańców; w głębi świątyń jarzyły się rozmodlone tłumy; dzieci tęczowały z szaloną szybkością po klatkach schodowych — było to wszystko tak urocze, tak barwne, że nie chciało mi się wprost odejść, musiałem jednak, w obawie że zamkną mi Galax.

W westybulu biura podróży skierowano mnie na dwudzieste trzecie piętro, do wydziału prowincjonalnego. Niestety, jest to smutna, lecz nieodwracalna prawda: Ziemia znajduje się w mało znanej, zabitej deskami głuszy Kosmosu!

Urzędniczka, do której się zwróciłem w wydziale obsługi turystycznej, zamglona ze zmieszania powiedziała mi, że Galax nie dysponuje niestety przewodnikami ani planem zwiedzania dla Ziemian, gdyż bywają oni na Enteropii nie częściej niż raz w stuleciu. Zaproponowała mi więc poradnik dla Jowiszan z uwagi na wspólne pochodzenie słoneczne Jowisza i Ziemi. Wziąłem go dla braku czegoś lepszego i poprosiłem o zarezerwowanie pokoju w hotelu Kosmonia. Zapisałem się też na polowanie organizowane przez Galax, po czym wyszedłem na miasto. Byłem o tyle w niezręcznym położeniu, że sam nie świeciłem, toteż napotkawszy na skrzyżowaniu Ardrytę, regulującego ruch, przystanąłem i w jego blasku przejrzałem otrzymany przewodnik. Jak należało oczekiwać, zawierał informacje o tym, gdzie można się zaopatrzyć w przetwory metanowe, co trzeba robić z mackami na przyjęciach oficjalnych itp. Rzuciłem go więc do kosza na śmieci, zatrzymałem przejeżdżający eboret i kazałem się wieźć do dzielnicy gmaziowców. Te wspaniałe, kielichowate budowle połyskiwały z dala różnokolorowymi światełkami Ardrytów oddających się życiu rodzinnemu, a w biurowcach prześlicznie falowały świetlne naszyjniki urzędników.

Oddaliwszy eboret, jakiś czas spacerowałem pieszo; gdy podziwiałem piętrzący się nad placem gmaziowiec Zarządu Zup, wyszło z niego dwu wyższych funkcjonariuszy, których poznać można po intensywnym blasku i czerwonych grzebieniach wokół abażuru. Przystanęli blisko i doleciała mnie ich rozmowa:

— Rozmaz obrębień już nie obowiązuje? — mówił jeden, wysoki, cały w orderach. Drugi pojaśniał na to i odparł:

— Nie. Kierownik powiada, że nie wykonamy programu, a to wszystko przez Grudrufsa. Nie pozostaje nic innego, mówi kierownik, jak przemienić go.

— Grudrufsa?

— No.

Pierwszy zgasł, tylko ordery świeciły mu dalej różnokolorowymi wianuszkami, i zniżając głos rzekł:

— Będzie się pęził, biedak.

— Niech się pęzi, i tak mu nie pomoże. Porządku inaczej nie będzie. Nie po to transmutuje się facetów od lat, żeby więcej było sepulek!

Zaintrygowany zbliżyłem się mimowiednie do obu Ardrytów, lecz oddalili się w milczeniu. Dziwna rzecz, iż dopiero po tym wydarzeniu jęło obijać mi się coraz częściej o uszy słowo „sepulki”. W miarę jak łaknąc zanurzenia się w nocnym życiu metropolii kroczyłem chodnikami, z głębi przetaczających się tłumów dobiegał mnie ów zagadkowy wyraz, wypowiadany to zduszonym szeptem, to wykrzykiwany namiętnie; można go było odczytać na kulach ogłoszeniowych, które obwieszczały aukcje i przetargi rzadkich sepulcjanów i w ognistych reklamach neonowych, proponujących nabycie modnych sepulkadów. Próżno medytowałem, co by to być mogło; na koniec, gdy koło północy odświeżałem się szklanką kurdlej śmietanki w barze na osiemdziesiątym piętrze domu towarowego, a pieśniarka ardrycka jęła wykonywać przebój „Sepulko moja mała”, ciekawość ma wzrosła do tego stopnia, że spytałem przechodzącego kelnera, gdzie mógłbym nabyć sepulkę.

— Naprzeciw — odpowiedział machinalnie, inkasując rachunek. Potem spojrzał na mnie uważnie i pociemniał trochę. — Pan jest sam? — spytał.

— Tak. A co?

— Ach, nic. Niestety, nie mam drobnych. Zrezygnowałem z reszty i windą zjechałem na dół. Rzeczywiście, na wprost ujrzałem olbrzymią reklamę sepulek, pchnąłem więc szklane drzwi i znalazłem się we wnętrzu pustego o tej porze magazynu. Przystąpiłem do lady i z udaną flegmą poprosiłem o sepulkę.

— Do jakiego sepulkarium? — spytał sprzedawca, opuszczając się ze swego wieszaka.

— No, do jakiego… do zwyczajnego — odparłem.

— Jak to do zwyczajnego? — zdziwił się. — Prowadzimy tylko sepulki z odświstem…

— No więc poproszę o jedną…

— A gdzie ma pan kacież?

— E, mhm, nie mam przy sobie…

— No więc jak ją pan weźmie bez żony? — powiedział sprzedawca, patrząc na mnie badawczo. Mętniał powoli.

— Nie mam żony — wyrwało mi się nieopatrznie.

— Pan… nie ma… żony…? — wybełkotał sczerniały sprzedawca, patrząc na mnie z przerażeniem — i pan chce sepulkę… ? Bez żony… ?

Drżał na całym ciele. Jak zmyty uciekłem na ulicę, złapałem wolny eboret i wściekły kazałem się wieźć do jakiegoś nocnego lokalu. Okazał się nim Myrgindragg. Gdy wszedłem, orkiestra przestała właśnie grać. Zwisało tu chyba ponad trzysta osób. Rozglądając się za wolnym miejscem, szedłem przez ciżbę, gdy wtem ktoś mnie zawołał; z radością dostrzegłem znajomą twarz, był to pewien komiwojażer, którego poznałem kiedyś na Autropii. Wisiał z żoną i córką. Przedstawiłem się paniom i jąłem bawić rozmową dobrze już podochocone towarzystwo, które co jakiś czas wstawało, żeby przy dźwiękach melodii tanecznej potoczyć się po parkiecie. Zachęcany gorąco przez małżonkę znajomego, odważyłem się w końcu puścić w tany; jakoż objąwszy się mocno, we czworo potoczyliśmy się przy ognistym mambrinie. Prawdę mówiąc, potłukłem się trochę, robiłem jednak dobrą minę do złej gry i udawałem, że jestem zachwycony. Gdyśmy wracali do stolika, zatrzymałem w przejściu mego znajomego i spytałem go na ucho o sepulki.

— Co proszę? — nie dosłyszał mnie. Powtórzyłem pytanie, dodając, że chciałbym nabyć sepulkę. Mówiłem widać zbyt głośno — wiszący najbliżej odwracali się, patrząc na mnie ze zmętniałymi twarzami, a znajomy Ardryta złożył przylgi ze strachu.

— Na miłość Drumy, panie Tichy — przecież pan jest sam!

— No to co z tego — wypaliłem już nieco poirytowany — czy dlatego nie mogę zobaczyć sepulki?

Słowa te padły w powstałą nagle ciszę. Żona znajomego spadła zemdlona na podłogę, on rzucił się ku niej, a najbliżsi Ardryci pofalowali ku mnie zdradzając zabarwieniem wrogie zamiary; w tym momencie pojawiło się trzech kelnerów, którzy wzięli mnie za kark i wyrzucili na ulicę.

Byłem po prostu wściekły. Zatrzymałem eboret i kazałem się wieźć do hotelu. Przez całą noc oka nie zmrużyłem, tak mnie coś uwierało i gryzło; dopiero o świcie przekonałem się, iż, nie otrzymawszy bliższych danych z Galaxu, służba hotelowa nauczona doświadczeniem z gośćmi, którzy przepalają materace do gołej siatki, posłała mi azbestem. Niemiłe wydarzenia poprzedniego dnia przestały mnie w świetle ranka absorbować. Z radością powitałem przedstawiciela Galaxu, który o dziesiątej przybył po mnie eboretem pełnym wnyków, kubłów pasty do polowania i całego arsenału broni myśliwskiej.

— Nigdy pan nie polował na kurdle? — upewnił się mój przewodnik, gdy wehikuł z wielką szybkością przesmykał ulicami Totentamu.

— Nie. Może zechce mnie pan poinstruować… ? — powiedziałem z uśmiechem.

Do zachowania całkowitej flegmy uprawniało mnie wieloletnie doświadczenie wypraw na najgrubszego zwierza Galaktyki.

— Jestem na pana usługi — odparł grzeczny przewodnik.

Był to szczupły Ardryta szklistej karnacji, bez abażuru, spowity w ciemnogranatową tkaninę — takiego odzienia jeszcze na planecie nie widziałem. Gdym mu to powiedział, wyjaśnił, że jest to strój myśliwski, niezbędny przy podchodzeniu zwierza; to, co brałem za materię, było specjalną substancją, którą powleka się ciało. Krótko mówiąc — ubranie natryskowe, wygodne, praktyczne i, co najważniejsze, całkowicie zaciemniające naturalne światło Ardrytów, mogące spłoszyć kurdla.

Przewodnik wydobył z teczki zadrukowany arkusz i podał mi do przestudiowania; zachowałem go w mych papierach. Oto on:

POLOWANIE NA KURDLE

Instrukcja dla cudzoziemców


Kurdel jako zwierzyna łowna stawia najwyższe wymagania tak walorom osobistym, jak i sprzętowi myśliwego. Ponieważ zwierzę to w trakcie ewolucji przysposobiło się do opadów meteorytowych, wytworzywszy pancerz nie do przebicia, na kurdle poluje się od środka.

Do polowania na kurdle niezbędne są:

A) w fazie wstępnej — pasta podkładowa, sos grzybowy, szczypiorek, sól i pieprz; B) w fazie właściwej — miotełka ryżowa, bomba zegarowa.

I. Przygotowanie na stanowisku.

Na kurdle poluje się z przynętą. Myśliwy, natarłszy się wprzód pastą podkładową, kuca w bruździe ściorgu, po czym towarzysze posypują go z wierzchu drobno pokrajanym szczypiorkiem i przyprawiają do smaku.

II. W tej pozycji należy oczekiwać kurdla. Gdy zwierz zbliży się, trzeba, zachowując spokój, chwycić oburącz bombę zegarową trzymaną między kolanami. Głodny kurdel łyka zwykle od razu. Jeżeli kurdel nie chce brać, można go dla zachęty delikatnie poklepać po języku. Gdy grozi pudło, niektórzy radzą dodatkowo się posolić, jest to jednak krok nader ryzykowny, gdyż kurdel może kichnąć. Mało który myśliwy przeżył kichnięcie kurdla.

III. Kurdel, który wziął, oblizuje się i odchodzi. Po połknięciu myśliwy niezwłocznie przy stępuje do fazy czynnej, tj. za pomocą miotełki otrzepuje z siebie szczypiorek i przyprawy, aby pasta mogła swobodnie rozwinąć swe działanie przeczy szczające, przy czym nastawia bombę zegarową i oddala się możliwie szybko w stronę przeciwną tej, z której przybył.

IV. Opuszczając kurdla, należy uważać, by spaść na ręce i nogi i nie potłuc się.

Uwagi. Używanie przypraw ostrych jest wzbronione. Również wzbronione jest podkładanie kurdlom bomb zegarowych nastawionych i posypanych szczypiorkiem. Postępowanie takie jest ścigane i karane jako kłusownictwo.

Na granicy rezerwatu łowieckiego oczekiwał nas już zarządzający, Wauwr, w otoczeniu lśniącej jak kryształ w słońcu rodziny. Okazał się on nader serdeczny i gościnny; zaproszeni na poczęstunek, spędziliśmy w jego miłym domostwie kilka godzin, przysłuchując się historiom z życia kurdli i wspomnieniom łowieckim Wauwra i jego synów. Naraz wpadł zdyszany goniec, donosząc, że wytropione kurdle nagonka ruszyła w ostęp.

— Kurdle — wyjaśnił mi zarządca — trzeba najpierw dobrze przegonić, żeby zgłodniały!

Namaszczony pastą, z bombą i przyprawami ruszyłem w towarzystwie Wauwra i przewodnika w głąb ściorgu. Droga zginęła rychło w nieprzejrzanym gąszczu. Posuwaliśmy się z trudem, od czasu do czasu omijając tropy kurdli, podobne do dołów pięciometrowej średnicy. Marsz trwał dość długo. Wtem ziemia zadrżała i przewodnik stanął, dając nam przylgą znak milczenia. Dał się słyszeć grom jakby szalejącej za horyzontem burzy.

— Słyszy pan? — szepnął przewodnik.

— Słyszę. To kurdel?

— Tak. Bobczy.

Posuwaliśmy się teraz wolniej i ostrożniej. Łoskot ucichł i ściorg pogrążył się w milczeniu. Nareszcie poprzez gąszcz zamajaczyła rozległa polana. Na jej skraju towarzysze wyszukali dobre stanowisko, przyprawili mnie i sprawdziwszy, że mam w pogotowiu miotełkę i bombę, odeszli na palcach, zalecając mi cierpliwość. Jakiś czas panowała cisza przerywana tylko kląskaniem ośmiołów; nogi dobrze mi już ścierpły, gdy grunt zadygotał. Ujrzałem jakiś ruch w dali — wierzchołki drzew na krańcu polany pochyliły się i runęły, znacząc drogę zwierza. Musiała to być kapitalna sztuka. Jakoż wnet kurdel wyjrzał na polanę, przestąpił powalone pnie i ruszył przed siebie. Kołysząc się majestatycznie, ciągnął w moją stronę, węsząc głośno. Oburącz chwyciłem uszatą bombę i czekałem z zimną krwią. Kurdel stanął w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów ode mnie i oblizał się. W jego przejrzystym wnętrzu wyraźnie widziałem resztki wielu myśliwych, którym się nie powiodło.

Jakiś czas kurdel namyślał się. Obawiałem się, że już odejdzie, gdy podszedł i skosztował mnie. Posłyszałem głuche mlaśnięcie i straciłem grunt pod nogami.

Wziął! — dobra nasza! — pomyślałem. W środku kurdla nie było znów tak ciemno, jak mi się to w pierwszej chwili wydało. Oporządziwszy się, podniosłem ciężką bombę zegarową i wziąłem się do nastawiania jej, gdy dobiegło mnie czyjeś chrząknięcie. Podniosłem głowę i zaskoczony ujrzałem przed sobą obcego Ardrytę, jak ja pochylonego nad bombą. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę.

— Co pan tu robi? — spytałem.

— Poluję na kurdla — odparł.

— Ja też — rzekłem — ale bardzo proszę sobie nie przeszkadzać. Pan był tu pierwszy.

— Nic podobnego — odparł — pan jest cudzoziemcem.

— Co z tego — odrzekłem — zachowam moją bombę na drugi raz. Proszę, niech się pan nie krępuje moją osobą.

— Nigdy w świecie! — zawołał. — Pan jest naszym gościem.

— Przede wszystkim jestem myśliwym.

— A ja przede wszystkim — gospodarzem, i nie pozwolę, by z mego powodu miał się pan wyrzec tego kurdla! Bardzo pana proszę pośpieszyć się, bo pasta zaczyna już działać.

W samej rzeczy kurdel stawał się niespokojny; nawet tutaj dochodziło jego potężne sapanie, jakby kilkudziesięciu naraz lokomotyw. Widząc, że nie przekonam spotkanego Ardryty, nastawiłem bombę i zaczekałem na nowego towarzysza, który wszakże prosił, bym szedł pierwszy. Niebawem opuściliśmy kurdla. Spadając z wysokości dwu pięter, wytknąłem sobie lekko kostkę. Kurdel, któremu wyraźnie ulżyło, pognał w ostęp i łamał tam drzewa z okropnym hałasem. Naraz dał się słyszeć przeraźliwy grzmot i wszystko ucichło.

— Leży! Moje serdeczne gratulacje! — wykrzyknął myśliwy, ściskając mi serdecznie dłoń. W tym momencie zbliżyli się przewodnik i zarządca rezerwatu.

Ponieważ zapadał zmrok, trzeba się było śpieszyć z powrotem; zarządzający obiecał mi własnoręcznie wypchać kurdla i przesłać go na Ziemię najbliższym frachtowcem rakietowym.


5 XI

Przez cztery dni nie zapisałem ani słowa, taki byłem zajęty. Co dzień rano — faceci z Komisji Współpracy Kulturalnej z Kosmosem, muzea, wystawy, radioakty, a po południu wizyty, przyjęcia oficjalne i przemówienia. Jestem już porządnie zmęczony. Delegat K W K z K, który się mną opiekuje, powiedział mi wczoraj, że nadchodzi strum, ale zapomniałem go spytać, co to znaczy. Mam się widzieć z profesorem Zazulem, wybitnym uczonym ardryckim, tylko nie wiem jeszcze kiedy.


6 XI

Rano w hotelu zbudził mnie okropny huk. Wyskoczyłem z łóżka i zobaczyłem wznoszące się nad miastem słupy dymu i ognia. Zatelefonowałem do informacji hotelowej, pytając, co się dzieje.

— Nic takiego — odparła telefonistka — proszę się nie niepokoić, to tylko strum.

— Strum?

— No tak, strumień meteorów, który nawiedza nas co dziesięć miesięcy.

— Toż to okropne! — zawołałem — może trzeba zejść do schronu?!

— O, żaden schron nie wytrzyma trafienia meteoru. Ale pan ma przecież rezerwę, jak każdy obywatel, może się pan nie lękać.

— Co za rezerwę? — spytałem, lecz telefonistka odłożyła już słuchawkę. Ubrałem się szybko i wyszedłem na miasto. Ruch na ulicach był zupełnie normalny; przechodnie śpieszyli za swymi sprawami, dygnitarze płonący różnokolorowymi orderami jechali do biurowców, a w ogródkach igrały dzieci, świecąc i śpiewając. Wybuchy zrzedły po jakimś czasie i tylko z dali donosił się miarowy huk. Pomyślałem, że strum jest widać zjawiskiem niezbyt szkodliwym, skoro nikt tu sobie nic z niego nie robi, i pojechałem, jakem to miał w planie, do ogrodu zoologicznego.

Oprowadzał mnie sam dyrektor, szczupły, nerwowy Ardryta o pięknym połysku. Zoo totentamskie jest bardzo porządnie utrzymane; dyrektor powiedział mi z dumą, że posiada zestawy zwierząt z najodleglejszych stron Galaktyki, w tym także zwierzynę ziemską. Wzruszony, chciałem ją zobaczyć.

— Teraz to niestety niemożliwe — odparł dyrektor, a na moje pytające spojrzenie dodał:

— Pora snu. Mieliśmy, wie pan, duże kłopoty z aklimatyzacją i byłem w strachu, że jednej sztuki nie uda się nam już utrzymać przy życiu, lecz na szczęście dieta witaminizowana, którą opracowali nasi uczeni, dała świetne rezultaty.

— Ach tak, a jakie to właściwie zwierzęta?

— Muchy. Czy lubi pan kurdle?

Patrzył na mnie szczególnym, oczekującym wzrokiem, tak że odparłem, starając się nadać głosowi brzmienie niekłamanego entuzjazmu:

— O, bardzo lubię, to szalenie miłe stworzenia! Rozjaśnił się.

— To dobrze. Pójdziemy do nich, ale pierwej przeproszę pana na chwilę.

Wrócił zaraz owinięty liną i zaprowadził mnie do kurdiej zagrody, otoczonej dziewięćdziesięciometrowym murem. Otworzywszy drzwi przepuścił mnie pierwszego.

— Może pan iść spokojnie — rzekł — moje kurdle są zupełnie obłaskawione.

Ujrzałem się na sztucznym ściorgowisku; pasło się tu ze sześć czy siedem kurdli; same ładne sztuki, mierzące koło trzech hektarów. Największa na głos dyrektora zbliżyła się ku nam i nadstawiła ogon. Dyrektor wspiął się nań, wzywając mnie gestem — poszedłem więc w jego ślady. Gdy stromizna stała się zbyt wielka, dyrektor rozwinął linę i dał mi jeden koniec do przepasania. Związani, wspinaliśmy się koło dwu godzin. Na szczycie kurdla dyrektor usiadł w milczeniu, wyraźnie wzruszony. Nie odzywałem się, pragnąc uszanować jego uczucia. Po jakimś czasie rzekł:

— Czy nie piękny stąd widok?

W samej rzeczy mieliśmy pod sobą cały niemal Totentam z jego wieżami, świątyniami i gmaziowcami; po ulicach ciągnęli przechodnie, mali jak mrówki.

— Pan jest przywiązany do kurdli? — spytałem cicho, widząc, jak dyrektor łagodnie gładzi grzbiet zwierzęcia w pobliżu szczytu.

— Kocham je — rzekł prosto i spojrzał mi w twarz. —

Kurdle są przecież kolebką naszej cywilizacji — dodał. Po namyśle podjął:

— Ongiś, przed tysiącleciami, nie mieliśmy ani miast, ani wspaniałych domów, ani techniki, ani rezerw… Wtedy te łagodne, potężne istoty wypiastowały nas, ratowały w ciężkich okresach strumów. Bez kurdli ani jeden Ardryta nie dożyłby dzisiejszych pięknych dni i oto teraz poluje się na nie, niszczy je i tępi — cóż za potworna, czarna niewdzięczność!

Nie śmiałem mu przerwać. Po chwili, przezwyciężając wzruszenie, mówił dalej:

— Jakże nienawidzę tych myśliwych, którzy nikczemnością odpłacają za dobro! Widział pan zapewne reklamy polowania, nieprawdaż?

— Owszem.

Do głębi zawstydzony słowami dyrektora, drżałem na myśl, że mógłby się dowiedzieć o moim niedawnym postępku; własnymi rękami upolowałem przecież kurdla. Pragnąc odwieść dyrektora od tego tak drażliwego punktu rozmowy spytałem:

— Czy naprawdę tak wiele im zawdzięczacie? Nie wiedziałem o tym…

— Jak to — pan nie wiedział? Ależ kurdle wynosiły nas w swym łonie przez dwadzieścia tysięcy lat! Żyjąc w nich, osłonięci ich potężnymi pancerzami przed gradem zabójczych meteorów, przodkowie nasi stali się tym, czym my dzisiaj jesteśmy; istotami rozumnymi, pięknymi, świecącymi w ciemnościach. Pan o tym nie wiedział?

— Jestem cudzoziemcem… — szepnąłem, przysięgając sobie w duchu nigdy już nie podnieść ręki na kurdla.

— No tak, tak… — odparł nie słuchając mnie dyrektor i wstał. — Musimy niestety wracać: spieszno mi do obowiązków…

Z ogrodu zoologicznego pojechałem eboretem do Galaxu, gdzie miano mi odłożyć bilety na przedstawienie popołudniowe.

W śródmieściu dały się znów słyszeć gromowe wybuchy, coraz głośniejsze i gęstsze. Nad dachami wzbijały się łyskające ogniem słupy dymu. Widząc, że nikt z przechodniów nie zwraca na to najmniejszej uwagi, milczałem, aż eboret stanął przed Galaxem. Dyżurny urzędnik spytał, jak mi się podobało zoo.

— Owszem, bardzo ładne — odparłem — ale… na miły Bóg!

Cały Galax podskoczył. Dwa biurowce naprzeciw, widziane przez okno jak na dłoni, rozleciały się od trafienia meteorem. Straciłem słuch i zatoczyłem się na ścianę.

— To nic — rzekł urzędnik. — Pobywszy u nas dłużej, przywyknie pan jakoś. Proszę, oto pana bile…

Nie dokończył. Zabłysło, zagrzmiało, podniósł się kurz, a gdy opadł, zamiast mego rozmówcy ujrzałem olbrzymią dziurę w podłodze. Stałem jak skamieniały. Nie minęła i minuta, a kilku Ardrytów w kombinezonach załatało dziurę i przytoczyło niski wózek z dużym pakunkiem. Gdy go rozwinięto, oczom mym ukazał się urzędnik z biletem w ręku. Strącił z siebie resztę opakowania i sadowiąc się na wieszaku, rzekł:

— Tu są pańskie bilety. Mówiłem panu, że to nic takiego. Każdy z nas w razie potrzeby zostaje zdublowany. Pan się dziwi naszemu spokojowi? No, to trwa przecież już trzydzieści tysięcy lat, przyzwyczailiśmy się… Jeżeliby pan chciał zjeść obiad, restauracja Galaxu już jest czynna. Na dole, na lewo od wejścia.

— Dziękuję, nie mam apetytu — odparłem i chwiejąc się nieznacznie na nogach wyszedłem wśród nieustających wybuchów i grzmotów. Rychło zdjął mnie gniew.

Nie zobaczą tu trwogi Ziemianina! — pomyślałem i spojrzawszy na zegarek kazałem się wieźć do teatru.

Po drodze meteor roztrzaskał eboret, wsiadłem więc do innego. Na miejscu, gdzie wczoraj stał budynek teatralny, piętrzyło się dymiące gruzowisko.

— Czy zwracacie pieniądze za bilety? — spytałem stojącego na ulicy kasjera.

— Bynajmniej. Przedstawienie rozpocznie się normalnie.

— Jak to normalnie? przecież meteor…

— Jest jeszcze dwadzieścia minut czasu — wskazał mi kasjer godzinę na swym zegarku.

— Ależ…

— Może będzie pan łaskaw nie zajmować miejsca przy kasie! My chcemy kupić bilety! — zawołało parę osób z ogonka, który uformował się za mną. Wzruszywszy ramionami, odszedłem na bok. Dwie wielkie maszyny ładowały tymczasem gruz i wywoziły go. Po kilku minutach plac był oczyszczony.

— Czy będą grali na wolnym powietrzu? — spytałem jednego z czekających, który wachlował się programem.

— Nic podobnego! przypuszczam, że wszystko odbędzie się jak zawsze — odparł.

Umilkłem, rozgniewany, sądząc, że robi ze mnie durnia. Na plac wjechała wielka cysterna. Wylano z niej smołowatą, świecącą rubinowe maź, która uformowała spory kopiec; natychmiast wetknięto w tę papkowatą, żarem buchającą masę rury i jęto tłoczyć do środka powietrze. Papka zmieniła się w bąbel rosnący z zawrotną szybkością. Po minucie przedstawiał on łudzącą kopię budynku teatralnego, tylko że całkiem miękką, bo chwiejącą się w podmuchach wiatru. Po dalszych pięciu minutach nowo wydęty budynek stwardniał; w tym momencie meteor roztrzaskał część dachu. Dodmuchano więc nowy dach i przez szeroko otwarte podwoje ruszyły do wnętrza potoki widzów. Zajmując miejsce, zauważyłem, że jest ono jeszcze ciepłe, ale to też było jedyne świadectwo niedawnej katastrofy. Spytałem sąsiada, co to była za papka, z której odbudowano teatr, i dowiedziałem się, iż jest to słynna gmaź ardrycka.

Przedstawienie rozpoczęło się z jednominutowym opóźnieniem. Na dźwięk gongu widownia ściemniała, upodabniając się do rusztu pełnego gasnących węgli, aktorzy za to rozbłysnęli wspaniale. Grano sztukę symbolicznohistoryczną i prawdę mówiąc niewiele z niej rozumiałem, tym bardziej iż wiele spraw przedstawiano pantomimami barwnymi. Pierwszy akt toczył się w świątyni; grupa młodych Ardrytek wieńczyła posąg Drumy, śpiewając o swych oblubieńcach.

Nagle pojawił się bursztynowy prałat, który wypędził dziewczyny, z wyjątkiem najpiękniejszej, przejrzystej jak woda źródlana. Prałat zamknął ją wewnątrz posągu. Uwięziona wezwała śpiewem kochanka, który wpadł i zgasił starca. W tym momencie meteor zdruzgotał strop, część dekoracji i amantkę, ale z budki suflerskiej wysunięto natychmiast rezerwę, tak zręcznie, że kto właśnie chrząkał lub zmrużył powieki, niczego w ogóle nie zauważył. W dalszym ciągu kochankowie postanowili założyć rodzinę. Akt kończy się stoczeniem prałata w przepaść.

Gdy kurtyna podniosła się po przerwie, ujrzałem misterną kulę małżonków i potomstwa, bujającą się przy dźwiękach muzyki to w jedną, to w drugą stronę. Zjawił się służący, obwieszczając, że nieznany dobroczyńca przysłał małżeństwu naręcze sepulek. Jakoż wniesiono na scenę olbrzymią pakę, której otwieraniu przyglądałem się z zapartym tchem. Gdy podnoszono pokrywę, coś uderzyło mnie potężnie w ciemię i straciłem przytomność. Odzyskałem ją na tym samym miejscu. O sepulkach nie było już na scenie mowy, zgaszony prałat uwijał się tam, miotając najokropniejsze klątwy, wśród świecących tragicznie dzieci i rodziców. Złapałem się za głowę — guza nie było.

— Co się ze mną stało? — spytałem szeptem sąsiadkę.

— Proszę? A, meteor pana zabił, ale nic pan nie stracił z przedstawienia, bo ten duet był fatalny. Inna rzecz, że skandal: bo pańską rezerwę musieli posyłać aż do Galaxu — zaszeptała w odpowiedzi uprzejma Ardrytka.

— Po jaką rezerwę? — spytałem, czując że ciemnieje mi w oczach.

— No, po pańską właśnie…

— A gdzie ja jestem?

— Jak to? w teatrze. Czy panu słabo?

— To ja jestem rezerwą?

— No tak.

— A gdzie ten ja, co tu przedtem siedziałem? Siedzący przed nami zaczęli głośno psykać i moja sąsiadka umilkła.

— Jedno słowo, błagam panią — wyszeptałem cicho — gdzie są te… no… wie pani…

— Cicho! Co to jest! Proszę nie przeszkadzać! — wołano coraz głośniej z różnych stron. Pomarańczowy z gniewu sąsiad mój jął wzywać porządkowych. Na pół przytomny wybiegłem z teatru, pierwszym eboretem wróciłem do hotelu i obejrzałem się skrupulatnie w lustrze. Nabierałem już pewnej otuchy, wyglądałem bowiem całkiem jak dawniej, jednak przy dokładniejszej lustracji dokonałem straszliwego odkrycia. Oto koszulę miałem wdzianą na lewą stronę, a guziki pospinane na opak — jawny dowód, że ci, którzy mnie ubierali, zielonego pojęcia nie mieli o ziemskiej bieliźnie. Na domiar wszystkiego ze skarpetki wytrząsnąłem resztkę pozostawionego w pośpiechu opakowania. Zabrakło mi tchu; wtem zadzwonił telefon…

— Dzwonię do pana już czwarty raz — odezwała się panienka z K W K z K — profesor Zazul chciałby się z panem dziś widzieć.

— Kto? profesor? — powtórzyłem, zbierając z największym wysiłkiem myśli. — Dobrze, a kiedy?

— Kiedy pan sobie życzy, choćby zaraz.

— To jadę do niego natychmiast! — zdecydowałem się nagle — i… i proszę przygotować mi rachunek!

— Pan już wyjeżdża? — zdziwiła się panienka z KWKzK.

— Tak, muszę. Czuję się bardzo nieswój! — wyjaśniłem rzucając słuchawkę na widełki.

Przebrawszy się, zeszedłem na dół. Ostatnie wydarzenia tak na mnie podziałały, że choć w chwili, gdym siadał do eboretu, meteor rozwalił na kawałki gmach hotelowy, nie drgnąwszy nawet wymieniłem adres profesora. Mieszkał on w dzielnicy podmiejskiej, pośród łagodnie srebrzących się wzgórz. Zatrzymałem eboret dość daleko, rad przejść się po nerwowym napięciu ostatnich godzin. Idąc drogą, zauważyłem niskiego, starszawego Ardrytę, który popychał wolno rodzaj wózka z pokrywą. Pozdrowił mnie grzecznie; odpowiedziałem. Jakąś minutę szliśmy razem. Zza zakrętu wyłonił się żywopłot, okalający dom profesora; w niebo płynęły stamtąd rozwiane kłęby dymu. Ardryta, idący obok mnie, potknął się; wówczas spod pokrywy dał się słyszeć głos:

— Czy już?

— Jeszcze nie — odparł wózkarz.

Zdziwiłem się nieco, lecz nic nie powiedziałem. Gdyśmy się zbliżyli do ogrodzenia, zastanowił mnie ów dym walący z miejsca, w którym można się było spodziewać domostwa profesora. Zwróciłem na to uwagę wózkarza, który skinął głową.

— A tak, meteor spadł, będzie temu kwadrans.

— Co słyszę!!! — zawołałem przerażony — ależ to okropne!

— Zaraz przyjedzie gmaziownica — odparł wózkarz — pod miasto to oni się nigdy tak nie śpieszą, wie pan. Co innego my.

— Czy już? — dał się znowu słyszeć ów skrzeczący głos w głębi wózka.

— Jeszcze nie — powiedział wózkarz i zwrócił się do mnie: — Może będzie pan łaskaw otworzyć mi furtkę? Uczyniłem to machinalnie i spytałem:

— To pan też do profesora… ?

— Tak, przywiozłem rezerwę — odparł wózkarz, biorąc się do podniesienia pokrywy. Z zapartym tchem ujrzałem przewiązaną starannie dużą paczkę. W jednym miejscu papier był naderwany; patrzało stamtąd żywe oko.

— Pan do mnie… a… a to pan do mnie… — zaskrzeczał starczy głos z wnętrza paczki — ja zaraz… to ja zaraz… niech pan pozwoli do altanki…

— Ta… tak… już lecę… — odparłem. Wózkarz potoczył swoje brzemię dalej, wtedy odwróciłem się, przeskoczyłem płot i ze wszystkich sił pognałem na lotnisko. Po godzinie mknąłem już wśród rozgwieżdżonych przestworzy. Mam nadzieję, że profesor Zazul nie wziął mi tego za złe.

Загрузка...