Bob Shaw Ostatni lot

Na wysokości mniej więcej trzech tysięcy metrów martwy policjant dryfował w kierunku strefy kontroli Birmingham. Była zimowa noc i minusowa temperatura, która panowała zawsze na tej wysokości, usztywniła jego członki skuwając mrozem całe ciało. Krew, wyciekająca przez pogruchotany pancerz na zewnątrz, zastygała we wzór podobny do kraba obejmującego kleszczami klatkę piersiową zmarłego. Zwłoki, zawieszone w pozycji pionowej, kołysały się łagodnie niesione prądami powietrznymi wykonując dziwny posuwisty taniec. Na wysokości pasa purpurowe światełko wielkości ziarnka grochu zapalało się i gasło, zapalało się i gasło, przyćmiewane stopniowo przez coraz grubszą warstwę lodu.

Sierżant Policji Powietrznej Robert Hasson czuł się bardziej zmęczony i rozdrażniony, niż po normalnym ośmiogodzinnym patrolu lotnym. Od obiadu tkwił w budynku centrali dyktując i podpisując raporty, wypełniając formularze i usiłując wyszarpać z kasy pieniądze, które mu byli winni od dwóch miesięcy. I właśnie w momencie, kiedy rozgoryczony tym wszystkim miał już iść do domu, wezwali go do gabinetu kapitana Nunna na jeszcze jedną konfrontację w związku ze sprawą Aniołków z Welwyn. Czwórka aresztantów, Joe Sullivan, Flick Bugatti, Denny Johnston i Toddy Thomas, siedziała razem po jednej stronie gabinetu w dalszym ciągu w sprzęcie do latania.

— Powiem wam, co mnie najbardziej w tym wszystkim niepokoi — odezwał się Bunny Ormerod, ich obrońca, z wystudiowaną troską. — Całkowita obojętność policji. Znieczulica, z jaką inspektorzy ruchu przyjmują śmierć dziecka. — Ormerod protekcyjnym gestem przysunął się do Aniołków identyfikując się z nimi. — Jakby to była rzecz codzienna. Hasson wzruszył ramionami.

— Bo praktycznie jest.

Ormerodowi opadła szczęka; obrócił się tak, że miniaturowa kamera przypięta do jedwabnej bluzy była skierowana na Hassona.

— Czy zechciałby pan to może powtórzyć?

Hasson patrzył wprost w czujną źrenicę kamery.

— Praktycznie co dzień czy co noc jakiś kretyn przypina sobie sprzęt antygrawitacyjny i leci z szybkością pięciuset albo sześciuset kilometrów na godzinę przekonany, że jest jakimś supermenem, a potem wpada na słup czy na filar. I rzeczywiście, ma pan całkowitą rację, gówno mnie to obchodzi, jak oni się rozsmarowują o budynki. — Hasson poprzez szerokość biurka widział, że Nunn jest coraz bardziej niespokojny, ale brnął uparcie dalej. — Interweniuję tylko, kiedy wpadają na innych ludzi. I wtedy ich ścigam.

— Można by to raczej nazwać nagonką.

— Tak właśnie można by to nazwać.

— Tak jak było z tymi dzieciakami.

Hasson zmierzył Aniołków zimnym wzrokiem.

— Nie widzę tu żadnych dzieci. Najmłodszy z tego gangu ma szesnaście Jrft.

Ormerod posłał pełen współczucia uśmiech pod adresem czterech czarno ubranych chłopaków.

— Żyjemy w skomplikowanym i trudnym świecie, sierżancie. Szesnaście lat to dla takiego chłopca zbyt krótki okres, żeby sobie znalazł w nim miejsce.

— Bzdura — skomentował Hasson. Ponownie spojrzał na Aniołków i wskazał na krępego, brodatego wyrostka, który siedział z tyłu za resztą. — Chodź no tutaj, Toddy.

Oczy Toddy'ego wykonały szybki wahadłowy ruch W bok — tam i z powrotem.

— Po co?

— Chcę pokazać panu Ormerodowi twoje odznaki.

— Ale ja nie chcę — odparł Toddy zadowolony z siebie. — A poza tym tu mi lepiej.

Hasson westchnął, podszedł do grupy, złapał Toddy'ego za klapę i wrócił do Ormeroda, jakby nie trzymał nic poza kawałkiem sztucznej skóry. Za sobą usłyszał wściekłe przekleństwa i łomot walących się krzeseł, kiedy przeciągał Toddy'ego przez ochronny kordon przyjaciół. Okazja do wyrażenia w czynach własnych uczuć, obojętne, na jak skromną skalę, sprawiała, zawsze Hassonowi satysfakcję o charakterze terapeutycznym.

Nunn uniósł się z lekka.

— Co wy najlepszego wyrabiacie, sierżancie? Hasson zignorował go i zwrócił się do Ormeroda.

— Widzi pan tę odznakę? Duże F ze skrzydłami? Czy pan wie, co to znaczy?

O wiele bardziej interesuje mnie, co znaczy pańskie dziwne zachowanie. — Jedną ręką pozornie przypadkowo Ormerod zasłaniał pole widzenia swojej kamery. Hasson wiedział, że to z powodu świeżej ustawy, na mocy której sądy odmawiały rozpatrywania jakichkolwiek dowodów zarejestrowanych na taśmie, dopóki nie zostanie przedstawiona cała szpula — a Ormerod nie życzył sobie, żeby wyszła odznaka.

— Niech pan na to spojrzy. — Hasson powtórzył, opis odznaki na użytek ścieżki dźwiękowej. — To znaczy, że ten, cytuję:,,dzieciak", koniec cytatu, miał stosunki seksualne w stanie nieważkości. I on jest z tego dumny. Prawda, Toddy?

— Panie Ormerod. — Oczy Toddy'ego były błagalnie utkwione w twarzy adwokata.

— Sierżancie, dla własnego dobra sądzę, że powinien pan zostawić mojego klienta w spokoju — powiedział Ormerod. Szczupłą ręką w dalszym ciągu wymachiwał przed kamerą.

— Naturalnie. — Hasson szarpnął za kamerę, wyrywając przy tym dziurę w bluzie Ormeroda, i przytrzymał mały aparacik przed kolekcją odznak Aniołka. Po chwili odepchnął od siebie Toddy'ego i z ironicznym, pełnym przesadnej rewerencji gestem zwrócił Ormerodowi aparat.

— To był błąd z pana strony, Hasson. — Na arystokratycznym obliczu Ormeroda odmalowała się autentyczna wściekłość. — Każdy widzi, że to akt osobistej zemsty na moim kliencie.

Hasson roześmiał się.

— Toddy nie jest pańskim klientem. Został pan wynajęty przez ojca Joego Sulliyana, żeby go wyciągnąć ze sprawy o zabójstwo, a duży, głupi Toddy przypadkowo też jest w to wplątany.

Joe Sullivan, który siedział pomiędzy trzema pozostałymi Aniołkami, otworzył już usta, żeby zareplikować, ale się rozmyślił. Najwyraźniej był lepiej przygotowany niż jego kumple.

— Masz rację, Joe — powiedział Hasson. — Przypomniałeś sobie, co ci mówili: że gadać ma ten, któremu za to płacisz. — Sullivan poruszył się urażony, spoglądając na swoje ręce o sinych kłykciach, i nie odezwał się słowem.

— W ten sposób nic nie załatwimy — Ormerod zwrócił się do Nunna. — Muszę się naradzić z moimi klientami na osobności.

— Słusznie — wtrącił Hasson. — I niech pan im powie, żeby pozdejmowali te odznaki, zgoda? Bo następnym razem mogę doszukać się czegoś lepszego. — Czekał biernie, aż Ormerod i dwóch policjantów wyprowadzi chłopaków z pokoju.

— Nie rozumiem cię zupełnie — powiedział Nunn, kiedy zostali sami. — Mógłbyś mi-powiedzieć, o co ci właściwie teraz chodziło? Wystarczy, żeby ten chłopiec zeznał, że użyłeś w stosunku do niego siły fizycznej…

— „Ten chłopiec", jak go nazwałeś, wie, gdzie szukać Człowie-ka-Ognia, słynnego Firemana. Wszyscy oni wiedzą.

— Jesteś dla nich za surowy.

— Za to ty nie jesteś. — Hasson zorientował się natychmiast, że przeholował, ale był zbyt uparty, żeby odwołać te słowa.

— Co masz na myśli? — Nunn ściągnął usta, co mu nadało nieco babski, ale niemniej groźny wygląd.

— Dlaczego ja muszę rozmawiać z tymi gnojkami tu w twoim gabinecie? Od czego są pokoje przesłuchań na dole? A może one mają służyć tylko dla oprychów, za którymi nie stoją pieniądze Sulliyana?

— Czy chcesz powiedzieć, że te pieniądze Sulliyana ja wziąłem? Hasson zastanowił się.

— Nie wyobrażam sobie, żebyś to zrobił, ale to ty dopuściłeś do tego nieporozumienia. Mówię ci, że ci czterej latali z Firema-nem. Gdybyście zostawili mnie samego z którymkolwiek z nich na pół godziny, to już ja bym…

— Dopiero byś się urządził. Ty chyba nic nie rozumiesz z tego, co się dzieje, Hasson. Jesteś funkcjonariuszem Policji Powietrznej, a to oznacza, że twoja obecność ludziom przeszkadza. Sto lat temu samochodziarze nie znosili policji drogowej za to, że ich zmuszała do przestrzegania kilku sensownych przepisów; dziś, kiedy każdy lata nie gorzej niż ptak, znów gliniarze brużdżą, są więc znienawidzeni.

— O to mnie głowa nie boli.

— Jeśli chodzi o twoje obowiązki policjanta, też cię chyba głowa nie boli, Hasson. Przynajmniej nie widać. Jesteś tak napalony na latanie jak sam mityczny Człowiek-Ogień, tylko że po drugiej stronie. Hasson stał się niespokojny, widział, że Nunn prowadzi do czegoś ważnego.

— Fireman istnieje naprawdę, widziałem go.

— Istnieje czy nie istnieje, przenoszę cię do służby naziemnej.

— Nie możesz tego zrobić — wybuchnął Hasson impulsywnie. Nunn wydawał się zdziwiony.

— A to niby dlaczego?

— Bo… — gdy Hasson szukał właściwych słów, szukał jakichkolwiek słów, kula komunikatora na biurku Nunna zapłonęła czerwonym światłem sygnalizując sprawę pierwszorzędnej wagi.

— Proszę mówić — Nunn zwrócił się do kuli.

— Odebraliśmy automatyczny sygnał zagrożenia — odpowiedziało urządzenie męskim głosem.- Ktoś dryfuje w sposób nie kontrolowany na wysokości trzech tysięcy metrów. Przypuszczamy, że to musi być Inglis.

— Zmarły?

— Zapytywaliśmy jego komunikatora, sir. Żadnej odpowiedzi.

— Aha. Poczekajcie, aż się skończą godziny szczytu, i wyślijcie kogoś po niego. I poproszę o pełny meldunek.

— Tak jest, sir.

— Lecę po niego — powiedział Hasson ruszając w kierunku drzwi.

— Nie masz się co wybierać o tej porze, za duży ruch. — Nunn podniósł się i obszedł biurko dookoła. — A zresztą przeniosłem cię do służby naziemnej. Serio, Hasson.

Hasson zatrzymał się, zdając sobie sprawę, że nadużył pobłażliwości, na którą mogli liczyć członkowie Patrolu Lotnego.

— Jeśli to jest Lloyd Inglis, to lecę po niego zaraz. I jeśli on nie żyje, schodzę na ziemię. Na stałe. Okay? Nunn niepewnie potrząsnął głową.

— Chcesz się rozwalić?

— Może. — Hasson zamknął drzwi i pobiegł do magazynu sprzętu.

Wzbił się z dachu budynku centrali w niebo, które płonęło zlewającymi się strumieniami ognia. Większość uczestników ruchu stanowili nadlatujący z południa zmęczeni ludzie pracy, którzy wraz z pomniejszymi dopływami ludzkiej rzeki z różnych stron świata tworzyli jedną wielką trąbę powietrzną strefy kontroli Birmingham. Światła umieszczone na ramionach i kostkach tysięcy lecących warstwami przesuwały się i migotały, a zmiany paralaks wywoływały pozorne fale, które to płynęły, to się cofały wzdłuż świetlistych strumieni. Pionowe kolumny jasności rozdzielały sprzeczne elementy, stwarzając pozory idealnego porządku. Hasson wiedział jednak, że są one zwodnicze. Ci, którzy się spieszyli, wygaszali często światła i, niewidoczni, lecieli prosto do celu przeznaczenia lekceważąc korytarze powietrzne. Tłumaczyli sobie, że niebezpieczeństwo zderzenia się z innymi „piratami" powietrznymi jest znikome, ale przecież nie tylko różnym komiwojażerom spóźnionym na spotkania zdarzało się latac na dziko. Byli jeszcze pijacy i narkomani, wy rzutki społeczne, ryzykanci i samobójcy, amatorzy silnych wrażeń i kryminaliści — słowem całe spektrum typów, którzy nie dorośli do lotów indywidualnych i w których rękach sprzęt antygrawitacyjny mógł się łatwo stać narzędziem śmierci.

Hasson nastawił swoje policyjne reflektory na maksymalną moc. Wznosił się ostrożnie, z pistoletem na farbę w pogotowiu, dopóki światła miasta nie rozpostarły się pod nim tworząc bezkres płonących wzorów geometrycznych. Kiedy monitor informacyjny wewnątrz hełmu wskazał wysokość dwustu metrów, zaczął szczególnie pilnie obserwować radar. Na tej wysokości trafiało się najwięcej chuliganów. Wznosił się dalej systematycznie, usiłując opanować niepokój zrozumiały u człowieka zawieszonego w ciemności, z której w każdym momencie mógł ktoś na niego wyskoczyć z niebezpieczną szybkością. Widać teraz było poszczególne warstwy mrowiących się ludzi, z których najwyższe poruszały się najprędzej, zachodząc na siebie jak płachty świetlistej gazy.

Jeszcze osiemdziesiąt metrów w górę i Hasson zaczął się po trochu odprężać. Skupił się właśnie na problemie odnalezienia Inglisa, kiedy odezwał się jego sygnał alarmowy i rozbłysł radar na hełmie. Wykręcił się twarzą do wskazanego kierunku. W blasku reflektorów dostrzegł postać mężczyzny lecącego bez świateł, w postawie sprzyjającej rozwinięciu najwyższej szybkości. Mając na koncie tysiące takich spotkań ocenił bezpieczną odległość mijania na dziesięć metrów. W ułamku sekundy, jaki mu pozostał, wycelował pistolet i wystrzelił chmurę niezmywalnej farby. Tamten przeszedł przez nią na wylot — jasny błysk, uduchowiona twarz i czarne niewidzące oczy — i zniknął w hałaśliwym wirze. Hasson połączył się z centralą i podał szczegóły incydentu, dodając od siebie, że jego zdaniem napotkany osobnik jest narkomanem. Mając w tym sektorze ruchu. blisko milion ludzi w powietrzu, nie byłby oczywiście w stanie ująć pirata, naznaczył więc jego odzież i sprzęt antygrawitacyjny w sposób trwały, a sprawienie nowych wiązało się z ogromnymi kosztami.

Na poziomie trzech tysięcy metrów Hasson przełączył się na stałą wysokość, wziął namiar na sygnał Inglisa i rozpoczął powolną wędrówkę w płaszczyźnie poziomej, sondując czujnie oczyma ciemność przed sobą. Jego reflektory oświetlały gęstniejącą mgłę czyniąc go środkiem kuli mglistego promieniowania, poza obrębem której nie było nic widać. Zbliżył się do granicy strefy dopuszczalnej dla lotów indywidualnych bez użycia specjalnych urządzeń podgrzewających i poczuł przenikliwy chłód, wciskający się w każdą szczelinę jego stroju ochronnego.

Hen, w dole, pod nim, płynący strumieniami ludzie wydawali się otoczeni aurą ciepła i bezpieczeństwa.

W kilka minut później radar Hassona uchwycił jakiś obiekt na wprost przed nim. Kiedy się zbliżył, dostrzegł w świetle reflektorów postać Lioyda Inglisa wykonującego swój groteskowy posuwisty taniec. Hasson zrozumiał od razu, że jego przyjaciel nie żyje, zaczął jednak okrążać ciało w odległości wykluczającej nakładanie się pól antygrawitacyjnych, aż dostrzegł ziejący otwór w pancerzu na jego piersi. Rana wyglądała tak, jakby została zadana włócznią.

Tydzień wcześniej Hasson i Inglis w czasie swego zwykłego patrolu nad Bedford wpadli na bandę ośmiu facetów lecących bez świateł. Inglis rzucił małą petardę, która wybuchła tuż za grupą, oświetlając ją na moment. Obaj dostrzegli wtedy ostry zarys włóczni. Transportowanie jakichkolwiek ciężkich przedmiotów przez osoby korzystające z urządzeń antygrawitacyjnych było niedozwolone ze względu na bezpieczeństwo ludzi poruszających się zarówno w powietrzu, jak i po ziemi, a posiadanie broni stanowiło rzadkość nawet wśród chuliganów. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że natknęli się na Firemana. Rozpościerając sieci i sznury Hasson i Inglis udali się w pogoń. Podczas pościgu zginęły na niższych poziomach dwie osoby, w tym młoda kobieta lecąca również bez świateł, która zderzyła się czołowo z jednym z członków gangu. Drugą ofiarą był przywódca gangu, którego maszt radiowy nieomal przeciął na pół. W efekcie całą nagrodą za trudy dwóch policjantów było ujęcie czterech drugorzędnych spośród Aniołków z Welwyn. Fireman, ten, u którego widzieli włócznię, umknął mając możność ocenić cały incydent — sam bezpieczny w swej anonimowości.

Teraz, przyglądając się zamarzniętemu ciału swojego kolegi, Hasson zrozumiał, że wypadek ten popchnął Firemana do zemsty. Jej obiekt mógł zidentyfikować na podstawie reportażu telewizyjnego poświęconego aresztowaniu Joego Sullivana. Klnąc ze złości i żalu, Hasson przechylił się tak, by do siły nośnej aparatu antygrawita-cyjnego dodać składową poziomą. Rzucił się na sztywne zwłoki, oplótł je ramionami i natychmiast oba ciała, których pola antygra-witacyjne zniosły się nawzajem, zaczęły spadać. Oswojony ze stanem nieważkości Hasson zręcznie przyczepił koniec liny do paska Inglisa i odepchnął go od siebie. W miarę jak się oddalali, aż poza granicę nakładania się pól, ciąg powietrza do góry stopniowo zanikał. Hasson sprawdził dane na tablicy kontrolnej i stwierdził, że stracił niewiele ponad sto metrów wysokości. Popuścił linę u pasa, tak że ciało Inglisa znalazło się w odległości dogodnej do holowania, a następnie poleciał na zachód kierując się ku miejscu, gdzie mógłby zejść bezpiecznie przez poziom ciągów komunikacyjnych. Daleko pod nim strefa kontroli Birmingham przypominała złocistą rojącą się galaktykę, ale Hasson — centrum białej mglistej kuli własnego wszechświata — był od niej odizolowany, zamknięty w kokonie swoich myśli.

Lloyd Inglis, zakochany w piwie i książkach utracjusz — nie żyje.

A przed nim byli jeszcze Singleton, Larmor i McMeekin. Połowa brygady Hassona sprzed siedmiu lat zginęła pełniąc obowiązki służbowe — i w imię czego? Nie sposób ująć w karby ludzkość, którą wynalazek sprzętu antygrawitacyjnego obdarzył swobodą poruszania się w trzech wymiarach. Zastosowanie judo do grawitacji i skierowanie siły przyciągania ziemi przeciwko niej samej okazało się jedyną metodą na latanie. Sposób łatwy, niedrogi, przyjemny i — niemożliwy do ujęcia w jakiekolwiek ryzy. W samej Anglii było osiemdziesiąt milionów osób uprawiających loty indywidualne, a każda z nich miała się za nadczłowieka, wolnego od wszelkich ograniczeń w prawie ścigania się ze słońcem w obieganiu ziemi. Niemal z dnia na dzień zniknęły z nieba samoloty, nie dlatego jednak, żeby ich usługi transportowe przestały być przydatne; po prostu obecność maszyn pośród rojącego się żywiołu niepoprawnych ludzi byłaby zbyt niebezpieczna. Ludowym bohaterem tych czasów stał się nocny pirat, czarny Ikar. Jaki ma sens, zapytywał sam siebie Hasson, służba w policji powietrznej. Może cała idea pilnowania porządku czy odpowiedzialności za innych była nieuzasadniona. Może nieuniknioną ceną za wolność jest powolny deszcz porozbijanych ciał spadający na Ziemię w miarę, jak aparaty antygrawitacyjne się wyczerpują i…

Atak stanowił dla Hassona całkowite zaskoczenie. Nastąpił tak szybko, że sygnał alarmowy i wycie napierającego powietrza były dosłownie jednoczesne. Hasson odwrócił się, dostrzegł czarną włócznię i zgiął się jak scyzoryk, żeby jej uniknąć. Broń ześliznęła się po nim, ale silny mimo to cios wprawił go w młynek — wszystko dosłownie w ciągu sekundy. Utrata wysokości wywołana chwilowym nałożeniem się pól nie miała właściwie żadnego znaczenia. Hasson odruchowo zgasił reflektory policyjne i zwykłe światła latania usiłując oswobodzić ręce spętane linką holowniczą,. która omotała go na skutek ruchu wirowego. Kiedy udało mu się jakoś ustabilizować, przez pewien czas tkwił w całkowitym bezwładzie usiłując ocenić sytuację. W prawym biodrze odczuwał pulsujący ból od uderzenia, ale 6 ile mógł ocenić, kości miał całe. Zastanawiał się, czy napastnik zadowoli się tym jednym niszczycielskim atakiem, czy będzie to początek pojedynku.

— Byłeś szybki, Hasson — odezwał się głos z ciemności."- Szybszy niż twój kumpel. Ale nic ci z tego nie przyjdzie.

— Kto ty jesteś?! — wrzasnął Hasson patrząc jednocześnie na ekran radaru.

— Wiesz, kim jestem, każdy mnie zna. Człowiek-Ogień to ja!

— To w piosence. — Hasson starał się mówić spokojnie, jednocześnie rozpościerając sieci i liny. — A jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko? To, pod którym jesteś zarejestrowany u rejonowego psychiatry.

Ciemność rozbrzmiała śmiechem.

— Brawo, sierżancie. Usiłuje pan jednocześnie grać na zwłokę, zdenerwować mnie i dowiedzieć się mojego nazwiska.

— Nie potrzebuję grać na zwłokę, zdążyłem nadać sygnał SOS.

— Zanim ktokolwiek tu przyleci, nie będziesz już żył, Hasson.

— Dlaczego?

— A dlaczego ścigasz moich przyjaciół i ściągasz ich na ziemię?

— Są niebezpieczni dla siebie samych i dla wszystkich innych.

— Tylko wtedy, kiedy ich zmuszasz, żeby latali na dziko. Sam się oszukujesz, Hasson. Jesteś gliną i sprawia ci przyjemność zaszczu-wanie ludzi. Tym razem ja cię ściągnę z góry, i to na dobre, nic ci nie pomogą te twoje sieci.

Hasson na próżno wytężał wzrok w kierunku, z którego dobiegał głos.

— Sieci?

Znów rozległ się śmiech i Fireman zaczął śpiewać:

— Widzę cię w ciemności, lecąc przy tobie, Człowiek-Ogień we własnej osobie, lecz ty nie widzisz mnie, choć koło ciebie mknę".

Znajome słowa rozbrzmiewały coraz głośniej w miarę, jak zbliżało się ich źródło i nagle Hasson dostrzegł sylwetkę ogromnego mężczyzny, oświetloną przez strumienie świateł z dołu i gwiazdy z góry. Wyglądał przerażająco i nieludzko w swoim aparacie antygrawita-cyjnym.

Hasson zatęsknił do broni palnej, której wzbraniała tradycja brytyjskiej policji, kiedy nagle uderzyło go coś osobliwego.

— A gdzie twoja włócznia?

— Po co mi włócznia. Wyrzuciłem ją. — Fireman rozłożył ręce i — nawet w ciemności, nawet mimo braku jakichkolwiek punktów odniesienia w przestrzeni — stało się dla Hassona jasne, że ma do czynienia z olbrzymem, z człowiekiem, który nie potrzebuje żadnej innej broni, poza tą, w którą wyposażyła go natura.

Wyobraził sobie ciężką włócznię spadającą z wysokości trzech tysięcy metrów na zatłoczone przedmieście i wezbrała w nim chłodna wściekłość — gotów był przyjąć czekającą go walkę obojętny na jej wynik. Podczas gdy Fireman się zbliżał, Hasson zataczał siecią powolne koła, jednocześnie tak przechylając swój aparat antygra-witacyjny, żeby samemu nie wpaść przy tym w ruch wirowy. Uniósł nogi, gotów do wymierzenia kopniaka, a zarazem wyprostował linę, która czyniła trupa Inglisa upiornym obserwatorem incydentu. Był zdenerwowany, ale podniesiony na duchu i podniecony — teraz, kiedy Fireman odrzucił włócznię, nie odczuwał szczególnego lęku. Walka w powietrzu nie jest jedynie sprawą zdolności; to sztuka, której trzeba się nauczyć, zdobyć doświadczenie, dlatego zawodowcy z reguły mają przewagę nad amatorami, bez względu na talenty i motywację tych ostatnich. Pozwalając Hassonowi unieść nogi do pozycji, w której siła jego ud mogła być w każdej chwili wykorzystana w potężnym kopnięciu, Fireman popełnił poważny błąd. Nieświadom jednak niczego zbliżał się powoli rozkładając działanie aparatu anty grawitacyjnego ledwie dostrzegalnymi ruchami ramion.

Ten umie latać — pomyślał Hasson — nawet jeśli jego przygotowanie teoretyczne do walki nie jest tak dobre jak…

Człowiek-Ogień zaatakował szybko, nie tak szybko jednak, jak powinien. Hasson doznał niemal uczucia rozkoszy stwierdziwszy, że ma czas wymierzyć kopniaka dokładnie w to miejsce, które sobie zaplanował. Wybrał czuły punkt poniżej szybki hełmu, biorąc poprawkę na nagłą utratę wysokości wskutek wzajemnego zniesienia się pól antygrawitacyjnych, i zadziałał ż energią wystarczającą, by przetrącić kark. Fireman jednak zdołał uchylić głowę i złapać Has-sona za wyciągniętą nogę. Obaj mężczyźni spadali teraz, ale w nierównym tempie, ponieważ Hasson był przytroczony do Inglisa, którego pole antygrawitacyjne znajdowało się zbyt daleko, żeby mogło zostać skasowane. Na sekundę przedtem, zanim się rozdzielili, Fireman użył swoich potężnych ramion jak dźwigni i wyłamał Hassonowi nogę w kolanie.

Ból i szok zaćmiły Hassonowi umysł pozbawiając go wszelkiej siły i energii. Unosił się w mrocznej przestrzeni nie wiadomo jak długo, niepewnie poruszając rękami, z twarzą wykrzywioną bezgłośnym krzykiem. Wielka spiralna mgławica daleko w dole wirowała w dalszym ciągu, ale na jej tle stale poruszał się ciemny kształt.

Hasson resztką świadomości odczuł, że nie może dłużej folgować naturalnej reakcji na cierpienie. Jego przeciwnik przewyższał go pod względem fizycznym tak znacznie, że tylko pełna mobilizacja inteligencji mogła go uratować. Ale jak miał myśleć, skoro ból wdarł się w jego ciało jak armia nieprzyjacielska przeszywając mózg artyleryjskimi pociskami cierpienia.

Przede wszystkim- pomyślał Hasson — musisz się pozbyć Lioy-da Inglisa. Zaczął zwijać linę z zamiarem odczepienia ciała przyjaciela, ale niemal natychmiast tuż zza niego odezwał się głos Fi-remana.

— No, jak ci się to podobało, Hasson? — Jego ton był pełen tryumfu. — Chciałem ci po prostu pokazać, że mogę cię pobić two-ją własną bronią. — Hasson usiłował szybciej przyciągnąć linę. Ciało Inglisa tańczyło coraz bliżej, aż znalazło się w promieniu znoszenia się pól. Hasson i Inglis zaczęli spadać. Fireman rzucił się na nich błyskawicznie, otoczył Hassona ramieniem i wszyscy trzej polecieli w dół. Pod nimi rozszalało się istne piekło.

— A to jest moja gra — wykrzyknął Fireman poprzez strumień napierającego powietrza. — Sprowadzić cię na ziemię, bo jestem Człowiek-Ogień.

Hasson, który poznał taktykę powietrznych piratów, odciął się psychicznie od bólu dyndającej nogi i sięgnął do głównego wyłącznika, zawahał się jednak, zanim go nacisnął. W zwarciu dwoch przeciwników wygaszenie jednego pola antygrawitacyjnego oznaczało automatycznie przywrócenie temu drugiemu pełnej mocy, co powodowało powstanie potężnego dyferencjału, a w konsekwencji oddalenie walczących w płaszczyźnie pionowej. Zwykłą odpowiedzią na ten manewr jest wyłączenie w tym samym momencie własnego pola, tak aby oba ciała spadały razem, dopóki jeden z przeciwników nie wytrzyma nerwowo i nie włączy swojego aparatu. Obecną walkę na śmierć i życie komplikowała dodatkowo obecność Inglisa, milczącego partnera, który już przegrał. Jego pole będzie cały czas przeciwdziałało polom tamtych dwóch, niezależnie od tego, co zrobią, dopóki…

Hasson wyswobodził ramię z quasi-seksualnego uścisku i przyciągnął bliżej ciało Inglisa. Usiłował wymacać główny wyłącznik zmarłego, ale jego dłoń natrafiła jedynie na gładką płaszczyznę zamarzniętej krwi. Rozmigotany horyzont wznosił się teraz gwałtownie ze wszystkich stron, a okrężny strumień ruchu otwierał.się jak drapieżny kwiat. Powietrze przelatywało mimo nich z zawrotną szybkością, z ogłuszającym hukiem. Hasson dokładał wszelkich starań, żeby skruszyć lodowy pancerz na piersi Inglisa i odsłonić główny wyłącznik jego aparatu, ale w tym samym momencie Człowiek-Ogień otoczył ramieniem szyję Hassona i odciągnął mu głowę do tyłu.

— Nie próbuj ode mnie uciekać — wrzasnął mu do ucha. — Nie próbuj stchórzyć, chciałbym zobaczyć, jak będziesz podskakiwał przy lądowaniu.

Spadali dalej.

Hasson, skrępowany swoimi sieciami, próbował wymacać klamerkę paska,, gdzie poza innymi urządzeniami miał zaczep liny. Zdołał go otworzyć zdrętwiałymi palcami i miał się już pozbyć ciała Inglisa, kiedy uświadomił sobie, jak niewiele przez to zyska. Doświadczony uczestnik gry zwanej „pikowaniem" zawsze odwleka moment wyłączenia się spod działania zjawiska znoszenia się pól aż do ostatniej chwili, tak żeby z aparatem nastawionym na pełną moc zejść na ziemię z najwyższą możliwą do wytrzymania prędkością. Czło-wiek-Ogień najprawdopodobniej i tym razem wyczeka aż do granic możliwości licząc na to, że Hasson, okaleczony, nie będzie zdolny uchronić się przed zgubnymi skutkami uderzenia. Pozbycie się ciała Inglisa nic by więc w tej sprawie nie zmieniło.

Opadli o prawie dwa tysiące metrów; w ciągu kilku sekund osiągną zatłoczone poziomy ciągów komunikacyjnych. Fireman zaczął wrzeszczeć w podnieceniu i ocierać się o Hassona jak pies w okresie rui. Hasson trzymając Inglisa lewą ręką, jednocześnie zakładał na uniesione udo przeciwnika pętlę z liny plastycznej zaciągając ją w mocny węzeł. Ciągle jeszcze zacieśniał linę, kiedy wpadli w sam środek ludzkiej rzeki. Światła przelatywały mimo nich z zawrotną szybkością i nagle powoli obracająca się galaktyka znalazła się nad nimi. Pod nimi wykwitły wzory świateł ulicznych z wyraźnie widocznymi samochodami. Zbliżał się, jak wiedział Hasson, moment, w którym Fireman musi go opuścić, jeśli chce przed lądowaniem rozwinąć odpowiednią szybkość.

— Dzięki za przejażdżkę — krzyknął Człowiek-Ogień, a jego głos przebił się z trudem przez strumień napierającego powietrza.

Hasson zapalił swoje reflektory, a następnie energicznie szarpnął liną, żeby zwrócić uwagę Piromana, który spojrzał na ' zaciśniętą na swoim udzie pętlę. Doznał szoku, kiedy dokonał odkrycia, że to on, a nie jego przeciwnik, jest połączony z oznaczającym w tej chwili dla niego śmierć trupem policjanta. Odepchnął Hassona i zaczął szarpać linę. Hasson odpłynął swobodnie unoszony prądem powietrza, spokojny, że lina oprze się nawet gigantycznej sile Czło-wieka-Ogńia. Czując, jak jego pole anty grawitacyjne rozpościera swoje niewidzialne skrzydła, odwrócił się i spojrzał za siebie. Zobaczył, jak dwa ciała wśród rozpaczliwej szamotaniny giną mu z oczu w swojej drodze do śmiertelnego zderzenia z ziemią.

Hasson nie miał czasu na rozmyślania — sam był bliski rozbicia się o ziemię. Musi zmobilizować całe swoje umiejętności i doświadczenie, żeby wyjść z tego z życiem, z ulgą jednak stwierdził, że fakt śmierci Firemana nie napawa go satysfakcją. Nunn i inni mylili się co do niego.

Ale i tak — pomyślał w ostatnich sekundach, już spadając — o wiele za długo polowałem jak jastrząb. To mój ostatni lot.

Nieustraszony, przygotował się na ślepy uścisk ziemi.

Загрузка...