Przez kilka pierwszych chwil Clyde Manship — który do tej pory był profesorem nadzwyczajnym Wydziału Literatu-roznawstwa na Uniwersytecie Kelly — przez kilka pierwszych chwil Manhip bohatersko usiłował wmówić sobie, że to, co widzi, to tylko zły sen. Zamknął oczy i strofującym tonem, z pobłażliwym uśmiechem błąkającym się na ustach tłumaczył sam sobie, że takie rzeczy po prostu nie zdarzają się w normalnym życiu. Nie. To musi być sen.
Już prawie w to uwierzył, kiedy nagle kichnął. Było to zbyt głośne i zbyt wilgotne kichnięcie, żeby nie zwrócić na niego uwagi. Tak się we śnie nie kicha — jeśli w ogóle kiedyś kichałeś przez sen. Poddał się. Musiał otworzyć oczy i spojrzał jeszcze raz. Na samą myśl o tym dostał skurczu w mięśniach szyi.
Jeszcze przed chwilą zasypiał, czytając artykuł napisany dla czasopisma naukowego. Zasnął we własnym łóżku i we własnym mieszkaniu w Callahan Hall („urocze i niedrogie mieszkanko dla pracowników wydziału będących kawalerami i chcących mieszkać blisko uniwersytetu”). Obudziło go nieco bolesne uczucie mrowienia na całym ciele. Czuł się, jakby coś go ciągnęło, rozciągało bez końca, a… a on się temu poddawał! Potem gwałtownie uniósł się nad łóżkiem i wypłynął przez otwarte okno jak obłoczek dymu wciągany przez wentylator. Poleciał prosto w obsypane gwiazdami nocne niebo, kurcząc się cały czas, aż wreszcie stracił przytomność.
I znalazł się na tym olbrzymim, białym blacie stołu, nad którym wznosiło się łukowate sklepienie, ledwo mogąc oddychać w dojmująco wilgotnym powietrzu. Z sufitu zwisały ogromne ilości czegoś, co niewątpliwie było sprzętem elektronicznym, ale takim, o którym chłopaki z Wydziału Fizyki mogli sobie pomarzyć, gdyby fundusze rządowe dopiero co otrzymane na badania nad laserami były milion razy większe i gdyby szef wydziału, profesor Bowles upierał się, aby każde urządzenie było tak skonstruowane, żeby nie przypominało żadnego zrobionego do tej pory.
Urządzenia ponad nim stukały i bulgotały, syczały i świeciły, mrugały i skrzyły się. Potem nagle wszystko ustało, jak gdyby ktoś, zadowolony z efektów, odłączył prąd.
Więc Ciyde Manship usiadł, żeby zobaczyć, kto to wyłączył.
No i zobaczył.
Może nie tyle kto, ile co wyłączyło. I to nie było wcale takie miłe coś. Tak naprawdę, to żadne z tych cosiów, które ujrzał za pierwszym razem, nie wyglądało aż tak sympatycznie. Więc mocno zacisnął powieki i spróbował w myślach znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji.
Ale teraz musiał spojrzeć jeszcze raz. Może za drugim razem to nie będzie takie straszne. „Zawsze najciemniej — tłumaczył sobie z wymuszonym spokojem — jest przed samym świtem”. Po czym podświadomie dodał: „Z wyjątkiem dni, kiedy przypada zaćmienie”.
Ale w końcu otworzył oczy, krzywiąc się niemiłosiernie, jak dziecko przed kolejną łyżką oleju rycynowego.
Tak, było wszystko tak, jak zapamiętał. Co za ohyda.
Blat stołu miał dosyć nieregularne kształty, a wokół niego w odległości kilkunastu centymetrów sterczały okrągłe pagórki. Na dwóch z nich zasiadały dwie istoty wyglądające jak czarne skórzane walizki. Jednak zamiast uchwytów czy pasów miały na sobie cały las czarnych macek, dziesiątki, setki macek, z których co druga lub trzecia kończyła się łzawym, turkusowym okiem, zaopatrzonym w parę tak zamaszystych rzęs, że podobnych Manship nie widział nawet na reklamie tuszu. Na powierzchni właściwej walizki, jakby dla spotęgowania efektu, mrugało mrowie błękitnych oczu, z tym że te, pozbawione rzęs, podzielone były na mnóstwo drobniutkich kryształków, niczym wielkie klejnoty. Nie było śladu uszu, nosa czy ust na całym ciele, które na dodatek pokrywało coś w rodzaju szlamu, tłustego szarawego szlamu spływającego po czarnych bokach i spadającego w monotonnym kap-kap-kap na podłogę.
Po lewej stronie, jakieś pięć metrów dalej, gdzie blat przechodził w niewielki półwysep, było jeszcze jedno takie stworzenie. Jego macki obejmowały owalny przedmiot, po którego powierzchni przebiegały błyski światła.
Na ile Manship mógł stwierdzić, wszystkie oczy całej trójki były wpatrzone w niego. Zadrżał i starał się choć trochę wtulić głowę w ramiona.
— No i cóż, profesorze — zapytał ktoś niespodziewanie — co pan na to?
— Śmiem twierdzić, że diablo mi się nie podoba ten sposób budzenia — Manship wybuchnął potokiem słów. Już miał mówić dalej i rozwinąć ten temat, dorzucając kilka barwnych epitetów, gdy nagle uświadomił sobie dwie rzeczy, które go powstrzymały.
Pierwszą był problem, kto zadał to pytanie. Nie widział żadnego innego człowieka — właściwie to żadnej istoty żyjącej; poza tymi trzema pełnymi masek walizkami nie było nikogo w tej ogromnej, wilgotnej sali.
Drugim powodem, dla którego przerwał, było to, że ktoś inny zaczął w tej chwili odpowiadać, wchodząc Manshipo-wi w słowo i ignorując go zupełnie.
— Hm — mówił ten ktoś — eksperyment najzupełniej się udał. W zupełności usprawiedliwia on koszta i długie lata badań, które nań poświęcono. Sam pan widzi, radco Glomg, że jednostronna teleportacja jest faktem dokonanym.
Manship zauważył, że głosy dobiegają doń z prawej strony. Szersza z dwóch walizek — widocznie „profesor”, do którego było zaadresowane to pytanie — mówiła do węższej, której większość badylowatych oczu przesunęła się od Manshipa i spoglądała na swego towarzysza. Tylko skąd, u licha, wydobywały się te głosy? Gdzieś z wnętrza ich ciał? Nigdzie nie było śladu żadnego aparatu głosowego.
I DLACZEGO — nagle coś aż krzyknęło w mózgu Manshipa — MÓWIĄ W MOIM JĘZYKU!?
— To widzę — przyznał radca Glomg z uczciwością podszytą tępotą, która doń pasowała. — Może to i jest fakt dokonany, profesorze Lirld. Tylko czego on właściwie dokonał?
Lirld uniósł jakieś trzydzieści do czterdziestu macek w górę gestem, który zafascynowany Manship rozpoznał jako uprzejme, choć niecierpliwe wzruszenie ramion.
— Teleportacji żywego organizmu z obiektu astronomicznego 649-301-3 bez użycia aparatu transmisyjnego na planecie pochodzenia.
Radca przesunął wzrok dziesiątek oczu na Manshipa.
— Pan mówi, że to jest żywe? — spytał z powątpiewaniem.
— Ależ panie radco — zaprotestował profesor Lirld. — Tylko bez flefnomorfizmów. Z pewnością czuje, z pewnością się rusza, po odpowiednich…
— No, dobrze. To jest żywe, przyznaję. Ale że czuje? Jeśli dobrze stąd widzę, nie wydaje mi się, aby pmbffowało. I te okropne, rzadkie oczy! Tylko dwoje — i takie płaskie! I ta zupełnie sucha skóra bez śladów błota. Przyznaję, że…
— Sam też nie przypominasz zgrabnej ślicznotki, wiesz? — nie wytrzymał Manship, głęboko urażony.
— … w mojej ocenie obcych form życia popadam we flefnomorfizmy — tamten ciągnął, jakby nie słyszał. — No cóż, flefnob to brzmi dumnie. Ale, drogi profesorze Lirld, widziałem różne niewydarzone kreatury z sąsiednich planet, które sprowadził mój syn i inni badacze Kosmosu. Najdziwniejszy, najbardziej prymitywny z nich może przynajmniej pmbffować. Ale to… to coś? Nie widzę u niego nawet najmniejszego, najdrobniejszego śladu pmb! To jest niesamowite, oto, co myślę. Niesamowite!
— Wcale nie — zapewnił Lirld. — To tylko biologiczna anomalia. Być może w zewnętrznych rejonach Galaktyki, gdzie tego typu zwierzęta występują w większej ilości, może warunki życia czynią pmbffowanie niepotrzebnym. Wkrótce dowiemy się tego po dokładnym zbadaniu. A tymczasem dowiedliśmy, że życie rozwija się w innych obszarach Galaktyki, nie tylko w gęstym centrum. A gdy będziemy mogli rozpocząć wyprawy badawcze w tamte strony, nieustraszeni poszukiwacze przygód — tacy, jak pański syn — polecą wyposażeni w wiarygodne dane. Będą wiedzieli, czego się spodziewać.
— Do licha! — zrozpaczony Manship zaczął krzyczeć. — Czy wy mnie słyszycie, czy nie?
— Srin, możesz wyłączyć zasilanie — zreflektował się profesor Lirld. — Nie ma sensu marnować energii. Sądzę, że dotarła już cała niezbędna część tej istoty. Jeśli jeszcze ma się coś zmaterializować, wystarczy promień szczątkowy.
Flefnob po lewej ręce Manshipa szybko obrócił dziwny owalny przedmiot trzymany w mackach. Niski szum, który rozlegał się w pomieszczeniu i na który Manship właściwie nie zwracał uwagi, ucichł w oddali. Gdy Srin wpatrywał się w tańczące na powierzchni instrumentu plamki światła, Manship nagle odgadł, że są to wskazania woltomierza. Tak jest, cóż by innego, wskazania woltomierza. „Dobrze, ale skąd ja o tym wiem?” — pomyślał.
No jasne. Była tylko jedna odpowiedź. Skoro nie słyszeli go, choćby nie wiadomo jak krzyczał, skoro nawet nie reagowali na dźwięk jego głosu i skoro jednocześnie pozwalali sobie na mało prawdopodobną sztukę mówienia w jego rodzimym języku — najwyraźniej byli telepatami. Bez narządów przypominających usta czy uszy.
Poczekał, aż Srin zada swemu przełożonemu pytanie. W jego uszach brzmiało to w formie słów wypowiedzianych ludzkim, dźwięcznym głosem. Ale jednak dostrzegał różnicę. Brakowało tego czegoś, tego smaczku, jaki ma świeże jabłko, a którego brakuje sztucznie aromatyzowanym sokom. A za zasłoną słów Srina kryły się nisko mruczane inne słowa, nie uporządkowane, fragmenty zdań, które od czasu do czasu stawały się „słyszalne”, żeby wyjaśnić coś, o czym nie wspomniano w „konwersacji”. Manship uświadomił sobie, że właśnie w ten sposób dowiedział się, do czego służą plamy światła biegnące po powierzchni tej kuli.
Równie oczywiste było, że gdy tylko wspominali o czymś, co nie miało odpowiednika w ludzkim języku, jego umysł wstawiał w to miejsce bezsensowny dźwięk.
Nieźle jak na razie. Jakaś telepatyzująca walizka o dziwacznym imieniu Lirld, wyposażona w mnóstwo oczu i macek, brutalnie wyrwała go z ciepłego łóżka w Callahan Hall. Zassało go na jakąś planetę w zupełnie innym systemie słonecznym blisko centrum Galaktyki, ubranego wyłącznie w groszkową piżamę.
Znalazł się na planecie telepatów, którzy nie mogli go usłyszeć, ale których on z łatwością mógł podsłuchiwać, bo widocznie jego mózg był dostatecznie czułą anteną. Wkrótce miano go poddać „dokładnemu badaniu”, która to perspektywa wcale mu się nie uśmiechała, zważywszy, że najwyraźniej traktowano go jak monstrualnego laboratoryjnego zwierza. Wreszcie pogardzano nim, głównie dlatego, że za cholerę nie mógł pmbffować.
Przemyślawszy to, Clyde Manship uznał, że czas już dać im odczuć swą obecność. Dać im do zrozumienia, że zdecydowanie nie jest niższą formą życia, ale, jak to się mówi, jest swój chłop. Że on też należy do klubu władców materii i że pochodzi z rodziny o bogatych tradycjach IQ.
Tylko jak?
Z zakamarków pamięci wypłynęły wspomnienia powieści przygodowych czytanych w dzieciństwie. Odkrywcy lądują na nieznanej wyspie. Tubylcy, uzbrojeni w najróżniejsze włócznie, maczugi i kamienie, wybiegają na ich widok z dżungli, wyjąc bez wątpienia coś o palu tortur. Odkrywcy, których oblał dość chłodny pot, ponieważ nie znają miejscowego języka, muszą szybko coś zrobić. Więc naturalnie uciekają się do… do czego?… do uniwersalnego języka znaków! Język znaków. Wszyscy go znają!
Wciąż siedząc Clyde Manship uniósł ramiona nad głową.
— Ja przyjaciel — zaczął. — Ja przybywać w pokoju. — Nie oczekiwał, że te słowa do nich dotrą, ale możliwe, że samo ich wypowiadanie wesprze go psychicznie i nada jego gestom więcej autentyczności.
— … może też wyłączyć aparat zapisujący — profesor Lirld instruował swego asystenta. — Od tej chwili wszystko pójdzie na podwójny wymiar pamięci.
Srin znów odwrócił swoją kulę.
— Może zmienić wilgotność, panie profesorze? Sądząc po wysuszeniu skóry, ta istota chyba pochodzi z klimatu pustynnego.
— Niekoniecznie. Podejrzewam, że jest to jedna z tych form prymitywnych, które mogą przeżyć w każdym środowisku. Ten gatunek nawet świetnie sobie radzi. Trzeba przyznać, Srin, że jak na razie możemy być zadowoleni z wyników eksperymentu.
— Ja przyjaciel — ciągnął rozpaczliwie Manship, podnosząc i opuszczając ręce. — Ja istota myśląca. Ja mieć IQ 140 w skali Wechslera-Bellevue.
— To pan może być zadowolony — odezwał się Glomg, gdy profesor lekko zeskoczył ze stołu i popłynął, niczym prze-rośnięty trzmiel, w stronę lasu urządzeń na suficie — ale nie ja. Wcale mi się to wszystko nie podoba.
— Ja przyjaciel i istota myś… — zaczął Manship i nagle znowu kichnął — Do licha z tą wilgocią — mruknął posępnie.
— Co to było? — przeraził się Glomg.
— Nic specjalnego, panie radco — uspokoił go Srin. — To stworzenie już tak robiło. Najpewniej jest to reakcja fizjologiczna przebiegająca okresowo, może prymitywny sposób wchłaniania grlnku. Trudno sobie wyobrazić, aby była to próba nawiązania kontaktu.
— Nie o tym myślałem — obruszył się Glomg. — Wydaje mi się, że jest to wstęp do działań agresywnych.
Profesor ześlizgnął się z powrotem na podłogę, dźwigając kłąb lśniących przewodów.
— Niemożliwe — odrzekł. — Czymże to stworzenie mogłoby nas zaatakować? Obawiam się, że przesadza pan z tą nieufnością wobec nieznanego, radco Glomg.
Manship zamilkł bezsilnie i podparł brodę łokciami. Najwyraźniej poza telepatią nie było innej drogi porozumienia. Ciekawe, jak tu się nauczyć transmisji telepatycznej? Czego się w takim przypadku używa?
Gdyby chociaż pisał pracę doktorską z biologii czy fizjologii, pomyślał tęsknie, a nie na temat „Użycia drugiego aorystu w pierwszych trzech księgach Iliady”. No, trudno. Dom został daleko stąd. Zawsze można spróbować.
Zamknął oczy, upewniwszy się najpierw, że profesor Lirld nie zamierza przytknąć mu do ciała tych przewodów. Zmarszczył czoło i pochylił się do przodu, usilnie starając się skupić myśli.
Próba kontaktu — myślał najintensywniej, jak potrafił — próba kontaktu. Raz, dwa, trzy, cztery — próba kontaktu. Czy mnie słyszycie?
— Po prostu mi się to nie podoba — rozległ się znów głos Glomga. — Nie podoba mi się ten eksperyment. Można to nazwać uprzedzeniem czy jak się komu żywnie podoba, ale czuję, że wtrącamy się w dziedzinę nieskończoności, a nie powinniśmy.
Próba kontaktu — Manship natężał szare komórki. — Wlazł kotek na płotek. Próba kontaktu. Jestem przybyszem z obcej planety i chcę się z wami porozumieć. Proszę, zgłoście się.
— Ależ, panie radco — zaprotestował Lirld z oburzeniem. — Nie bawmy się w filozofię. To jest naukowy eksperyment.
— I niech takim pozostanie. Ale moim zdaniem są tajemnice, których poznanie nigdy nie będzie dane flefnobowi. Tak obrzydliwe potwory, bez śladu mułu na skórze, z dwoma jedynie oczami i to na dodatek płaskimi, które nie chcą lub nie mogą pmbffować i niemal zupełnie pozbawione są macek — tego rodzaju stworzenie należało zostawić w spokoju na tej jego diabelskiej planecie. Nauka ma swoje granice, mój uczony przyjacielu — a przynajmniej powinna mieć. Niepoznawalne niech zostanie nie znane!
Słyszycie mnie? — błagał w myślach Manship — Przybysz do Srina, Lirlda i Glomga. To jest próba połączenia telepatycznego. Proszę, niech ktoś się zgłosi. Ktokolwiek. — Zastanowił się chwilę i dodał — Bez odbioru.
— Tego typu ograniczenia nie istnieją dla mnie, radco. Moja ciekawość jest tak wielka jak Wszechświat.
— Całkiem możliwe — odrzekł złowrogo Glomg. — Ale jest więcej rzeczy na Tiz i na Tetzbah, profesorze Lirld, niż się śniło waszym filozofom.
— Moja filozofia… — zaczął Lirld, lecz przerwał. — Ale oto pański syn. Proszę spytać jego. Bez pomocy kilku odkryć naukowych, które podobni panu nie raz starali się storpedować, jego bohaterskie dokonania w dziedzinie podboju Kosmosu nie byłyby możliwe.
Kompletnie załamany, lecz ciągle ciekawy świata Mans-hip otworzył oczy w samą porę, żeby ujrzeć nadzwyczaj chudą czarną walizkę, która wspinała się na blat stołu otoczona mackami niczym spaghetti.
— A cóż to takiego? — zdumiał się nowo przybyły, pogardliwie skupiając nad Manshipem kępkę badylastych oczu. — To wygląda jak yurd z ciężkim przypadkiem hipplestacza. — Pomyślał chwilę i uzupełnił: — Postępującego hipplestacza.
— To istota z obiektu astronomicznego 649-301-3, którą właśnie udało mi się teleportować na naszą planetę — wyjaśnił z dumą Lirld. — Zauważ, Rabd, że po drugiej stronie nie było transmitera! Przyznaję, że nie wiem, czemu akurat tym razem się udało, ale to problem dla późniejszych badań. Piękny okaz, prawda Rabd? I na ile mogliśmy się zorientować, w doskonałym stanie. Możesz go już odłożyć, Srin.
— Ani mi się waż, Srin… — Manship ledwie zdążył zawołać, gdy wielki prostokąt jakiegoś gęstego materiału opadł z sufitu i przykrył go. W chwilę później blat stołu, na którym siedział, opadł nieco, brzegi materiału zawinęły się pod nim i ktoś, prawdopodobnie asystent, z trzaskiem ją zapiął. Zanim Manship zdążył ruszyć palcem, blat podskoczył do góry z gwałtownością tyleż bolesną, co deprymującą.
No i stało się. Zapakowali go jak prezent pod choinkę. Ogólnie jego sytuacja wcale się nie polepszyła. Tyle, że chyba na razie dadzą mu spokój. Nie mieli raczej zamiaru rzucić go na półkę w laboratorium wśród zakurzonych słojów z zakonserwowanymi flefnobami.
Fakt, że prawdopodobnie jest pierwszym w historii człowiekiem, który nawiązał kontakt z istotami pozaziemskimi, w najmniejszym stopniu nie ucieszył Clyde’a Manshipa.
Po pierwsze, uświadomił sobie, kontakt został nawiązany w mało triumfalny sposób — bardziej to wyglądało na wetknięcie wspaniale ubarwionego motyla do butelki zbieracza, a nie na doniosłe spotkanie dumnych przedstawicieli dwóch odmiennych cywilizacji.
Po drugie, i dużo bardziej istotne, tego rodzaju kosmiczne tete a tete mogło wzbudzić entuzjazm u astronoma, socjologa czy nawet fizyka, ale nie u profesora nadzwyczajnego Wydziału Literaturoznawstwa.
Marzeń w życiu miał bez liku. Ale pragnął w nich, żeby znaleźć się na próbie generalnej „Makbeta” na przykład, i zobaczyć, jak spocony Szekspir błaga Burbage’a, żeby w ostatnim akcie nie wykrzykiwał monologu „Ciągle to jutro, jutro i znów jutro”: „Na litość boską, Dick, twoja żona przed chwilą oddała ducha, ty niedługo stracisz królestwo i życie — niech to nie brzmi jak wołanie pijaka o kufel piwa. Filozoficznie, Dick, w tym cały sęk, powoli, z żałością w głosie i filozoficznie. I z lekkim oszołomieniem”.
Albo wyobrażał sobie, że należy do grona słuchaczy — wtedy, około roku 700 przed Chrystusem — gdy ślepy poeta wstał i pierwszy raz powiedział: „Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody…”
Albo że jest gościem domu w Jasnej Polanie, do którego wraca z ogródka Tołstoj i patrząc nań nieobecnym wzrokiem, mruczy: „Przyszła mi do głowy świetna historyjka o ataku Napoleona na Rosję. A co za tytuł! Wojna i pokój. Nieskomplikowany, mało pretensjonalny. Tak zwyczajnie — Wojna i pokój. Mówię ci, w Petersburgu padną z wrażenia. Oczywiście na razie to dopiero nowela, ale może wymyślę parę wydarzeń, żeby ją rozciągnąć”.
A podróże na Księżyc czy do innych planet Układu Słonecznego, nie mówiąc już o wyprawie do centrum Galaktyki — do tego w samej piżamie? Nie, na myśl o tym Clyde Manship zdecydowanie nie przeżywał mąk rozkoszy. Jeśli chodzi o podróże, to nigdy nie wykroczył w marzeniach poza, powiedzmy, zwiedzanie balkonu Wiktora Hugo w Saint Germain de Prefs albo tych wysp greckich, na których płonąca Safona uprawiała miłość, a od czasu do czasu, kiedy jej przyszła ochota, śpiewała.
Za to profesor Bowles, tak, Bowles — i każdy inny probówkarz z Wydziału Fizyki — wszystko by oddali, żeby znaleźć się na jego miejscu! Stać się przedmiotem autentycznego eksperymentu, o którym nie śnił na Ziemi żaden teoretyk, stanąć wobec techniki, która z pewnością była bardziej zaawansowana od ziemskiej! W zamian za to wszystko pewnie uznaliby swoją wiwisekcję za wspaniałą okazję i wymarzony zaszczyt. Bo z faktem, że wiwisekcją skończą się niespodzianki dzisiejszej nocy, Manship już się pogodził. Ach, ten Wydział Fizyki…
Manship nagle przypomniał sobie tę dziwaczną, skomplikowaną wieżę, nabitą szarymi dipolami anten, którą Wydział Fizyki wznosił na polu Murphy’ego. Z okna swego pokoju w Callahan Hall widział, jak rośnie owoc rządowego programu badań nad promieniowaniem.
Wczoraj, kiedy osiągnęła wysokość jego okna, pomyślał sobie, że zamiast współczesnego cudu telekomunikacji przypomina średniowieczną wieżę oblężniczą do burzenia murów.
Ale teraz, po tym jak Lirld wspomniał, iż jednostronna teleportacja nigdy dotąd się nie udała, zastanawiał się, czy ta nie ukończona wieża celująca elektronicznymi konstrukcjami prosto w okno jego sypialni nie była przypadkiem współodpowiedzialna za to koszmarne grzęzawisko snu na jawie, przez które się przedzierał.
Czy była jakimś niezbędnym ogniwem dla maszyny Lirlda, czymś w rodzaju anteny czy uziemienia, czy czego tam jeszcze? Gdyby tak choć trochę się znał na fizyce! Osiem lat w szkole nie wystarczało, żeby odpowiedzieć na najprostsze pytania.
Zgrzytnął zębami ze złości, trochę przesadził, bo przygryzł sobie język i musiał przerwać myślenie, póki nie minął ból i nie wyschły łzy.
A nawet gdyby wiedział na pewno, że ta wieża odegrała kluczową, choć bierną rolę w przeniesieniu go w Kosmos? Gdyby nawet wiedział, jaką odegrała rolę pod względem ilości megawoltów, amperów i tak dalej — czy ta wiedza byłaby do czegoś przydatna w jego niesamowitym położeniu?
Nie! Nadal byłby odrażającym, płaskookim, bezrozumnym potworem ściągniętym przypadkowo z najdalszych zakątków Wszechświata, otoczonym istotami, którym jego dogłębna znajomość mnóstwa literatur obiektu astronomicznego 649-301-3 wydałaby się najpewniej, założywszy, że nastąpiłby cud porozumienia, zwykłą paplaniną schizofrenika.
Z rozpaczy szarpnął, nie licząc na wiele, materiał, w który był zawinięty. W palcach zostały mu dwa małe kawałki.
Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć dokładnie, ale dotyk nie kłamał. Papier? Był zawinięty w olbrzymią płachtę czegoś, co bardzo przypominało papier.
„Logiczne” — pomyślał. Na swój dziwaczny sposób to było nawet logiczne. Ponieważ kończyny widzianych dotąd flefnobów składały się wyłącznie z cienkich macek zakończonych oczami albo miękkimi stożkami i ponieważ potrzebowały czegoś w rodzaju pagórków na stole laboratoryjnym, żeby móc się przy nim usadowić, papierowa klatka z ich punktu widzenia rzeczywiście stanowiła barierę nie do przebycia. Mackami nie mogły niczego chwycić, a widocznie nie miały dość silnych mięśni, żeby wybić dziurę w papierze.
No, ale on miał. Nigdy nie uchodził za osiłka, ale wierzył, że w sytuacji stresowej uda mu się wydostać z papierowego worka. Była to pocieszająca myśl, choć w tej chwili równie mało użyteczna, co wspomnienie o wieży na polu Murphy’ego.
Gdyby mógł w jakiś sposób przekazać tę wiedzę grupce Lirlda. Może znaleźliby w tym swoim „Bezmyślnym Potworze z Kosmosu” jakieś przebłyski rozumu i wypracowaliby sposób odesłania go z powrotem. Gdyby tylko chcieli.
Ale nic nie mógł przekazać. Dla jakichś powodów, właściwych odległym drogom ewolucji człowieka i flefnoba, mógł być tylko odbiorcą. Więc były profesor nadzwyczajny Clyde Manship westchnął ciężko, po raz kolejny zwiesił markotnie ramiona i nastawił się na bierny odbiór.
Wygładził też z czułością fałdy piżamy, nie dlatego, że miał ukryte zapędy krawieckie, ale z powodu gryzącej tęsknoty. Nagle uświadomił sobie, że tania zielonkawa tkanina, skrojona według standardowego wzoru, była jedynym przedmiotem, który wziął ze swojej planety. Była to, można powiedzieć, jedyna pamiątka po cywilizacji, która wydała i okrutnego Tamerlana, i cudowną tercynę. Ta piżama stanowiła, poza jego własnym ciałem, ostatnie ogniwo łączące go z Ziemią.
— Jeśli o mnie chodzi — Glomgowy syn-podróżnik wywodził; najwyraźniej kłótnia trwała cały czas, a warstwa papieru w niczym nie przeszkadzała „słuchowi” Manshipa — to albo te potwory zabieram, albo zostawiam w spokoju. Ale oczywiście, kiedy są tak beznadziejnie ohydne jak ten, raczej zostawiam je w spokoju. Ale co to ja chciałem… nie to, że boję się wchodzić w dziedziny nieskończoności, jak mój tato, ale z drugiej strony, nie chce mi się wierzyć, profesorze Lirld, że to, co pan robi, przyniesie jakieś poważne efekty.
— Zamilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej. — Ufam, że nie uraziło to pana, ale szczerze jestem o tym przekonany. Jestem flefnobem praktycznym i wierzę w rzeczy o zastosowaniu praktycznym.
— Jak możesz mówić: niepoważne efekty? — Mimo usprawiedliwień Rabda, telepatyczny „głos” profesora rejestrowany w mózgu Manshipa, wezbrał oburzeniem. — Jak to, przecież w tej chwili najważniejszym celem nauki flefno-bów jest umożliwienie podróży do zewnętrznych rejonów Galaktyki, gdzie odległości międzygwiezdne są kolosalne w porównaniu do gęstości gwiazd tutaj, w centrum. Możemy do woli podróżować między pięćdziesięcioma czterema planetami naszego układu, a ostatnio udały się loty do kilku sąsiednich gwiazd, ale dotarcie chociaż do średnio odległych rejonów Galaktyki, skąd pochodzi ten okaz, pozostaje dziś zamierzeniem równie fantastycznym, co przed rozpoczęciem lotów pozaatmosferycznych dwa wieki temu.
— Zgadza się! — przerwał mu Rabd ostro. — A dlaczego? Dlatego, że nie mamy statków mogących pokonać tę odległość? Na pański semble-swol, profesorze, nie! Przecież od momentu wynalezienia napędu Bulvonna każdy statek floty wojennej czy handlowej, z moim trzysilnikowym mikrusem włącznie, może skoczyć do tego obiektu 649-301-3 na przykład i przylecieć z powrotem, nawet nie przegrzewając sobie silników. Ale nie lecimy. Z bardzo prostego powodu.
Clyde Manship w tej chwili słuchał — czy raczej odbierał — tak intensywnie, że jego półkule mózgowe zdawały się trzeć jedna o drugą. Bardzo, ale to bardzo interesował go obiekt astronomiczny 649-301-3 i wszystko, co ułatwiało lub utrudniało podróż do niego, choćby zastosowany środek transportu był według ziemskich ocen nie wiadomo jak egzotyczny.
— A ten powód jest oczywiście — ciągnął młody podróżnik — wyłącznie praktyczny. Zwyrodnienie umysłu. Stare, poczciwe zwyrodnienie umysłu. Przez dwieście lat rozwiązywania problemów podróży kosmicznych tego jednego nikt, nawet powierzchownie, nie pmbffnął. Wystarczy polecieć nędzne dwadzieścia lat świetlnych od naszej rodzinnej planety, a zwyrodnienie umysłu rozwija się gwałtownie. Najbardziej inteligentna załoga zaczyna zachowywać się jak grupa niedorozwiniętych dzieci i jeśli natychmiast nie zawrócą, ich umysły gasną jak u tylu już znakomitości podróżniczych, którym mózgi skurczyły się niemal do zera.
„Nic dziwnego — stwierdził podniecony Manship — nic dziwnego”. Gatunek telepatów w rodzaju flefnobów… ależ oczywiście! Od wczesnego dzieciństwa przyzwyczajone do ciągłego odbierania aury myśli wszystkich przedstawicieli gatunku, całkowicie uzależnione od telepatii jako środka komunikacji, bo przecież nigdy nie było potrzeby rozwijania innych środków. Jakąż samotność, samotność do której potęgi musiały odczuwać, gdy tylko ich statki oddaliły się od rodzinnej planety na tyle, że kontakt został zerwany!
A ich obecna edukacja… Manship mógł jedynie zgadywać, jak wyglądał system oświaty u tak różnych od siebie istot, ale na pewno musiało to być coś w rodzaju intensywnej i nieustannej myślowej osmozy, wzajemnego przekazywania myśli. Niezależnie od metod ich system edukacyjny widocznie podkreślał zaangażowanie jednostek w wysiłek grupy. Gdy tylko poczucie wspólnoty zmniejszało się w wyniku jakiejś przeszkody lub wszechogarniającej przestrzeni kosmicznej, psychiczne załamanie flefnoba było nieuniknione.
Ale to wszystko było nieistotne. Istniały kosmiczne statki międzygwiezdne! Są pojazdy, które mogą zawieźć Cly-de’a Manshipa z powrotem na Ziemię, na Uniwersytet Kelly, do nie ukończonej pracy, która, miał nadzieję, zapewni mu profesurę zwyczajną w dziedzinie literaturoznawstwa. Praca nosiła tytuł: Styl a treść w piętnastu typowych sprawozdaniach korporacji dla posiadaczy małych pakietów akcji w okresie 1919-1931.
Po raz pierwszy nadzieja raźno wkroczyła do jego serca. W chwilę później leżała jak długa i rozcierała skręconą kostkę. No bo załóżmy, tylko załóżmy teoretycznie — odezwał się jego własny zdrowy rozsądek — że zdoła się jakoś stąd wydostać i utorować sobie drogę przez planetę najpewniej niepodobną do niczego innego, aż dotrze do statków, o których wspominał Rabd. Czy ktoś, nawet z dziką lub rozgorączkowaną wyobraźnią — ciągnął jeszcze zdrowy rozsądek — uwierzy, że on, Clyde Manship, który miał dwie lewe ręce, a w każdej z nich same kciuki, z którego zdolności manualnych uśmiałby się do rozpuku Człowiek ze Swanscombe i sinantropus, czy ktoś uwierzy — pytał zdrowy rozsądek z szyderczym uśmiechem — że on byłby w stanie zrozumieć zawiłości nowoczesnego statku kosmicznego, nie mówiąc już o udziwnieniach, jakie nietypowe istoty w rodzaju flef-nobów zamontowały na swoich pojazdach?
Clyde Manship musiał ze smutkiem przyznać, że cały plan był trochę mało prawdopodobny. Ale mimo to kazał zdrowemu rozsądkowi iść do wszystkich diabłów.
Bo przecież jest Rabd. Rabd mógł go zawieźć z powrotem na Ziemię, jeśli (a) Rabd uzna to za warte zachodu i (b) uda mu się z Rabdem porozumieć. Hm, co mogło interesować Rabda? Najwyraźniej to Zwyrodnienie Umysłowe mocno się liczyło.
— Gdyby znalazł pan na to odpowiedź, profesorze — obiekt jego rozmyślań odezwał się akurat z wymówką — cieszyłbym się tak, że chyba wysadziłbym moją glrnk na ląd. Właśnie przez to siedzimy tyle lat jak w puszce w samym centrum Galaktyki. Oto ma pan praktyczny problem. Ale gdy wlecze pan jakiś wyklęty od Qrma kawałek protoplazmy przez pół Wszechświata i pyta mnie pan, co o tym myślę, to muszę powiedzieć, że cała ta sprawa mnie nie wzrusza. Dla mnie to nie jest praktyczny eksperyment.
Manship pochwycił fale mózgowe oznaczające kiwnięcia głową ojca Rabda.
— Zmuszony jestem zgodzić się z tobą, mój synu. Niepraktyczne i niebezpieczne. I myślę, że uda mi się przekonać resztę rady. Już za dużo funduszu wydano na ten program badawczy.
Ponieważ brzmienie ich myśli nieco ucichło, Manship wywnioskował, że wychodzą z laboratorium.
Usłyszał, jak Lirld jąka rozpaczliwie — Ale… ale…
Potem, już nieco dalej, radca Glomg, najwidoczniej pożegnawszy się z naukowcem, zapytał syna:
— A gdzie jest mała Tekt? Myślałem, że przyjdzie z tobą.
— A, jest na lądowisku — odpowiedział Rabd. — Dogląda ostatnich dostaw na statek. Przecież wyruszamy dziś w nasz ślubny lot.
— Cudowna kobieta… — Glomg rozmarzył się „głosem” ledwo słyszalnym z oddali. — Szczęśliwy z ciebie flefnob.
— Wiem, tato — zapewnił go Rabd. — Myślisz, że nie wiem? Największy kłębuszek macek ocznych po tej stronie Gansi-bokklu i wszystkie należą do mnie, do mnie!
— Tekt jest miłą i wysoce inteligentną flefnobką — stwierdził chłodno jego ojciec. — Ma wiele pozytywnych cech. Nie lubię, kiedy mówisz o małżeństwie, jakby to była sprawa ilości macek ocznych posiadanych przez kobietę.
— Ależ nie, tato — zaprotestował Rabd. — Wcale tak nie uważam. Małżeństwo to dla mnie sprawa ważna i ee… doniosła. To jest odpowiedzialność, ee… poważna odpowiedzialność. Tak, tato. Olbrzymia odpowiedzialność. Ale fakt, że Tekt ma ponad sto siedemdziesiąt sześć skąpanych w szlamie macek, z których każda kończy się ślicznym kryształowym okiem, nie wpłynie negatywnie na naszą znajomość. Wręcz przeciwnie, tato, wręcz przeciwnie.
— Stary, podejrzliwy bzik i zuchwały cymbał — skomentował gorzko profesor Lirld. — Ale jak się uwezmą, zamkną mi kredyty, Srin. Mogą przerwać mi prace. Właśnie teraz, kiedy przynosi korzystne rezultaty. Musimy temu przeciwdziałać!
Ale Manshipa nie interesowała ta nazbyt dobrze znana akademicka rozpacz. Usilnie starał się nadążyć za znikającymi umysłami Glomga i Rabda. Nie to, żeby specjalnie go zainteresowały rady ojca, jak mimo małżeństwa prowadzić zdrowe i szczęśliwe życie seksualne.
Ogromnie natomiast interesujący był projekt uboczny wcześniejszej wzmianki. Gdy Rabd wspominał o załadowaniu statku, inna część mózgu flefnoba, jak gdyby pobudzona tym skojarzeniem, przez chwilę zajmowała się konstrukcją statku, jego naprawą i — co najważniejsze — obsługą.
Przez kilka sekund błysnęła deska rozdzielcza, na której zapalały się i gasły różnokolorowe światła oraz początek ongiś wielokrotnie powtarzanej instrukcji: „ W celu rozgrzania silników napędu Bolvonna, najpierw powoli obrócić trzy górne cylindry… Tylko powoli!”
Manship podniecony zorientował się, że był to rodzaj podświadomego obrazu, podobny do wysłanego niedawno przez Srina, dzięki któremu odgadł wtedy przeznaczenie przyrządu trzymanego w rękach przez asystenta. Najwyraźniej jego wrażliwość na mózgi flefnobów dotyczyla warstw głębszych niż świadomie wysyłane stwierdzenia i mógł penetrować jeśli nie podświadomość, to przynajmniej mniej ukryte obszary indywidualnej wiedzy i pamięci.
A to znaczyło… to znaczyło… mimo niewygodnej pozycji ta myśl zdołała nim wstrząsnąć. Nieco praktyki, więcej wprawy i będzie niewątpliwie mógł przejrzeć mózg każdego flefnoba na tej planecie.
Rozsiadł się i zaczął rozważać tę myśl. Oto jego umysł, który nigdy nie był specjalnie krzepki, wytrzymał przez ostatnie pół godziny okropne bombardowanie pogardliwych spojrzeń setki turkusowych oczu i wszystkie telepatyczne szyderstwa. Jego osobowość, pozbawiona jakiejkolwiek władzy przez całe dorosłe życie, nagle odkryła, że za pomocą samego mózgu może decydować o losach całej planety.
Tak, rzeczywiście dzięki temu poczuł się dużo lepiej. Każdą najdrobniejszą informację, jaką posiadały te flefno-by, miał przed sobą jak na dłoni. Czego na przykład chciałby się dowiedzieć? Na początek, rzecz jasna.
Manship przypomniał sobie. Jego euforia zgasła jak przydeptana zapałka. Tylko jednej informacji pragnął, jednego chciał się dowiedzieć. Jak wrócić do domu!
Jedna z niewielu istot na tej planecie, być może jedyna, której myśli mogły mu pomóc, właśnie zmierzała wraz z ojcem w stronę miejscowego odpowiednika Mc Donalda. Sądząc po braku wiadomości na ten temat, Rabd właśnie przekroczył granicę skutecznego zasięgu telepatii.
Z chrapliwym, bolesnym, tęsknym jękiem, podobnym do ryku byka, który zaczepiwszy ofiarę rogami i przeleciawszy z rozpędu całą długość areny, odwraca się tylko po to, żeby zobaczyć, jak posługacze ściągają z piasku rannego matadora… z dokładnie takim, pełnym goryczy jękiem, Clyde Manship rozdarł oblepiający go materiał jednym silnym ruchem rąk i zeskoczył na powykręcany blat stołu.
— … siedem albo osiem planszy w jaskrawych kolorach, obrazujących historię teleportacji przed naszym eksperymentem. — Lirld właśnie dawał instrukcje swemu asystentowi. — Tak naprawdę Srin, gdybyś znalazł czas na zrobienie plansz trójwymiarowych, na Rabdzie wywarlibyśmy większe wrażenie. To jest wojna, Srin, i musimy używać wszelkich…
Myśli mu się urwały, bo jego badylaste oko zakręciło się do tyłu i spostrzegło Manshipa. W chwilę później komplet macek i profesora, i asystenta ze świstem przeciął powietrze i zastygł, drżąc lekko, skierowany na stojącego, uwolnionego z więzów człowieka.
— Święty, stężony Qrm! — Umysł profesora ledwie przekazał tę drżącą myśl. — Płaskooki potwór. Wydostał się na wolność!
— Z klatki z prawdziwego papieru! — dodał Srin z nabożnym podziwem.
Lirld otrząsnął się pierwszy.
— Miotacz — rzucił stanowczo. — Podaj mi miotacz, Srin. Kredyty kredytami, ale nie można ryzykować z tym stworzeniem. Jesteśmy w środku miasta. Jeśli raz się zacznie miotać… — Zadrżał na całej długości swej czarnej walizki. Szybko przełączył coś w pokrętnym instrumencie podanym mu przez Srina. Wycelował do Manshipa.
Wydostawszy się z papierowego worka, Manship przystanął niezdecydowany na blacie stołu. Nie będąc ani trochę człowiekiem czynu, stwierdził, że stoi przed poważnym problemem, mianowicie — w którą stronę się udać. Nie miał pojęcia, którędy poszli tatko i syn Glomg; co więcej, poczuł się zagubiony, nie widząc dokoła niczego podobnego do drzwi. Żałował, że nie zwrócił uwagi, przez jaki to otwór wszedł Rabd, gdy dołączył do ich wesołej gromadki.
Już prawie zdecydował się skierować w stronę zygzakowatych wcięć w przeciwległej ścianie, gdy kątem oka spostrzegł, jak Lirld celuje do niego z miotacza, choć drżenie macek zdradzało niefachowca. Umysł, który rejestrował ostatnią wymianę zdań gdzieś w zakątkach pamięci, nagle oświecił go, że za chwilę stanie się pierwszą, choć prawdopodobnie nie odnotowaną w kronikach ofiarą Wojny Światów.
— Hej! — wrzasnął, zapominając o znikomych możliwościach wzajemnej komunikacji. — Ja tylko chcę poszukać Rabda! Nie będę się nigdzie miotał…
Lirld zrobił ze swoim narzędziem coś, co przypominało nakręcanie zegara, ale prawdopodobnie odpowiadało naciskaniu spustu. Jednocześnie zamknął wszystkie oczy — wca-łe niebagatelna sztuka.
Temu właśnie, co Clyde Manship uświadomił sobie później, gdy czas i miejsce bardziej sprzyjały rozmyślaniom, zawdzięczał życie. Temu i fantastycznemu susowi w bok w chwili, gdy miriady czerwonych kropek z trzaskiem pruły w jego stronę.
Czerwone punkciki musnęły jego bluzę od piżamy i uderzyły w niższy łuk podtrzymujący sufit. Bez jednego dźwięku pojawiła się w murze metrowej szerokości dziura. Była na tyle głęboka, że dojrzał nocne, gwiaździste niebo. Gęsty tuman białego pyłu opadł, jak z dawno nie trzepanego dywanu.
Gapiąc się na ten tuman, Manship poczuł, jak mikroskopijne lodowce spływają mu do serca. Żołądek rozpłaszczył się na ścianie jamy brzusznej i próbował ukradkiem skoczyć między żebra. W życiu jeszcze nie czuł takiego obezwładniającego strachu.
— He-e-e-ej… — zaczął.
— Trochę za dużo mocy, profesorze — rozsądnie zauważył Srin z miejsca, gdzie spoczął z mackami przyciśniętymi do ściany. — Trochę za dużo mocy, a za mało glrnk. Proszę wziąć więcej glrnk, a zobaczymy, co się stanie.
— Dzięki — odetchnął Lirld. — To znaczy, tak jak teraz? Jeszcze raz podniósł i wycelował urządzenie.
— Hej-j-j! — kontynuował Manship tym samym tonem, nie dlatego, że uznał efekty tego stwierdzenia za szczególnie korzystne, ale po prostu zabrakło mu zdolności twórczych do wymyślenia bardziej skomplikowanej wypowiedzi. — Hej-j-j! — powtórzył, szczękając zębami i wytrzeszczając na Lirlda wcale nie tak płaskie oczy.
Podniósł drżącą rękę w ostrzegawczym geście. Trwoga krążyła po jego ciele, jak zła wiadomość po stadzie małp. Widział, jak flefnob znów w szczególny sposób nakręca spust. Myśli umknęły mu z głowy, a każdy mięsień naprężał się do ostatnich granic.
Nagle Lirld zatrząsł się. Ześlizgnął się po błacie stołu. Broń wysunęła się z jego zesztywniałych macek i rozpadła się na podłodze w mnóstwo poskręcanych drutów.
— Srin! — zaskowyczał jego mózg — Srin! Ten potwór…Wi… widzisz to, co wychodzi z jego oczu? On jest… on jest…
Jego ciało pękło i bladobłękitna masa wylała się na zewnątrz. Macki odpadły od tułowia jak liście gnane jesiennym wichrem. Oczy pokrywające korpus zmieniły barwę z błękitnej na brunatną.
— Srin! — błagał nikłymi resztkami świadomości. — Pomocy… ten płaskooki potwór jest… pomocy… pomocy!
Po chwili rozpuścił się. W jego miejscu został tylko ciemny płyn z pasemkami błękitu, który bulgocząc skapy-wał z brzegu stołu.
Manship gapił się na niego, nic nie rozumiejąc, świadomy tylko jednego — że jeszcze żyje.
Fala dzikiego, panicznego strachu dosięgła go z mózgu Srina. Asystent odskoczył od ściany, pod którą się kurczył, ze świstem macek przemknął po stole, zwolnił na chwilę przy gałkach na jego obrzeżach, żeby zmienić kierunek, i olbrzymim łukiem rzucił się pod przeciwległą ścianę. Zygzakowate wcięcia poszerzyły się na podobieństwo błyskawicy i przepuściły jego ciało.
Więc to jednak były drzwi. Manship poczuł zadowolenie, że prawidłowo odgadł. Nie mając wiele danych — nieźle, całkiem nieźle.
W tym momencie do różnych części jego mózgu dotarło wreszcie, co się stało, i zaczął trząść się od szoku. Byłby już martwy. Kawałek pokrwawionego mięsa i sproszkowanej kości. Co się stało?
Lirld za pierwszym razem wystrzelił do niego i chybił. I kiedy już miał strzelić powtórnie, coś poraziło flefnoba, zupełnie jak Asyryjczyków w tamtych czasach, kiedy spadali na Izrael niczym wilki na trzodę. Ale co? Manship nie miał żadnej broni. Na ile się orientował, nie miał tu żadnych sojuszników. Rozglądał się po wielkiej, łukowato zwieńczonej sali. Cisza. Nic się nie ruszało, nie było tu nikogo poza nim.
Zaraz, co to profesor telepatycznie krzyczał, zanim się rozgotował? Coś o oczach Manshipa? Że coś wychodzi z oczu Ziemianina?
Łamiąc sobie nad tym głowę, mimo ogromnej ulgi, że udało mu się przeżyć, nie mógł nie żałować śmierci Lirlda. Może w wyniku solidarności zawodowej ten flefnob był jedynym przedstawicielem swego gatunku, do którego Mans-hip czuł odrobinę sympatii. Czuł się teraz bardziej samotny i w jakiś niejasny sposób trochę winny.
Różne myśli tłukące mu się po głowie gwałtownie ustąpiły miejsca bardzo ważnemu spostrzeżeniu.
Te zygzakowate drzwi, którymi uciekł Srin, zamykały się, zamkną się za chwilę! A jeśli się nie myli, było to jedyne wyjście!
Manship jednym susem zeskoczył z olbrzymiego stołu, czym po raz drugi w ciągu dziesięciu minut przyniósł zaszczyt zajęciom z gimnastyki, na które z rzadka uczęszczał sześć lat temu. Wyciągnął ręce w stronę zwężającej się szpary, gotów, jeśli zajdzie potrzeba, paznokciami drzeć gołe kamienie.
Stanowczo nie chciał być uwięziony w tym miejscu, gdy przybędzie policja flefnobów z tym, co tu się używa zamiast gazów łzawiących i karabinów maszynowych. Nie zapomniał też, że musi dogonić Rabda i wziąć parę następnych lekcji prowadzenia statku.
Ku jego ogromnej uldze, szpara zaczęła się poszerzać, kiedy już miał uderzyć w nią barkiem. Jakaś fotokomórka, a może po prostu reagowała na zbliżenie czyjegoś ciała?
Przecisnął się na drugą stronę i po raz pierwszy stanął na powierzchni tej planety, pod obcym, nocnym niebem.
Zatkało go na ten widok i przez krótką chwilę zapomniał o dziwacznym mieście flefnobów rozciągającym się naokoło.
Ileż tam było gwiazd! Zupełnie jakby to były cukierki do ozdabiania tortów i ktoś rozsypał całą ich torbę na niebie. Ich blask równy był chyba zachodzącemu słońcu. Nie widział księżyca, ale nie odczuwało się jego braku. Przeciwnie, mogło się wydawać, że dziesięć księżyców roztłuczono na tryliony srebrzystych kropeczek.
Wśród tego mnóstwa niemożliwością musiało być wyśledzenie jakiejkolwiek konstelacji. Manship zgadywał, że zamiast tego istnieją tu pojęcia trzeciego pasma albo piątego najgęstszego sektora. Naprawdę tutaj, w centrum Galaktyki, nie tyle widziało się gwiazdy, ale po prostu żyło się pośród nich!
Poczuł, że ma mokro pod nogami. Spostrzegł, że stoi pośrodku bardzo płytkiego strumyka jakiejś czerwonej cieczy, która przepływała pomiędzy okrągłymi budynkami flefno-bów. Rynsztok? Wodociąg? Pewnie ani jedno, ani drugie, raczej coś wykraczającego poza wyobrażenia człowieka. Bo — Manship właśnie zauważył — równolegle do niego płynęły kolorowe strumyki: zielony, fioletowy, jasnoróżowy. Parę metrów dalej, na skrzyżowaniu ulic, czerwonawy strumyk skręcał i płynął dalej sam czymś w rodzaju alejki, natomiast do głównego nurtu dołączały nitki w innych kolorach.
Dobrze, ale nie przybył tu, żeby zajmować się socjologią pozaziemską. Katar i ból głowy nieomylnie wskazywały, że jest bliski przeziębienia. Nie tylko nogi miał mokre w tej nasiąkniętej wodą atmosferze; piżama kleiła mu się do skóry, a co jakiś czas oczy zachodziły parą i musiał przecierać je wierzchem dłoni.
Co więcej, choć jeszcze nie był głodny, jednak od swego przybycia nie tylko nie widział nic, co by przypominało ludzkie wiktuały, ale na dodatek nic nie świadczyło, jakoby flefnoby miały usta, a co dopiero żołądki.
Może odżywiały się przez skórę, można powiedzieć: nasiąkały jedzeniem z tych różnokolorowych strumieni obiegających całe miasto. Czerwone to było mięso, zielone — jarzyny, a na deser…
Zacisnął pięści i otrząsnął się z marzeń. — „Nie ma czasu na filozoficzne gierki — rzekł do siebie wściekle. — Za kilka zaledwie godzin będzie ci się chciało jeść i pić. Poza tym wszyscy będą cię szukać. Trzeba się wziąć do roboty, coś wymyślić!”
Tylko co? Na szczęście ulica obok laboratorium Lirlda była pusta. Może flefnoby bały się ciemności? Może wszystkie były poczciwymi, godnymi szacunku domatorami i bez wyjątku wtaczały się wieczorem do łóżek, żeby przespać okres mroku? Może…
Rabd. Musi znaleźć Rabda. To był początek i koniec jednego sensownego rozwiązania, do jakiego doszedł od momentu, gdy zmaterializował się na stole profesora Lirlda.
Rabd.
Spróbował „posłuchać” umysłem. Różnorodne, błędne myśli okolicznych mieszkańców zaczęły przelewać się przez jego głowę.
— Dobrze kochanie, już dobrze. Jak nie chcesz gadlować, to nie musisz gadlować. Zrobimy coś innego…
— Ten nadęty Bohrg! Ale ja mu jutro pokażę…
— Nie masz trzech zamszkinów do pletu? Muszę przesłać międzymiastową…
— Bohrg się jutro wtoczy, niczego się nie będzie spodziewał. Ale się zdziwi…
— Podobasz mi się, Nernt, bardzo mi się podobasz. I właśnie dlatego uważam, że powinnam ci powiedzieć, ale tak jak przyjacielowi, rozumiesz…
— Nie, kochanie, nie chciałem przez to powiedzieć, że nie chcę gadlować. Myślałem, że to ty nie chcesz. Chciałem być wyrozumiały, przecież zawsze mówisz, że mam być wyrozumiały. Jasne, że chcę gadlować. No, proszę, nie patrz tak na mnie…
— Słuchaj no. Dam radę każdemu flefnobowi…
— Prawdę mówiąc, Nernt, chyba jeszcze tylko ty nie wiesz. Bo już wszyscy…
— I co, strach cię obleciał? Dobra, walczymy jeden na jednego. Chodź, no chodź, mówię…
Ani śladu Rabda. Manship zaczął iść ostrożnie wykładaną kamieniami ulicą brodząc wśród strumyków.
Przeszedł zbyt blisko ściany mrocznego budynku. Natychmiast zygzakowate drzwi rozwarły się zapraszająco. Zawahał się przez chwilę, po czym przekroczył próg.
Tu też nie było nikogo. Czyżby flefnoby spały w jakiejś centralnej budowli, czymś w rodzaju internatu? Czy w ogóle spały? Trzeba się dostroić do czyjegoś mózgu i zbadać sprawę. To może być potrzebne.
Ten budynek wyglądał na magazyn, był pełen półek. Jednak ściany były puste; flefnoby chyba miały jakieś uprzedzenie, żeby nie stawiać nic pod ścianą. Półki ustawiono jedna na drugiej aż pod sufit i znów wszystkie miały kształty nieregularne.
Manship podszedł do jednej, która sięgała mu do ramion. Dziesiątki pękatych, zielonych kulek leżały w białych porcelanowych filiżankach. Jedzenie? Niewykluczone. Wyglądały na jadalne, niczym małe melony.
Wziął jedną kulkę do ręki. Natychmiast rozłożyła skrzydła i pofrunęła pod sufit. Wszystkie pozostałe zielone kulki na wszystkich półkach rozłożyły takie same liczne skrzydełka i pofrunęły, niczym ptaki, którym zniszczono gniazda. Gdy dotarły do kopulastego stropu, wszystkie gdzieś zniknęły.
Manship pospiesznie wycofał się z tego miejsca przez poszarpany otwór. Wyglądało na to, że gdziekolwiek się pojawi, uruchamia jakiś alarm!
Na ulicy uderzyło go nowe wrażenie. Wszędzie wyczuwał narastające zdenerwowanie, pełne napięcia oczekiwanie. Bardzo mało indywidualnych myśli docierało do niego.
Nagle cały ten niepokój zlał się w jeden telepatyczny okrzyk, który niemal całkiem go ogłuszył.
— Dobry wieczór, państwu! — wołał czyjś głos. — Zapraszamy do wysłuchania nadzwyczajnego serwisu informacyjnego. Mówi Pukr, syn Kimpa, wasz korespondent ogól-noplanetarnej sieci międzyumysłowej. Oto najnowsze wiadomości na temat płaskookiego potwora. Dziś w nocy, czterdzieści trzy skimy po bebbleworcie, stwór ten został przez profesora Lirlda zmaterializowany z obiektu astronomicznego 649-301-3 w ramach eksperymentu jednostronnej teleportacji. Radca Glomg, wypełniając swe obowiązki, był świadkiem tego eksperymentu i zauważywszy agresywne zachowanie potwora, natychmiast ostrzegł Lirlda o niebezpieczeństwie pozostawienia go przy życiu. Lirld zlekceważył ostrzeżenie, lecz gdy tylko radca Glomg odszedł wraz ze swoim synem Rabdem — znanym podróżnikiem międzyplanetarnym i miejscowym dandysem — potwór wpadł w szał. Wyrwawszy się z klatki z czystego papieru, zaatakował profesora bliżej nieznanym promieniowaniem wysokiej częstotliwości, które wydobywa się z jego niewiarygodnie płaskich oczu. Promieniowanie to w skutkach przypomina efekt wybuchu wszystkich zapalników u prymitywnych grepsas. Nasi najlepsi psychofizycy w tej chwili gorączkowo pracują nad tym zagadnieniem. Profesor Lirld jednak zapłacił życiem za swą naukową ciekawość i za zlekceważenie przestróg doświadczonego radcy Glomga. Mimo starań asystenta Lirlda, pana Srina, który, aby uratować naukowca, rozpaczliwie i bohatersko starał się odwrócić uwagą potwora, Lirld poniósł straszliwą śmierć w wyniku zajadłej napaści potwora. W obliczu śmierci swego przełożonego, Srin, walcząc nieprzerwanie, wycofał się macka za macką i ledwie zdołał ujść z życiem. Nieznany potwór o niewiarygodnej sile przebywa w naszym mieście na wolności! Wszystkich obywateli uprasza się, aby zachowali spokój i nie popadali w panikę. Z pewnością gdy tylko władze będą wiedziały, co zrobić, zrobią to. Proszę pamiętać: przede wszystkim — spokój! Tymczasem Rabd, syn Glomga, odłożył swój ślubny lot, który miał się rozpocząć dzisiejszej nocy. Jak wszyscy wiemy, ma on poślubić Tekt, córkę Hil-pa, znaną gwiazdę fneszu i blelgu z kontynentu południowego. Rabd poprowadzi oddział ochotników do dzielnicy naukowej, gdzie widziano po raz ostatni potwora, aby spróbować zabić go dostępną w tej chwili bronią konwencjonalną, zanim stwór zacznie się rozmnażać. Świeże wiadomości będziemy przekazywać zaraz po ich otrzymaniu. To wszystko na razie.
Manship czuł, że już to mu wystarczy. Nie było teraz żadnej nadziei na spokojną rozmowę z tymi istotami i wypracowanie jakiegoś sposobu, żeby wysłać go do domu, czego zdaje się wszyscy gorąco pragnęli. Od tej chwili hasło dnia brzmiało: „Huzia na Manshipa!”
Wcale, ale to wcale mu się to nie podobało.
Z drugiej strony, nie będzie musiał szukać Rabda. Jeśli Manship nie dotrze do flefnoba, to flefnob przyjdzie do Manshipa. Z tym, że uzbrojony po zęby i z wrogimi zamiarami…
Uznał, że lepiej się schować. Podszedł do ściany jakiegoś budynku i szedł wzdłuż niej, dopóki nie otwarły się drzwi. Wszedł do środka, poczekał, aż drzwi się zamkną i rozejrzał się po wnętrzu.
Z ułgą zauważył, że jest to wymarzone miejsce na kryjówkę. Pośrodku stały w dużej ilości, pokaźnych rozmiarów, ciężkie przedmioty, z których żaden, według jego oceny, nie był żywy, a wszystkie mogły go wystarczająco zasłonić. Wsunął się pomiędzy dwa z nich, wyglądające jak dwa wstawione do magazynu blaty stołowe i tylko miał nadzieję, że poza tymi, które znał do tej pory, flefnoby nie posiadają żadnych innych mechanizmów czuciowych, dzięki którym mogliby go wykryć.
Czegóż by nie oddał za to, aby znowu być profesorem Uniwersytetu Kelly, a nie płaskookim potworem grasującym, cały czas wbrew własnej woli, po metropolii obcych istot!
Zaczął się zastanawiać nad tą dziwaczną bronią, którą rzekomo posiadał. Co oznaczały te wszystkie bzdury o promieniach wysokiej częstotliwości strzelających z jego oczu? Nie zauważył, żeby czymkolwiek strzelał, a czuł, że jeśli wszyscy to widzieli, to i on powinien. A jednak Lirld właśnie coś takiego mówił, zanim się rozgotował.
Czy to możliwe, że mózg ludzki wysyła jakiś produkt uboczny, widziany tylko przez flefnobów i w dodatku wysoce dla nich szkodliwy?
W końcu przecież on potrafił się dostroić do umysłów flefnobów, a oni do jego nie mogli. Niewykluczone, że swoją umysłową obecność mógł zaznaczyć tylko za pomocą jakiegoś gwałtownego strumienia myśli, który dosłownie rozrywał ich ciała.
Ale najwyraźniej nie mógł go do woli włączać i wyłączać, bo przecież nie zrobił najmniejszej krzywdy Lirldowi, kiedy ten wystrzelił po raz pierwszy.
Nagle dotarły do niego nowe fale drżących z podniecenia myśli. Dochodziły gdzieś z ulicy.
Przybywał Rabd ze swoim oddziałem.
— Wy trzej tędy — rozkazywał młody flefnob. — Patrole złożone z dwóch flefnobów sprawdzą obie strony tej ulicy. Nie traćcie czasu na szukanie w budynkach. Ten potwór na pewno będzie czyhał gdzieś w ciemnej ulicy, czekając na nowe ofiary… Tanj, Zogt i Lewv — pójdziecie ze mną. Tylko na czubkach macek — to coś w szale może być niebezpieczne. I pamiętajcie, że musimy go rozwalić, zanim się rozmnoży. Pomyślcie, jak wyglądalaby ta planeta, gdyby kilkaset takich potworów zaczęło na niej grasować!
Manship w duchu odetchnął z ulgą. Jeśli chcą go szukać na ulicy, to ma trochę czasu.
Skupił swoje myśli na Rabdzie. Nie było to specjalnie trudne; wystarczy odrobina koncentracji i już rysowałeś sobie obraz myśli drugiej osoby. „Skup się na mózgu Rabda. Myśli Rabda. Teraz schemat świadomych myśli. O, tak. Warstwa podświadoma, wzory pamięci. Nie, nie o flefnob-ce z zeszłego miesiąca, same oczka i mięciutkie macki, do licha! Miały być wzory pamięci, te dawniejsze. Kiedy lądowaliśmy na planecie typu C-12… Nie, nie to. Dalej. O, tutaj! Po przedmuchaniu silnika przedniego, delikatnie nacisnąć…”
Manship przejrzał sobie instrukcję obsługi statku kosmicznego w mózgu Rabda, zatrzymując się co chwila, żeby wyjaśnić pojęcie właściwe terminologii flefnobów, tu i ówdzie niecierpliwiąc się, gdy roześmiana myśl o Tekt wchodziła mu w paradę i rozmywała obraz.
Zauważył, że każda informacja przyswojona w ten sposób zdawała się wpisywać na trwałe do pamięci. Nie musiał wracać do raz przerobionych rzeczy. Uznał, że widocznie pozostawiają trwały ślad w jego mózgu.
Miał już wszystko zapisane, a przynajmniej wszystko o obsłudze statku, na ile był w stanie to zrozumieć. Pod koniec czuł się, jakby już kiedyś prowadził statek — i to nie raz! — przynajmniej we wspomnieniach Rabda. Po raz pierwszy Manship nabrał nieco wiary we własne siły.
Ale jak miał znaleźć ten stateczek pośród zaułków zupełnie nieznanego miasta? Spocony z wysiłku załamał ręce wobec tej nowej przeszkody. Po wszystkich tych…
Zaraz, zaraz, Może się tego dowiedzieć z mózgu Rabda! No jasne. Stara, poczciwa encyklopedia! Kto jak kto, ale on powinien pamiętać, gdzie zaparkował swój pojazd.
I rzeczywiście pamiętał. Z dziką zręcznością, jakby od lat nic innego nie robił, Clyde Manship przerzucał myśli flef-noba, tę odrzucając, tamtą zapamiętując — …strumyk koloru indygo przez pięć skrzyżowali. Potem pierwszy czerwony i… — póki nie zapamiętał drogi do trzysilnikowego stateczku Rabda równie trwale i szczegółowo, jak gdyby uczył się tego w szkole średniej przez pół roku.
Całkiem nieźle jak na pękatego profesorka literaturoznawstwa, który do tej pory wiedział o telepatii tyle, co o polowaniu na lwy afrykańskie! Ale może… może cała sprawa polegała na braku świadomości; może umysł ludzki jest od dzieciństwa zdolny do czegoś w rodzaju ukrytej, nieświadomej telepatii i gdy napotkał istoty w rodzaju flefno-bów, wychodziły na jaw jego utajone możliwości?
To by tłumaczyło szybkie nabycie tej umiejętności przypominającej nagłe odkrycie, że można napisać całe wyrazy i zdania po miesiącach ćwiczenia wyłącznie bezsensownych kombinacji liter według ustalonej kolejności alfabetycznej.
Rzeczywiście ciekawe, ale te akurat rozmyślania to nie była jego specjalność, ani jego zmartwienie. W każdym razie nie dzisiaj.
W tej chwili musiał jakoś wymknąć się z tego budynku i nie zauważony przez tłum flefnobów-ochotników szybko dotrzeć, gdzie trzeba. Niedługo pewnie wezwą wojsko, żeby zajęło się takim złośliwym draniem jak on…
Wysunął się ze swej kryjówki i ruszył w stronę ściany. Zygzakowate drzwi otworzyły się. Przestąpił próg i… padł jak długi, zaczepiwszy nogą o czarną, pełną macek walizkę, która widocznie chciała wejść do środka.
Flefnob szybko oprzytomniał. Jeszcze leżąc, wycelował ze swej spiralnej broni do Manshipa i zaczął ją nakręcać. Znów Ziemianin zesztywniał ze strachu; już raz widział, co takie niby nic potrafi. Dać się zabić teraz, po tylu trudach…
I znów flefnob zadrżał i wydał w myślach bolesny jęk:
— Płaskooki potwór… znalazłem go… jego oczy… oczy. Zogt, Rabd, pomocy! JEGO OCZY…
Nic nie zostało, tylko jedna czy dwie skręcone macki i kałuża cieczy bulgocząca w zagłębieniu pod ścianą. Mans-hip dał drapaka, nie oglądając się za siebie.
Potok czerwonych kropek terkocząc przeleciał nad jego ramieniem i usunął kopułę z budynku przed nim. Manship skręcił za róg i przyspieszył kroku. Słysząc za plecami cichnące telepatyczne krzyki, z ulgą stwierdził, że nogi biegną szybciej od macek.
Odnalazł właściwe kolory strumyków i zaczął pędzić w stronę statku Rabda. Tylko raz. czy drugi natknął się na flefnoba. W dodatku żaden nie był uzbrojony.
Na jego widok owi przechodnie owijali macki wokół tułowia, wciskali się w najbliższą ścianę i wyglądało na to, że po paru żałosnych westchnieniach w stylu „Qrm ratuj, Qrm ratuj” umierali ze strachu.
Wprawdzie brak ruchu ulicznego był mu na rękę, ale zastanawiał się, czemu tak jest, zwłaszcza że obecnie przemierzał dzielnicę mieszkalną, sądząc po wyciągniętej od Rabda mapie.
Kolejny ogłuszający ryk w jego mózgu wyjaśnił mu tę kwestię.
— Tu ponownie Pukr, syn Kimpa, z nowymi wiadomościami o płaskookim potworze. Przede wszystkim, Rada życzy sobie, abym powiadomił tych, którzy jeszcze nie skorzystali z serwisu blelg, że w mieście ogłoszono stan wojenny! Powtarzam: w mieście ogłoszono stan wojenny! Wszyscy obywatele mają pozostać w domach aż do odwołania. Jednostki wojska i floty kosmicznej, jak również ciężkie maizeltoovery pospiesznie wchodzą do miasta. Uprasza się o nietarasowanie im drogi! Nie toczyć się po ulicach! Pła-skooki potwór znów zaatakował. Zaledwie dziesięć skim temu zabił Lewva, syna Yifga, w błyskawicznej potyczce pod Wyższą Szkołą Turkaslergi i omal nie stratował Rabda, syna Glomga, który odważnie wtoczył mu się pod nogi w bohaterskiej próbie zapobieżenia ucieczce potwora. Niemniej jednak, Rabd twierdzi, że potwór jest poważnie ranny wskutek celnego strzału z jego blastera. Bronią potwora był znów promień wysokiej częstotliwości wystrzelony z oczu… Tuż przed bitwą płaskookie straszydło ze śmietniska Galaktyki najwidoczniej zbłądziło do muzeum, gdzie całkowicie zniszczyło bezcenną kolekcję zielonych fermfnaków. Zostały znalezione w stanie uskrzydlonym, czyli nie nadającym się do użytku. Dlaczego to zrobił? Czysta złośliwość? Naukowcy twierdzą, że czyn ten wskazuje na inteligencję wyższego rzędu i że ta inteligencja, wraz z ujawnioną już straszliwą mocą, może bardzo utrudnić miejscowym władzom zabicie tego potwora. Profesor Wuvb jest jednym z tych ekspertów. Uważa on, że jedynie poprzez właściwą psychosocjologicz-ną ocenę postępowania potwora w kontekście szczególnego środowiska kulturalnego, z jakiego najwyraźniej się wywodzi, można będzie wypracować odpowiednie kontrśrodki dla uratowania planety. Dlatego w interesie uratowania flef-nobości zaprosiliśmy dziś profesora, aby przedstawił nam swoje poglądy. Oddaję myśli profesorowi Wuvbowi.
W chwili gdy nowy głos zaczął złowieszczo: — „Aby zrozumieć dane środowisko kulturalne, musimy najpierw zadać sobie pytanie, co rozumiemy przez kulturę. Czy chodzi nam na przykład o…” — Manship dotarł do lądowiska.
Wyszedł na jego płaszczyznę w pobliżu narożnika, gdzie Rabd zaparkował swego trójsilnikowca pomiędzy olbrzymim frachtowcem międzyplanetarnym, na którym właśnie odbywał się załadunek, a czymś, co Manship z pewnością wziąłby za dom towarowy, gdyby nie wiedział, jak mylne są jego wyobrażenia o tutejszych odpowiednikach obiektów ziemskich.
Nie dostrzegł żadnych strażników, lądowisko nie było szczególnie jasno oświetlone, a wszyscy w pobliżu byli zajęci załadunkiem frachtowca.
Nabrał tchu i popędził w stronę stosunkowo niewielkiego, owalnego stateczku, który miał na szczycie i u spodu wgłębienia, przez co przypominał olbrzymie metalowe jabłko. Dopadł go, obiegł z prawej strony, dopóki nie znalazł zygzakowatej linii oznaczającej wejście, po czym wcisnął się do środka.
Raczej chyba nikt go nie spostrzegł. Poza cichymi poleceniami kierujących załadunkiem wielkiego statku obok, słyszał tylko głośne myśli profesora Wuvba, który snuł pajęczynę zawiłych wywodów socjologicznych. — „Dochodzimy więc do wniosku, że przynajmniej pod tym względem płaskooki potwór nie jest typowym przykładem wzorcowej osobowości analfabety. Jednak, jeśli podejmiemy próbę powiązania cech charakterystycznych kultury miejskiej z okresu przed wynalezieniem pisma…
Manship poczekał, aż zamkną się drzwi wejściowe, po czym wspiął się po stromych, podobnych do drabiny, lecz spiralnych schodach do sterowni. Usadowił się dość niewygodnie przed główną tablicą rozdzielczą i zabrał się do pracy.
Wciskanie palcami przycisków zaprojektowanych dla macek sprawiało pewne trudności, ale nie miał wyboru. „W celu rozgrzania silników napędu Bulvonna…” Ostrożnie, bardzo ostrożnie obrócił trzy górne cylindry o trzysta sześćdziesiąt stopni. Potem, gdy na prostokątnym ekranie po lewej zaczęły się pojawiać czerwono-białe pasy, szarpnął dużą gałką wystającą z podłogi. Na zewnątrz z wyciem odpaliły silniki. Pracował niemal bez udziału świadomości, pozwalając pamięci przejąć kontrolę nad rękami. Zupełnie jak gdyby to sam Rabd uruchamiał statek.
Kilka sekund później oderwał się od planety i poleciał w Kosmos.
Przełączył się na napęd międzygwiezdny, nastawił automatycznego pilota na obiekt astronomiczny 649-301-3 i rozsiadł się na podłodze. Nie było nic do roboty do chwili lądowania. W tym względzie miał pewne obawy, ale jak na razie wszystko tak dobrze szło, że czuł się niemal gwiazdowym wygą. „Manship Złota Rączka” — uśmiechnął się w duchu z zadowoleniem.
Zgodnie z obliczeniami znalezionymi w podświadomości Rabda, powinien dotrzeć do Ziemi — przy maksymalnym ciągu napędu Bulvonna — za jakieś dziesięć do dwunastu godzin. Będzie więcej niż trochę głodny do tego czasu, ale… Jaką zrobi sensację! Chyba nawet większą niż na planecie flefnobów. Płaskooki potwór strzelający promieniem wysokiej częstotliwości…
Co to był ten promień? Wszystko, co czuł za każdym razem, gdy flefnob rozpuszczał się pod jego spojrzeniem, to był zwykły strach. Był śmiertelnie przerażony, że miotacz rozerwie go na kawałki i w wyniku tego strachu najwyraźniej coś z siebie wyrzucał, i to coś zabójczego, jeśli sądzić po rezultatach.
Możliwe, że to adrenalina, wydzielana w chwili stresu przez organizm ludzki, źle wpływała na ciała flefnobów. A może w umyśle Człowieka przebiegała w takich chwilach całkowicie psychiczna reakcja, której promieniowanie sprawiało, że flefnoby dosłownie się rozpadały. To by się nawet zgadzało.
Jeśli on był uwrażliwiony na ich myśli, to i oni w jakiś sposób powinni być na jego. I najwidoczniej wtedy, gdy bardzo się bał, ta wrażliwość objawiała się w tragiczny sposób.
Rozparł się z rękoma pod głową i rzucił okiem na mierniki. Wszystko działało jak należy. Brązowe kręgi pulsowały na tablicy sekkel dokładnie tak, jak według mózgu Rabda powinny; niewielkie ząbki na krawędzi tablicy rozdzielczej jednostajnym ruchem przesuwały się z lewej strony na prawą, wizjoekran pokazywał… WIZJOEKRAN!!!
Manship skoczył na równe nogi. Wizjoekran pokazywał chyba wszystkie pojazdy armii i floty kosmicznej flefno-bów — nie mówiąc już o ciężkich maizeltooverach — ścigające go z wielką szybkością. I były coraz bliżej!
Jeden olbrzymi statek już prawie go dogonił i wysyłał jasne promienie, które, jak Manship pamiętał ze wspomnień Rabda, oznaczały haki abordażowe.
Co było powodem tego poruszenia — kradzież jednego stateczku? Obawa, że wykradnie tajemnice techniki flefno-bów? Przecież powinni się cieszyć, że nareszcie mają z nim spokój, zwłaszcza że nie zaczął się rozmnażać i nie zostawił im setek swoich wcieleń na całej planecie!
I wtedy dokuczliwa fala mózgowa dobiegająca z wnętrza jego statku — fala, na którą nie zwracał uwagi zajęty problemami nawigacji kosmicznej — podsunęła mu rozwiązanie.
Wystartował, mając jeszcze kogoś — lub coś — na pokładzie!
Zbiegł po krętej drabinie do kabiny głównej. Im bliżej, tym myśli stawały się coraz jaśniejsze i jeszcze zanim przecisnął się przez otwór w ścianie, już wiedział, kogo znajdzie.
Tekt.
Popularna gwiazda fneszu i blelgu z kontynentu południowego i przyszła połowica Rabda kuliła się w najdalszym zakątku kabiny. Wszystkie macki — wraz ze stu siedemdziesięciu sześcioma, które miały na końcu kryształowe oczy — oplatały jej niewielkie, czarne ciało najbardziej poplątanymi węzłami, jakie Manship kiedykolwiek widział.
— Oo-ooch! — zawodził jej mózg. — Qrm! Qrm! To się musiało tak skończyć! To straszydło, ta szkarada! Zabije mnie! Podchodzi coraz bliżej…
— Proszę pani, naprawdę wcale mi o panią nie chodzi — zaczął Manship, ale przypomniał sobie, że jeszcze nie udało mu się porozumieć z żadnym flefnobem, a co dopiero z rozhisteryzowaną przedstawicielką ich płci żeńskiej.
Poczuł wstrząs poszycia, gdy haki zaczepiły o jego statek. „No, to znowu się zaczyna” — pomyślał. Za chwilę zjawią się napastnicy i będzie musiał ich zamienić w niebieskawą zupę.
Najwidoczniej Tekt spała na statku, kiedy wystartował. Czekała, aż wróci Rabd i będą mogli wyruszyć w ślubny lot. Rzecz jasna, była na tyle ważną osobistością, że podjęto wszelkie środki dla jej uratowania.
Jego mózg poczuł, że ktoś wszedł na pokład statku. Rabd. Chyba był sam, tylko z niezawodnym miotaczem, gotów zginąć w boju.
No, cóż, chyba mu w tym dopomoże. Clyde Manship nie był specjalnie okrutny i szczerze żałował, że musi rozpuścić pana młodego podczas planowanego miodowego miesiąca. Ale ponieważ nikt nie chciał zrozumieć jego pokojowych zamiarów, nie miał innego wyboru.
— Tekt! — szepnął w myślach Rabd. — Nic ci się nie stało?
— Morderca — pisnęła Tekt. — Pomocy, pomocy, pomocy… — Jej myśli nagle się urwały; zemdlała.
Zygzakowaty otwór poszerzył się nieco i Rabd wpadł do kabiny, wyglądając w swym skafandrze niczym zwój podłużnych baloników. Spojrzał na leżącą Tekt i z determinacją wycelował do Manshipa ze spiralnego miotacza.
„Biedny facet — pomyślał Manship. — Biedny, głupi, nic nie rozumiejący bohater. Za chwilę zostanie z ciebie miazga”.
I czekał, ufny w swoją moc.
I był przy tym tak zadufany, że nie bał się ani trochę.
Nic więc nie wystrzeliło z jego oczu, nic, poza pełnym politowania współczuciem.
Więc Rabd wystrzelił z miotacza do tej wstrętnej, ohydnej, strach budzącej, płaskookiej istoty i zabił ją na miejscu. I czule objął mackami swoją narzeczoną. I wrócił do domu, gdzie czekała nań sława bohatera.