Tom Rybak nie miał zielonego pojęcia o tym, że ma właśnie zacząć karierę kryminalisty. Był ranek. Wielkie czerwone słońce uniosło się nad horyzontem, idąc w ślad za swym niewielkim, żółtym towarzyszem w układzie podwójnym. Wioska, mała, lecz zbudowana i utrzymywana w sposób niemal pedantyczny, połyskiwała w letnim świetle dwóch słońc jak jedyna biała kropka na olbrzymich zielonych połaciach powierzchni planety.
Tom przebudził się właśnie w swej chacie. Był wysokim, opalonym na brąz młodym człowiekiem, który odziedziczył po swym ojcu kształt oczu, po matce zaś — niefrasobliwy stosunek do pracy. Nie śpieszył się nigdzie; wiedział, że dopóki nie przyjdzie pora deszczowa, nie ma mowy o łowieniu ryb, a zatem nie ma też żadnej roboty dla rybaka. Dopóki nie zacznie padać, zamierzał leniuchować i naprawiać swoje wędki.
— On powinien mieć czerwony dach! — usłyszał z zewnątrz okrzyk Billy’ego Malarza.
— Ale kościoły nigdy nie mają czerwonych dachów! — odpowiedział okrzykiem Ed Tkacz.
Tom zmarszczył brwi. Pozostając nieco poza głównym nurtem życia wioski, zapomniał już o zmianach, które w niej zaszły w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wsunął na siebie spodnie i wolno powlókł się na wioskowy plac.
Pierwszą rzeczą, którą zobaczył na placu, był wielki, zupełnie nowy, wykonany czerwonymi literami napis, który głosił: OBCYM ZABRANIA SIĘ PRZEBYWANIA W GRANICACH MIASTA. Na całej planecie Nowe Delaware nie było ani jednego kosmity. Nie było na niej właściwie nic oprócz lasu i tej właśnie jedynej wioski. Napis pojawił się zatem z powodów czysto politycznych.
W centralnym miejscu wioski znajdowały się obecnie kościół, więzienie i urząd pocztowy, zbudowane w ciągu ostatnich dwóch, iście szaleńczych tygodni. Usytuowano je wzdłuż starannie wytyczonej linii, na wprost targu. Nikt nie wiedział, co właściwie począć z tymi budowlami; wioska radziła sobie bez nich doskonale przez ponad dwieście lat. Teraz jednak, oczywiście, musiały zostać zbudowane.
Ed Tkacz stał właśnie przed frontem nowego kościoła, patrząc w górę. Billy Malarz balansował ryzykownie na stromym dachu, a jego blond wąsy aż jeżyły się z oburzenia.
Wokół zgromadził się niewielki tłumek ludzi.
— Cholera, człowieku! — wołał Billy Malarz. — Mówię ci, że czytałem o tym nie dalej jak w zeszłym tygodniu! Biały dach — tak, to może być. Ale nigdy czerwony!
— Coś ci się pomieszało; musi chodzić o jakąś inną budowlę — stwierdził Tkacz. — Co ty na to, Tom?
Tom Rybak wzruszył ramionami; nie miał żadnej opinii na ten temat. Chwilę potem na miejsce sprzeczki przybiegł burmistrz, pocąc się obficie; koszula przylepiała się do jego wydatnego brzucha.
— Złaź! — krzyknął do Billy’ego. — Właśnie to sprawdziłem! To ma być mały czerwony domek szkolny, a nie mały czerwony domek kościelny!
Billy wyglądał na wściekłego. Zawsze ulegał huśtawce nastrojów, podobnie jak wszyscy Malarze. Jednak od czasu gdy w zeszłym tygodniu burmistrz zrobił go szefem policji, stał się już całkiem kapryśny.
— Nie mamy żadnego małego szkolnego domku — sprzeciwiał się Billy, znajdując się na drabinie, w połowie drogi na dół.
— Będziemy więc musieli po prostu go zbudować — oznajmił burmistrz. — I powinniśmy się z tym pospieszyć.
Spojrzał na niebo. Zgromadzony tłum również mimowolnie spojrzał w górę. Na firmamencie jednak nie znajdowało się nic godnego uwagi.
— Gdzie są Stolarczykowie? — spytał burmistrz. — Sid, Sam, Marv… Gdzie jesteście?
Sid Stolarczyk pojawił się wśród tłumu, przeciskając się w stronę burmistrza. Sid chodził wciąż o kulach, od zeszłego miesiąca, gdy spadł z drzewa, na którym poszukiwał jaj stukacza; żaden ze Stolarczyków nie był wart nawet pięciu groszy we wspinaniu się na drzewo.
— Pozostali są w Tawernie Piwnego Eda — oznajmił Sid.
— A gdzie indziej mogliby być? — krzyknęła z tłumu Mary Wioślarka.
— Masz ich zebrać wszystkich do kupy — polecił burmistrz. — Niech zbudują niewielki domek szkolny, i to szybko. Powiedz im, żeby wznieśli go obok więzienia.
Potem zwrócił się do Billy’ego Malarza, który zszedł już na ziemię.
— Billy, ty pomalujesz ten budynek porządną, jasną czerwienią, wewnątrz i na zewnątrz. To bardzo ważne.
— A kiedy dostanę odznakę szefa policji? — dopytywał się Billy. — Czytałem, że szefowie policji zawsze dostają odznaki.
— Zrób sobie jakąś — zbył go burmistrz, po czym przetarł twarz skrajem koszuli. — Cholernie gorąco — stwierdził. — Nie rozumiem, dlaczego ten inspektor nie może przybyć do nas zimą… Tom! Tom Rybak! Mam dla ciebie kawałek ważnej roboty. Chodź ze mną, to wszystko ci o niej opowiem.
Położył rękę na ramionach Toma i poszli do chaty burmistrza jedyną wybrukowaną ulicą wioski, mijając po drodze opustoszały targ. W dawnych czasach droga ta pokryta była tylko ubitym pyłem. Ale dawne czasy skończyły się dwa tygodnie temu i teraz drogę wybrukowano pokruszoną skałą. W związku z tym chodzenie po niej na bosaka stało się tak niewygodne, że mieszkańcy wioski woleli przechodzić sobie nawzajem przez trawniki. Burmistrz jednak chadzał po niej ostentacyjnie, mając na względzie nie wygodę, lecz zasadę.
— Proszę posłuchać, panie burmistrzu — odezwał się Tom. — Mam teraz wakacje…
— Nie ma czasu na żadne wakacje — stwierdził burmistrz. — Na litość boską, nie teraz. On może przybyć dosłownie w każdej chwili!
Wprowadził Toma do swojej chaty i usadowił się w wielkim fotelu, który ustawiony był tak blisko międzygwiezdnego odbiornika radiowego, jak to tylko możliwe.
— Tom — oznajmił burmistrz bez ogródek — co powiedziałbyś na to, żeby zostać kryminalistą?
— Nie wiem — odrzekł Tom. — A co to jest „kryminalista”?
Wiercąc się niespokojnie na swym fotelu, burmistrz wsparł dłoń na radiu, by dodać sobie autorytetu.
— No więc chodzi o to, że… — zagaił, po czym zaczął tłumaczyć Tomowi, na czym miałaby polegać jego rola.
Im dłużej Tom tego słuchał, tym mniej mu się podobało. Zdecydował, że wszystkiemu jest winna awaria międzygwiezdnego odbiornika radiowego. Dlaczego, do diaska, nie zepsuł się raz a dobrze?
Nikt nie wierzył, że radiostacja może działać. Niczym ostatnia milcząca linia, która łączyła kolonię z Ziemią, spoczywała ona pod warstwą kurzu, przekazywana z pokolenia na pokolenie przez kolejnych burmistrzów. Jeszcze dwieście lat temu Ziemia utrzymywała kontakt radiowy z Nowym Delaware, z kolonią Ford IV, z Alfą Centauri, z Nueva Espańa i z innymi koloniami współtworzącymi Zjednoczone Demokracje Ziemi. Potem kontakt ten urwał się.
Wyglądało na to, że na Ziemi wybuchła wojna. Nowe Delaware, ze swą jedyną zamieszkaną wioską, było zbyt małe i zbyt odległe, by wziąć udział w zmaganiach. Czekali na jakieś wiadomości, ale te nie nadchodziły. Potem zaś osadę dotknęła zaraza, pochłaniając życie trzech czwartych jej mieszkańców.
Wioska powoli wróciła do siebie. Mieszkańcy wypracowali swe własne sposoby zachowania się i styl życia. Zapomnieli o Ziemi.
Minęło dwieście lat.
A potem, dokładnie dwa tygodnie temu, radio zatrzeszczało i ożyło. Przez wiele godzin tylko burczało i skwierczało, wydając z siebie jedynie statyczne szumy zakłóceń tła, podczas gdy mieszkańcy wioski gromadzili się z wolna wokół chaty burmistrza. Wreszcie z radiostacji wydobyły się słowa:
— …Nowe Delaware, słyszycie nas? Pytam, czy nas słyszycie?
— Tak, tak, słyszymy was — potwierdził burmistrz.
— Czy kolonia wciąż tam jest?
— Oczywiście, że tak — oświadczył z dumą burmistrz.
Wtedy ton głosu rozmówcy stał się surowy i oficjalny.
— Z powodu nieustabilizowanej sytuacji straciliśmy na jakiś czas kontakt z zewnętrznymi koloniami. Teraz jednak zaburzenia minęły; przeprowadzamy jedynie drobne operacje oczyszczające. Wy tam, na Nowym Delaware, stanowicie wciąż kolonię Ziemskiego Imperium i z tej racji podlegacie jego prawom. Czy potwierdzacie swój status?
Burmistrz zawahał się. We wszystkich książkach, które posiadał, Ziemię określano mianem Zjednoczonych Demokracji. Cóż, w ciągu dwóch stuleci nazwy mogły się zmienić.
— Pozostajemy wciąż lojalni wobec Ziemi — stwierdził z godnością.
— Znakomicie. To oszczędzi nam kłopotu wysyłania korpusu ekspedycyjnego. Z położonego najbliżej waszej kolonii punktu kosmosu zostanie wysłany właściwy dla tego obszaru inspektor, który będzie miał za zadanie upewnić się, czy szanujecie obyczaje, instytucje i tradycje Ziemi.
— Słucham? — spytał zaniepokojony burmistrz.
Głos, choć już przedtem surowy, podniósł się jeszcze o oktawę.
— Uświadamiacie sobie, oczywiście, że we wszechświecie jest miejsce dla jednego tylko gatunku istot rozumnych — dla człowieka! Wszystkie pozostałe gatunki muszą zostać podporządkowane, starte z powierzchni kosmosu, unicestwione! Nie będziemy tolerować żadnych obcych, podkradających się chyłkiem pod nasze siedziby. Jestem pewien, że pan to rozumie, generale.
— Nie jestem generałem; jestem burmistrzem.
— Ale pan tam dowodzi, prawda?
— Tak, ale…
— A zatem jest pan generałem. Pozwoli pan, że będę kontynuował. W tej Galaktyce nie ma miejsca dla obcych. Żadnych obcych! Nie ma w niej także miejsca dla wypaczonych kultur ludzkich, które, na mocy definicji, również są obce. Nie sposób rządzić imperium, w którym każdy robi to, co mu się podoba. Musi zapanować porządek, niezależnie od kosztów, jakie trzeba będzie za to zapłacić.
Burmistrz z wysiłkiem przełknął ślinę, wpatrując się w radiostację.
— Proszę się upewnić, generale, że prowadzi pan prawdziwą ziemską kolonię, bez żadnych radykalnych odchyleń od normy, takich jak wolna wola, wolna miłość, wolne wybory lub cokolwiek innego, co znajduje się na liście zakazanych zachowań. Te zachowania są obce, a my jesteśmy cholernie cięci na obcych. Proszę utrzymywać swoją kolonię we właściwym porządku, generale. Inspektor zgłosi się do pana w ciągu najbliższych dwóch tygodni. To wszystko.
Zwołano natychmiast zebranie mieszkańców wioski, by ustalić, w jaki sposób należy dostosować się do mandatu Ziemi, upoważniającego ją do zarządzania Nowym Delaware. Jednocześnie stwierdzono, iż wszystko, co mogą teraz zrobić — to pospiesznie ukształtować swój model życia według ziemskich wzorów, korzystając z prastarych książek, które były w ich posiadaniu.
— Nie rozumiem, dlaczego musi być u nas jakiś kryminalista — stwierdził Tom.
— To bardzo ważny element ziemskiego społeczeństwa — wyjaśniał burmistrz. — Wszystkie książki zgadzają się ze sobą w tym punkcie. Kryminalista jest tam tak samo ważny jak, powiedzmy, listonosz lub szef policji. Jednak odmiennie od nich, kryminalista zajmuje się pracą antyspołeczną. Działa on przeciw społeczeństwu, Tom. Jeśli w społeczeństwie nie byłoby ludzi, działających przeciw niemu, to co mieliby robić ci, którzy pracują dla społeczeństwa? Nie byłoby dla nich wówczas żadnej roboty!
Tom potrząsnął przecząco głową.
— Po prostu tego nie rozumiem — stwierdził.
— Bądź rozsądny, Tom. Musimy urządzić tu rzeczy na ziemski sposób. Na przykład wybrukowane drogi… we wszystkich książkach jest mowa na ich temat. Mówi się tam także o kościołach, szkołach, więzieniach. Wszystkie książki wspominają także o przestępstwach.
— Nie będę tego robił — skonstatował Tom.
— Postaw się w mojej pozycji — błagał burmistrz. — Wyobraź sobie, że ten inspektor przybywa do nas i spotyka Billy’ego Malarza, naszego szefa policji. Prosi go o pokazanie więzienia. Potem pyta mnie: „Żadnych więźniów?” Odpowiadam: „Oczywiście, że żadnych. Nie ma tu u nas przestępczości”. „Żadnej przestępczości? — pyta on. — Ale wszystkie ziemskie kolonie zawsze mają u siebie przestępców. Przecież o tym wiecie”. „Nie wiemy — odpowiadam. — Nie wiedzieliśmy nawet, co to jest «przestępczość», dopóki w ubiegłym tygodniu nie sprawdziliśmy znaczenia tego wyrazu”. „Więc po co zbudowaliście więzienie? — pyta mnie inspektor. — Dlaczego wyznaczyliście szefa policji?”
Burmistrz przerwał, żeby złapać oddech.
— Rozumiesz teraz? — ciągnął po chwili. — Cała rzecz bierze w łeb z tego powodu. Inspektor widzi, że nie jesteśmy tak naprawdę podobni do ludzi z Ziemi. Jesteśmy podrobionymi ludźmi, a w gruncie rzeczy jesteśmy obcy!
— Hmm… — zadumał się Tom, który stwierdził wbrew samemu sobie, że jest pod wrażeniem.
— W ten sposób — kontynuował skwapliwie burmistrz — będę mógł odpowiedzieć: „Oczywiście, że mamy przestępczość, dokładnie tak jak na Ziemi. Jest tu u nas pewien gość, będący kombinacją złodzieja i mordercy. Biedny facet odebrał kiepskie wychowanie i jest teraz niedostosowany społecznie. Jednak szef naszej policji ma już pewne poszlaki. Spodziewamy się, że złoczyńca zostanie aresztowany w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Zamkniemy go w więzieniu, a potem zrehabilitujemy”.
— Co to znaczy „zrehabilitować”? — spytał Tom.
— Nie jestem pewien — odrzekł burmistrz. — Będę sobie tym zawracał głowę, kiedy już dojdziemy do tego etapu. Czy teraz zdajesz sobie sprawę, jak niezbędne jest dla nas przestępstwo?
— Sądzę, że tak. Ale dlaczego akurat ja?
— Wszyscy inni są już zajęci. A poza tym masz wąskie oczy; wiadomo, że wszyscy kryminaliści mają oczy jak szparki.
— One nie są aż tak wąskie. Nie są węższe niż na przykład oczy Eda Tkacza…
— Tom, proszę cię — zaapelował burmistrz. — Każdy robi teraz to, co do niego należy. Chcesz nam pomóc, prawda?
— Sądzę, że tak — odparł ze znużeniem Tom.
— Dobrze. Mianuję cię zatem naszym kryminalistą. Proszę, dzięki temu twoja działalność będzie legalna.
Podał Tomowi dokument. Głosił on:
POZWOLENIE NA DZIAŁALNOŚĆ PRZESTĘPCZĄ
Podaje się do wiadomości wszystkim, którzy będą to czytać, iż posiadacz tego dokumentu, Tom Rybak, jest oficjalnie upoważnionym złodziejem i mordercą. W związku z powyższym wymaga się od niego, by w ponurych uliczkach czaił się na niewinne ofiary, odwiedzał miejsca o podejrzanej reputacji i na wszelkie możliwe sposoby łamał prawa.
Tom dwukrotnie przeczytał dokument, po czym zadał pytanie:
— Jakie prawa?
— Powiem ci, jak tylko je sporządzę — powiedział burmistrz. — Wszystkie ziemskie kolonie mają swoje prawa.
— Ale co ja mam robić?
— Będziesz kradł. I zabijał. To powinno być dość proste.
Burmistrz podszedł do swojej półki z książkami i wyjął z niej starożytne tomy, zatytułowane: Kryminalista i jego środowisko, Psychologia zabójcy oraz Studia nad motywacją złodzieja.
— Znajdziesz w nich wszystko to, co będzie ci potrzebne — stwierdził burmistrz. — Możesz kraść, ile ci się żywnie podoba. Myślę jednak, że jedno morderstwo wystarczy. Nie ma sensu przesadzać.
— Dobra — skinął głową Tom. — Sądzę, że załapię, w czym rzecz.
Zabrał książki i powrócił do swojej chaty.
Było bardzo gorąco, a cała ta rozmowa o przestępstwach skołowała go i zmęczyła. Położył się na łóżku i zaczął przeglądać starodawne księgi.
Po jakimś czasie rozległo się stukanie do drzwi.
— Proszę! — zawołał Tom przecierając oczy, które zamykały mu się ze znużenia.
Do chałupy wszedł Marv, najstarszy i najwyższy z rudowłosych braci Stolarczyków, a za nim wkroczył Jed Farmer. Nieśli ze sobą niewielki worek.
— Ty jesteś wioskowym kryminalistą, Tom? — spytał Marv.
— Na to wygląda.
— A zatem to dla ciebie.
Położyli worek na podłodze i wyjęli z niego siekierę, dwa noże, krótką włócznię, łom i maczugę.
— Co to jest?! — spytał Tom, aż siadając z wrażenia.
— Broń, oczywiście — powiedział z rozdrażnieniem Jed Farmer. — Nie mógłbyś być prawdziwym kryminalistą, nie posiadając broni.
Tom podrapał się w głowę.
— Naprawdę? — spytał.
— Lepiej zacznij sam główkować, do czego służą te rzeczy — kontynuował Farmer niecierpliwym tonem. — Nie spodziewaj się, że zrobimy wszystko za ciebie.
Marv Stolarczyk mrugnął porozumiewawczo do Toma.
— Jed jest rozdrażniony, bo burmistrz zrobił go naszym listonoszem — powiedział.
— Wykonam moją robotę — oznajmił Jed. — Po prostu nie podoba mi się to, że będę musiał napisać te wszystkie listy.
— Niemożliwe, żeby to było aż takie trudne — stwierdził z uśmiechem Marv Stolarczyk. — Na Ziemi listonosze to robią, a przecież mają znacznie więcej ludzi do obsłużenia. Powodzenia, Tom.
Wyszli z chaty.
Tom nachylił się nad bronią i przyjrzał się jej. Wiedział, czym są te przedmioty: stare księgi bez przerwy je wymieniały. Ale na Nowym Delaware właściwie nikt nigdy nie używał broni. Jedyne zwierzęta, żyjące na tej planecie, były to niewielkie, futrzaste, zaprzysiężone zjadacze trawy. A jeśli chodzi o zwracanie broni przeciwko jakiemuś innemu mieszkańcowi wioski, to nikt tutaj nie uświadamiał sobie, po co mianowicie miałby to robić.
Podniósł jeden z noży. Okazało się, że jest zimny. Dotknął jego czubka, który był bardzo ostry.
Tom zaczął niespokojnie przemierzać pomieszczenie, wpatrując się w leżące na podłodze przedmioty. Ich obecność powodowała nieprzyjemne, mdlące uczucie gdzieś w dolnej części jego brzucha. Stwierdził, że zbyt pospiesznie zdecydował się na przyjęcie tej pracy.
Na razie nie miało jednak sensu zadręczanie się tą sprawą. Nie przeczytał przecież jeszcze wszystkich tych książek. Gdy to zrobi, być może będzie w stanie wydobyć z nich jakiś sens.
Przez kilka godzin czytał, przerywając jedynie po to, by zjeść lekki obiad. Książki wydawały się raczej zrozumiałe; różnorodne metody stosowane przez kryminalistów zostały w nich jasno przedstawione, czasem nawet z użyciem diagramów. Jednak cała sprawa wydała mu się nierozsądna.
Nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie, jaki jest cel przestępstwa? Komu przynosi ono korzyść? Co ludzie z niego mają?
Niestety, książki nie wyjaśniały tej kwestii. Przekartkował je, oglądając fotografie przestępców, które się tam znajdowały. Wyglądali na ludzi bardzo poważnych i zdecydowanych, w pełni świadomych tego, na czym polega znaczenie ich pracy dla społeczeństwa.
Tom pragnął zrozumieć, co może dawać społeczeństwu działalność bandyty. Gdyby to wiedział, cała rzecz wydałaby mu się prawdopodobnie znacznie prostsza.
— Tom? — usłyszał głos burmistrza, który zawołał go przez okno.
— Jestem tu, burmistrzu — odpowiedział.
Drzwi otworzyły się i burmistrz zajrzał do środka. Za jego plecami stały Jane Farmerka, Mary Wioślarka i Alice Kucharka.
— No i co z tym, Tom? — spytał burmistrz.
— Co z czym?
— Z twoim zabraniem się do pracy.
Tom uśmiechnął się z zażenowaniem.
— Właśnie miałem do niej przystąpić — zadeklarował. — Czytałem te książki i usiłowałem dojść do tego, co…
Trzy panie w średnim wieku wprost piorunowały go spojrzeniami i Tom speszył się.
— Marnujesz czas na czytaniu — oskarżyła go Alice Kucharka.
— Wszyscy inni w wiosce już dawno pracują — dodała Jane Farmerka.
— Co może być takiego trudnego w złodziejstwie? — spytała Mary Wioślarka kłótliwym tonem.
— To prawda — potwierdził burmistrz. — Ten inspektor może pojawić się tutaj dosłownie w każdej chwili, a my wciąż nie mamy żadnego przestępstwa, którym moglibyśmy się pochwalić.
— No dobrze już, dobrze — zgodził się zdenerwowany Tom.
Zatknął nóż i łom za pas, wcisnął do kieszeni worek, który mógł mu się przydać do gromadzenia łupu, i dumnym krokiem wyszedł z domu.
Gdzie jednak miał się udać? Było właśnie popołudnie. Targ, który wydawał się najlepszym miejscem do popełnienia jakiejś kradzieży, zaludniał się dopiero po zapadnięciu zmroku. Tom nie chciał popełniać kradzieży przy dziennym świetle. Wydawało mu się to nieprofesjonalne.
Rozwinął swoje pozwolenie na działalność przestępczą i ponownie przerzucił je wzrokiem. Aha. Wymaga się od niego, by… odwiedzał miejsca o podejrzanej reputacji…
Tak, o to właśnie chodziło! Powinien teraz odwiedzić takie właśnie miejsce. Tam mógłby wymyślić jakiś plan, a przynajmniej wczuć się w nastrój całej sprawy. Niestety jednak, w wiosce nie było zbyt wiele miejsc, wśród których mógłby wybierać. Była tu mała restauracyjka, prowadzona przez owdowiałe siostry Ames, był punkt rozrywkowy Jeffa Herna, a wreszcie tawerna Piwnego Eda.
Tom stwierdził, że powinien pójść właśnie tam.
Knajpa mieściła się w chałupie nie różniącej się właściwie od innych domów we wsi. Wewnątrz znajdował się jeden duży pokój dla gości, kuchnia oraz izba sypialna rodziny Eda. Jego żona gotowała dla gości tawerny i utrzymywała to miejsce w takiej czystości, jak to było możliwe, biorąc pod uwagę jej dolegliwości kręgosłupa. Sam Ed podawał napoje. Był bladym mężczyzną o wiecznie zaspanych oczach, mającym inklinację do martwienia się wszystkim.
— Witaj, Tom! — powiedział, gdy tylko Rybak wszedł do knajpy. — Więc jesteś naszym kryminalistą.
— Zgadza się — odrzekł Tom. — Wezmę na siebie ten ciężar.
Piwny Ed przygotował dla niego bezalkoholowy ekstrakt z korzeni i z wyraźnym niepokojem postawił go przed Tomem.
— No i jak wychodzi ci to twoje złodziejstwo, Tom? — spytał.
— Na razie robię plany — odrzekł Rybak. — W moim zezwoleniu jest napisane, że mam odwiedzać miejsca o podejrzanej reputacji. Właśnie dlatego jestem tutaj.
— To nie było zbyt uprzejme z twojej strony, Tom — stwierdził ze smutkiem Piwny Ed. — Moja tawerna nie jest „miejscem o podejrzanej reputacji”.
— Podajesz najgorsze posiłki we wsi — zwrócił uwagę Tom.
— Wiem. Moja żona ledwie może ustać przy kuchni. Jednak jest tutaj miła atmosfera. Ludziska to lubią.
— To się zmieni, Ed. Niniejszym czynię z tej tawerny swoją główną kwaterę.
Ramiona Piwnego Eda opadły, jak pod ciężkim brzemieniem.
— I spróbuj tu, człowieku, prowadzić miłą, sympatyczną knajpkę — skomentował. — Wielkie dzięki, Tom.
Powiedziawszy to, powrócił do baru.
Tom myślał dalej. Stwierdził, iż dokonanie kradzieży jest zadziwiająco trudne. Im bardziej próbował coś wymyślić, tym mniej mu się to udawało. Z ponurym uporem kontynuował jednak planowanie przestępstwa.
Minęła godzina. W drzwiach pojawiła się głowa Richie Framera, najmłodszego syna Jeda.
— Czy już coś ukradłeś, Tom? — spytał.
— Jeszcze nie — odpowiedział Tom zgarbiony nad stolikiem.
Powoli mijało gorące popołudnie. Przez niewielkie, niezbyt czyste okienka tawerny zaczęły być widoczne skrawki wieczornego nieba, które oba zachodzące słońca zabarwiały na różne kolory. Gdzieś rozległo się charakterystyczne ćwierkanie świerszcza, zaś pierwszy, nieśmiały jeszcze nocny powiew poruszył gałęzie otaczającego wioskę lasu.
Duży George Wioślarz i Max Tkacz weszli do knajpy na szklaneczkę glavy. Usiedli przy stoliku Toma.
— Jak ci idzie? — spytał George.
— Niezbyt dobrze — przyznał Tom. — Nie bardzo mogę się połapać, na czym polega to złodziejstwo.
— Dasz sobie radę — oznajmił Wioślarz na swój jakby ociężały, lecz poważny i pełen przejęcia sposób. — Jeśli ktokolwiek w wiosce jest w stanie się tego nauczyć, to właśnie ty.
— Wierzymy w ciebie, Tom — zapewnił go Tkacz.
Tom podziękował im za zaufanie. Wypili swoją glavę i wyszli z tawerny. Rybak zastanawiał się dalej, wpatrując się w swoją pustą szklankę.
Gdy minęła kolejna godzina, Piwny Ed nieśmiało chrząknął.
— Może to nie moja sprawa, Tom — zaczął niepewnie — ale kiedy wreszcie zamierzasz coś ukraść?
— Właśnie teraz — odrzekł Tom.
Wstał, upewnił się, że jego broń znajduje się na swoim miejscu, i zdecydowanym krokiem wyszedł z knajpy Eda.
Na wioskowym targu zaczęła się nocna wymiana barterowa. Różnorodne dobra złożone były niefrasobliwie w stosy na targowych ławach lub leżały na ziemi, na matach ze słomy. Nie było żadnej waluty, a nawet oficjalnego kursu wymiany dóbr. Dziesięć ręcznie kutych gwoździ warte było tyle, co cebrzyk mleka lub dwie ryby; wszystko zależało od tego, co się chce wymienić i czego potrzebuje się w danym momencie. Nikt nie kłopotał się prowadzeniem rachunków. Był to jedyny ziemski zwyczaj, z którego wprowadzeniem burmistrz miał poważne kłopoty.
Gdy Tom Rybak szedł przez plac targowy, wszyscy serdecznie go witali.
— Będziesz teraz kradł, co, Tom?
— Do roboty, chłopcze!
— Na pewno możesz to zrobić!
Nikt w wiosce nie był jeszcze nigdy świadkiem aktu kradzieży. Uważano to za egzotyczny obyczaj odległej Ziemi i wszyscy pragnęli zobaczyć coś takiego na własne oczy.
Mieszkańcy wioski zostawili więc swoje dobra i ruszyli za Tomem, chciwie się w niego wpatrując.
Tom stwierdził, że drżą mu ręce. Nie podobało mu się, że podczas złodziejskiej działalności obserwuje go aż tak wielu ludzi. Zdecydował, że najlepiej będzie, jeśli zacznie działać od razu, dopóki ma jeszcze odwagę.
Zatrzymał się nagle przed wypełnionym owocami stoiskiem pani Młynarzowej.
— Pani hohofruty wyglądają zachęcająco — stwierdził zdawkowo.
— Są świeżutkie — pochwaliła się Młynarzowa. Była niewysoką kobietą o jasnym i szczerym spojrzeniu. Tom pamiętał jej długie rozmowy z jego matką, w czasach gdy rodzice jeszcze żyli.
— Wydają się bardzo smakowite — oznajmił, wyrzucając sobie równocześnie w duchu, że zatrzymał się właśnie tutaj.
— Och tak, są smakowite — odrzekła pani Młynarzowa. — Zebrałam je dziś po południu.
— Czy on teraz będzie kradł? — usłyszał Tom zadane przez kogoś szeptem pytanie.
— Jasne, że tak. Patrzcie na niego uważnie — odrzekł ktoś, również szeptem.
Tom wybrał świeżego, jasnozielonego hohofruta i przyjrzał mu się. Wśród tłumu zaległa nagła cisza.
— Rzeczywiście, wyglądają na bardzo smaczne — stwierdził Rybak, ostrożnie odkładając owoc na miejsce.
Tłum jak jeden mąż wydał z siebie przeciągłe westchnienie ulgi.
Przy następnym stoisku stał Max Tkacz, jego żona oraz pięcioro dzieci. Dzisiejszej nocy wystawiali na wymianę dwa koce oraz koszulę. Gdy Tom, któremu wciąż towarzyszył tłum ludzi, przechodził obok nich, uśmiechnęli się bojaźliwie.
— Ta koszula ma mniej więcej twój rozmiar — poinformował go Tkacz. Wyraźnie chciał, żeby ludzie odeszli i dali Tomowi pracować w spokoju.
— Hmm… — wymamrotał Tom, podnosząc koszulę z kramu Tkacza.
Wśród tłumu dało się zauważyć pełne wyczekiwania poruszenie. Jakaś dziewczyna zaczęła histerycznie chichotać.
Tom ujął koszulę mocniejszym chwytem i otworzył swój worek na łup.
— Chwileczkę! — wykrzyknął Billy Malarz, przepychając się wśród tłumu. Miał już odznakę — starą ziemską monetę, którą wypolerował i przypiął sobie do pasa. Nie ulegało wątpliwości, że wyraz jego twarzy jest stanowczy i oficjalny.
— Co robisz z tą koszulą, Tom? — spytał.
— O co chodzi:… Po prostu ją oglądałem.
— Po prostu ją oglądałeś, co? — Billy udał, że odchodzi, splótłszy dłonie za plecami. Nagle odwrócił się z wyprostowanym oskarżycielsko palcem.
— Nie sądzę, żebyś „po prostu ją oglądał”, Tom — stwierdził. — Uważam, że zamierzałeś ją ukraść!
Tom nie odpowiedział. Zdradziecki worek zwisał oskarżycielsko w jednej jego ręce, koszula znajdowała się w drugiej.
— Jako komendant policji — kontynuował Billy — mam obowiązek chronić tych ludzi. Stwierdzam, że jesteś podejrzanym typem. Sądzę, że lepiej będzie, jeśli cię zamknę w celu dalszego przesłuchania.
Tom zwiesił głowę. Nie spodziewał się tego, co nie znaczy, żeby mu to nie odpowiadało.
Kiedy już znajdzie się w więzieniu, będzie po wszystkim. A gdy Billy uwolni go, Tom będzie mógł powrócić do swego rybołówstwa.
Nagle dojrzał podążającego zdecydowanym krokiem przez tłum burmistrza, którego koszula łopotała dziko wokół talii.
— Billy, co robisz?! — zawołał dramatycznie burmistrz.
— Wykonuję mój obowiązek, panie burmistrzu. Tom działa w sposób zdecydowanie podejrzany. Książka mówi o tym…
— Wiem, co jest napisane w książce — oznajmił burmistrz. — Sam ci ją przecież dałem. Nie możesz aresztować Toma. Jeszcze nie teraz.
— Ale w wiosce nie ma żadnego innego kryminalisty — poskarżył się Billy.
— Nic nie mogę na to poradzić — skonstatował burmistrz.
Wargi Billy’ego ściągnęły się w odruchu irytacji.
— W książce napisane jest o pracy prewencyjnej policji. Oczekuje się po mnie, że powstrzymam przestępstwo, zanim się ono zdarzy.
Burmistrz uniósł ręce nad głowę i opuścił je ze znużeniem.
— Billy, czy ty nie rozumiesz?! Nasza wioska potrzebuje zapisu o jakimś dokonanym przestępstwie. Ty także musisz w tym pomóc.
Billy Malarz wzruszył ramionami.
— W porządku, burmistrzu — powiedział. — Po prostu próbowałem wykonywać swoją pracę.
Odwrócił się, by odejść. Potem jednak zawrócił na pięcie i stanął przed Tomem.
— Jeszcze cię dopadnę — powiedział. — Pamiętaj, że przestępstwo nie popłaca!
Odszedł dumnym krokiem.
— On jest nadmiernie ambitny, Tom — wyjaśnił burmistrz. — Zapomnij o tym. Rusz się teraz i ukradnij coś sobie. Miejmy wreszcie tę robotę z głowy.
Tom zaczął wyślizgiwać się chyłkiem w stronę zielonej ściany lasu, otaczającej wioskę.
— Coś nie tak, Tom? — spytał zaniepokojony burmistrz.
— Nie jestem już w nastroju — wyjaśnił Rybak. — Może jutrzejszej nocy…
— Nie, zrobisz to teraz — nalegał burmistrz. — Nie możesz dłużej tego odkładać. No już, pomożemy ci.
— Jasne, że tak — oznajmił Max Tkacz. — Ukradnij koszulę, Tom. Tak czy owak, ona ma twój rozmiar.
— Tom, a może chciałbyś ładny dzbanek na wodę?
— Rzuć okiem na moje orzechy skeczowe.
Tom przechodził od jednego stolika do drugiego i oglądał towary. Gdy sięgnął po koszulę Tkacza, nóż wyśliznął mu się zza pasa i upadł na ziemię. Tłum zaczął cmokać z podziwem, by dodać Tomowi animuszu.
Rybak wsunął nóż ponownie za pasek, pocąc się obficie, wiedząc, że wygląda teraz jak kompletny ślamazara. Wyciągnął rękę, schwycił szybko koszulę i upchnął ją w swoim worku na łup. Zgromadzeni ludzie wydali okrzyk radości.
Tom uśmiechnął się słabo, czując się odrobinę lepiej.
— Myślę, że już się trochę w tym połapałem — stwierdził.
— Jasne, że tak.
— Wiedzieliśmy, że dasz radę to zrobić.
— Weź sobie coś jeszcze, chłopcze.
Tom przeszedł ponownie przez targ, biorąc sobie na dokładkę zwój sznura, garść orzechów skeczowych i kapelusz ze słomy.
— Sądzę, że to wystarczy — powiedział do burmistrza.
— Chwilowo tak — zgodził się ten ostatni. — Ale to się właściwie nie liczy. Szczerze mówiąc, ludzie oddali ci swoje rzeczy dobrowolnie. Można by to nazwać czymś w rodzaju ćwiczeń praktycznych.
— Ach, tak… — westchnął rozczarowany Tom.
— Ale przynajmniej już wiesz, co robić. Następnym razem pójdzie ci lepiej.
— Przypuszczam, że tak.
— I nie zapomnij o morderstwie.
— Czy to naprawdę konieczne? — spytał Tom.
— Chciałbym, żeby nie było — przyznał burmistrz. — Jednak nasza kolonia istnieje tutaj od ponad dwustu lat i nie mamy nawet jednego morderstwa. Ani jednego! Jeśli wierzyć kronikom, w innych koloniach zdarzyło się ich już bardzo wiele.
— Sądzę, że powinniśmy mieć przynajmniej jedno — potwierdził Tom niewesoło. — Zajmę się tym.
To powiedziawszy, skierował się w stronę swojej chałupy. Gdy odchodził, zgromadzony tłum żegnał go coraz głośniejszym wiwatowaniem.
W domu Tom zapalił lampkę z knotem z sitowia i przygotował sobie coś do zjedzenia. Po kolacji siedział przez dłuższy czas w swoim wielkim i wygodnym fotelu. Nie był z siebie zadowolony. Mówiąc uczciwie, wcale się dobrze nie połapał w złodziejskim rzemiośle. Najpierw przez cały dzień zastanawiał się i wahał. Potem zaś ludzie musieli praktycznie wkładać mu przedmioty w ręce, zanim zdołał je im ukraść.
Do kitu taki złodziej!
Nic go nie usprawiedliwiało. Złodziejstwo i mordowanie były przecież rzemiosłami, ważnymi jak wszystkie inne. To, że nie zajmował się nimi nigdy przedtem, że nie widział sensu ich wykonywania, nie mogło stanowić wymówki wobec faktu, iż tak pokpił sprawę.
Podszedł do drzwi. Na zewnątrz panowała noc, rozświetlona przez tuzin gwiezdnych czerwonych olbrzymów — znajdujących się w sąsiedztwie gwiazd, wokół których krążyło Nowe Deławare. Targ opustoszał, a światła wioski stopniowo gasły.
Nadszedł właściwy czas!
Gdy o tym pomyślał, poczuł, jak po całym jego ciele przebiega dreszcz satysfakcji. Był z siebie dumny. Tak właśnie kryminaliści planowali zapewne swoje słynne zbrodnie, tak też powinno wyglądać złodziejstwo — powolne, podstępne skradanie się pośród ciemności nocy.
Rybak sprawdził szybko, czy całą broń ma przy sobie, opróżnił swój worek na łup i wymaszerował z domu.
Ostatnie lampki z sitowia już pogasły. Tom niemal bezgłośnie skradał się przez wieś. Podszedł do domu Rogera Wioślarza. Duży Roger zostawił swoją łopatę opartą o ścianę. Tom zabrał ją. Mijając kolejne chaty zauważył, że dzbanek na wodę pani Tkaczowej stoi na swoim zwykłym miejscu przy frontowych drzwiach. Przywłaszczył go sobie natychmiast. Wracając do domu znalazł małego drewnianego konika, którego jakieś dziecko musiało widocznie zapomnieć po zakończeniu zabawy. Dołączył konika do reszty zdobyczy.
Gdy wszystkie te rzeczy znalazły się już bezpieczne w jego chacie, Tom popadł w nastrój miłego ożywienia. Zdecydował, że spróbuje zagarnąć kolejne łupy.
Tym razem powrócił z brązową płytką z fasady domu burmistrza, najlepszą piłą Marva Stolarza oraz sierpem Jeda Farmera.
— Nieźle! — powiedział sam do siebie. Najwyraźniej łapał, o co w tym chodzi. Doszedł do wniosku, że jeszcze jeden przyniesiony do chałupy ładunek powinien uwieńczyć dobre rezultaty całonocnej pracy na stanowisku wioskowego złodzieja.
Tym razem zagarnął młot i dłuto, które znalazł w szopie Rona Kamieniarza, a także trzcinowy koszyk Alice Kucharki. Miał właśnie zabrać grabie Jeffa Herna, gdy usłyszał jakiś cichy odgłos. Przyczaił się, przywierając całym ciałem do muru.
Po chwili w nocnej ciemności pojawiła się postać Billy’ego Malarza, który skradał się, polując na niego. Odznaka szefa policji połyskiwała w świetle gwiazd. W jednej ręce miał krótką i ciężką maczugę, w drugiej — parę kajdanek domowej roboty. W mglistym nocnym poblasku jego twarz wyglądała złowieszczo. Była to twarz człowieka, który ślubował samemu sobie, że wykorzeni przestępczość na tej planecie, nie zważając na to, iż nie wiedział zbyt dokładnie, czym ona jest.
Tom wstrzymał oddech, gdy Billy Malarz minął go w odległości nie większej niż trzy metry. Potem Rybak zaczął powoli wycofywać się z niebezpiecznego miejsca.
Nagle zgromadzony w worku łup zabrzęczał.
— Kto tutaj jest?! — wrzasnął Billy. Gdy nikt nie odpowiedział, szef policji zaczął posuwać się powoli po obwodzie koła, badając wzrokiem ciemne obszary. Tom ponownie przywarł do ściany. Był całkiem pewien, że Billy nie będzie w stanie go dostrzec. Malarz miał słaby wzrok z powodu oparów farb, które musiał mieszać. Wszyscy Malarze mieli słaby wzrok. Była to jedna z przyczyn, dla których ulegali huśtawce nastrojów.
— Czy to ty, Tom? — spytał Billy przyjacielskim tonem.
Rybak miał właśnie odpowiedzieć, gdy zauważył, że maczuga Billy’ego jest uniesiona w pozycji gotowej do uderzenia. Zachował więc ciszę.
— Jeszcze cię dorwę! — krzyknął Billy.
— Dobra, dorwij go jutro rano! — krzyknął Jeff Hern z okna swojej sypialni. — Weź pod uwagę, że niektórzy próbują spać o tej porze!
Billy odszedł. Gdy go już nie było, Tom popędził do domu i wysypał zrabowane mienie na podłogę, gdzie piętrzył się stos poprzednich łupów. Nie bez dumy dokonał przeglądu swej zdobyczy. Miał teraz poczucie dobrze wykonanej roboty.
Po chłodnym drinku z glavy Tom poszedł do łóżka i natychmiast pogrążył się w spokojnym, głębokim śnie.
Następnego ranka Tom wyszedł na przechadzkę, by zorientować się, jak postępują prace nad małym czerwonym domkiem szkolnym. Bracia Stolarczykowie zabrali się do niego ostro, wspomagani przez kilku innych mieszkańców wioski.
— Jak wam idzie, chłopaki? — zawołał do nich Tom wesołym tonem.
— Nieźle — odpowiedział Marv Stolarczyk. — Byłoby jeszcze lepiej, gdybym miał swoją piłę.
— Twoją piłę? — powtórzył bezmyślnie Tom.
Po chwili przypomniał sobie, że zeszłej nocy rzeczywiście ją ukradł. Zatem wyglądało na to, że w tej chwili piła nie należy do nikogo. Wraz z innymi zgromadzonymi w jego chałupie przedmiotami stanowiła ona łup pochodzący ze złodziejskiej działalności. Tom nigdy nie pomyślał o tym, że którykolwiek z tych przedmiotów może być potem przez kogoś użyty, lub że ktoś może ich potrzebować.
— Jak sądzisz, czy mógłbym dostać tę piłę na chwilkę? — spytał Marv Stolarczyk. — Tylko na godzinę, nie dłużej.
— Nie jestem pewien — odrzekł Tom, marszcząc brwi. — Sam rozumiesz, że została legalnie ukradziona.
— Oczywiście, że tak. Ale gdybym ją tylko pożyczył…
— Musiałbyś ją potem oddać.
— Ależ oczywiście, że bym ją oddał! — stwierdził Marv z oburzeniem. — Przecież nie przetrzymywałbym niczego, co zostało legalnie ukradzione.
— Jest w moim domu wraz z resztą łupu — poinformował go Tom. Marv podziękował mu i popędził do jego chaty.
Tom kontynuował wędrówkę przez wieś. Dotarł do domu burmistrza. Najwyższy urzędnik na planecie stał właśnie przed swoją chałupą, wpatrując się w niebo.
— Tom, czy wziąłeś moją brązową płytkę? — spytał.
— Oczywiście, że tak — odparł Tom wojowniczo.
— Nic takiego, po prostu byłem ciekaw — skonstatował burmistrz, równocześnie wskazując coś na niebie. — Widzisz go? — spytał. Tom spojrzał w tamtą stronę.
— Co mam widzieć?
— Ciemną kropkę w pobliżu tarczy mniejszego słońca.
— Tak. Co to jest?
— Założę się, że to statek inspektora. Jak ci idzie?
— Nieźle — odpowiedział Tom odrobinę niespokojnie.
— Zaplanowałeś już morderstwo?
— Miałem z tym drobne kłopoty — przyznał Tom. — Prawdę mówiąc, nie zrobiłem w tej sprawie żadnego postępu.
— Wejdź, Tom — zaprosił go burmistrz. — Chcę z tobą chwilę porozmawiać.
W chłodnym, osłoniętym żaluzjami living-roomie burmistrz nalał dla nich dwie szklaneczki glavy i wskazał Tomowi fotel.
— Mamy coraz mniej czasu — oznajmił z przygnębieniem. — Inspektor może wylądować na naszej planecie już za kilka godzin. A ja mam pełne ręce roboty.
Wskazał gestem międzygwiezdną radiostację.
— To znowu przemówiło. Coś o rewolucji na Dengu IV i o tym, że wszystkie lojalne wobec Ziemi kolonie muszą u siebie przeprowadzić pobór, cokolwiek by to mogło oznaczać. Nigdy nie słyszałem o tym Dengu IV, ale nie mam innego wyjścia, jak zacząć się o to martwić, tak jakbym nie miał już dosyć innych zmartwień.
Utkwił w Tomie surowe spojrzenie.
— Kryminaliści na Ziemi dokonują w ciągu jednego dnia dziesiątków morderstw, nawet się nad tym nie zastanawiając.
Wszystko, czego wioska od ciebie oczekuje — to zaledwie jedno morderstwo. Czy prosimy cię o zbyt wiele?
Tom nerwowym gestem rozłożył ręce.
— Czy naprawdę sądzisz, że to jest konieczne?
— Wiesz, że tak — odrzekł burmistrz. — Jeśli zamierzamy naśladować Ziemię, musimy zrobić to do końca. W tej chwili to jedyna sprawa, która nas powstrzymuje. Wszystkie pozostałe projekty idą dokładnie według planu.
Do pomieszczenia wkroczył Billy Malarz, który miał na sobie oficjalną, niebieską koszulę z jasno połyskującymi metalowymi guzikami. Pogrążył się w fotelu.
— Zabiłeś już kogoś, Tom? — spytał.
— On chce wiedzieć, czy to jest konieczne — skomentował burmistrz.
— Oczywiście, że jest — stwierdził szef policji. — Wystarczy przeczytać którąkolwiek z tych ziemskich książek. Ten, kto nie popełnił żadnego morderstwa, jest kiepskim kryminalistą.
— Kim się zajmiesz, Tom? — spytał burmistrz.
Rybak zaczął niespokojnie wiercić się w fotelu. Pocierał nerwowo dłonią o dłoń.
— No więc?
— No dobra, zabiję Jeffa Herna — wyrzucił z siebie Tom.
Billy Malarz pochylił się błyskawicznie w jego stronę, zadając szybkie pytanie:
— Dlaczego?
— Dlaczego…? A dlaczego nie?
— A jaki będziesz miał motyw?
— Myślałem, że zależy wam po prostu na morderstwie — odcinał się Tom. — Czy ktokolwiek mówił mi coś przedtem o motywie?
— Nie chcemy lipnego morderstwa — wyjaśnił szef policji. — To musi być właściwie wykonane. A to oznacza, że musisz mieć odpowiedni motyw.
Tom pomyślał przez chwilę.
— No cóż, nie znam Jeffa dobrze. Czy to wystarczający motyw?
Burmistrz potrząsnął głową przecząco.
— Nie, Tom, to nie zadziała. Lepiej wybierz sobie kogoś innego.
— No cóż, zastanówmy się… — zaczął Tom. — A co sądzicie o George’u Wioślarzu?
— Jaki byłby motyw? — spytał natychmiast Billy.
— Noo… ten… Więc… nie podoba mi się sposób chodzenia George’a. Nigdy mi się nie podobał. Poza tym on jest czasem hałaśliwy.
Burmistrz skinął głową z aprobatą.
— Mam wrażenie, że to brzmi nieźle. Co ty na to, Billy?
— A jak sądzisz, w jaki sposób miałbym odkryć podobny motyw? — spytał ze złością szef policji. — Nie, to mogłoby być odpowiednie tylko dla morderstwa w afekcie. Ale ty jesteś legalnym kryminalistą, Tom. Zgodnie z definicją, powinieneś być bezwzględnym przestępcą, planującym swe zbrodnie z zimną krwią. Nie możesz zabić kogoś tylko dlatego, że nie podoba ci się sposób, w jaki on chodzi. To kompletnie głupie!
— Lepiej przemyślę sobie jeszcze raz całą tę sprawę — stwierdził Tom wstając.
— Niech ci to nie zabierze zbyt wiele czasu! — polecił burmistrz. — Im prędzej to zrobisz, tym lepiej.
Rybak skinął głową i ruszył do drzwi.
— Aha, Tom! — zawołał za nim Billy. — Nie zapomnij zostawić śladów; są bardzo ważne.
— W porządku — odrzekł kryminalista, po czym wyszedł z chaty burmistrza.
Gdy był już na zewnątrz, okazało się, że większość mieszkańców wioski zebrała się, by obserwować niebo. Czarna kropka powiększyła się już znacznie. Teraz zakrywała większą część małego słońca.
Tom udał się do swego miejsca o podejrzanej reputacji, by jeszcze raz wszystko przemyśleć. Zauważył z zaskoczeniem, że Piwny Ed najwyraźniej zmienił swoje poglądy co do celowości istnienia kryminalnego elementu w społeczeństwie. Dekoracja jego tawerny została w istotny sposób zmieniona. Górował nad nią wielki napis, który głosił: siedlisko kryminalisty. Wewnątrz w oknach wisiały nowe, starannie zabrudzone firanki, które uniemożliwiały prawie dostęp światła dziennego i czyniły z knajpy prawdziwie ponurą norę. Na jednej ze ścian powieszono różne rodzaje broni, pospiesznie wyrzeźbione z miękkiego drewna. Na innej ścianie widniała wielka czerwona plama, która wydała się Tomowi złowieszcza, pomimo że wiedział, iż została wykonana czerwoną farbą z korzennych jagód, należącą do Billy’ego Malarza.
— Proszę, wejdź, Tom — zaprosił go Piwny Ed, po czym zaprowadził prosto do najciemniejszego kąta sali. Tom zauważył, że tawerna była niezwykle pełna, jak na dzienną porę.
Wyglądało na to, że ludziom podoba się fakt, iż są w prawdziwym siedlisku zbrodni.
Tom, sącząc perricolę, zaczął myśleć.
Musiał popełnić morderstwo.
Wyjął swoje zezwolenie na działalność przestępczą i ponownie przebiegł je wzrokiem. Fakt ten wydał mu się nadzwyczaj niemiły i przykry; była to rzecz, której nigdy by nie zrobił, gdyby nie otrzymał oficjalnego polecenia.
Skoncentrował się więc na morderstwie. Najpierw powiedział sobie jasno, bez owijania w bawełnę, że musi kogoś zabić. Musi zgasić płomień czyjegoś życia. Musi spowodować, że ktoś przestanie istnieć.
Jednak te sformułowania nie oddawały istoty postępku, który miał popełnić. Były to bowiem jedynie słowa. By nieco rozjaśnić myśli, Tom wziął za przykład wielkiego, rudowłosego Marva Stolarczyka. Dziś Marv pracował przy budowie szkoły pożyczoną od niego piłą. Gdyby on, Tom, zabił Marva… cóż, Marv wtedy już nigdy nie mógłby pracować przy wznoszeniu jakiejkolwiek budowli.
Tom niecierpliwie potrząsnął głową. Wciąż nie chwytał całej sprawy nazbyt dobrze.
W porządku, powiedział sobie, weźmy pod uwagę Marva Stolarczyka, największego i, jak sądziło wielu, najsympatyczniejszego spośród braci. Wyobraźmy sobie, że zajmuje się właśnie planowaniem tego, co zrobi z kawałkiem drewna, dzierżąc hebel pewnym chwytem dużych, piegowatych dłoni, popatrując co chwila na linię, którą narysował na swym materiale. Czyni to pewnie, chcąc jak najszybciej rozpocząć właściwą pracę; dolega mu niewielki ból w lewym ramieniu, który Jan Aptekarz od jakiegoś czasu bezskutecznie usiłował wyleczyć.
Taki właśnie był Marv Stolarczyk.
Nagle…
Marv Stolarczyk pada na ziemię, połyskują białka jego szeroko otwartych oczu, nogi i ręce sztywnieją w bezruchu, na ustach zastyga jakiś grymas, z nozdrzy nie wydostaje się już powietrze, serce przestaje bić. Nigdy już nie będzie dzierżył kawałka drewna pewnym chwytem swych dużych, piegowatych dłoni. Nigdy już nie będzie odczuwał słabego i naprawdę nieistotnego w tej sytuacji bólu lewego ramienia, który Jan Aptekarz…
Tom przez krótką chwilę dostrzegł, na czym tak naprawdę polega morderstwo. Wizja minęła, ale samo jej wspomnienie wystarczyło, by Rybak wciąż odczuwał mdłości.
Mógłby pogodzić się z kradzieżą. Ale zabójstwo, nawet w imię jak najlepiej pojętych interesów wioski…
Co pomyśleliby ludzie, gdyby zobaczyli na własne oczy to, co on przed chwilą dojrzał w mglistej zaledwie wizji? Jak mógłby żyć wśród nich po tym, co by się stało? A jak doszedłby do ładu sam ze sobą?
Mimo to musiał dokonać zabójstwa. Każdy w wiosce miał swoją robotę do wykonania, a ta praca należała do niego.
Kogo jednak miałby zamordować?
Prawdziwa panika zapanowała nieco później tego samego dnia, gdy międzygwiezdne radio napełniło się wściekłymi głosami.
— To ma być kolonia? A gdzie jest stolica?
— Tutaj — odpowiedział lakonicznie burmistrz.
— A gdzie wasze lądowisko?
— Mam wrażenie, że zrobiliśmy sobie na nim pastwisko dla bydła — stwierdził burmistrz. — Mogę sprawdzić, gdzie ono było. Żaden statek nie wylądował tutaj od ponad…
— Nasz główny kosmolot pozostanie zatem na orbicie. Zbierzcie swoich oficjalnych przedstawicieli. Wyląduję tam u was najszybciej, jak to możliwe.
Wokół otwartego pola, które inspektor wyznaczył na swoje lądowisko, zgromadziła się cała wioska. Tom przymocował sobie broń u pasa i skradając się dotarł do drzewa, zza którego mógł obserwować to, co się będzie działo.
Od dużego statku Ziemian odłączył się mały i zaczął błyskawicznie opadać na lądowisko. Spadał jak kamień i mieszkańcy wioski wstrzymali oddech, pewni, że zaraz się roztrzaska. Dosłownie w ostatniej chwili włączyły się silniki, przypalając trawę na polu, i statek osiadł łagodnie na ziemi.
Przed tłum wieśniaków wysunął się burmistrz, za którym postępował Billy Malarz. Drzwi statku otworzyły się i na zewnątrz wymaszerowało czterech ludzi. W dłoniach mieli błyszczące metalicznie instrumenty, w których Tom rozpoznał broń. Za nimi ze statku wyłonił się potężny mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany na czarno, na którego piersi lśniły cztery medale. Towarzyszył mu niewysoki człowieczek o pomarszczonej twarzy, również w czerni. Grupę zamykało czterech kolejnych ludzi w uniformach.
— Witamy na Nowym Delaware! — odezwał się burmistrz.
— Dziękujemy panu, generale! — odpowiedział potężny mężczyzna, potrząsając dłoń burmistrza, którą ujął pewnym chwytem. — Jestem inspektor Delumaine. A to mój doradca polityczny, pan Grent.
Grent skinął głową burmistrzowi, ignorując jego wyciągniętą rękę. Spoglądał na mieszkańców wioski z wyrazem świadczącym o lekkim obrzydzeniu.
— Dokonamy przeglądu wioski — powiedział inspektor, spoglądając kątem oka na Grenta. Doradca polityczny skinął głową. Strażnicy w uniformach skupili się wokół nich, tworząc pierścień ochronny.
Tom śledził ich z bezpiecznej odległości, skradając się jak prawdziwy kryminalista. Gdy znaleźli się w wiosce, schował się za jednym z domów, by obserwować inspekcję.
Burmistrz wskazał z ledwie skrywaną dumą wioskowe więzienie, urząd pocztowy, kościół i mały czerwony domek szkolny. Inspektor wyglądał na nieco zakłopotanego. Pan Grent uśmiechnął się nieprzyjemnie i zaczął pocierać szczękę.
— Tak jak sądziłem — powiedział do inspektora — to strata czasu, paliwa i krążownika bojowego, który mógłby być w tym czasie lepiej wykorzystany. To miejsce nie ma dla nas żadnej wartości.
— Nie byłbym tego taki pewien — stwierdził inspektor. Zwrócił się do burmistrza:
— Po co je zbudowaliście, generale?
— Cóż — odrzekł burmistrz. — Jak pan widzi, staramy się być bardziej ziemscy i robimy, co w naszej mocy.
Pan Grent wyszeptał coś do ucha inspektora.
— Proszę mi powiedzieć — spytał burmistrza inspektor — jak wielu młodych ludzi macie w tej wiosce?
— Przepraszam, że co? — spytał burmistrz, starając się uprzejmie wyrazić swoją dezorientację.
— Chodzi o młodych ludzi w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat — wyjaśnił pan Grent.
— Rozumie pan, generale, Imperialna Matka Ziemia zaangażowana jest w wojnę. Koloniści na Dengu IV i niektórych innych koloniach obrócili się przeciwko swej jedynej rodzicielce. Buntują się, chcąc zrzucić absolutną władzę Matki Ziemi.
— Przykro mi to słyszeć — stwierdził burmistrz współczującym tonem.
— Potrzebni nam ludzie do floty kosmicznej — oznajmił inspektor. — Dobrzy, zdrowi, odważni żołnierze. Nasze rezerwy zostały wyczerpane…
— Życzymy sobie — wtrącił się gładko pan Grent — dać wszystkim lojalnym wobec nas kolonistom szansę walki za ich Imperialną Matkę Ziemię. Wyrażamy przekonanie, że nam nie odmówicie.
— Och, nie — odrzekł burmistrz. — Oczywiście, że nie. Jestem pewien, że młodzi ludzie z naszej kolonii będą bardzo zadowoleni… Mam na myśli to, że oni nie znają się na tym za bardzo, ale to bystre chłopaki. Przypuszczam, że będą w stanie się nauczyć.
— Widzisz? — zwrócił się inspektor do Grenta. — Sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, może nawet stu rekrutów. Okazuje się, że to nie jest aż takie marnowanie czasu, jak sądziłeś.
Mimo to pan Grent wydawał się wciąż pełen wątpliwości.
Inspektor i jego doradca udali się do domu burmistrza, by się odświeżyć. Towarzyszyło im czterech żołnierzy. Czterej pozostali ruszyli na obchód wioski, zabierając wszystko, co tylko wpadło im w ręce.
Tom skrył się wśród pobliskich drzew, by przemyśleć sobie sytuację. Gdy nastał wieczór, żona Piwnego Eda wykradła się potajemnie poza obręb wioski. Była wymizerowaną kobietą w średnim wieku o blond włosach przetykanych siwizną; poruszała się jednak błyskawicznie, co było niezwykłe zważywszy na jej przypadłość — charakterystyczne dla gospodyń schorzenie kolan. Miała ze sobą koszyk przykryty czerwoną serwetką w szachownicę.
— Proszę, to twoja kolacja — oznajmiła, gdy tylko spotkała Toma.
— Dzięki… — powiedział Tom, kompletnie zaskoczony. — Nie musiałaś tego robić.
— Jasne, że musiałam. Nasza tawerna jest wybranym przez ciebie miejscem o podejrzanej reputacji, prawda? Jesteśmy więc odpowiedzialni za twoje wyżywienie i dobre samopoczucie. A poza tym burmistrz kazał przekazać ci wiadomość.
Tom spojrzał na nią z ustami pełnymi jedzenia.
— O co chodzi? — wybełkotał.
— Powiedział, żebyś się pospieszył z morderstwem. Jak dotąd, przez cały czas zwodzi inspektora i tego paskudnego małego człowieczka Grenta. Ale oni go o to zapytają. Burmistrz jest tego pewien.
Tom skinął głową.
— Kiedy to zrobisz? — spytała pani Piwna, przechylając głowę na bok z ciekawości.
— Nie mogę ci powiedzieć — odrzekł Tom.
— Ależ oczywiście, że możesz i musisz — sprzeciwiła się pani Piwna, nachylając się jeszcze bliżej w stronę Toma. — Jestem przecież wspólniczką kryminalisty.
— To prawda — przyznał po namyśle Tom. — No więc zamierzam zrobić to dziś w nocy, kiedy się ściemni. Powiedz Billy’emu Malarzowi, że zostawię tyle odcisków palców, ile tylko będę mógł, i wszelkie możliwe ślady, jakie przyjdą mi na myśl.
— W porządku, Tom — stwierdziła pani Piwna. — Powodzenia.
Tom oczekiwał zmroku, obserwując wioskę. Zauważył, że większość żołnierzy tęgo popija. Snuli się tu i tam, udając ważniaków, tak jakby mieszkańcy w ogóle nie istnieli. Jeden z nich wystrzelił w powietrze ze swej broni, śmiertelnie przerażając wszystkie niewielkie futrzaste zjadacze trawy w promieniu wielu kilometrów wokół wioski.
Inspektor i pan Grent znajdowali się wciąż w domu burmistrza.
Nadeszła noc. Tom wśliznął się do wioski, po czym zaczaił się w alei pomiędzy dwiema chałupami. Wyciągnął nóż zza pasa i rozpoczął oczekiwanie.
Ktoś się zbliżał! Tom usiłował przypomnieć sobie stosowane przez kryminalistów metody, ale nic nie przychodziło mu na myśl. Wiedział, że musi po prostu dokonać morderstwa najlepiej i najszybciej jak potrafi.
Zbliżająca się osoba podeszła do niego; postać była nierozpoznawalna w mroku.
— Cześć, Tom! — odezwała się; był to burmistrz.
Rzucił szybkie spojrzenie na nóż Toma.
— Co robisz? — spytał.
— Mówił pan, burmistrzu, że musi być popełnione zabójstwo, więc…
— Nie miałem na myśli zamordowania mnie — odparł burmistrz, cofając się. — Niemożliwe, żebym to był ja.
— A dlaczego nie? — zapytał Tom.
— Cóż, po pierwsze, ktoś musi rozmawiać z tym inspektorem. On na mnie czeka. Ktoś musi mu pokazać…
— Może to zrobić Billy Malarz — przerwał Tom. Schwycił burmistrza za przednią część koszuli, uniósł nóż i wymierzył prosto w gardło ofiary.
— Oczywiście nie żywię do pana żadnej osobistej urazy — dodał przepraszająco.
— Zaczekaj! — krzyknął burmistrz. — Jeśli w tym nie ma nic osobistego, to znaczy, że nie masz motywu!
Tom opuścił nóż, ale nie rozluźnił chwytu, którym dzierżył koszulę burmistrza.
— Sądzę, że potrafię wymyślić sobie motyw. Choćby to, że było mi cholernie przykro, kiedy dostałem od pana polecenie zostania kryminalistą.
— To burmistrz dał ci takie zlecenie, prawda?
— Cóż, jasne, że tak…
Wtedy burmistrz wywlókł Toma z cienia w jasne światło gwiazd.
— Zobacz! — oznajmił.
Tom aż otworzył usta ze zdziwienia. Burmistrz ubrany był w drugie spodnie z ostro zaprasowanymi kantami oraz w tunikę błyszczącą od medali. Na ramionach miał po dwa szeregi gwiazdek w liczbie dziesięciu. Jego kapelusz przewiązany był grubą złotą wstęgą w kształcie lecących komet.
— Widzisz, Tom? — odezwał się. — Nie jestem już burmistrzem. Jestem teraz generałem!
— A co to ma do rzeczy? Jest pan tym samym człowiekiem co wcześniej, prawda?
— Z urzędowego punktu widzenia — nie. Inspektor powiedział, że ponieważ zostałem oficjalnie generałem, muszę teraz nosić generalski uniform. To była bardzo przyjemna ceremonia. Wszyscy ci Ziemianie uśmiechali się i mrugali do mnie i do siebie nawzajem.
Uniósłszy ponownie nóż, Tom zacisnął zęby, zupełnie jakby miał właśnie wypatroszyć rybę.
— Moje gratulacje — powiedział serdecznie. — Jednak był pan burmistrzem, kiedy kreował mnie pan na kryminalistę, więc mój motyw nadal trzyma się kupy.
— Ale w takim wypadku nie zabiłbyś jakiegoś tam burmistrza! Zabiłbyś generała, a to już nie jest morderstwo!
— Nie jest? — spytał Tom. — Więc co to jest?
— No… zabicie generała to rewolta!
— Ach, tak — skonstatował Tom, opuszczając nóż i rozluźniając chwyt na koszuli burmistrza. — Przepraszam.
— Nic nie szkodzi — odrzekł z ulgą burmistrz. — To całkiem naturalna pomyłka. Przeczytałem trochę na ten temat, a ty nie; ale, oczywiście, nie było takiej potrzeby.
Wziął głęboki oddech.
— Lepiej już wrócę — stwierdził. — Inspektor chce dostać listę ludzi, których będą mogli zaciągnąć.
— Czy jest pan pewien, że to morderstwo jest konieczne? — zawołał Tom za burmistrzem, gdy ten już odchodził.
— Tak, stanowczo — odrzekł burmistrz, wyraźnie się spiesząc. — Tylko wybij to sobie z głowy, jeśli chodzi o mnie.
Tom ponownie zatknął nóż za pasek.
Nie mnie, nie mnie. Każdy mógłby powiedzieć to samo. Mimo to ktoś musiał zostać zamordowany. Kto? Tom nie mógł przecież zabić samego siebie. To byłoby samobójstwo, które by się nie liczyło.
Zaczął mimowolnie drżeć, próbując równocześnie nie myśleć o realistycznej wizji, której niedawno doświadczył. Robota musiała zostać wykonana.
Znowu ktoś się zbliżał!
To była pani Młynarzowa wracająca do domu z torbą warzyw.
Tom próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma znaczenia, czy jest to akurat pani Młynarzowa, czy ktokolwiek inny.
Wciąż jednak przypominały mu się jej rozmowy z jego matką.
To powodowało, że nie miał motywu, by zabić panią Młynarczykową.
Minęła Rybaka, nawet go nie dostrzegając.
Tom czekał jeszcze pół godziny. Potem ujrzał kolejną osobę, wędrującą przez ciemną aleję pomiędzy domami. Rozpoznał Maxa Tkacza.
Rybak zawsze go lubił. Nie wykluczało to istnienia jakiegoś motywu. Jednak w tej chwili Tomowi przychodziło do głowy tylko to, że Max ma żonę i pięcioro dzieci; wszyscy oni go kochają i bardzo by im Maxa brakowało. Tom zaś nie chciał, by po fakcie Billy Malarz powiedział mu, iż zabił bez powodu. Pogrążył się głębiej w ciemności i pozwolił Tkaczowi przejść bezpiecznie obok swojej kryjówki.
Następnie w pobliżu przewędrowali trzej bracia Stolarczykowie. Tom z bólem serca musiał im odpuścić. Potem pojawił się Roger Wioślarz.
Tom nie miał właściwie żadnego motywu, by zabić Rogera, ale też nigdy nie był nastawiony wobec niego szczególnie przyjaźnie. Poza tym Roger nie miał dzieci, a jego żona niespecjalnie go lubiła. Czy to jednak wystarczyłoby Billy’emu Malarzowi, by doszukać się powodu zbrodni?
Tom wiedział, że to trochę za mało… ale ta sama prawda dotyczyła wszystkich innych mieszkańców wioski. Rybak wyrastał wraz z tymi ludźmi, dzielił z nimi wszystkie dole i niedole, lata urodzaju, gdy jedzenia było dużo, i lata chude, gdy musieli prawie głodować. W jaki sposób mógłby mieć motyw, by zgładzić któregokolwiek z nich?
Musiał kogoś zabić. Pozwolenie na działalność przestępczą stawiało mu takie wymagania. Nie mógł opuścić wioski w kłopotach. Nie mógł jednak również zamordować żadnego z tych ludzi, których znał przez całe swoje świadome życie.
— Chwileczkę! — powiedział sam do siebie w nagłym przypływie natchnienia. Mogę przecież zabić inspektora!
Byłaby to zbrodnia bardziej nawet haniebna niż zabicie burmistrza… Burmistrz był teraz generałem, zaś zabójstwo generała w oczywisty sposób oznaczałoby tylko rewoltę. Inspektor to znacznie ważniejsza potencjalna ofiara. Tom zabiłby dla chwały, sławy, rozgłosu. Samo to morderstwo zaś pokazałoby Ziemi, jak ziemska jest w istocie ich kolonia. Powiedziano by wówczas: „Przestępczość jest tak rozpowszechniona na Nowym Deiaware, że niebezpiecznie tam nawet wylądować. Jakiś kryminalista zabił tam właśnie naszego inspektora podczas pierwszego dnia wizyty! To najwyższy wskaźnik przestępczości, jaki spotkaliśmy w całej Galaktyce!”
Byłoby to najbardziej spektakularne przestępstwo, jakie Tom zdołałby popełnić, coś, czego nie powstydziłby się nawet kryminalista będący mistrzem w swym fachu.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu czując dumę z samego siebie, Tom w pośpiechu opuścił kryjówkę i pognał do domu burmistrza. Był tak blisko, że słyszał rozmowę, która toczyła się wewnątrz chałupy.
— To dość pasywna populacja — mówił pan Grent. — Oni są w gruncie rzeczy bierni jak owce.
— Dlatego tu wszystko jest nudne — odpowiedział inspektor. — Zwłaszcza dla żołnierzy.
— No cóż, czego można wymagać od zacofanych rolników? Ale ostatecznie zdobędziemy tu sobie paru rekrutów — oznajmił pan Grent, ziewając donośnie. — Strażnicy, ruszajcie się! Wracamy na statek!
Strażnicy! Tom zupełnie o nich zapomniał. Pełen wątpliwości spojrzał na swój nóż. Nawet gdyby znienacka skoczył na inspektora, strażnicy prawdopodobnie powstrzymaliby go, zanim morderstwo zostałoby popełnione. Muszą być przeszkoleni specjalnie na wypadek takich okoliczności.
Gdyby jednak udało mu się zdobyć jeden z ich karabinów…
Tom usłyszał z wnętrza chałupy szuranie stóp. Popędził z powrotem do wioski.
W pobliżu rynku ujrzał jednego z żołnierzy, który siedział na progu chałupy, śpiewając pijackim głosem. Przy jego nogach leżały dwie opróżnione butelki, z ramienia zaś zwisała niechlujnie broń.
Tom podkradł się do niego, wyciągnął maczugę i wziął odpowiedni zamach.
Żołnierz najwyraźniej musiał dostrzec cień jego postaci. Skoczył na równe nogi, blokując przedramieniem uderzenie maczugi. Dźgnął przy tym Toma wiszącym na ramieniu karabinem, trafiając go w żebra. Następnie zerwał broń z ramienia i wycelował w napastnika. Tom zamknął oczy i zaczął na oślep walić maczugą dookoła siebie.
Trafił żołnierza w kolano, zwalając go z nóg. Zanim ten zdołał wstać, Rybak machnął maczugą.
Przyklęknął nad żołnierzem, zbadał jego puls — nie miało przecież sensu zabijanie niewłaściwej ofiary — i stwierdził, że serce bije. Wtedy wziął broń, obejrzał ją, by upewnić się, że wie, który guzik należy nacisnąć, i pospieszył za inspektorem.
Zdołał ich dogonić, gdy byli już w połowie drogi do statku. Inspektor i pan Grent wysforowali się naprzód, żołnierze szli bezładnie dość daleko za nimi.
Tom zagłębił się w zarośla. Biegł po cichu truchtem równolegle do Grenta i inspektora, aż do chwili gdy ich wyprzedził. Wycelował broń i położył palec na spuście…
Nie miał jednak zamiaru zabić Grenta. Oczekiwano od niego tylko jednego morderstwa.
Pobiegł dalej, znów minął dwóch Ziemian i wyłonił się z zarośli wprost przed nimi. Gdy dotarli do niego, broń znajdowała się już w pogotowiu.
— O co chodzi? — zapytał surowym tonem inspektor.
— Proszę się nie ruszać — oznajmił Tom. — Rzućcie broń i zejdźcie mi z drogi.
Żołnierze, którzy nadeszli już zwartą grupą, poruszali się tak, jakby byli w ciężkim szoku. Jeden po drugim rzucali broń na ziemię i odsuwali się w krzaki. Tylko Grent pozostał na miejscu.
— Co robisz, chłopcze? — spytał.
— Jestem tutejszym kryminalistą — stwierdził z dumą Tom. — Zamierzam zabić inspektora. Proszę usunąć się z drogi.
Grent wpatrywał się w niego.
— Kryminalista? — spytał. — Ach, więc to o tym bajdurzył burmistrz!
— Wiem, że w naszej kolonii od dwustu lat nie zdarzyło się żadne morderstwo — wyjaśnił Tom — ale zamierzam to nadrobić właśnie teraz. Proszę zejść mi z drogi!
Grent odskoczył z linii strzału. Inspektor stał teraz całkiem sam, chwiejąc się lekko na nogach.
Tom wziął go na cel, starając się myśleć o spektakularnej wymowie swego przestępstwa i jego społecznej wartości. Nagle ujrzał jednak oczyma duszy inspektora leżącego na ziemi, z martwo połyskującymi białkami oczu, zesztywniałymi nogami i rękami, ustami zastygłymi w grymasie przerażenia; inspektora, którego serce przestało bić.
Usiłował się przemóc i zacisnął palec na spuście. Umysł mógł myśleć, co mu się żywnie podoba o pożyteczności działań kryminalnych, ale jego dłoń wiedziała lepiej.
— Nie mogę! — krzyknął.
Rzucił broń na ziemię i pobiegł ku zaroślom.
Inspektor chciał wysłać za Tomem grupę zwiadowców i natychmiast go powiesić, jednak pan Grent się nie zgodził. Planeta Nowe Delaware niemal w całości pokryta była lasem. Dziesięć tysięcy ludzi nie zdołałoby schwytać zbiega w tym lesie, jeśli ten nie życzyłby sobie zostać złapany.
Burmistrz i kilku mieszkańców wioski wyszło z chałup, by zobaczyć, co jest przyczyną zamieszania. Żołnierze uformowali natychmiast czworobok, w środku którego znaleźli się inspektor i pan Grent. Stali tak z bronią gotową do strzału, a wyraz ich twarzy świadczył o powadze i zdecydowaniu.
Potem burmistrz zaczął wszystko wyjaśniać. Powiedział o tym, że w wiosce panował świadczący o zacofaniu cywilizacyjnym brak działalności kryminalnej. Powiedział o zadaniu, które zlecił Tomowi. I o tym, jak wszyscy mieszkańcy byli zawstydzeni, gdy okazało się, że Tom nie jest w stanie mu sprostać.
— A dlaczego zlecił pan to zadanie właśnie temu człowiekowi? — spytał pan Grent.
— No, cóż — odrzekł burmistrz. — Sądziłem, że jeśli ktokolwiek w wiosce potrafi zabić, to tylko Tom. Rozumie pan, on jest rybakiem, a to dość krwawe zajęcie.
— A czy reszta z was, podobnie jak on, nie jest w stanie zabijać?
— Nikt z wioski nie zdołałby zrobić nawet tego, co zrobił Tom — przyznał smętnie burmistrz.
Pan Grent i inspektor spojrzeli na siebie nawzajem, a potem na żołnierzy. Ci ostatni patrzyli teraz na mieszkańców wioski z szacunkiem i podziwem. Zaczęli coś szeptać między sobą.
— Uwaga! — zawołał inspektor. Następnie zwrócił się do Grenta i powiedział ściszonym głosem:
— Lepiej się stąd zabierajmy. Proszę wyobrazić sobie w naszej armii ludzi, którzy nie umieją zabijać…
— Tak, to sprawa morale — oznajmił pan Grent, po czym mimowolnie zadrżał. — To mogłoby nawet okazać się zaraźliwe… Jeden człowiek, który znalazłby się w czasie bitwy na jakimś ważnym stanowisku bojowym, naraziłby swój statek, a może całą flotę, ponieważ we właściwym momencie nie mógłby wystrzelić… Nie, nie warto ryzykować.
Rozkazali żołnierzom, by ci powrócili na statek. Wydawało się, że maszerują oni wolniej niż zazwyczaj; co chwila oglądali się, by popatrzeć na wioskę. Stale szeptali coś między sobą, mimo że inspektor surowym tonem wydawał rozkazy.
Mały stateczek wystartował w strumieniach ognia wylotowego silników. Wkrótce połknął go duży statek. Potem zaś ten większy odleciał.
Krawędź świecącej słabo tarczy wielkiego czerwonego słońca wystawała teraz ledwie zza horyzontu.
— Możesz już wyjść! — zawołał burmistrz. Tom wyłonił się z zarośli, gdzie dotychczas się krył, obserwując wszystko.
— Spartaczyłem to… — oznajmił smętnie.
— Nie rób sobie wyrzutów z tego powodu — powiedział Billy Malarz. — Ta robota była niemożliwa do wykonania.
— Obawiam się, że tak — przyznał burmistrz. Ruszyli z powrotem do wioski. — Myślałem, że masz pewne szansę na to, by sobie z tym poradzić. Ale nie można winić cię za to, że ci się nie udało. W wiosce nie ma żadnego człowieka, który poradziłby sobie z tą robotą nawet tak jak ty.
— A co zrobimy z tymi wszystkimi budynkami? — spytał Billy Malarz, wskazując na więzienie, urząd pocztowy, kościół i mały czerwony domek szkolny.
Burmistrz na chwilę zamyślił się głęboko.
— Wiem — stwierdził. — Zrobimy plac zabaw dla dzieci. Będą tam huśtawki, zjeżdżalnie, drewniane pudła z piachem i dużo innych rzeczy.
— Następny plac zabaw? — spytał z niedowierzaniem Tom.
— Jasne. A dlaczego nie?
Oczywiście, nie było przyczyny, dla której nie mieli zbudować jeszcze jednego placu zabaw.
— Przypuszczam, że już nie będzie mi to potrzebne — oznajmił Tom, wręczając burmistrzowi zezwolenie na działalność przestępczą.
— Nie, sądzę, że nie — odrzekł burmistrz. Obserwowali zasmuceni, jak drze on dokument na strzępy. — No cóż, zrobiliśmy, co mogliśmy, tylko to po prostu nie wystarczyło — stwierdził.
— Miałem swoją szansę — wymamrotał Tom — i zawiodłem was wszystkich.
Billy Malarz położył mu dłoń na ramieniu w pocieszającym geście.
— To nie twoja wina, Tom — oznajmił. — Ani wina żadnego z nas. To wynika z faktu, że przez dwieście lat byliśmy okropnie zacofani. Pomyśl o tym, jak długo trwało, zanim Ziemia stała się cywilizowana. Tysiące lat. A my próbowaliśmy nadrobić to w ciągu dwóch tygodni.
— No cóż, teraz po prostu będziemy musieli wrócić do poprzedniego trybu życia — oznajmił burmistrz, bezskutecznie próbując obrócić wszystko w żart.
Tom ziewnął, pomachał do swych rozmówców, a potem ruszył do domu, by nadrobić choć trochę straconego snu. Zanim wszedł do chałupy, spojrzał na niebo.
Gęste, nabrzmiałe parą wodną chmury gromadziły się na nieboskłonie. Wszystkie były od spodu bardzo ciemne, co świadczyło, że wkrótce także i tu dotrze pora deszczowa. Oznaczało to, że zacznie się sezon połowu ryb.
Dlaczego nie potrafił wyobrazić sobie inspektora jako ryby, którą należy złapać? Był zbyt zmęczony, by zastanawiać się, czy stanowiłoby to wystarczający motyw zabójstwa. Tak czy owak, było już za późno. Ziemia opuściła ich w osobach swych przedstawicieli, a wraz z nią umknęła cywilizacja na nie wiadomo jak wiele jeszcze stuleci.
Tej nocy Tom spał bardzo źle.