„Daleko sięga dłoń wielkiego męża
Nieraz jam trupem człowieka położył
Choć go me oczy nigdy nie widziały”
William Shakespeare – Król Henryk VI, cz. II
„Na dobre i na złe będzie zawsze cząstką
mojego ja. Na złe, pomyślałem, na pewno
na złe. Teraz już wszystko przeminęło,
wszystko się skończyło, została pustka
bez żadnego znaczenia, ale niestety
zostało tylko tyle”
Alistair MacLean – Siła strachu
Poszarzała, zdeformowana wieloma szramami twarz patrzyła na Ashcrofta błagalnie, kiedy miażdżył ją w dłoni. Taksówkarz chwycił pomięty banknot, szybkim ruchem chowając go do kieszeni.
– Do widzenia – mruknął Ashcroft do własnego odbicia w dzielącej ich szybie.
Wyszedł na chodnik. Ratusz, o ścianach z piaskowca, stał pośrodku rynku.
– Burmistrz już czeka, panie kapitanie – człowiek stojący przed obrotowymi drzwiami zerknął na kołujące gołębie.
Uścisnęli sobie dłonie. Ashcroft nie miał ochoty zastanawiać się, czy ta uwaga ma jakikolwiek związek z jego spóźnieniem. Wejście po schodach nie zajęło im więcej niż minutę.
– Czy chce pan wracać samochodem? – spytał sekretarz, kiedy stanęli przed obitymi skórą drzwiami.
– Nie, pójdę pieszo – Ashcroft nie czekając na zaproszenie nacisnął klamkę. W głębi sekretariatu, obok regału z dokumentami, stał siwy mężczyzna.
– Jesteś nareszcie – stwierdził zasuwając szafę. – Wchodź…
Ashcroft obszedł biurko maszynistki i zniknął za Malle’em w drzwiach gabinetu.
– Dostaliście kopię pisma z urzędu statystycznego? – spytał burmistrz i obciął cygaro naciskając gilotynkę siłą całego ciała.
– Chcesz?
Ashcroft pokręcił głową i żeby nie było wątpliwości, na które pytanie odpowiada, dodał:
– Przyszła dwa dni temu.
Osunęli się w fotele. Wypełniony słonecznym blaskiem prostokąt okna za Malle’em niemal zmuszał do opuszczenia wzroku. Ashcroft przyłożył dłoń do czoła.
– Stary ma gdzieś wszystkie dane – powiedział. – Zresztą nie muszę mówić… Bez nacisku z twojej strony papiery pójdą do kosza.
Malle zaciągnął się cygarem.
– Cały Dennis… – mruknął obserwując z zadowoleniem siwe kółko dymu. – A ty co o tym sądzisz?
– Dane nie kłamią – Ashcroft chrząknął i dyskretnie opędził się ręką. – Fakt, że liczba morderstw bez motywu rośnie, znany był już od dawna. Nikt jednak się tym nie przejmował.
Malle przechylając się za siebie pchnął okiennice. Spirale dymu popłynęły w stronę okna.
– Dlaczego?
– Wiesz… – Ashcroft przesunął dłońmi po poręczach. – One aż tak nie odróżniają się od innych. Zawsze można uznać, że jakiś powód był, tylko nie dało się go ustalić.
Malle kiwnął głową i jakby kontynuując ten ruch, ujął leżący na blacie plik kartek.
– Twierdzą – zaczął zbliżając się do światła – że procent morderstw bez motywu od roku idzie u nas gwałtownie w górę. Wychodząc z poziomu dwóch procent wszystkich zabójstw, osiągnął obecnie pułap trzydziestu siedmiu.
Ashcroft przesunął się w fotelu prostując zagięty róg marynarki. Było mu niewygodnie i gorąco.
– Domyślasz się, co Dennis o tym powiedział?
Malle odłożył papiery.
– Domyślam. Coś nie do druku… – ponownie rozjarzył koniec cygara. – Jeszcze dzisiaj zadzwonię do niego. Dostaniesz tę sprawę.
– Dzięki – Ashcroft wyciągnął nogi przed siebie. – Sam nie rozumiem, co mnie do tego ciągnie…
Malle odsłonił w uśmiechu żółte zęby.
– Twój ojciec też by nie wiedział, jesteście tacy sami – strząsnął popiół do stojącej na biurku popielnicy. – Wracając do tej przesyłki… Macie już kogoś w areszcie?
– Co najmniej kilkanaście osób – Ashcroft machnął dłonią. – Na brak roboty nie będę narzekał, trzeba ich raz jeszcze przesłuchać.
Malle trzymał chwilę cygaro między zębami i Ashcroftowi przemknęło przez głowę, że przypomina gangstera z pośledniego filmu.
– Jesteś pewien, że ci ludzie na pewno popełnili morderstwa bez motywu? – spytał ponownie strzepując popiół.
– Chyba tak… zorientuję się, jak tylko dostanę sprawę. Zacznę od tego, który zabił Frances Rutler w pasażu handlowym.
Uśmiechnęli się obydwaj.
– Ile lat ma ten człowiek?
– Starszy, po pięćdziesiątce.
Malle gwałtownie zmrużył oczy, lecz nic nie powiedział. Dopiero wtedy Ashcroft przypomniał sobie o jego wieku.
– Dennisa najłatwiej złapiesz do południa – powiedział schylając się nad butami. – Mógłbym wtedy jeszcze dzisiaj zabrać się do pracy.
Ponownie uniósł głowę i dojrzał, jak Malle z uśmiechem wdusza spory jeszcze niedopałek w żłobienia popielnicy.
– Masz rację – powiedział, potem położył dłoń na słuchawce. – W twoim wieku niecierpliwość to zdrowy objaw.
Vincent Cadogan siedział na pryczy i cierpiał z powodu braku szelek.
– Przeczytał pan zeznania po raz trzeci. Jeden ze świadków jest adwokatem, drugi dziennikarzem. Ludzie o ustalonej reputacji, w pełni władz umysłowych. Więc…?
Cadogan odemknął powieki, wciąż oparty o ścianę przesunął teczkę w stronę Ashcrofta. Miał worki pod oczami.
– Absurd – stwierdził i poprawił spodnie. – To, że szedłem pasażem piętnastego koło czwartej, jest prawdą. To, że usiadłem na chwilę w jednej z tych otoczonych żywopłotem altanek, również jest prawdą. Prawdą jest też, że znalazłem tam martwą dziewczynę. Ale ja jej nie zabiłem.
– Cadogan! – Ashcroft uniósł się nad siedzącym. – Nie pieprz głupstw! Widziano, jak trzymałeś ją za gardło.
– Nie trzymałem! – Cadogan niemal pisnął i skoczył w kąt pryczy.
Ashcroft nachylił się i wyprostował go jednym szarpnięciem.
– Myślałeś, że nikt nie usłyszy, jeżeli szybko ściśniesz jej tchawicę? – palce Ashcrofta zgniotły coś niewidzialnego. – Jednak ta dwójka ze snack-baru dostrzegła to, mieli okno akurat naprzeciw wnęki. Czytałeś zeznania, czego chcesz więcej?
Cadogan skrzywił się płaczliwie, a potem jednym, nad podziw energicznym ruchem opadł na kolana. Wczepił się palcami w materiał spodni Ashcrofta.
– To nie ja… – rzęził. – Nie ja. Przecież pamiętam, co robiłem. Kiedy tam wszedłem, ona już nie żyła. Zlitujcie się, nie gubcie niewinnego człowieka.
Ashcroft musiał mu odginać palce jeden po drugim.
– Więc co…? – patrzył z odrazą, jak tamten wije się na pryczy. – Oni wszyscy zmówili się…?
Cadogan uniósł ręce ku górze.
– Tak – szepnął. – Tak musiało być, na Boga, tylko tak. Jakże inaczej.
Ashcroft zawiązał teczkę z odpisami zeznań i zastukał w płytę. Nie zważając na mamrotanie aresztowanego wyszedł z celi.
Człowiek spacerujący korytarzem schował do kieszeni białego fartucha jakąś łamigłówkę.
– Nie przyglądał się pan przesłuchaniu? – spytał Ashcroft, potem obrócił głowę w stronę strażnika. – Dalej poradzimy sobie sami – powiedział.
Człowiek w mundurze służb penitencjarnych przyłożył palec do skroni i zawrócił.
– Nie – lekarz przyjrzał się paznokciom. – Spędziłem z nim wiele godzin na testach, wystarczy…
Ashcroft zerknął nieufnie. Na ich widok rozkraczony na krześle, otyły strażnik uniósł kratę dzielącą areszt od części przeznaczonej dla personelu.
– Ten test… – mruknął Ashcroft po chwili. – Nazywa się chyba Rorschacha…? – popatrzył na psychiatrę. Ten wbił ręce w kieszenie fartucha uśmiechając się pod nosem.
– Czytuje pan „Scientific American”… – zakpił, lecz zaraz zmienił ton. – Nie, z metod projekcyjnych stosowałem jedynie Murraya. Za to maglowałem go ze struktury osobowości.
Stanęli przy drzwiach z napisem „Zespół terapeutyczny”. Lekarz wskazał go głową.
– Dobre sobie – przepuścił Ashcrofta przodem. – Zespół diagnostyki i terapii powinien mieć co najmniej sześć osób, a praktycznie jestem sam.
Powiódł wzrokiem po gorzej niż skromnie urządzonym pokoju, jakby podkreślając tragiczność swego położenia. Poza dużą szafą kartoteki, biurkiem oraz jedynym stołkiem pomieszczenie było sterylnie puste. Ashcroft podszedł do okna i oparł się o parapet.
– Wracając do rzeczy – lekarz za jego przykładem oparł się o biurko – gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, czy ten człowiek jest normalny, odpowiedziałbym: tak.
Wyjął dłoń z kieszeni i jakby zdziwiony przyjrzał się łamigłówce.
– Co to znaczy normalny? – Ashcroft zerknął przez ramię; na ulicy widać było niewielkie zbiegowisko. – Nie jest mordercą?
Psychiatra wzruszył ramionami.
– Mordowanie to nie choroba. Cadogan jest typem lekko neurastenicznym, ale bez skłonności do gwałtu i przemocy. Tyle tylko chciałem powiedzieć.
Odrzucił pudełko łamigłówki na blat biurka.
– Czytał pan zeznania – Ashcroft położył dłonie za sobą na parapecie. – Cadogan powtarza w kółko, że jest niewinny…
Lekarz siadł na blacie obejmując szczupłymi palcami kolano.
– To właśnie jest najciekawsze, testy wykazują, że facet faktycznie jest przekonany o swojej niewinności. Może hipnoza albo środki psychomimetyczne…
Ashcroft tym razem dłużej patrzył w dół przez szybę.
– W takim razie na co pan czeka? – powiedział odwracając się gwałtownie. – W naszym stanie ciągle mamy krzesła elektryczne, a to jest znacznie gorsze.
Psychiatra taksował go wzrokiem.
– Lubi pan być błyskotliwy…
– Proszę…? – Ashcroft nachylił się marszcząc brwi.
– Nic, nic – tamten zeskoczył na podłogę. – Na badania tego typu nie zgadza się adwokat. Kretyn z urzędu. Nie rozumie, że to tylko może pomóc Cadoganowi.
Ashcroft odwrócił się do szyby.
– Przebada pan resztę ludzi, tych z mojej listy?
Psychiatra stanął z tyłu i unosząc się na palcach zerknął w dół ponad jego ramieniem.
– A można wiedzieć za jakie pieniądze? Cadogan zapracował na całą moją pensję, mogę pokazać…
– Nie trzeba. Wycisnę gotówkę dla pana – Ashcroft uniósł podbródek celując w zbiegowisko na chodniku. – Co tam się dzieje?
– Kręcą film – lekarz przytknął czoło do szyby. – Niech pan spojrzy, ten facet zaraz złamie nogę.
Na oświetlony reflektorami fragment jezdni wjechała ciężarówka. Stojący przy krawężniku mężczyzna w białym kapeluszu odrzucił kubek prażonej kukurydzy i dwoma susami znalazł się u jej boku. Źle jednak wymierzył odległość. Mimo że ręce złapały burtę, nogi nie trafiły na zderzak. Wyleciał w powietrze i trzasnął o bruk.
– Cholera – powiedział Ashcroft prostując ciało.
Psychiatra położył mu dłoń na ramieniu.
– Spokojnie – uśmiechnął się. – To już dziesiąta nieudana próba.
Ashcroft wolno pokiwał głową.
– Ma pecha.
– Dobre warunki, ciekawa praca, dobre warunki, ciekawa praca, dobre…
– Przestań! – Kelly usiadł na metalowej barierce ograniczającej nasłoneczniony taras, niebezpiecznie balansując nad kilkupiętrową przepaścią.
– Dobre warunki, ciekawa praca. Przyłącz się do armii, a będziemy cię kochać przynajmniej do chwili podpisania kontraktu… – Slayton zajął porzucony wózek inwalidzki i podjechał na sam skraj podestu. – Nie zapomnę tej cholernej ulotki.
– W porządku, ale jeśli nie przestaniesz się powtarzać, nie zapomnisz również moich butów.
– Pan doktor chce mnie kopnąć?
– Tak właśnie będzie, jeśli drugi pan doktor wreszcie się nie zamknie.
Slayton wyciągnął papierosa i zapalił go, osłaniając płomień zwiniętymi dłońmi.
– A co mam robić na tym pustkowiu? – mruknął wypuszczając dym. – Do miasta trzeba jechać ponad godzinę, a ten cholerny ośrodek…
– Masz siedzieć w swoim cholernym pokoju – wpadł mu w słowo Kelly – jeść cholerne posiłki i czytać cholerne gazety. Aż pewnego cholernego dnia wygrasz milion na loterii i wszystko się zmieni.
– Na jakiej loterii? – spytał zaskoczony Slayton.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, potem ryknęli chórem:. – Cholernej!
Roześmieli się cicho. Padające pionowo promienie słońca nie pozwalały na żadną gwałtowną reakcję, a panująca wokół wręcz namacalna cisza paraliżowała każdy szybszy ruch. Slayton zdjął przeciwsłoneczne okulary i otarł pot z czoła. Potem przyłożył do oczu lornetkę i skierował ją na rząd szarożółtych wzgórz otaczających zespół budynków. W drgającym z gorąca powietrzu jedyną wyraźną rzeczą była artyleryjska podziałka na jednym ze szkieł.
– Słuchaj, Kelly, tam coś się rusza.
– Indianie? Atakują fort?
– To chyba grzechotnik.
– Bzdury, nie zauważyłbyś go z tej odległości.
Slayton oparł lornetkę o koło wózka.
– I tak wiem, że tam są tylko węże i pająki. Żadnego człowieka – strzepnął popiół i zsunął przeciwsłoneczne okulary z powrotem na oczy. – Myślę, że…
Przerwał mu szelest rozsuwanych drzwi z przydymionego szkła.
– Przepraszam, czy jest tutaj doktor Kelly?
– Tak.
Sierżant zbliżył się do poręczy. W jasnym świetle słońca widać było doskonale plamy potu na jego koszuli.
– Za chwilę przywiozą rannego z miasta. Jest pan proszony do sali operacyjnej.
– Na którą?
Sierżant przestąpił z nogi na nogę.
– A jest tu więcej niż jedna?
– Prawdę mówiąc, nie wiem – Kelly zeskoczył z barierki. – To wy powinniście wiedzieć.
– Tak jest. Proszę iść – sierżant spojrzał w kierunku wózka. – Ja zaopiekuję się chorym.
Kelly zniknął za drzwiami dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie ukazał się sunący nisko nad ziemią mały śmigłowiec. Po chwili do tarasu dotarł cichy jeszcze huk silnika. Slayton podniósł lornetkę.
– Zdaje się, że ma emblemat Centrum Studiów Atomowych na burcie. Chol…eee… Chyba będę potrzebny na dole.
Sierżant oparł ręce na uchwytach inwalidzkiego wózka.
– Czy zawieźć gdzieś pana?
Z nagłą wściekłością Slayton rzucił mu lornetkę.
– Jak będę chciał jechać, wezwę taksówkę – warknął zrywając się z siedzenia.
Nie patrząc na zaskoczonego sierżanta ruszył w kierunku windy. Kabina zjawiła się jednak dopiero po dłuższej chwili. Slayton wszedł do środka i zamknął drzwi.
– Parter? – spytał stojącego w kącie mężczyznę.
Tamten skinął głową.
– Tak. Ale w windzie nie palimy.
– Toteż palę sam – strzepnął popiół na podłogę.
Na dole wrzucił jednak niedopałek do popielniczki i pobiegł w kierunku sali operacyjnej. Przed jej drzwiami stał już pilot śmigłowca i jakaś kobieta kłócąca się z pielęgniarką.
– Mogę do środka? – spytał.
Pielęgniarka spiorunowała go wzrokiem.
– Nie widzi pan? – wskazała na jarzącą się nad drzwiami lampę. – Proszę czekać, na pewno pana wezwą.
– Pan jest lekarzem? – odezwała się stojąca obok kobieta.
– Tak. Specjalistą od napromieniowania.
– Kathreen Burns – kobieta wyciągnęła rękę. – Jestem kierownikiem personalnym w Centrum.
– Slayton – powiedział ściskając jej dłoń. – Jestem oczarowany pani urodą.
– Proszę nie żartować. Ten człowiek – ruchem głowy wskazała salę operacyjną – dostał dużą dawkę. W pewnym momencie jego dozymetr uległ zniszczeniu. Zdążył zarejestrować ponad sześćset radów.
– A ile mógł dostać w sumie?
– Nie wiem, może dziewięćset, może tysiąc. To zdanie fachowców, a oni są ostrożni w określaniu dawki
– A pani?
– Myślę, że dostał trochę więcej.
– Ile?
Wzruszyła ramionami.
– Trochę więcej niż trochę.
Slayton zaklął cicho. Przez chwilę pocierał brodę, potem podszedł do pielęgniarki.
– Proszę wywołać doktora Kelly’ego. Jak najszybciej.
– Ale…
– Natychmiast. Proszę go wyciągnąć za wszelką cenę.
Speszona pielęgniarka cofnęła się kilka kroków. Potem, jakby pokonując wewnętrzny opór, wślizgnęła się do środka, zostawiając szeroką szparę w drzwiach. Po chwili ukazał się w niej Kelly trzymając uniesione do góry zakrwawione ręce.
– Mów szybko, czego chcesz. Stary piekli się nad stołem.
– Facet, którego tam obrabiacie, jest gorący. I to bardzo.
– Wiem. I co z tego?
– Muszę się nim zająć. Inaczej umrze.
– Umrze, jeśli go teraz wypuścimy – maska chirurgiczna tłumiła głos Kelly’ego.
– Muszę go dostać!
– Człowieku, nie rozumiesz, co się dzieje? On ma rozległy wylew krwi do mózgu, uszkodzoną wątrobę i perforację jelit. Jedna nerka jest zmiażdżona, a druga wędruje. Przywieziono go praktycznie w stanie agonii.
– Więc kiedy go oddacie?
– Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia – Kelly spojrzał na ludzi zgromadzonych na korytarzu. – No dobrze, powiedz, co możemy zrobić z nim sami.
– Sami? Sami nic nie możecie zrobić!
– No, słucham.
– Natychmiast wyjmijcie z niego wszystkie odłamki, jeśli takie są – Slayton wzruszył ramionami. – Nie wiem, co jeszcze… Wypompujcie mu żołądek, zaraz zaczną się torsje…
– Już się zaczęły – Kelly poprawił maskę i łokciem zatrzasnął drzwi.
Dopiero po dłuższym czasie milczenie przerwała Kathereen Burns.
– Przepraszam – powiedziała cicho. – Czy on ma jakieś szanse? Chodzi mi o pańską dziedzinę.
Slayton zerknął na zegarek.
– Niewielkie – wyjął z kieszeni paczkę papierosów, ale była pusta. – Powiedziałbym nawet, że raczej teoretyczne. To pani znajomy?
Potrząsnęła głową.
– A czy pan nie powinien się jakoś przygotować? – spytała podsuwając mu paczkę cienkich i potwornie długich pall malli. – Kiedy chirurdzy zwolnią salę…
– Nie, nie muszę – przerwał jej. – Wszystko jest gotowe. Chodźmy stąd.
Ruszyli rzęsiście oświetlonym korytarzem. Pilot rozejrzał się wokół, jakby szukając kogoś, kto mógłby wydać mu rozkaz. Nie znalazłszy nikogo, dopiero teraz zdjął hełm i poszedł za nimi.
Klub o tej porze był zupełnie pusty. Po bezskutecznym dobijaniu się do baru Slayton przyniósł im tylko kawę i kanapki z automatów.
– Może mi pani wyjaśnić, co się właściwie stało? – spytał zaciągając się ohydnym w smaku pall mallem.
Papieros był tak słaby, że prawie nie czuło się dymu.
– Nie mogę panu wiele powiedzieć – Kathreen po raz pierwszy uśmiechnęła się lekko. – Kiedy wszystko się zaczęło, byłam w pomieszczeniu kontroli przecieków, z dala od reaktora. Słyszałam tylko, jak ktoś krzyknął: „Chiny! Zaraz będziemy w Chinach!” Wtedy zaczęła się panika. Czegoś takiego nigdy nie widziałam.
– Chiny? Czyżby stopił się rdzeń reaktora?
– Ależ skąd. Ktoś po prostu zwariował ze strachu. Zresztą, gdyby gorący rdzeń przepalił kulę ziemską, odczułby pan to tutaj.
– Więc co się stało?
– Poszła jakaś sprężarka – wtrącił pilot. – Słyszałem, jak mówili, że któraś z turbin zsunęła się z łoża i zablokowała wszystkie zawory. Potem była ta eksplozja.
– W gorącej strefie?
– Nie, ale chlapnęło roztworem całkiem nieźle.
Kathreen skinęła głową.
– Geigery tak stukały, że naprawdę przerażona wyskoczyłam na korytarz, a tam… – kobieta nerwowo obracała w dłoni papierowy kubek. – Trudno opisać, co się tam działo. Ludzie uciekali w takim popłochu… Nikt nie przestrzegał dróg ewakuacyjnych, wybito większość szyb. Podobno Mark, te znaczy kierownik zmiany, został tylko z jednym człowiekiem w pomieszczeniu sterującym.
– Nieprawdopodobne. Ciekawe, co tam się dzieje teraz?
– Chyba nic szczególnego. Kiedy system kontrolny zamroził stos i wyłączył cały układ energetyczny, sytuacja była właściwie opanowana. Zresztą, co dziwniejsze, ludzie uspokoili się równie szybko.
Slayton powiódł palcem po zatłuszczonej powierzchni plastikowego stołu.
– To chyba bezsensowne uciekać w takiej sytuacji, prawda?
Kathreen uśmiechnęła się całkiem wyraźnie.
– Raczej tak.
– Zależy, kogo ma pan na myśli – mruknął pilot. – Ja na swojej maszynie miałbym duże szanse, nawet gdyby miało dojść do eksplozji. Co zresztą podobno jest niemożliwe.
Slayton, którego raczej nie wzruszały cudze sprawy, spokojnie obserwował gości. Obydwoje dopiero teraz zdradzali objawy przebytego szoku. Szczególnie Kathreen z trudem powstrzymywała ziewanie. Patrząc na jej klejące się oczy i opadającą głowę chciał właśnie zaproponować coś mocniejszego, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Kelly.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę – ściągnął gumowe rękawice i wrzucił do kosza. – Zbieraj się, teraz twoja kolej.
– Skończyliście?
– Nie. Krótka przerwa, żeby zespół operacyjny mógł otrzymać nowe narzędzia. Ale stary zgodził się, żebyś jednocześnie z nami robił swoje.
Kelly podszedł do wielkiego lustra wiszącego na jednym z filarów i zaczął przygładzać włosy.
– Mam nadzieję, że to jest wykonalne – mruknął Slayton.
– Co masz na myśli?
– Pogodzenie naszych zadań przy jednym stole.
– Też mam taką nadzieję. Czy automat z kawą jest czynny?
– Tak. – Slayton zdusił niedopałek w popielniczce. Wyciągnął chusteczkę i wytarł czoło. – Dobrze chociaż, że facet żyje.
– Tego nie wiem.
– Co?
– Nie wiem, czy facet żyje. Połączone z nim urządzenia zajmują prawie pół piętra, a w tej sytuacji… – Kelly machnął ręką. – Co jest z tą kawą? Moneta nie wchodzi…
– Ashcroft, leniu! Weź mnie do swojej grupy. Ja też chcę wylegiwać się za biurkiem – Barry ściągnął mokry ręcznik z twarzy mężczyzny leżącego w rozłożonym fotelu.
– To ty, Barry? – Ashcroft przecierał zapuchnięte oczy. – Dobrze, że jesteś. Rany boskie, zrób coś z tą przeklętą klimatyzacją. Jeszcze minuta, a zupełnie się roztopię.
Barry przyłożył rękę do kratki osłaniającej otwór nawiewowy.
– Faktycznie, nie można powiedzieć, że jest tu chłodno. Który się zepsuł?
– Obydwa.
– Oba naraz? W takim razie to zasilanie. Dobra, idź coś zjeść, a za pół godziny wszystko będzie w porządku.
Ashcroft z trudem uniósł się z fotela, chwiejnym krokiem podszedł do szafy i zaczął zmieniać koszulę.
– Aha, byłbym zapomniał – Barry odwrócił się w jego stronę. – Na zewnątrz czeka jakiś facet. Mówi, że ma z tobą współpracować. Wiesz coś o tym?
– Nic. Pewnie to znowu jakiś pomysł szefa. Powoli gubię się w tym wszystkim.
Ashcroft włożył swój biały kapelusz i sprawdził przed lustrem, czy wygięcie szerokiego ronda jest właściwe. Zadowolony przejechał po nim palcami. Potem kiwnął ręką Barry’emu i ruszył w kierunku poczekalni. Minąwszy wąski korytarz, zatrzymał się jednak przed oszklonymi drzwiami. Tylko jedno z tanich, wytłaczanych krzeseł było zajęte. Pierwszy rzut oka wystarczył Ashcroftowi, by stwierdzić, że zajmujący je mężczyzna całkiem niedawno musiał przyjechać z któregoś z północnych miast. Świadczyła o tym nienaturalnie biała skóra na twarzy, a raczej na tych jej fragmentach, których nie zasłaniała gęsta, ale dobrze utrzymana broda. Poza tym nie nosił dżinsów, na nogach miał trampki, a na ramionach, o zgrozo, plastykową koszulę. Ashcroft mógłby się założyć, że obcy nie ma podkoszulka. Uważając, żeby się nie skrzywić, pchnął drzwi i wszedł do środka.
– Podobno miał tu na mnie czekać jakiś zarozumiały jankes, któremu wydaje się, że brudne czarnuchy mogą dorównywać białym ludziom… – Ashcroft z zadowoleniem patrzył, jak brwi tamtego wędrują do góry…
– Wszyscy jankesi – dodał, usiłując mówić z jak najsilniejszym akcentem – przyjeżdżają do naszego bogobojnego stanu tylko po to, żeby uprawiać, tfu… wolną miłość.
Tamten nareszcie się zorientował i poruszył brodą, rozciągając ją w uśmiechu.
– Pan Ashcroft, prawda? – powiedział wstając.
– Mów mi Neal.
Przybysz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Marty Layne. W skrócie Marty. Wiesz, wyglądasz zupełnie tak, jak wyobrażałem sobie szeryfa z Zachodu.
– Tak? A ja myślałem, że białe kołnierze z Północy nazywają nas wermachtem. Z powodu mundurów.
Layne zmieszał się, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Jesteś głodny?
Brodacz potwierdził ruchem głowy.
– Oprócz śniadania w samolocie nie jadłem nic od wczoraj.
– W takim razie chodźmy.
Zeszli na dół krętymi schodami, Ashcroft waląc niemiłosiernie obcasami, a Layne, jakby nie mogąc pozbyć się nieśmiałości, plaskając cicho trampkami. Przemierzyli sparaliżowaną upałem ulicę i przez wahadłowe drzwi weszli do środka idealnej kopii dziewiętnastowiecznego saloonu. Przyjemny chłód, jaki panował wewnątrz, świadczył, że potomkowie pionierów nie gardzą jednak wszystkimi wynalazkami dwudziestego wieku.
– Co wy tam jadacie na północy? Pewnie hamburgery?
– Mogą być – powiedział odruchowo Layne. – Albo wiesz – dodał, widząc pogardliwy wzrok Ashcrofta – zdam się na ciebie.
Tamten skinął głową.
– Dwa befsztyki, Ann – krzyknął w kierunku bufetu. – Tylko żeby nie były tak spalone, jak ostatnio. Prawdziwy befsztyk musi być mokry.
– Oczywiście, proszę pana.
Zanim zdążyli zająć miejsca przy stoliku, stały już na nim dwie oszronione butelki piwa. Ashcroft ze zdziwieniem obserwował, jak Layne ostrożnie nalewa swoje tak, by spływało po ściance szklanki, żeby nie doprowadzić do utworzenia się piany. Sam dmuchnął mocno w szklankę. Fragmenty piany pokryły spory kawałek podłogi.
– I cóż cię sprowadza w nasze prowincjonalne progi? – spytał.
Layne uniósł głowę.
– Jestem pracownikiem tego urzędu statystycznego, który przysłał policji i burmistrzowi notatki o wzroście liczby zabójstw.
– Rozmawiałeś już z szefem?
– Z komendantem policji? Tak. Skierował mnie do ciebie.
Ashcroft wolno sączył piwo. Gdzieś z ulicy dobiegał stłumiony odgłos pracy młota pneumatycznego. W pewnej chwili kompresor zakrztusił się i przerwał. Słychać było przekleństwa obsługi i przeciągły, zajękliwy warkot rozrusznika.
– Czego spodziewasz się po naszej współpracy?
Broda Layne’a poruszyła się.
– Tego, co zawsze było treścią mojego zawodu. Zebrania danych.
– Przecież i tak otrzymujecie od nas wszystkie zestawienia.
– Wiesz, to jeszcze zależy od sposobu, w jaki zestawia się dane. Moje kierownictwo uznało, że bardziej opłaca się trzymać na miejscu fachowca od statystyki niż łamać głowę nad, nie obraź się, stopniem wiarygodności waszych sprawozdań…
Młoda kelnerka w spódniczce ledwie zakrywającej pośladki postawiła przed nimi parujące befsztyki.
– Telefon do pana Ashcrofta – powiedziała z uśmiechem. – Można odebrać w barze.
Ashcroft, który dopiero teraz zdjął kapelusz i położył go na wolnym krześle, podniósł się niechętnie. Nienawidził zimnego jedzenia.
Kiedy wrócił, Layne był już w połowie swojej porcji. Podniósł głowę znad talerza i lekko zaniepokojony patrzył na Ashcrofta.
– Coś poważnego? – spytał.
– Powiem ci, jak zjesz.
– Bez przesady, mów od razu.
Ashcroft zwalił się na krzesło i podniósł widelec.
– Wykryliśmy, że wczoraj popełniono kolejne morderstwo bez motywu – odkroił kęs pieczeni i podniósł do ust. – W rzeźni miejskiej.
– W rzeźni? Wczoraj? – Layne nie wiadomo dlaczego zrobił podejrzliwą minę i spojrzał na swój krwisty befsztyk.
Na widok Layne’a stojący przy drzwiach gmachu policji strażnik poruszył się niespokojnie.
– On jest ze mną – powiedział Ashcroft i ruchem dłoni pchnął brodacza.
Strażnik zamrugał niepewnie.
– Ale przepustka…?
Ashcroft przeniósł wzrok na Layne’a.
– Masz ją, prawda?
Ten skinął głową, więc Ashcroft ponownie odwrócił się do strażnika.
– Ma – stwierdził i nie zważając na nieme próby protestu ruszył do przodu.
– Ktoś by powiedział, że nie lubisz glin – mruknął Layne, kiedy szli po schodach.
Ashcroft trzymając się poręczy stanął na półpiętrze.
– Bo nie lubię. Tam… – wskazał ruchem głowy – masz archiwum. Ja idę zobaczyć, jak chłopcom lecą przesłuchania.
Layne spojrzał w wąski korytarz.
– Spotkamy się…
– Gdzieś po drodze – Ashcroft ruszył po schodach. – Nie bój się, nie będziesz spał w namiocie.
Pierwszą osobą, którą napotkał po wejściu do sali, gdzie w oddzielonych przezroczystymi przepierzeniami klatkach prowadzono przesłuchania, był Earl. Stał pod otworem wentylatora i wdmuchiwał między wirujące łopatki jedną strużkę dymu za drugą.
– Gdzie masz formularze? – spytał wyjmując papierosa z ust. – Te dla wariatów…
Ashcroft zerknął przez najbliższą szybę na siedzącą plecami do niego tęgą kobietę.
– Dla kogo?
Earl wydusił palcami żar na podłogę, a niedopałek schował do kieszeni.
– Dla mnie… – westchnął. – Chodź, sam się przekonasz.
Skręcili w lewo. Klitka różniła się od innych jedynie liczbą krzeseł. Ashcroft oparł się o taflę z pleksi i dał znak Earlowi, by kontynuował.
– Powiedz, Dombasl, raz jeszcze – zaczął porucznik. – Jak wyglądał ten człowiek, kiedy go zatrzymaliście?
Policjant z naszywkami szesnastego komisariatu zerknął niepewnie na Ashcrofta.
– Mówiłem… – chrząknął. – Gdyby nie my, toby się utopił w tym dole. Nikt z rzeźni nie chciał pomóc. Facet był poowijany w kiszki jak…
Earl już od kilku chwil patrzył boleśnie na Ashcrofta.
– Chciałbym wiedzieć… – przerwał podejrzanie spokojnym głosem. – Czy ten człowiek wyglądał na wariata?
Sierżant Dombasl stuknął palcem w kieszeń bluzy. Sądząc z odgłosu musiał tam trzymać notes.
– Podaliśmy już – zerknął na swojego kolegę o twarzy skauta. – Ten Boone gadał całkiem do rzeczy, kiedyśmy go ocucili. Tylko strasznie śmierdział.
– Mówił, jak znalazł się w tym dole z odpadkami? – Ashcroft zrobił krok do przodu.
Earl skinął głową, że Dombasl ma odpowiedzieć.
– Mówił, że nie pamięta i że musiał się pośliznąć. Faktycznie, kładka jest tam cholernie wąska – dodał z przekonaniem.
– Tylko że konwojenci nie mają tam wstępu… – Earl ponownie przejmował inicjatywę.
– Ten Boone… – zaczął niskim głosem szczupły policjant. – Kiedy wieźliśmy go na posterunek, twierdził, że nie pamięta, co się z nim działo od wyjścia z wozu.
Earl spojrzał na Ashcrofta.
– Wykąpali go, pozwolili się wyspać i dopiero po naszym telefonie przywieźli tutaj.
Ashcroft ruszył do drzwi.
– Niech to podpiszą, idę obejrzeć panie.
Sądząc z grymasu Earla mógł oczekiwać wszystkiego.
W następnej klitce Freddie nawet nie próbował przerwać potoku słów osoby siedzącej za biurkiem.
– Proszę nie zaprzeczać, poruczniku, ten hak symbolizował fallusa. Boone chciał nas wszystkie zgwałcić. Już dawno widziałam, jak przewraca za mną oczami…
Freddie zerknął rozpaczliwie na stojącego obok Ashcrofta, lecz ten położył palec na usta.
– Mówią, że chciał zabić Grazia. Po co? – kobieta plasnęła dłońmi o tęgie uda. – Ja się pytam, po co… To był pretekst, aby wejść do naszej poczekalni. Ale nie dałabym ruszyć dziewcząt – uniosła zwiniętą w kułak pięść. – Najpierw musiałby mnie…
Ashcroit domknął drzwi. Ostatnie spojrzenie Freddie’ego pokazywało, jak bardzo żałuje, że nie ma zatyczek do uszu.
Przy ostatnim boksie napotkał kolejną tęgą, lecz dla odmiany zapłakaną kobietę. Prowadzący ją nie znany mu policjant trzymał w ręku fiolkę pastylek. Na widok Ashcrofta uśmiechnął się zdawkowo.
– Zeznania Grazia, tego rannego rzeźnika, położyłem na pana biurku – wrzucił opakowanie do popielniczki.
– Według mnie Boone zwariował – dodał podając dziewczynie kubek coli z automatu.
Ashcroft mruknął coś i nacisnął klamkę. Pod sufitem, tak jak wszędzie, paliły się cztery białe jarzeniówki. Na jego widok zarówno Lionel, jak i siedząca naprzeciwko szatynka unieśli głowy.
– Pani jest bardzo rzeczowa – stwierdził Lionel i uśmiechnął się znad biurka.
Kobieta odłożyła trzymaną w ręku kopię zeznań, następnie po starannym obciągnięciu spódnicy założyła nogę na nogę.
– Nikt poza panią Detmers nie wpadł na pomysł, że można się schować w przedsionku prowadzącym do chłodni.
– Gratuluję – wysapał Ashcroft siadając na nie wiadomo przez kogo przyniesionym krześle. – Dużo pani widziała?
– Tak, te drzwi… – zaczął Lionel, lecz kobieta powstrzymała go uniesieniem dłoni.
Jak na swój zawód miała stanowczo za starannie utrzymane palce.
– Te drzwi miały okrągłe okienka – stwierdziła zerkając na swoje zeznania. – Czy pan prowadzi śledztwo?
Ashcroft przyjrzał się swoim paznokciom, potem schował je zaciskając dłonie. Były brudne.
– Tak – odparł. – Dlaczego pani pyta?
Kobieta uniosła wiszący na szyi brelok z zegarkiem.
– Mogę streścić…
Patrząc na Lionela wzruszył ramionami.
– Proszę.
– Stałam w drzwiach do głównej hali… – zawahała się. – Tam, gdzie taśmociąg przesuwa tusze na wagę i sortuje. Wiszą na hakach… Nie mówię za dokładnie?
– Nie – Ashcroft był zajęty czyszczeniem paznokci. – W sam raz.
– Grazia właśnie wczoraj był wagowym. Jak tylko zobaczyłam Boona wchodzącego od rampy, wiedziałam, że coś jest nie tak. Był napięty i… taki dziwny. Odrzuciłam nawet papierosa.
– Wszystko jest… – Lionel bezskutecznie próbował przerwać.
– On zdjął wtedy hak, czasami jadą puste, i walnął Grazia – nachyliła się ku Ashcroftowi. – Chłopak uskoczył, ale dostał w ucho.
Zachichotała, zaraz czerwieniejąc.
– Przepraszam – szepnęła – ale lekarz mówił, że Grazia będzie miał ucho dziurawe na wylot. Można będzie włożyć palec.
Zerknęła niepewnie na Ashcrofta, lecz ten kiwając się na krześle zachęcająco skinął głową.
– Jak Boone uderzył go w ramię, Grazia uciekł do nas. Od razu zatrzasnęłam się w przedsionku. Zanim dziewczyny się połapały, oni już się gonili po całej poczekalni. Wrzask był jak diabli.
Uśmiech zniknął z warg Ashcrofta.
– Boone również krzyczał?
– Ani pisnął. Za to Grazia ryczał jak zarzynany, ta idiotka Sandage również. Wywalali stoły…
– Co dalej?
– Grazia dopadł tylnego wyjścia i pobiegł kładką, gdzie płyną pod spodem odpadki z produkcji. Chyba chciał się wydostać z budynku. Wtedy właśnie Boone pośliznął się i zjechał prosto w te flaki.
Spojrzenia Ashcrofta i Lionela skrzyżowały się.
– I czekaliście, aż przyjedzie patrol?
– Tak – Detmers podrzuciła swój wisiorek. – Wezwał go nadzór.
Skrzypnęły drzwi i Ashcroft mógł ujrzeć przez szybę druciane okulary Layne’a. Uniósł się z krzesła.
– Dziękujemy, wiele nam pani wyjaśniła – powiedział, widząc, jak statystyk próbuje coś podsłuchać przez dzielącą ich szybę. – Lionel, zgłosisz się do mnie po wszystkim.
Kobieta spojrzała przebiegle.
– Panie kapitanie, a dostanę zaświadczenie, że byłam tu do piątej?
Ashcroft nawet nie musiał patrzeć na zegarek, żeby sprawdzić, że jest dopiero trzecia godzina. Otworzył drzwi.
– Lionel, zrób tak, jak pani prosi – mruknął i wyszedł.
Layne wskazał oczami na uśmiechającą się od ucha do ucha kobietę.
– Czym ją tak uszczęśliwiłeś? – spytał.
Ashcroft wziął go pod ramię.
– Uszczęśliwiać to ją będzie zaraz ktoś inny. Dałem jej tylko alibi – powiedział ruszając korytarzem. – Zanim powiesz mi, jaki burdel jest u nas w archiwum, odpowiedz na jedno pytanie.
Layne zerknął niepewnie.
– Jakie?
Oczy Ashcrofta spoczęły na jego skroni.
– Powiedz mi, jak się czuje facet, który ma w uchu dziurę wielkości pięciocentówki? Czy to się może do czegoś przydać…?
Dwudziestu ludzi w brudnych drelichach przypadło do ziemi i popełzło w kierunku ocieniających drogę drzew. Sunący na przodzie rudzielec dotarł tam pierwszy i delikatnie, starając się nie potrącać liści, odchylił gałązki karłowatego krzaka.
– Zachować ciszę – szepnął. – Są na wzgórzu.
– Carlos – odezwał się ktoś z tyłu. – Mamy mało amunicji.
Tamten jednak nawet nie odwrócił głowy.
– Uwaga – warknął szarpiąc zamek automatu. – Naprzód!!!
Dwudziestu ludzi poderwało się z ziemi i biegiem ruszyło naprzód. Gdzieś z góry zagdakał leniwie cekaem.
– Wyłącz to wreszcie – powiedział Kelly.
– Dlaczego? Muszę zobaczyć, co będzie dalej.
– I tak wiesz, co się stanie – Kelly sięgnął do wyłącznika i ekran telewizora zgasł. – Nasi zdobędą to wzgórze, zatkną na nim flagę, potem zdobędą następne, zatkną na nim…
– Hej, Kelly – Slayton wstał z krzesła. – Przecież to był film o rewolucji kubańskiej. A ci na ekranie to partyzanci.
– No to co?
– A ty powiedziałeś o nich „nasi”. Rany boskie, Kelly, jesteś komunistą!
– Dobra, dla ciebie mogę być nawet wyznawcą Kriszny. Chodź, skoczymy do miasta.
Slayton spojrzał na zegarek.
– Chętnie, ale muszę jeszcze zajrzeć do tego faceta na dole.
Kelly podniósł się również.
– Pójdę z tobą. Chyba też powinienem go odwiedzić.
Zrezygnowawszy z powolnej windy zbiegli po schodach i w zwykłych ubraniach, nie zakładając fartuchów, weszli do sali intensywnej terapii.
– Dzień dobry pani – Slayton skłonił się czuwającej przy chorym pielęgniarce. – Pacjent nie odzyskał przytomności, encefalogram zero, impulsy czynnościowe zero, pozostałe czynniki również bez zmian.
– Tak, ale… ale to ja powinnam powiedzieć!
– Proszę się nie przejmować. Słyszałem to już od pani tyle razy, że zdołałem wszystko zapamiętać.
Stojący z tyłu Kelly podszedł do poowijanej w bandaże mumii. Zrobił ruch ręką, jakby chciał dotknąć któregoś z popiskujących urządzeń, pulsujących ekranów czy dziesiątków kabli, łączących nieruchome ciało ze skomplikowanymi układami hydraulicznymi i całymi tonami elektroniki. Dłoń zawisła jednak w powietrzu, potem Kelly cofnął ją i odwrócił się do Slaytona.
– Przecież ten człowiek nie żyje – powiedział nagle schrypniętym głosem. – Do jasnej cholery, po co oni go tu trzymają?
– Pewnie, że nie żyje. Ustawa jednak zakazuje odłączenia go przed upływem dwóch miesięcy.
– Bzdury. W tym przypadku można zastosować procedurę specjalną. Przecież trzymanie go tutaj jest zupełnie bez sensu.
Slayton rozłożył ręce.
– Stary też mówi, że to ewidentny przypadek zgonu. Na jutro czy pojutrze zapowiedziane jest zebranie w jego sprawie.
– Wyłączą go? – spytała pielęgniarka.
– Najprawdopodobniej. Chodźmy, Kelly.
Slayton pożegnał dziewczynę ruchem ręki i ruszył przodem.
– Bierzemy samochód? – spytał po chwili.
– Coś ty. Ten cholerny policjant z patrolu zawziął się na mnie. Powiedział, że jak jeszcze raz zobaczy mnie pijanego za kierownicą, to zabierze prawo jazdy.
– A jesteś pijany?
– Teraz nie, ale jak będziemy wracać… Ten cwaniak zawsze czai się wieczorem.
Tuż za metalowym płotem ograniczającym teren ośrodka prawie wpadli na grupę obdartych dziewczyn. Obydwaj uśmiechnęli się automatycznie, ale żadna nie zwróciła na nich uwagi. Skwaszeni powlekli się dalej w kierunku skrzyżowania.
– Hej, Kelly, patrz! – zawołał nagle Slayton wskazując ręką pobliski pagórek.
U jego stóp dwóch ludzi rozbijało mały kolorowy namiot.
– Czego oni tu chcą?
– Może to ci od wężów… no… serpentolodzy.
– W takim namiocie? Nie, to turyści albo ktoś z miasta.
– Nie turyści, tylko idioci. Chodź, pewnie autobus znowu nie przyjedzie i trzeba będzie zatrzymywać samochody.
Kelly pokręcił głową, ale nie zdążył zrobić ani kroku, kiedy tuż przed nimi zatrzymała się luksusowa furgonetka.
– Hej, wy tam – z okienka wychylił się jakiś grubas. – Chodźcie tutaj!
– My? – spytał Slayton.
– A do kogo mówię?
Kelly zrobił krok do przodu.
– O co panu chodzi?
– To ja pytam, czy jest tu jakiś kemping?
– Tutaj? Co pan chce tu robić?
– To moja sprawa – grubas poczerwieniał na twarzy. – Więc jest coś czy nie?
– Nie… – zaczął Kelly, ale Slayton chwycił go za ramię i wtrącił:
– Tak, jest pole namiotowe, tu niedaleko. Ale żeby się tam dostać, trzeba objechać spory kawałek bagien. Droga jest dość długa, więc może pojedziemy z panem i pokażemy…
– Dobra – grubas otworzył tylne drzwiczki i machnął na nich ręką.
– Co ty robisz? – Kelly odruchowo nachylił się do kolegi. – Przecież w całej okolicy nie ma żadnego kempingu.
– Siedź cicho – szepnął Slayton. – On nas zawiezie do miasta.
– Znalazłeś coś w tych papierach? – Ashcroft zdjął kapelusz i rzucił go na zawalone segregatorami biurko.
– Nic ciekawego – mruknął Layne. – W twoich aktach brakuje najważniejszych danych.
– Czego brakuje? Przecież masz tu stenogramy przesłuchań, zeznania świadków i wszystkie dane o mordercach.
– Wszystkie dane? Chyba żartujesz – Layne zdjął okulary i roztarł czerwone ślady na nosie. – Słuchaj, ja potrzebuję prawdziwych danych, o rodzinie mordercy, o jego przodkach, muszę zobaczyć zestawienia rozkładu struktur społecznych w mieście, segregacje elementów napływowych i przynajmniej pobieżną listę rdzennych rodzin zamieszkujących te tereny do piątego pokolenia wstecz…
– O Boże… – westchnął Ashcroft.
– Chcę się zapoznać z konfiguracją struktury zatrudnienia w służbach miejskich, zarówno pod względem wieku, jak i wykształcenia, chciałbym też znać główne ośrodki, skąd przybywała ludność napływowa, a u tych, którzy nie pochodzą z północy, interesuje mnie, gdzie żyły ich rodziny, zaczynając od drugiego pokolenia wstecz.
– To wszystko?
– Nie. Jest jeszcze parę innych rzeczy.
– Skąd chcesz te informacje uzyskać?
Layne wyjął i zapalił papierosa, choć zdążył się już dowiedzieć, że denerwuje to Ashcrofta.
– Wymienię kolejno: miejskie archiwum, kartoteka policyjna, dane lokalnego oddziału FBI, a przede wszystkim karty pacjentów ze wszystkich szpitali w mieście, bo oni zazwyczaj przeprowadzają bardzo dokładny wywiad. Poza tym muszę mieć wgląd w kartoteki banków udzielających kredytów i firm ubezpieczeniowych. Oni też dysponują dokładnymi danymi na temat swoich klientów.
Ashcroft pokręcił głową. Potem wypełnił jakiś formularz i podał go Layne’owi.
– Wszystko stoi przed tobą otworem. Coś jeszcze?
– Dobry, to znaczy szybki komputer i zgrany sztab ludzi otrzaskanych z taką robotą.
– W komendzie mamy jeden z ostatnich modeli firmy Hawlett-Packard. Ale skąd ja ci wytrzasnę ludzi?
– Postaraj się.
Ashcroft wzruszył ramionami.
– Przynajmniej dopiero teraz dowiedziałem się, co to znaczy prawdziwy statystyk.
Layne uśmiechnął się.
– A dotychczas uważałeś mnie za prawie normalnego człowieka, prawda?
Ashcroft chciał coś powiedzieć, ale przerwało mu wejście Dennisa.
– No tak, tego się spodziewałem – prawie krzyknął komendant policji. – Siedzisz sobie w gabinecie nad jakimiś papierami, a prawdziwa robota czeka, tak?
– Ale…
– Wiesz, co się dzieje w dzielnicy portowej? Wiesz, gdzie pojechali wszyscy moi ludzie, co? Oczywiście nie, bo co by cię to mogło obchodzić.
– My też ciężko pracujemy…
Dennis wzniósł ręce w geście rozpaczy.
– I ty to nazywasz pracą! A tymczasem ktoś pikietuje budynek rady. W okolicy portu demonstracje…
– Przepraszam – wtrącił się Layne. – Co było przyczyną tego wszystkiego?
– Plany nowych osiedli. – Dennis zajął ostatni wolny fotel. – A właściwie nawet nie same plany, tylko to, że robimy miejsce dla wielu nowych obywateli.
– Czy nie można wstrzymać dopływu obcych?
– Jak? Połowa członków rady miejskiej to właściciele firm budowlanych. A poza tym napływ ludzi powoduje, że miasto się rozwija. Po prostu – ruch w interesie, rozumie pan?
Layne poruszył się niespokojnie.
– To bardzo ciekawe – powiedział. – Czyli miasto rozrasta się niezwykle dynamicznie?
– Właśnie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że pewne warstwy starych mieszkańców obawiają się dużej liczby obcych. Zwiększa to liczbę ludzi na rynku pracy, a co za tym idzie, mogą zmaleć zarobki i coraz trudniej będzie o jakiekolwiek stanowisko.
Ashcroft korzystając z chwilowego uspokojenia Dennisa przysunął się bliżej i nachylił w jego stronę.
– Pan Layne – prawie szepnął – potrzebuje większej liczby ludzi…
– Cooo…? – Dennis poderwał się z miejsca.
– Tylko na jakiś czas – powiedział spokojnie Layne. – W tej chwili mój wujek z Partii Republikańskiej jest bardzo zajęty, ale obiecał, że jak tylko skończą się wybory, przyśle mi odpowiednich fachowców.
– Eee… Pan ma wujka w Waszyngtonie? – Dennis opadł z powrotem na fotel.
– Ja też mieszkam w stolicy. Nie mówiłem panu?
– Mmm… Tak, tak, pamiętam. Co do tych ludzi, to na jakiś czas oczywiście… Zaraz się tym zajmę. Ashcroft nadal ma zostać przy panu?
– Byłoby bardzo dobrze.
– Tak. Nic nie stoi na przeszkodzie… Wybaczcie panowie moje krzyki, ale od rana jestem bardzo zdenerwowany. – Dennis znowu rozłożył ręce. Tym razem w geście usprawiedliwienia. – Musiałem wyciągnąć siostrzeńca z aresztu – dodał.
– Coś poważnego? – spytał Ashcroft.
– Nie, nic takiego. Chłopak chciał rozbić namiot gdzieś na zachód od miasta, pytał o kemping, a dwóch spryciarzy wykorzystało go i razem zawrócili do centrum. Siostrzeniec zdenerwował się trochę i gonił ich po jakimś barze, a on jest trochę… przyciężki, rozumiecie, panowie… No, w każdym razie bar był nieco zdemolowany.
– Zamknął go patrol?
– Niestety tak.
– A tamci dwaj?
– Nie wiem, kim są. Policjanci co prawda wylegitymowali wszystkich, ale byli tam sami poważni ludzie: naukowcy, lekarze, prawnicy…
Layne, skubiąc brodę, podszedł do wielkiej mapy zajmującej prawie połowę ściany.
– Dlaczego pański siostrzeniec, żeby wypocząć, pojechał na zachód? Przecież tam są tereny prawie pustynne, a po przeciwległej stronie miasta macie brzeg morski z silnie rozbudowanym zapleczem turystycznym.
– Któż zrozumie dzisiejszą młodzież? No nic, nie będę dłużej przeszkadzał – Dennis podał rękę Layne’owi, potem Ashcroftowi i zniknął za drzwiami.
Przez dłuższą chwilę w małym gabinecie panowała cisza. Potem Ashcroft westchnął, co przypominało raczej odgłos uchodzenia powietrza pod dużym ciśnieniem, i oklapł w swoim fotelu.
– Coś takiego… Swoją drogą, mogłeś mi wcześniej opowiedzieć o tym swoim wujku.
– O kim? Ja nie mam wcale wujka ani w ogóle żadnej rodziny. Jestem samotny.
– Przecież mówiłeś Dennisowi…
– Nie chcę się chwalić – przerwał mu Layne – ale dobrze gram w pokera. I to bynajmniej nie dlatego, że mam szczęście.
Gdzieś za ścianą wrzasnęło radio. Na chwilę zagłuszył je ryk syren policyjnych wozów odjeżdżających sprzed budynku, ale kiedy zapadła cisza, usłyszeli je ze zdwojoną mocą. Ktoś w pokoju obok najwyraźniej również nie przemęczał się pracą. Layne zerknął na pozłacany budzik stojący na rogu biurka.
– Zgłodniałem. Może odwiedzimy ładne nogi kelnerki z baru naprzeciwko?
– Nogi? – Ashcroft sięgnął po kapelusz. – A już myślałem, że polubiłeś nasze befsztyki.
– Nigdy. Możesz być pewny, że już nigdy nie zjem żadnego befsztyka na terenie tego miasta.
– Dziwne przyzwyczajenie.
– Jedząc hamburgery wiem, że zostały zrobione z ohydnych ochłapów. Ale przynajmniej zwierzęcych.
Przeszli przez wąski korytarzyk i ruszyli w kierunku klatki schodowej, ale drzwi prowadzące do poczekalni otworzyły się i stanął w nich poowijany bandażami mężczyzna.
– Przepraszam bardzo – powiedział ledwie zrozumiale. – Czy pan Ashcroft?
– Tak. Słucham pana.
– Jestem świadkiem. Moje nazwisko Henley. Słyszałem, że to pan prowadzi sprawę zabójstwa Frances Rustler…
– Owszem, ale skąd pan zna jej nazwisko?
– Z gazet… z… z gazet – Henley mówił nie tylko niewyraźnie, ale coraz bardziej nerwowo.
Layne dopiero teraz zauważył, że kiedy tamten otwiera usta, widać sporych rozmiarów tampon.
– Wypuścili pana ze szpitala w tym stanie? – spytał.
– Wyszedłem na własną prośbę. Jestem świadkiem tamtego zabójstwa.
– Trzeba było zadzwonić. Przyjechalibyśmy do pana.
– Nie, nie – Henley machnął wolną ręką, druga była w gipsie. – I tak muszę jechać do Houston. Nie wierzę tutejszym lekarzom.
Ashcroft dyskretnie spojrzał na Layne’a, ale nie napotkał jego wzroku.
– Widział pan, jak to się stało?
– Tak.
– Przecież wokół był wysoki żywopłot.
– Właśnie. Na moje nieszczęście – Henley postukał w gips – siedziałem w tym czasie wysoko na słupie. Jestem elektrykiem w ekipie filmowej – dodał widząc zdziwienie na twarzach Layne’a i Ashcrofta.
– To bardzo ciekawe. Proszę mówić dalej.
– Zdejmowałem właśnie stare złącza. Luther kazał mi je założyć, ale jak zwykle okazało się, że będą niepotrzebne. Reflektory czerpały energię z generatora na ciężarówce…
– I co się stało?
– Przecież mówię – Henley przełknął ślinę, a potem długo wycierał chustką spoconą twarz. – Byłem na samym końcu słupa – podjął wreszcie – kiedy reżyser krzyknął, że znalazłem się w polu widzenia kamery. Tej umieszczonej najwyżej. Na wysięgniku…
– I co dalej?
– Odwróciłem się i zacząłem schodzić na dół. Wtedy zobaczyłem, jak on ją dusi. Ten, no… Cadogan. Jego nazwisko również przeczytałem w gazecie.
– Rozumiem. Chciał pan rzucić się na pomoc i spadł na dół?
– Nie – Henley spojrzał na Ashcrofta z głęboką urazą. – Zeskoczyłem całkiem sprawnie. Zdążyłem nawet zrobić kilka kroków, kiedy ten idiota Luther najechał na mnie jeepem.
– Pana zdaniem zrobił to umyślnie? – spytał Layne.
– Nie, skąd… To zupełny wariat. Gdyby nie on, siedziałbym z kolegami spokojnie z tyłu i montował kable, a tak pchałem się nie wiadomo po co na słup i zeskoczyłem Lutherowi pod zderzak. Rozumieją panowie? Jak można kogoś takiego zrobić szefem elektryków?
– Oczywiście, oczywiście, ale… – Ashcroft nagle zawiesił głos. – Zaraz, co pan zrobił po okrzyku reżysera?
– Słucham?
– Odwrócił się pan, tak?
Henley skinął głową.
– A kamera była jeszcze wyżej niż pan?
– Tak…
– Idziemy, Marty – prawie krzyknął Ashcroft. – Powinniśmy ich jeszcze złapać.
– Kogo?
– Ekipę filmową. Wiem, że wtedy kręcili w okolicy przez cały dzień. Może na taśmie jest scena zabójstwa!
Sześć potężnych wozów, mieszczących zarówno sprzęt jak i garderoby, jednoznacznie określało miejsce pobytu filmowców. Wymachując legitymacją Ashcroft przesuwał się wśród gapiów torując drogę sobie i Layne’owi. Po kilkunastu sekundach i paru uwagach na temat ważniaków z policji dotarli do stóp fontanny, gdzie ustawiono kamery. Ashcroft całkiem świadomie nadepnął komuś z obsługi na stopę.
– Gdzie wasz szef? – spytał.
Tamten syknął i schylił się. Ashcroft podetknął mu kartonik legitymacji.
– Muir? Reżyser stoi tam… – mruknął człowiek i ostrożnie dotknął buta. – Przy kamerze.
Ashcroft klepnął go w ramię i z uwagą stawiając nogi między rozciągniętymi kablami, dotarł do pierwszej niecki. Gdyby uruchomiono teraz rzygacze, strumień wody z najbliższego trafiłby wyłysiałego faceta prosto w plecy. Palec Ashcrofta stuknął w to samo miejsce.
– Pan kieruje tym wszystkim?
Mężczyzna okręcił się na obcasie.
– Bo co…? – łypnął okiem. – Robi pan wywiad na temat konfliktu producent-reżyser?
Był niski, w ustach błyszczały mu dwa srebrne zęby. Poza tym zajeżdżał tanią brandy. Ashcroft po raz kolejny pokazał legitymację.
– Mógłby mi pan poświęcić parę minut? Człowiek zerknął na ich buty ukazując starannie zaczesany placek łysiny.
– Od razu chce mnie pan straszyć tym, że wygasa licencja na kręcenie w mieście, czy odłoży pan to na później?
– Chcę wiedzieć, czy piętnastego koło czwartej po południu robiliście zdjęcia na pasażu handlowym.
– Łysina ustąpiła miejsca profilowi o ptasim nosie.
– Eve, dziecinko, podejdź do nas! – zawołał. Dziewczyna o spódnicy rozciętej do połowy uda ruszyła w ich stronę.
– Powiedz panom, co kręciliśmy w sobotę.
Oparła zawieszoną na szyi tabliczkę o płaski brzuch.
– Między trzecią a czwartą trzydzieści robiliśmy scenę na tarasie kawiarni z Lindą i Patrickiem…
– To mało ważne – przerwał jej Ashcroft. – Zdejmowaliście pasaż?
– Tak, był w ogólnym kadrze.
– Chcielibyśmy obejrzeć scenę nakręconą koło czwartej.
Reżyser i dziewczyna uśmiechnęli się jednocześnie.
– Taśmy pojechały do obróbki.
– To ściągnijcie je, chociaż fragmenty.
Od strony wozu technicznego ktoś krzyczał coś na temat akumulatorów i Muir musiał odejść na moment. Czas ten jednak dobrze podziałał na pamięć dziewczyny.
– Słuchaj, Tony – pociągnęła niskiego człowieczka i szepnęła mu coś do ucha.
Tamten zerknął na nią, a potem na Ashcrofta.
– Macie szczęście. Te sceny przyjadą dzisiejszym… – spojrzał na zegarek. – Właściwie to już przyjechały.
Ashcroft uderzył palcami po kieszeniach spodni.
– Powinniśmy je jeszcze dzisiaj obejrzeć.
Muir, który wrócił tymczasem, przyglądał się przez moment jego kapeluszowi, wreszcie wytarł łysinę chustką.
– A zezwolenie…?
Ashcroft zatknął kciuki za pasek spodni.
– Najpierw chcemy zobaczyć, czy macie szanse na Oskara…
Dziewczyna mrugnęła okiem do Layne’a i wolno ruszyła w stronę nadchodzącej grupy aktorów.
– Dobrze – odezwał się reżyser, gdy już jej ciasno opięte pośladki zniknęły w tłumie. – Przyjdźcie o piątej do „Palace Hotel”, chociaż nie mam pojęcia, po co wam to wszystko.
Ashcroft pstryknął w rondo kapelusza i odwrócił się ku zagradzającej im drogę ciżbie.
– Na razie – powiedział Layne do Muira.
Ludzie niechętnie rozsuwali się na boki.
Ashcroft obserwował w lustrze twarz widniejącą na tle białych kafelków. Ciągle te zbyt duże usta i za mały nos. Nie przejmował się tym, zdążył się przyzwyczaić. Namacawszy kawałek mydła z przyjemnością spłukał dłonie. Za dużo rąk dzisiaj ściskał, za dużo raportów przeglądał. Cisnął do kosza zwiniętą kulkę papierowego ręcznika i podnosząc palcem kapelusz wyszedł do hotelowego holu. Dopiero po chwili między przechodzącymi ludźmi dostrzegł w kącie brodatą twarz Layne’a. Stał przed naklejonym na marmurowej kolumnie plakatem z uśmiechniętym obliczem Malle’a. Właściwie Malle’a można było się jedynie domyślać. Czerwony zaciek atramentu skutecznie zniszczył zdjęcie. Layne zwrócił w stronę Ashcrofta okrągłe szkła okularów.
– Ten facet nie ma chyba przyjaciół… – stwierdził wymownie.
Ashcroft zerknął na otaczających ich ludzi. Zza kontuaru przyglądał im się portier o twarzy tak samo trójkątnej, jak wiszące za nim breloki kluczy.
– Wiesz już, gdzie jest Muir?
– W salce projekcyjnej – Layne wskazał kierunek podrzutem brody.
Ashcroft zdarł uszkodzone zdjęcie.
– Zawsze znajdzie się jakiś idiota…
Oderwał resztki taśmy, a plakat wrzucił za donicę z palmą.
– Sam mówiłeś o waszym temperamencie…
Ashcroft dotknął koszuli Layne’a.
– Ten człowiek od piętnastu lat jest burmistrzem i jeśli miasto zawdzięcza komuś cokolwiek, to tylko jemu.
Ostatnie słowa Ashcroft wymówił głośniej, niż było to konieczne. Parę osób rzuciło im krótkie spojrzenia, portier zaś wymknął się na zaplecze.
– Kapitanie – przywitał ich głos Muira, gdy tylko wśliznęli się w półmrok sali projekcyjnej. – Myślałem, że pamięta pan o przysłowiu, że czas to pieniądz.
Ashcroft minął go bez słowa i usiadł dwa rzędy z przodu.
– Zezwolenie mam przy sobie – odezwał się nie odwracając głowy. – Niech pan to puszcza.
Reżyser szepnął coś do mikrofonu łączącego go z operatorem.
– Fragment kręcony prawie dokładnie o czwartej, tak?
Ashcroft skinął głową i zerknął na Layne’a. Ten przecierał okulary kawałkiem irchy, lecz zdążył je wsunąć na nos przed ukazaniem się obrazu.
Kamera rzeczywiście, tak jak opowiadał ten przejechany monter, musiała znajdować się wysoko. Swoim zasięgiem obejmowała zarówno taras kawiarni, jak leżący piętro niżej pasaż. Mimo że w kadrze przy stolikach siedziało kilkanaście osób, usadowienie dwójki aktorów momentalnie wyróżniało ich z grupy statystów.
– Jesteś pewna? – spytał kobietę mężczyzna o stalowosiwych skroniach i przechylił się ku balustradzie.
Brunetka, Ashcroft znał jej twarz z jakiegoś serialu, zmięła trzymaną w dłoni słomkę.
– Zupełnie – patrzyła na idących w dole ludzi. – On przyjdzie, a ja z nim pójdę…
– Gówno – stwierdził półgłosem Ashcroft odwracając się przez ramię. – Zatrzymajcie to!
Muir zbliżył kostkę mikrofonu do ust i postacie na ekranie zamarły w pół gestu. Ashcroft cisnął kapelusz na siedzenie.
– Widzisz? – jego wskazujący palec celował gdzieś w róg ekranu.
Layne, złorzecząc w duchu reżyserowi, który bębnił drażniąco w poręcz, starał się dojrzeć Cadogana. Między witrynami ciągnących się po obu stronach ulicy sklepów stało bądź przechodziło wiele osób, lecz żadna nie przypominała mordercy Francis Rustler.
– Gdzie…? – zaczął, lecz umilkł widząc spojrzenie Ashcrofta.
– Za mało się opalasz, a to podobno polepsza wzrok. Tego zbiegowiska nie zauważyłeś…?
– Właśnie – powiedział Muir. – Jacyś faceci zaczęli tam wrzeszczeć i musieliśmy wsadzić mikrofon pod sam stolik.
Layne przetarł szkła, tym razem palcami.
– Jasne – mruknął nasuwając okulary. – To już było kręcone po morderstwie, ci ludzie stoją koło altanki.
Kręcąc głową Ashcroft przyglądał mu się z ironią.
– Macie poprzednią scenę? – zawołał do tyłu – sprzed kilku minut?
Skrzypnęły drzwi i wszyscy odwrócili głowy. Stojąca tam brunetka z filmowego planu posłała im uśmiech.
– To nic ciekawego – stwierdził Muir, kiedy wyszła. – Takie samo ujęcie, tylko nieudane. Linda była za mało autentyczna…
– Niech się pan nie wygłupia – przerwał Ashcroft. – Chodzi nam tylko o to, co było na ulicy.
Muir błyskawicznie otworzył usta, lecz nie wydał żadnego dźwięku.
– Poprzednią scenę – powtórzył Ashcroft.
Oczy człowieka w tylnym rzędzie były pełne boleści.
– Tamten materiał jest do niczego – stwierdził z zadziwiającą wiarą w głosie. – Ale jak pan chce… Tylko to moment potrwa.
Ashcroft podniósł swój kapelusz, potem mrugnął do Layne’a, lecz ten nie odwzajemnił uśmiechu.
– Czytałem waszą popołudniówkę – zaczął. – Zdaje się, że koniec z tymi demonstracjami z powodu parcel…
Zza ich pleców sączył się wściekły szept Muira. Ten ktoś po drugiej stronie mikrofonu musiał być cholernie mało ważny.
– Zgadza się – Ashcroft potwierdził skinieniem głowy. – Sami się dziwimy. Gdyby nie wycofały się zakłady farmaceutyczne, nie poszłoby tak łatwo.
– Jasne – mruknął Layne. – Tam pracuje prawie pół miasta. – Pochylił ciało w zamyśleniu, lecz zaraz poderwał się znowu. Ekran na powrót rozjaśnił ten sam obraz co uprzednio.
– Jesteś pewna? – spytał aktor o cerze, co teraz było lepiej widać, zniszczonej nakładaną latami charakteryzacją.
Lecz ani Ashcroft, ani Layne nie przyglądali się mu. Uwagę ich przykuł mężczyzna w szarym prochowcu, którego profil bezwzględnie należał do Vincenta Cadogana. Szedł niespiesznie pasażem, zerkając na witryny, raz tylko przełożył aktówkę z ręki do ręki.
– Rustler – szepnął Ashcroft. Obydwaj wiedzieli, że chodzi o szczupłą blondynkę wchodzącą między ławeczki.
Była o jakieś piętnaście metrów przed Cadoganem. Layne zacisnął dłonie na krawędzi oparcia, zniżając brodę prawie do tego samego poziomu. Cadogan przeszedł dzielące go od żywopłotu metry jakby usztywnionym krokiem, tam rozejrzał się szybko na boki i nagłym ruchem wszedł do środka. Nie widzieli tego, bo zasłaniały go krzewy, lecz teczkę musiał upuścić na trotuar. W każdym razie, gdy chwytał dziewczynę za gardło, ręce miał puste. Obraz zamigotał i zastygł pokryty poprzecznymi pasami.
– Co się dzieje?! – krzyknął Ashcroft, obracając się do Muira.
Reżyser ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Sami widzieliście, jak Linda mówiła ostatnią kwestię…
Layne musiał przytrzymać Ashcrofta z całej siły za rękaw.
– Oni przestali filmować – powiedział z naciskiem. – Prawda? To był koniec sceny?
Muir uśmiechnął się prawie szczerze.
– Naturalnie, trzeba było jeszcze raz kadrować.
Fotel ciężko skrzypnął, kiedy Ashcroft obracał się w stronę ostatniego rzędu.
– Rekwiruję ten fragment jako dowód rzeczowy – powiedział chrapliwie. – Podpisze mi pan zaraz papier.
Muir wstał.
– A zezwolenie?
Ashcroft sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął cienki flamaster.
– Wszystko po kolei.
– O rany, nic nie widzę! – krzyknął Slayton. – Kelly, gdzie jesteś?
Tuż obok rozległ się jakiś dźwięk, ale Slayton nie mógł zlokalizować jego źródła.
– Nic nie widzę! – krzyknął znowu. – Ratunku! Duszę się…
Kelly zerwał kołdrę z twarzy leżącego w łóżku kolegi.
– Obudziłeś się wreszcie? – mruknął.
Slayton zmrużył oczy i mętnym wzrokiem powiódł po pomieszczeniu. Znajdował się w ich własnym pokoju, ale w przeciwieństwie do sytuacji sprzed chwili było w nim stanowczo za dużo światła. Powoli rozmasował sobie skronie i usiadł na łóżku. Ból głowy nie ustępował i Slayton z zazdrością spoglądał na krzątającego się koło umywalki Kelly’ego.
– Nie bądź taki skowronek – powiedział pokonując ból w gardle. – Może i wypiłeś tyle co ja, ale nie sądź, że nie widziałem, jak bierzesz Alka-Selzer. Co najmniej pięć tabletek. Kelly przejrzał się w lustrze.
– Wstawaj. Zaraz zacznie się zebranie.
– Jakie zebranie?
– W sprawie tego faceta z sali intensywnej terapii.
Slayton z trudem wstał z łóżka.
– Odłączą go od aparatury? – spytał starając się stać pewnie.
– Jasne. Co prawda Hutts chce go leczyć, ale i tak go przegłosują.
– Leczyć? Hutts zawsze miał samarytańskie zapędy w stosunku do nieboszczyków – Slayton wyjął z lodówki puszkę piwa. – Chociaż może ma rację? Gdybym tak zaaplikował facetowi całe opakowanie aspiryny… Słyszałem, że to na wszystko pomaga.
– Kto ci to mówił?
– Agent reklamowy koncernu Bayera – Slayton kilkoma haustami wypił piwo.
Uporczywy ból głowy zaczął powoli ustępować i czuł, że krew zaczyna krążyć coraz szybciej. Jednocześnie jednak działo się z nim coś dziwnego.
– Potwornie wczoraj narozrabiałeś, Slayton.
– Ja? To ten grubas. W dodatku śnił mi się w nocy.
– A ja śniłem o policjantach. Zabierali mi legitymację i…
– I co?
– Wtedy się budziłem. Dopiero na jawie przypomniałem sobie, że mi ją oddali ze słowami: „Przepraszamy, panie doktorze”.
Slayton poruszył głową w nieokreślonym geście. Wyjął z lodówki drugą puszkę piwa i jak poprzednio wypił zawartość kilkoma łykami.
– Slayton, dobrze się czujesz?
– Tak, czemu pytasz?
– Jakoś tak dziwnie wywróciły ci się oczy do góry.
– Nie, czuję się świetnie.
– Bo myślałem… – Kelly nie dokończył, widząc, że jego kolega runął na łóżko. Podszedł do niego, ale kiedy po wielu staraniach udało mu się odwrócić leżącego na wznak, machnął ręką, zawiązał krawat i wyszedł z pokoju.
Sądząc po ogromnej ilości dymu w dużej sali konferencyjnej, spóźnił się dość poważnie. Starając się robić jak najmniej hałasu, przemknął za zajętymi fotelami i zajął miejsce w miarę możliwości maksymalnie oddalone od stołu prezydialnego.
– Reasumując to, co zostało powiedziane – kończył właśnie Werner – sądzę, że nie ma żadnych realnych przesłanek pozwalających mieć nadzieję na pozytywne zakończenie sprawy. Odczyty urządzeń rejestrujących pracę mózgu, niezmienne od wielu dni, brak jakichkolwiek odruchów i zgodne opinie lekarzy upoważniają mnie do zastosowania procedury specjalnej przewidzianej przez ustawę. Myślę, że powinniśmy przystąpić do głosowania.
Werner rozejrzał się po sali, ale nikt nie zgłosił sprzeciwu.
– Kto jest za całkowitym odłączeniem aparatury podtrzymującej pracę organizmu i stymulującej funkcje jego organów? – powiedział podniesionym głosem, sam jako pierwszy unosząc dłoń.
Wokół uniósł się las rąk. Wbrew wcześniejszym przewidywaniom nawet Hutts głosował „za”. Werner nie był jednak zadowolony.
– A pan? – wycelował palcem w kogoś, kto siedział na samym przodzie.
– Ja?
– Tak, pan, panie Stazzi.
– Przecież jestem kierownikiem ochrony ośrodka. Nie mam zielonego pojęcia o medycynie.
– Głosować powinniśmy wszyscy.
Stazzi wzruszył ramionami.
– Dobrze, ja również jestem za odłączeniem chorego… to znaczy zwłok, chciałem powiedzieć.
– Doskonale. Dziękuję panom – Werner porządkował leżące przed nim papiery. – Żeby nie przedłużać tej nieprzyjemnej sprawy, proponuję wysłać już teraz kogoś do sali intensywnej terapii w celu wykonania niezbędnych czynności…
„Eufemistyczne określenie” – pomyślał Kelly.
– Chyba profesor Hutts i doktor Kelly, prowadzący przypadek od początku, będą najbardziej kompetentnymi osobami.
Hutts skinął głową i podniósł się ze swojego fotela. Kelly’emu nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Przy tak ewidentnym przypadku nie miał żadnych oporów moralnych, a siedzenie w zadymionej sali jeszcze przez parę godzin i uczestniczenie w dalszym porządku obrad nie należało do przyjemności. Toteż prawie zadowolony schodził na dół, starając się nie wyprzedzać utykającego na lewą nogę siwego profesora.
Mniej więcej godzinę później wyszedł ze swego pokoju Slayton. Z trudem dowlókł się do klubu, bar jednak znowu okazał się zamknięty, a na myśl o kanapkach z tuńczykiem serwowanych przez automaty robiło mu się niedobrze. Wypił letnią kawę i zdobywając się na jeszcze jeden wysiłek odszukał drzwi sali intensywnej terapii. Uchylił je i wsadził głowę do środka.
– Hej, Kelly, odłączyłaś już tego trupa od wszystkich rurek? W kuchni bardzo się niecierpliwią… eee… przepraszam, panie profesorze, nie wiedziałem, że pan tu jest.
Hutts odwrócił głowę od spowitego w bandaże ciała.
– Ten żart był całkiem nie na miejscu – powiedział cicho.
– Tak… tak, bardzo przepraszam.
– Jednak dobrze, że pan jest. Proszę zaczekać na zewnątrz. Będzie pan uczestniczył w sekcji.
Slayton kiwnął głową z uśmiechem. Zamknął ostrożnie drzwi i skrzywił się boleśnie. Stary zawsze wiedział, jak dotkliwie ukarać. I to właśnie dzisiaj. Wściekły powlókł się do okna i nie bacząc na przepisy otworzył je na całą szerokość. Gorący wiatr nie przyniósł mu ulgi. Posępniejąc coraz bardziej obserwował skupisko kolorowych namiotów rozstawionych wokół wzgórza naprzeciwko. Czego oni tam chcą, do cholery? – Slayton słyszał, że wśród ludzi gromadzących się wokół ośrodka zanotowano już kilka przypadków ukąszeń przez jadowite węże. Ale nie odstraszyło to nikogo. Wprost przeciwnie, nowi „turyści”, jak pogardliwie nazywali ich pracownicy, przybywali prawie o każdej porze. Nie protestowali przeciwko czemukolwiek, nie demonstrowali ani nie śpiewali żadnych pieśni. Po prostu czekali. Na co? Tego nie wiedział ani Slayton, ani nikt, kto pracował wewnątrz. Po chwili bezmyślnego wpatrywania się w ledwie widoczne poprzez drgające powietrze sylwetki Slayton zatrzasnął okiennice i zapalił papierosa. Nie zdążył jednak zgasić zapałki, kiedy uwagę jego przykuł głośny, jakkolwiek nierozpoznawalny dźwięk, dobiegający z wnętrza sali. Po chwili otworzyły się drzwi ukazując Kelly’ego i Huttsa.
– Co pan o tym myśli, kolego? – Slayton zauważył, że profesorowi drżą ręce. – Przecież, przecież… to niesamowite!
– Co się stało, Kelly?
Tamten jednak nie zwrócił uwagi na kolegę. Powiódł po otoczeniu nieprzytomnym wzrokiem i pobiegł w głąb korytarza.
– Przepraszam, co się stało, panie profesorze?
– Ach, to pan – Hutts jakby dopiero go poznał. – Werner, gdzie jest Werner? – krzyknął i nie czekając na odpowiedź ruszył w ślady Kelly’ego.
Z sali dochodził głos zdenerwowanej pielęgniarki.
– Halo, piąta sekcja? To ty, Jake? Przekaż, żeby wszyscy natychmiast obsadzili swoje stanowiska. Natychmiast! Słyszysz?
Slayton odrzucił papierosa i zaintrygowany zajrzał do sali.
Krople deszczu uderzyły niespodziewanie o szyby wozu. Ashcroft dotknął przycisku na kierownicy. Szyby, zarówno po jego stronie, jak i Layne’a, uniosły się, zostawiając na zewnątrz oświetlone prostokąty podmiejskiego osiedla.
– Dosłownie pięć minut i jesteśmy u mnie – powiedział Ashcroft wskazując ekran wyświetlający mapę.
Layne spojrzał na tylne siedzenie. Kołysała się tam jego torba.
– Jesteś pewny, że nie będę ci przeszkadzał? – zapytał usiłując coś dojrzeć przez mokrą szybę. – Hotel, który załatwił ten twój szef…
Gwałtowne hamowanie rzuciło nim w pasach. Wóz Ashcrofta wykręcił o dziewięćdziesiąt stopni i wjechał na boczną, sądząc z odgłosów wysypaną tłuczniem drogę.
– Jeśli raz jeszcze powiesz coś takiego – Ashcroft zmienił bieg na niższy – to opowiem ci jakiś dowcip o jankesach.
W ciemnej, bezksiężycowej nocy światła wozu ukazywały rzędy niskich krzewów, gdzieniegdzie urozmaiconych kostropatymi drzewkami.
– Nie rozumiem – Layne dotknął aluminiowej ramy. – Macie deszcze, a wokół pustynia…
– Różnie bywa – Ashcroft skręcił kierownicą mijając dziurę. – Możemy się założyć, że deszcz skończy się, zanim dotrzemy do domu.
Podrzuciło ich, a potem w załamaniu wzgórza ukazało się światło latarni zawieszonej przy żeliwnej bramie. Widoczny w głębi dom świadczył, że posiadłości południowców nadal są w jak najlepszym guście.
– Ho, ho… – Layne zbliżył twarz do szyby. – Nafty u was nie ma, więc nie mów, że dorobiłeś się tego w policji.
Ashcroft zatrzymał wóz i dotknął pola oznaczonego kółkiem. Brama rozsunęła się.
– Ojciec – wyjaśnił i szybko przejeżdżając przed frontonem wjechał na zjazd do garażu. – To był jego dom.
Layne wbił palce w brodę.
– Przegrałbyś – rzekł Ashcroft wskazując na okna. – Deszcz już nie pada.
Wjechali w rozświetlone wnętrze, zastawione starymi i nowymi oponami, pustymi i pełnymi puszkami oraz skrzyniami podzespołów.
– Wygląda, że mógłbyś zmontować drugi wóz – stwierdził Layne, patrząc, jak Ashcroft dokonując cudów ekwilibrystyki parkuje samochód w zagraconym pomieszczeniu.
– Mój kuzyn znał się na tym… Przed rokiem wyjechał do Europy.
Wspięli się o kilkanaście stopni i po ominięciu ażurowej ścianki Layne mógł się przekonać, jak rozległe jest pomieszczenie na parterze. Było zarazem salonem, kuchnią i przedpokojem połączonym zgrabnie w jedną całość. Dominowało drewno oraz kamień. Layne przejechał dłonią po na pozór surowej desce, jednej z wielu zasłaniających ścianę.
– Mówiłeś, że chcesz o czymś opowiedzieć – zaczął Ashcroft zasuwając storą szerokie drzwi balkonowe. – Ale może najpierw masz ochotę na kąpiel…? Layne pokręcił przecząco głową.
– Później… Myślę, że powinieneś wiedzieć już wszystko.
Ashcroft okręcił się w miejscu i ruchem dłoni wskazał stylową sofę pośrodku pokoju. Layne rzucił kurtkę na poręcz. Sam usiadł tak, by móc obserwować policjanta.
– Mów, a ja zrobię kolację – zadecydował Ashcroft. – O.K.?
Layne pomacał się po kieszeniach koszuli, potem zerkając na kurtkę skinął głową.
Ashcroft schylił się za kontuar i sądząc z odgłosów musiał wyciągać jakieś naczynia.
– Nie ma cudów – powiedział – Cadogan dostanie te swoje dwa po dziesięć.
Layne uniósł głowę znad wyciągniętego notesu.
– Jakie dziesięć?
– Tysięcy wolt – Ashcroft ponownie ukazał się we wnęce kuchni. – Zjesz omlet? Z szynką?
Layne skinął głową i stuknął palcem w drewnianą poręcz. Ułożony z rzecznych głazów kominek zatrzymał na moment jego wzrok.
– Nie sądzę, żeby to, co powiem, wiele wyjaśniło – zaczął – ale myślę, że trzeba będzie inaczej spojrzeć na wasze morderstwa.
Rozbijając jajka Ashcroft zerknął na niego, później zdjął wiszącą na jednym z haczyków metalową trzepaczkę.
– Po pierwsze – powiedział Layne – nie przyjechałem tutaj przypadkiem. Postarałem się, aby wysłano mnie do was. Naturalnie nie myśl, że beze mnie nie przysłano by kogoś.
– Zawsze masz takie wstępy? – głos trzepaczki niemal zagłuszał Ashcrofta.
Layne uśmiechnął się pod nosem.
– W Urzędzie Statystycznym co pięć lat dokonuje się przeglądu archiwum. Trzeba zniszczyć zdezaktualizowane zbiory i zrobić miejsce na nowe. Taką właśnie robotę zaczęliśmy w tym roku. Mnie przypadły stany Minnesota, Wisconsin, Illinois, Indiana i Michigan. Właśnie ten ostatni, a dokładniej jedno z miasteczek okazało się najciekawsze. Nawiasem mówiąc, dziwię się, dlaczego nikt podczas poprzednich przeglądów nie wyrzucił tych raportów. Chyba tylko dlatego, że były na najwyższej półce. Miasto nazywało się…
Ashcroft postawił z hałasem patelnię na parze.
– Zresztą nieważne, już od dawna nie istnieje. Jak wyczytałem w dostępnych mi źródłach, historia, która wydarzyła się tam w latach dwudziestych…
Ashcroft wsadził głowę w okienko.
– Dwudziestych?
– Tak, raporty policyjne, które znalazłem, dotyczyły okresu od początku 1921 roku do maja 1923.
Cmoknęły drzwi lodówki i Ashcroft wyjął pokryty żyłkami kawałek szynki. Pomachał w stronę Layne’a automatycznym nożem.
– Mów, mów…
– Miejscowa policja donosiła w raportach, że w latach 1920-1922 gwałtownie wzrosła u nich liczba morderstw bez motywacji, o ponad 25%.
Sprawne ruchy dłoni Ashcrofta ustały, ostatni plaster odkleił się sam od noża.
– Tak… – mruknął krzywiąc się w uśmiechu. – My jesteśmy lepsi.
Wzrok Layna omiótł drewniane belki stropu.
– Tak jak tutaj, zatrzymani nie przyznawali się do winy. Mogę się domyślać, że pisma kierowane przez komendanta do zwierzchników grzęzły gdzieś po drodze i chcąc nie chcąc policja sama musiała prowadzić śledztwo.
Zaskwierczało od strony wnęki, potem zaszumiał wyciąg. Layne uniósł notes.
– Mam tu nazwiska… – urwał. – W każdym razie wśród podejrzanych było wielu szanowanych obywateli, zresztą stany wokół Wielkich Jezior należały wtedy do najspokojniejszych. Mimo próśb o posiłki policja stanowa nie reagowała i lokalne władze były już bliskie uznania, że mieszkańców ogarnął jakiś amok, kiedy raptem w październiku dwudziestego drugiego morderstwa skończyły się.
– To wszystko? – Ashcroft niósł dwa syczące omlety.
Layne przysunął się do ławy i ujął sztućce.
– Nie, to dopiero połowa.
Pod ostrym cięciem omlet ukazał swoją spieczoną różową zawartość.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden szkopuł. Miasteczko leżało na terenach dawnych, osuszonych bagien. Od pobliskiego jeziora dzieliła je tylko sztuczna tama.
Ashcroft wycelował w Layne’a pustym widelcem.
– Która pękła…! – stwierdził niewyraźnym głosem.
– Dokładnie. Zniszczeniu uległo trzy czwarte zabudowy, zginęła prawie połowa ludzi. Lecz nie to jest najciekawsze. Wśród ocalałych znalazły się dwie osoby, które zeznały przed komendantem…
– Co…? – Ashcroft przełknął kęs. – Komisariat ocalał?
Layne nasunął okulary nadgarstkiem.
– Zabawne, ale tak. Był na wzniesieniu – uniósł nóż. – Posłuchaj. Na wiosnę 1923 roku jednostki naszej armii przeprowadzały w tamtej okolicy manewry. Chodziło o operację forsowania przeszkód wodnych dla dostarczenia zaopatrzenia jednostkom będącym w otoczeniu. Otóż ci dwaj świadkowie przysięgali, że bezpośrednio przed zniszczeniem tamy widzieli kilku saperów. Mieli zakładać ładunki wybuchowe.
Ashcroft odsunął talerz z nie dokończonym posiłkiem.
– Skąd masz takie informacje? – spytał idąc do części kuchennej. – Też z twojego urzędu?
– Nie. Skorzystałem z narodowej ustawy o dostępie do informacji i sięgnąłem do archiwów FBI. Po tej katastrofie zjawiła się ekipa z Detroit.
– Z Detroit?
– Tak. Leżało najbliżej. Ale i oni nic nie wskórali, mimo że wojsko zachowywało się co najmniej dziwnie.
Ashcroft pomachał wyjętą z lodówki puszką piwa i Layne przytaknął z aprobatą.
– Dziwne – kontynuował – gdyż zaraz po powodzi jednostki armii otoczyły zalany teren i nikomu nie pozwalały go opuszczać pod pretekstem groźby epidemii. Dostarczono naturalnie namioty i żywność.
Ashcroft postawił puszkę przed Layne’em.
– Ciekawe tłumaczenie… Długo to trwało?
– Jeśli chodzi o śledztwo w sprawie wojskowych, to nie. Już po tygodniu ci z FBI dostali dokument stwierdzający, że nikt z operującego tam batalionu saperów nie opuszczał terenu manewrów. Eksperci wojskowi uważali, że pęknięcie tamy było wynikiem błędów w konstrukcji. Tego ostatniego nawet federalni nie zdzierżyli, ale wszystkie ich odwołania ugrzęzły gdzieś u góry. Formalnie sprawa skończyła się jednak dopiero w sierpniu 1923 roku.
Ashcroft z cichym stuknięciem odłożył puszkę na blat stołu.
– Dlaczego?
– Po prostu. Zdjęto kordon, dano ludziom zapomogę z funduszu federalnego i kazano wyjechać. Zresztą… – Layne pstryknął w wieczko. – Miasteczko praktycznie nie istniało.
Przygładzając brodę spojrzał na Ashcrofta.
– Kojarzy ci się z czymś sierpień 1923?
Ten zmrużył na chwilę oczy, lecz w końcu pokręcił głową.
– Mnie też nie od razu się kojarzyło – odrzucił głowę. – Zmarł nagle prezydent Warren Gamaliel Harding.
– Oczywiście – Ashcroft klepnął się w kolano. – Siedemnasta poprawka do konstytucji.
Roześmiał się głośno, aż Layne wytrzeszczył oczy.
– O co ci chodzi?
– To ta stara poprawka o prohibicji – wyjaśnił Ashcroft i wytarł usta. – Strasznie mnie kiedyś ubawiło, gdy przeczytałem, że w czasie prezydentury Harding nic sobie z niej nie robił i prywatnie popijał całkiem zdrowo.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
– Sądzisz, że był za tym? O ile pamiętam, umarł na serce.
Layne wyprostował się na sofie.
– Nic nie sądzę. Jedynie kojarzę fakty.
– A jakie jeszcze skojarzyłeś?
Ręce Layne’a rozłożyły się na oparciu.
– O to chodzi, że żadne. Dlatego właśnie tu jestem.
Patrzyli na siebie przez dzielącą ich powierzchnię ławy.
Popielaty pył, przedostający się do środka mimo zamkniętych okien, zaścielał podłogę klubu cienką, lecz wyraźnie widoczną warstwą. Slayton wytarł mokrą chusteczką siedzenie i oparcie fotela, ale nie zdążył w nim usiąść, kiedy drzwi otwarły się z hukiem, który spowodował brzęk szyb w szerokim barze i wolno zanikające drgania aluminiowej futryny.
– Nic nie mów – mruknął, stojąc ciągle zwrócony twarzą w kierunku w połowie zabudowanej ściany. – Zgadnę, kto wszedł z takim łoskotem. Aleksander Wielki?
– Nie.
– Napoleon?
– Nie.
– Neil Armstrong?
– Nie, do cholery. To osoba łącząca w sobie cechy ludzi, których wymieniłeś.
– A więc to ty, Kelly. Już wróciłeś?
– Do Jacksonville nie jest w końcu aż tak daleko – Kelly wszedł do środka, dźwigając sporych rozmiarów pudło przewiązane czerwoną wstążką. – Załatwiłem swoje sprawy, zobaczyłem się z bratem i…
– Z tym, który pracuje w Japonii?
– Tak, ojciec go przez to wyklął.
– Dlaczego? Twój stary nigdy nie był w tym kraju?
Kelly zwalił się na wytarty przez Slaytona fotel i rzucił pudło na stół.
– W nim samym nie, ale kilkakrotnie był nad Japonią za sterami B-29. I ciągle ma ochotę polecieć tam powtórnie. Tym razem na pokładzie B-52.
– Domyślam się, że za pierwszym razem powodem był Pearl Harbour, ale dlaczego uprzedził się do nich po raz drugi?
– Japońscy celnicy. Dorwali jego siostrzeńca na granicy i znaleźli u niego kilka numerów Hustlera…
– Chyba go za to nie zaaresztowali?
– Jasne, że nie. Specjalny cenzor na lotnisku zamalował niezmywalnym tuszem co ciekawsze fragmenty zdjęć rozebranych panienek.
Slayton skrzywił się z niesmakiem.
– Zaczynam rozumieć twojego starego.
Kelly rozsupłał czerwoną wstążkę, otworzył pudło i podał je Slaytonowi.
– Przywiozłem ci coś z Jacksonville.
Slayton sięgnął do środka i wyjął sporą, kolorowo ubraną lalkę.
– Cholera, to dla mnie?
Kelly kiwnął głową.
– A mówi „mama”?
– Oczywiście, naciśnij.
Slayton zwarł palce. Lalka nagle w dość charakterystycznym geście rozwarła nogi, jednocześnie rozległ się cichy, mechaniczny głos.
– Chodź, kochanie. Chodź!
– Kelly! Ty świntuchu, miała mówić co innego.
– Włącz jej drugi bieg.
Slayton ponownie ścisnął rękę. Lalka zaczęła drżeć i usłyszeli tym razem gardłowy głos.
– Och, och, och, mamusiu!!!
– Kelly, przecież to orga… – Slayton urwał gwałtownie, rzucając lalkę na stół tak, żeby zasłoniło ją pudło. – Dzień dobry pani – wyjąkał czerwieniąc się lekko.
Kelly odwrócił się zaskoczony, ale na widok kobiety stojącej w drzwiach śmiech powoli zamierał mu na ustach. Właściwie trudno powiedzieć, że jej koszula była przezroczysta, prędzej można by się zastanawiać, czy w ogóle ją miała i czy lekki, niebieskawy cień wokół jej ramion nie jest przypadkiem efektem jakiegoś promienia światła padającego z tyłu. Krótka, opięta spódniczka odsłaniała jej nogi o linii podkreślonej przez wysokie obcasy letnich sandałków. Buty były tak wygięte, że przez dłuższą chwilę Kelly zastanawiał się, czy chociaż czubki jej palców dotykają ziemi. Spojrzał na Slaytona, ale ten pochylał się właśnie, żeby sprawdzić, czy długie, spięte na czubku głowy i splecione w gruby warkocz włosy sięgają podłogi. Nie sięgały. Ale stało się jasne, dlaczego przybyła musi nosić tak wysokie obcasy.
– Przepraszam, czy panowie są lekarzami?
– Tak, tak – odpowiedzieli jednocześnie.
– Och, to dobrze. Jestem Maureen Havoc – kobieta uśmiechnęła się, co równocześnie wywołało u nich automatyczne uśmiechy. – Chciałam odwiedzić męża.
– Bardzo nam miło – wyjąkał Kelly. – Zaraz panią zaprowadzimy.
Wzmianka o mężu zatrzymała go jednak w połowie skoku, którym zrywał się z fotela.
– W której sali leży?
– Słyszałam, że w pokoju czterysta dwanaście.
Slayton podszedł do niej i wskazał ręką kierunek.
– To niedaleko, proszę pani. Zaraz tam będziemy.
Maureen uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Właściwie to jestem w trakcie sprawy rozwodowej. Dlatego byłam w Bostonie i przyjeżdżam dopiero teraz. Ale kiedy usłyszałam o tym strasznym wypadku…
– Oczywiście – Kelly, kiedy usłyszał o rozwodzie, dogonił Slaytona prowadzącego kobietę.
Kilka razy potknął się, ponieważ wzrok jego przywarł do podrygującego w takt drobnych kroków warkocza, który ocierał się ciągle o długie, idealnie ukształtowane nogi. Dopiero kiedy stanęli przed białymi, pokrytymi dźwiękoszczelną wykładziną drzwiami, uzmysłowił sobie, skąd zna jej nazwisko i z czym kojarzy mu się numer pokoju. Slayton musiał także coś sobie przypomnieć, bo zasłonił sobą klamkę i starał się powstrzymać napierającą Maureen.
– Ale… ale tam nie wolno wchodzić.
– Dlaczego?
– Bo… Pani mąż jest… po prostu, nie wolno go niepokoić.
Kobieta zmierzyła go wzrokiem.
– Proszę przestać kłamać. Dlaczego nie mogę tam wejść?
– On jest… – Slayton nie potrafił dobrać odpowiednich słów. – Nie można go odwiedzać.
Maureen zrobiła krok do przodu, potem odwróciła się bokiem do Slaytona. Ten, chcąc uprzedzić jej następny ruch, skoczył ku lewemu skrzydłu drzwi. Maureen cofnęła się, błyskawicznie chwyciła klamkę i wbiegła do środka. Kelly poszedł jej śladem, choć wiedział, co zastaną wewnątrz. Delikatnie ujął jej ramię i po chwili, kiedy minął pierwszy szok, wyprowadził ją z powrotem na zewnątrz.
– Czy… czy on – Maureen odetchnęła głęboko. – Czy on nie żyje?
– Żyje – rzucił krótko Kelly podsuwając jej paczkę papierosów.
Kobieta wzięła jednego, włożyła złą stroną do ust, potem wyjęła i wrzuciła do ukrytej w ścianie popielniczki.
– Nie mogę – powiedziała. – Jestem uwarunkowana, po odwykówce.
Slayton kiwnął głową. Spojrzał jeszcze raz do środka pokoju na puste, zasłane z wojskową rutyną łóżko i ścianę milczących urządzeń o ściemniałych ekranach. Zatrzasnął drzwi.
– Co z nim jest?
Kelly wzruszył ramionami.
– Coście z nim zrobili?!?
– Przykro mi. Nie możemy nic powiedzieć na ten temat.
Maureen położyła rękę na ramieniu Kelly’ego. Jej długie palce zakończone pomalowanymi na czarno paznokciami przesunęły się po jego szyi.
– Proszę, niech pan mi powie…
Kelly zaprzeczył ruchem głowy.
– Gdzie on jest?! – krzyknęła nagle odwracając głowę.
Slayton odruchowo spojrzał w głąb korytarza.
– Tam? – Maureen pochwyciła to spojrzenie.
– Nie. Proszę zaczekać – zaczął, ale ona głośno stukając obcasami już biegła we wskazanym kierunku.
– Cholera… – Slayton i Kelly ruszyli za nią.
Nie spieszyli się jednak. Napotkali ją stojącą tuż pod szklaną ścianą przegradzającą korytarz. Również szklane, przesuwane drzwi opatrzone były napisem: „Strefa specjalnego nadzoru. Wstęp tylko dla personelu pierwszej grupy!” Powodem jej zatrzymania nie były ani drzwi, ani umieszczony na nich napis. Również stojący kilka kroków dalej strażnik nie wyglądał groźnie. Jego wzrok utkwiony był w miejscu, gdzie krótka spódniczka dziewczyny odsłaniała większą część jej kształtnych ud. Na pewno nie skorzystałby z wielkiego rewolweru przytroczonego do pasa, a być może nawet nie starałby się jej zatrzymać. Niestety, z całą pewnością nie można było tego powiedzieć o jeżącym groźnie sierść na karku wilczurze warującym tuż obok. Maureen odwróciła się powoli i, jakby nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, podeszła do ściany.
– Czy George… czy mój mąż czuje się dobrze? – spytała.
– Chyba tak.
– Chyba?
Kelly zniecierpliwiony potarł nos.
– Nie wiemy nic pewnego.
– Tak z nim źle?
– Mówiłem już pani, to skomplikowana sprawa i nie wolno nam z nikim rozmawiać…
– Ale dlaczego? Dlaczego go zamknęliście?
Ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła dalej.
– Właściwie sprawa rozwodowa jest w toku. Sądziłam nawet, że… że go nienawidzę, ale po tym wypadku nie mogę tak zostawić człowieka, z którym…
– Bił panią? Maltretował?
Uśmiechnęła się smutno.
– Czy trzeba bić, żeby małżeństwo uległo rozkładowi? – dotknęła ręką ściany. – Chciałabym się jednak czegoś dowiedzieć. Czy ktoś z kierownictwa…
– Dyrektorem jest profesor Werner, ale…
– Ale on też nic mi nie powie, prawda?
Kelly opuścił głowę. Stali dłuższy czas w milczeniu, które przerwał dopiero odgłos rozsuwanych drzwi z litego szkła.
– Kelly, Slayton, chodźcie ze mną – głos Stazziego zdradzał zdenerwowanie. – Szybko.
– Tu jest pani Havoc, która…
– Do diabła ze wszystkimi, chodźcie natychmiast! Słuchaj, Bill – Stazzi zwrócił się do strażnika. – Przez te drzwi nie może nikt przejść, obojętne w którą stronę. Nikt, rozumiesz?
– Tak jest, panie majorze – strażnik nagle zaczął wyglądać groźnie.
Sierść na karku wilczura przypominała długie i ostre kolce jeżozwierza.
– Proszę na nas zaczekać – Kelly zrobił w kierunku Maureen przepraszający gest ręką. – Pomożemy pani, my wszystko… – nie dokończył ruszając za oddalającymi się Stazzim i Slaytonem.
Przebiegli większą część korytarza, tak że kiedy dotarli do izolatki, Kelly z trudem łapał powietrze.
– Co się stało? – wysapał starając się ukryć głęboki świst i rzężenie towarzyszące każdemu oddechowi.
– Sprawdź go – Stazzi wskazał tonącą w półmroku wnękę dla pielęgniarek.
Kelly w pierwszej chwili nie – zauważył niczego szczególnego. Kolorowe opakowania lekarstw równo poustawianych na półkach, błyszczący telefon, interkom, lśniące monitory sprawiały wrażenie idealnego porządku. Dopiero opuszczając wzrok niżej dostrzegł jakiś skłębiony kształt wciśnięty pod małe biurko. Schylił się i wyciągnął rękę, przykładając dłoń do szyi leżącego. Potem uniósł jego powiekę, drugą ręką przytrzymując głowę, i stanął na równe nogi.
– Nic już nie można zrobić. Zgon nastąpił co najmniej godzinę temu.
Slayton podniósł leżącą na podłodze strzykawkę, przyjrzał się jej pod światło i położył na blacie biurka obok pustych szklanych fiolek.
– Morfina. Końska dawka.
– Kto to był? – spytał Kelly.
– Sanitariusz – Stazzi dotknął przewieszonego przez poręcz krzesła fartucha.
Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwał mu odgłos kroków. Werner, Hutts i Woodward sprawiali wrażenie ludzi oderwanych od dobrej zabawy.
– Ktoś tu mówił o narkotykach, tak? – Werner zlustrował wzrokiem obecnych.
– Tak. Przyczyną zgonu jest najprawdopodobniej przedawkowanie morfiny – powiedział Kelly.
– Czy on był narkomanem? – Werner wskazał leżącego końcem buta.
– Nie. Stanowczo nie – mruknął Stazzi.
– Więc co się stało? Zabójstwo? Są ślady walki?
– Nie ma…
Hutts nachylił się nad ciałem.
– Ten człowiek skarżył mi się rano na wysoką gorączkę i uporczywy ból gardła…
– Czyli pomyłka? – wtrącił Slayton. – Tu obok leży pełna ampułka penicyliny. Mógł myśleć, że wstrzykuje sobie lekarstwo…
– Penicylina w takiej ilości? Bzdury. Poza tym, kiedy tylko poczuł dziwne objawy, dlaczego nie zwrócił się o pomoc? W końcu to fachowiec.
– Morfina to silny narkotyk. Mogło go ściąć od razu. Zresztą być może były inne powody – Slayton wzruszył ramionami.
– Zaraz – Werner zbliżył się do rozmawiających. – Kto leży w izolatce?
– George Havoc. Ten z wypadku w Centrum Studiów Atomowych.
– Cooo?! I siedział przy nim chory sanitariusz? Nie bacząc na zarazki?
– A to już nie moja sprawa – Hutts wolał się wycofać.
– Woodward!
– Tak?
– Pan jest szefem personelu pomocniczego. Co to ma znaczyć?
– Ja o niczym nie wiem – wyjąkał Woodward. – Ktoś inny ustalał dyżury.
– Kto?
– N… n… nie wiem.
Werner teatralnym ruchem wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i otarł zbierający się nad brwiami pot. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi. Po chwili młody człowiek w białym kitlu podbiegł do Wernera.
– Pana córka płacze w gabinecie.
Werner rzucił chustkę na podłogę.
– Wreszcie skończę z tym bałaganem – wyszeptał przez ściśnięte zęby. – A panu, Woodward, radzę…
– Gdzie jest pacjent? – Hutts, który przed chwilą otworzył drzwi izolatki, stał teraz w progu z bezradnie opuszczonymi rękami.
Wszyscy zwrócili głowy w jego kierunku.
– Może wywieziono go na jakiś zabieg?
– Nie – Kelly stuknął palcem w wywieszony nad biurkiem grafik. – Powinien być tutaj.
– Przecież w tym stanie nie mógł wyjść o własnych siłach. Stazzi, niech pan coś zrobi.
Szef ochrony podniósł słuchawkę telefonu.
– Wszystkie korytarze w tym skrzydle są monitorowane – mruknął wystukując numer.
– Harry, to ty? – spytał przełączając odbiór na zewnętrzny głośnik.
– Tak, szefie – rozległ się zniekształcony, nienaturalnie gruby głos.
– Kto poza personelem pierwszej grupy przechodził granice segmentów?
– Nikt.
– Słuchaj, Harry, z izolatki zniknął chory, musiałeś kogoś widzieć. A może odwróciłeś się na dłuższy czas od ekranów?
– Nie, szefie. Patrzyłem bez przerwy. Na pewno nikt nie przechodził.
– A martwe pola?
– Ich rozkład znam tylko ja i mój zmiennik. Poza tym są jeszcze ruchome kamery. Ten facet, żeby przejść, musiałby nie tylko znać konfigurację pól, ale mieć także cholerne szczęście.
Stazzi zawahał się.
– Dobrze. To wszystko – chciał odłożyć słuchawkę na widełki, ale Werner wyrwał mu ją z ręki.
– Halo, pokój kontroli? Tu Werner. Ogłaszam alarm w całym budynku!
– Nie! – krzyknął Stazzi. – Nie wywołujmy paniki.
Skądś z góry dobiegł ich stłumiony ryk alarmowej syreny.
– Mamy pójść na swoje stanowiska? – spytał niepewnie Kelly.
– Bez przesady – Stazzi wściekły na Wernera rzucił się biegiem wzdłuż korytarza wypełnionego nagle tupotem wielu nóg. Usłyszeli dźwięk pierwszej tłuczonej szyby.
– A my? – spytał Woodward.
– Zostańmy tutaj. Najlepiej przeczekać ten bałagan – powiedział Hutts.
Gdzieś z boku rozległ się świdrujący dźwięk gwizdka. Potem strzał, jeden, drugi – i znowu cisza.
– Chodźmy na dół. Mają go.
Ruszyli za Wernerem, starając się iść jak najbliżej ścian. Kotłowanina w korytarzach prawie ustała, a strażnicy przepuszczali już wszystkich przez punkty kontrolne. Nie napotykając żadnych przeszkód zeszli do klubu, gdzie po chwili dołączył do nich Stazzi.
– Złapali go? – spytał Werner krążąc nerwowo po sali.
Jakoś nikt nie chciał zająć żadnego z foteli.
Stazzi potwierdził ruchem głowy.
– Żyje?
– Tak. Znalazłem go na szóstym piętrze.
– To było porwanie?
– Nie. Szedł sam. Ciągnął za sobą całe metry bandaży, zataczał się, ale szedł sam. Nie reagował na nic, nawet jak Jake strzelił na postrach…
– Mógł iść w takim stanie?
Stazzi wyciągnął papierosa. Najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać.
– A czego szukał na górze? – Werner po raz kolejny przemierzył salę. – Nie, to nie może się tak skończyć… Możecie mi panowie wierzyć, że wyciągnę konsekwencje. Winni od razu mogą szukać innej pracy…
– Chrissy…
Werner zatrzymał się w pół kroku. Kelly widział, jak jego twarz robi się czerwona.
– Tyle razy mówiłem ci, żebyś się tak do mnie nie zwracała! – krzyknął nagle do stojącej przed wejściem dziewczynki.
Mała wbiegła do środka, ale okrzyk ojca sprawił, że stanęła w miejscu. W oczach błysnęły łzy, a broda zaczęła trząść się coraz bardziej.
– Tego jeszcze brakowało – Werner zaczynał tracić panowanie nad sobą. – Woodward, niech pan się nią zajmie.
Slayton, czując, co się stanie, skinął na Kelly’ego i powoli zaczął się wycofywać. Już w drzwiach zauważył, że Woodward sięga po leżącą na stoliku lalkę i wciska ją dziecku.
Wrzask Wernera dogonił ich już w hallu, ale ani Slayton, ani Kelly nie zamierzali się zatrzymywać. Zmusił ich do tego dopiero cichy kobiecy głos:
– To całe zamieszanie wynikło z powodu mojego męża?
Obaj odwrócili się jednocześnie. Maureen Havoc czekała oparta o jasny, polerowany filar podtrzymujący przeszklony dach. Obie ręce błądziły w okolicach naszyjnika, jakby starając się zasłonić to, czego w żadnym stopniu nie ukrywała koszula.
„Intuicja? A może coś wie?” – pomyślał Kelly.
Slayton uśmiechnął się z zażenowaniem.
– Odprowadzimy panią. Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej.
Maureen nie stawiała żadnego oporu, kiedy wziął ją pod ramię i wyprowadził na betonowy podest na zewnątrz budynku. Tam jednak stanęli zdezorientowani, nie wiedząc, co robić dalej.
Oblepiające sąsiednie wzgórza namioty, przyczepy kempingowe i samochody musiały być w tej chwili zupełnie puste. Nieprawdopodobnie gęsty tłum czekał na coś, skupiony tuż za ogrodzeniem. Ludzie stali w prawie całkowitej ciszy, nieruchomi, obojętni na świecące im prosto w twarze zachodzące słońce, zdawali się trwać tak od bardzo dawna.
– Chodźmy stąd – szepnął nagle Slayton. – Wyprowadzę panią od tyłu, przez kuchnię.
Ashcroft kiwał się na krześle z nogami założonymi na blat. Nie bał się upadku, gabinet był na to za mały. Przerzucał kartki, gdy zadzwonił telefon.
– Ashcroft – zaczął, lecz ożywienie zgasło w jego oczach. – Tak, przyślij go. – Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy dzwonić do Layne’a. Statystyk od samego rana siedział przy najnowszym produkcie firmy CDC. Opuścił słuchawkę na widełki, kiedy dojrzał za szklaną szybą cienie dwóch sylwetek.
– Wejdź, Freddie! – zawołał.
Widział, że uniesiona do pukania dłoń zawahała się, a potem ujęła klamkę. Z trudem wcisnęli się do gabinetu Ashcrofta.
– Przesłuchałem go – porucznik poruszył swoją starannie ostrzyżoną grzywką. – To na pewno coś dla nas.
Chudy policjant stał służbiście wyprężony i tylko raz zerknął ku wiszącej na ścianie karykaturze. Poprzedni użytkownik gabinetu najwyraźniej musiał ją wyciąć z „Playboya”. Policjant był chyba pierwszą osobą, która nie zareagowała. Ashcroft poczuł, że go nie lubi.
– Proszę mówić – mruknął, widząc, jak Freddie, chyba po raz trzydziesty, mruga radośnie na widok gazetowego wycinka.
– Pełniłem patrol w okolicach skweru Trawisa między dziesiątą wieczór a szóstą rano – policjant miał głos spikera radiowego. – Przechodząc o piątej dwadzieścia koło hotelu Sheraton zostałem zatrzymany przez kierownika nocnej zmiany. Ludzie wywożący śmieci znaleźli na zjeździe do podziemi ciało dwudziestoletniej Patrycji Holgen, zamieszkałej…
– Nieważne – Ashcroft uniósł głowę. – Szczegóły opiszecie porucznikowi.
Freddie, który bez zaproszenia nie odważył się usiąść na drugim krześle, stał wciśnięty w kąt. Policjant założył ręce za pas.
– Ustaliliśmy pokój w księdze meldunkowej i poszliśmy tam. Okno było zamknięte, mimo że dziewczyna leżała dokładnie pod nim. Zacząłem od przesłuchania sąsiadów.
Odpiął guzik i wyjął z kieszeni koszuli niewielki notatnik:
– Gość z 502, Drommet, twierdził, że nic nie wie. Drugi sąsiad z 498 powiedział za to coś ważnego. Przyznał, że kiedy wracał około drugiej nad ranem do pokoju, widział, jak Drommet pukał do drzwi pod pięćsetkę, i to, że Holgen wpuściła go. Świadek nie był sam. Łamiąc przepisy hotelowe szedł do siebie z kelnerką pracującą w tamtejszym barze. Ona również potwierdziła zeznanie.
Ashcroft z ciężkim westchnieniem zsunął nogi z biurka.
– Drommet twierdzi, że całą noc spał – zaczął zmęczonym głosem – a tamci mieli urojenia, bo nie jest lunatykiem.
Policjant uśmiechnął się niepewnie.
– Tak jest – odparł. – Słowo w słowo.
– Freddie, spisz dokładny raport – Ashcroft położył dłoń na przycisku. – I powiedz, aby przysłano mi go jeszcze dzisiaj.
Freddie odkleił się od ściany.
– Mam prowadzić śledztwo?
– Naturalnie – Ashcroft podrzucił budzik w dłoni. – To twoje zmartwienie.
– Ósme z kolei – mruknął porucznik o mało nie zderzając się w drzwiach z Layne’em.
Ten mierząc go wzrokiem wszedł do pokoiku, wyjął papierosa z ust i wdusił w popielniczkę.
– Jeśli chciałeś rewelacji od statystyki – stwierdził – to już je masz.
Ashcroft wciąż trzymając budzik w dłoni ponownie założył nogi na blat. Layne zerknął na podeszwy jego butów.
– Rozmiar dziewięć – powiedział Ashcroft stukając butami o siebie. – Czy wyszła ci jakaś zgodność między mordercami a obuwiem?
Layne skinął głową.
– Jasne, ci z dziewiątkami to dusiciele małych dziewczynek.
– Dobra, a poważnie?
Layne patrzył na dłonie Ashcrofta wciąż obracające zegar.
– Okazało się, że większość morderców pochodzi z rodzin przybyłych do Stanów w czasie wielkiej imigracji. Jest to ich czwarte pokolenie.
– Kiedy była ta imigracja? – Ashcroft uniósł zdziwioną twarz.
– Szczyt przypadł na rok 1907, lecz cały okres zamyka się w latach 1900-1920. W tym czasie przybyło do nas prawie 15 min ludzi.
– I sądzisz, że ma to związek z tymi morderstwami?
Layne uśmiechnął się chytrze.
– Wciąż nie wierzysz w korelacje statystyczne – powiedział z wyrzutem. – A jednak tak jest.
– Zaraz! – Ashcroft odstawił budzik na biurko. – Jeśli już mówimy o zbieżnościach… Cała heca w tym miasteczku w Michigan bodajże zaczęła się w 1920…
Klepnięcie Layne’a przesunęło buty Ashcrofta o kilka centymetrów.
– Brawo, kowboju… a już myślałem, że na to nie wpadniesz.
Ashcroft zsunął stopy na podłogę i opierając się o kant biurka przechylił się do Layne’a.
– Chcesz powiedzieć, że twoje zakurzone raporty również mówiły o ludności napływowej?
– Niestety – Layne rozłożył ręce. – Policja nie zajmowała się pochodzeniem morderców ani ich rodziców. Lecz o ile mogę się domyślać, procent był wysoki.
– O czym, twoim zdaniem, świadczą te wszystkie zbieżności? – spytał Ashcroft i skrzywił się, słysząc brzęczyk telefonu.
Uniósł słuchawkę do ucha.
– Moment.
Layne przetarł palcami powieki.
– Nie powiem ci, do czego ten proces zmierza – odparł – ani co jest jego przyczyną. Wiem jedno: ma identyczny przebieg jak ta historia z lat dwudziestych… – zawiesił głos. – Zbadałem strukturę ludności twojego miasta i aż nie chce się wierzyć. Trzydzieści procent mieszkańców to potomkowie uciekinierów z tego jednego jedynego miasteczka w Michigan. Jakimś nieprawdopodobnym, aby nie rzec niemożliwym, zbiegiem okoliczności osiedlili się tutaj.
– Zwariowałeś. Musieliby się zmówić… – Ashcroft wciąż zakrywał tubkę mikrofonu.
Layne stanowczo pokręcił głową.
– To niemożliwe. Nigdy nie ma się pełnych danych, ale z tego, co wiem, widać wyraźnie, że nie mogli utrzymywać żadnych kontaktów.
– Do diabła – zaklął Ashcroft. – Kto mógł do nas przyjechać… – Przypomniał sobie o słuchawce i z warknięciem przystawił ją do ucha.
– Mów, Lionel.
Layne miał okazję zobaczyć, jak twarz Ashcrofta ciemnieje. Potem najwyraźniej bez celu rozpiął i zapiął guzik pod szyją.
– Dobrze – stwierdził na koniec. – Sprawdzaj to dalej.
Aż dziw, że telefon nie rozleciał się pod ciężarem słuchawki.
– Dwa trupy – powiedział. – Na przystani. Jakiś człowiek zepchnął dwóch mężczyzn prosto między nabrzeże a cumujący okręt wycieczkowy.
– Utopili się!
– Nie zdążyli – Ashcroft przejechał palcami po twarzy. – To już drugi przypadek dzisiaj.
– Neal… to rośnie.
Ashcroft pochylił głowę tak nisko, że widać było tylko bujną czuprynę.
– Wiem – zabrzmiał głuchy głos. – A ty mi tu serwujesz idiotyczne zbiegi okoliczności. Może jeszcze jakąś klątwę Tutenchamona…?
Uniósł głowę i spojrzał w przesłonięte okularami oczy Layne’a.
– W porządku – powiedział po chwili. – Przepraszam, trochę przesadziłem.
Layne nie musiał nic mówić. Głośny stukot w szklaną szybę drzwi był wystarczająco natarczywy.
– Wejść! – krzyknął Ashcroft, a potem zamarł z na wpół otwartymi ustami.
– Kim pani jest? – spytał wreszcie.
Kobieta podchodząc do biurka zdążyła jeszcze posłać uśmiech w stronę Layne’a.
– Ten oficer na dole skierował mnie tutaj – powiedziała stukając wysokimi obcasami. – Chcę złożyć zażalenie na Szpital Wojskowy.
Layne przestał się gapić na obcisły sweterek spięty w talii paskiem, bez wątpienia nieseryjnej produkcji, i spojrzał na Ashcrofta. Ten miał nieszczęśliwą minę.
– Człowiek na dole – odezwał się wreszcie – nie jest oficerem… Nie rozumiem, dlaczego skierował panią do mnie.
Kobieta przerzuciła swój gruby warkocz na plecy, nieomal policzkując Layne’a. Sądząc po grubości, warkocz również nie był seryjnej roboty.
– Ten człowiek powiedział, że pan jest od nietypowych spraw.
Spojrzenia obydwu mężczyzn skrzyżowały się.
– Co to znaczy nietypowych…? – zaczął Ashcroft, lecz kobieta przerwała mu:
– Jestem Maureen Havoc, mój mąż George miał wypadek w zakładach atomowych, a teraz jest przetrzymywany w szpitalu.
Stanęła tak, że Layne nie mógł nie pomyśleć o jej nogach. Odsunął się na tyle, na ile pozwalała mu ściana.
– Co to znaczy: jest przetrzymywany? – Ashcroft był zirytowany. – Skąd takie podejrzenia?
– Byłam tam wczoraj, nie chcieli mnie dopuścić do niego. Boję się, że robią na nim jakieś eksperymenty.
Ashcroft krzywiąc z niechęcią twarz zerknął za okno. Niebo było gładkie jak emaliowana patelnia.
– Nie przesadzajmy, to koniec XX wieku…
– Ale tam, w samym szpitalu, coś się działo – Maureen Havoc była nieustępliwa. – Słyszałam jak mówili, że ktoś zmarł w dziwny sposób. Pan musi mi pomóc.
Ashcroft odwrócił twarz od okna.
– Zmarł – powtórzył. – W szpitalach ludzie często umierają, statystycznie częściej niż gdzie indziej – łypnął w stronę Layne’a.
– Dobrze – powiedział po chwili. – Wyjaśnimy to, ale proszę nie histeryzować.
Layne uniósł się z krzesła równo z nim.
– Przepraszam – powiedział przygładzając brodę. – Długo pani hodowała warkocz?
Dziewczyna uśmiechnęła się chwytając sploty w palce.
– Ładny, prawda? – stwierdziła przesuwając po nim dłonią i wyszła za Ashcroftem.
Layne’owi nie pozostało nic innego, jak tylko postawić budzik na właściwe miejsce.
– Zakochałem się – powiedział Slayton, patrząc na szare, nieciekawe kobiety przechodzące korytarzem.
– W kim? – spytał Kelly.
– Czy to ważne? W tej chwili jest mi wszystko jedno – Slayton włożył do ust papierosa. – Nuda panująca w tym ośrodku doprowadziła mnie do takiego stanu, że runę do stóp pierwszej kobiecie, która pojawi się w tych drzwiach.
– To będzie miłość twojego życia?
– Tak.
Kelly zaciekawiony wystawił głowę na zewnątrz.
– O rany, chodźmy stąd – cofnął się i popchnął Slaytona na taras. – Nie chcę, żebyś resztę życia spędził na kontemplacji mioteł i odkurzaczy.
Ruszyli wzdłuż szeregu przyciemnionych szyb, starając się trzymać cienia rzucanego przez światłochron.
– Gdzieś tutaj jest chyba gabinet Wernera – Kelly przesłonił ręką łzawiące od blasku oczy.
– Tego starego pryka? Nie, to te okna tam, na lewo.
– A skąd… Ten tłusty sklerotyk pracuje tam, bardziej w prawo.
Okno, pod którym stali, rozsunęło się z głuchym łoskotem.
– Obaj się mylicie, jestem dokładnie pośrodku – nabrzmiała twarz Wernera nie wyrażała żadnego uczucia.
Kelly w pierwszym odruchu rzucił się do ucieczki, ale wpadł na Slaytona i obaj zatoczyli się w kierunku barierki.
– Ostrożnie – syknął Werner. – Proszę do środka, właśnie miałem was wezwać… Nie przez okno, drzwiami – wtrącił widząc usiłowania Kelly’ego. – Mamy ważną naradę.
Wewnątrz, wokół dużego stołu konferencyjnego, siedziało jednak tylko kilka osób. Zdenerwowany Woodward przerzucał leżące przed nim papiery, zerkając co chwila w stronę Stazziego.
– Chcielibyśmy bardzo przepro… – zaczął Slayton, ale Werner powstrzymał go ruchem ręki.
– Siadajcie – warknął. – A pana, profesorze, prosiłbym o uzasadnienie swojego wniosku.
Hutts zdjął z nosa grube okulary w staroświeckiej oprawie, przez chwilę przecierał je rogiem marynarki, potem położył na stole.
– Na czym to ja skończyłem? Aha, uważam, że decyzja przewiezienia George’a Havoca do Fort Dilling jest podyktowana wyłącznie motywami, nazwijmy to, prestiżowymi. Sądzę, że pan osobiście, panie dyrektorze, chce w ten sposób udowodnić dowództwu, że ponad własną sławę, wynikłą z zajęcia się tak ciekawym przypadkiem, stawia wyżej obowiązek wobec zwierzchników. Źle pojęty obowiązek, ma się rozumieć.
Werner żachnął się i zabębnił palcami po stole.
– Może konkretnie, kolego.
– Proszę bardzo. W Fort Dilling istnieje analogiczny w stosunku do naszego medyczny ośrodek badawczy podporządkowany armii. Jest rzeczywiście większy i drożej wyposażony, ale założono go dobre kilkanaście lat przed naszym i, mimo kilku przeprowadzonych kolejno aktualizacji sprzętu, śmiem twierdzić, że tu na miejscu dysponujemy dużo nowocześniejszą aparaturą i fachowcami co najmniej równej klasy.
– Rozumiem, że jest pan za tym, żeby pacjenta nie wywozić?
– Tak, oczywiście.
– A ja jestem za natychmiastowym odtransportowaniem pana Havoca – wtrącił się Woodward. – To, co zaszło w jego organizmie, wymaga badań przeprowadzonych przez bardziej kompetentne osoby niż my.
– W Fort Dilling nie ma nikogo takiego poza bonzami z dowództwa – Hutts położył na stole obie dłonie unosząc się lekko z fotela. – A ich chyba nie uważa pan za bardziej kompetentnych.
– Stamtąd skierują pacjenta dalej. Na pewno znajdą kogoś, kto potrafi zanalizować porządnie tak skomplikowany przypadek.
– Nie demonizujmy właściwości Havoca…
– Przyzna pan jednak, że jego wyzdrowienie nie jest normalne. Sam pan mówił, że kiedy odłączyliście ciało od aparatury, to…
– Ależ kolego, wtedy byłem po prostu zaskoczony tym, co się stało.
Woodward podniósł jakiś papier i zmrużył oczy.
– A teraz, kiedy minął szok, czy zdoła pan wytłumaczyć, dlaczego… – Woodward zaczął czytać: – „Po odłączeniu aparatury wszystkie organy pacjenta uznanego za zmarłego zaczęły funkcjonować normalnie, w niespotykanym tempie zresorbował się wylew krwi do mózgu, najprawdopodobniej nie pozostawiając żadnych uszkodzeń”.
– To jeszcze pytanie – wtrącił Hutts.
Woodward nawet na niego nie spojrzał.
– Dlaczego zrosła się prawie rozcięta wątroba?! – ciągnął. – Dlaczego poważnie uszkodzona nerka podjęła pracę…
– Tylko jedna.
– Bo drugą panowie usunęli.
– Panie Woodward, żeby odpowiedzieć na powyższe pytania, musimy przeprowadzić całe serie badań…
– W Fort Dilling.
– Nie, tutaj.
– Panowie, panowie, spokojnie – przerwał im Werner. – Zanim nasza debata przerodzi się w dyskusję nad niesamowitymi rzeczywiście zdolnościami pacjenta, ustalmy najpierw, co z nim zrobić. Pan Stazzi – Werner odwrócił się w drugą stronę – oczywiście jak zwykle nie chce zabierać głosu?
– Wprost przeciwnie – odezwał się Stazzi. – Jestem za natychmiastowym wywiezieniem stąd George’a Havoca. W przeciwnym razie mogę nie być w stanie zapewnić bezpieczeństwa pracownikom ośrodka.
Wszyscy siedzący wokół stołu spojrzeli na niego zaskoczeni.
– Jak mamy to rozumieć? – spytał Hutts.
– Od czasu incydentu z próbą ucieczki postawiłem przed jego pokojem dwóch strażników. Dzisiaj w nocy odwiedziłem ich – obaj spali.
– Czy byli pod wpływem jakichś środków?
– Nie… – Stazzi potrząsnął głową. – To moi najlepsi ludzie. Gdyby jeden z nich zasnął na służbie, powiedziałbym, że to nieprawdopodobne, ale spali obaj. Jeszcze wczoraj przysiągłbym, że to zupełnie niemożliwe.
– Co jeszcze?
– Poza tym nie wyjaśniono do końca sprawy śmierci pielęgniarza. Moim zdaniem było to morderstwo…
– Sądzi pan, że zrobił to Havoc? – spytał Werner.
– Nie wiem. Nie wiem też, w jaki sposób ktokolwiek zdołałby wstrzyknąć mu bez walki taką dawkę morfiny, ale jest faktem, że strzykawka była wytarta – bez żadnych odcisków.
– Może zrobił to sam sanitariusz? W malignie robi się różne rzeczy.
Stazzi wzruszył ramionami.
– A co na to policja?
– Przysłali jakiegoś aspiranta. Czytałem jego raport. Ewidentny przypadek samobójstwa.
– A więc policja zbagatelizowała sprawę?
– Tego nie powiedziałem, ale wszystkie ekipy wydziału zabójstw pracują po osiemnaście, dwadzieścia godzin na dobę. Podobno w mieście rośnie fala morderstw.
Werner powoli przygładził włosy.
– Tak, rozumiem – powiedział cicho z zamyślonym wyrazem twarzy. – A panowie? – zwrócił się nagle w bok.
– Wywieźć. – Zostawić – powiedzieli jednocześnie Slayton i Kelly i spojrzeli na siebie zdziwieni.
Slayton chciał, żeby pacjent został w ośrodku, bo lubił Huttsa, a Kelly poparł Wernera, żeby zatrzeć jakoś wrażenie idiotycznej wpadki na tarasie.
– No cóż, w takim razie pan Havoc pojedzie jednak do Fort Dilling, i to jak najszybciej – Werner wyglądał na zadowolonego. – Stazzi, pan zajmie się transportem. Nie chcę, żeby zaszły jakieś niespodziewane…
– Oczywiście. Przykuję go do jednego ze strażników i dam obstawę.
– Doskonale. Panowie Slayton i Kelly – w oczach Wernera na moment pojawił się zły błysk – również pojadą razem z nim, żeby w razie potrzeby udzielić pomocy lekarskiej.
– Jeszcze chwileczkę – Stazzi powstrzymał wstających naukowców. – Żeby nie przedłużać sprawy, proponuję ewakuować pacjenta natychmiast. Czy szpital docelowy został powiadomiony?
– Tak. Poczyniłem z nimi wstępne ustalenia – powiedział Werner. – Zaraz zatelefonuję i wszystko potwierdzę.
Stazzi skinął głową.
– W takim razie proszę panów o zaczekanie na dole.
Kelly dał znak ręką, że słyszy, i ponury powlókł się za Slaytonem.
– Słyszałeś? – spytał, kiedy usiedli na betonowym obmurowaniu parkingu. – On powiedział „ewakuacja”.
– Sądzisz, że jest aż tak źle? Może po prostu Stazzi stosuje wojskowy żargon albo chce się popisać przed Wernerem.
– Nie, synu – Kelly w lincolnowskim geście wyciągnął rękę przed siebie. – Nie wiem jak ty, ale ja zaraz zacznę symulować ostre bóle brzucha. Nie zamierzam ulec jakiemuś wypadkowi podczas jazdy.
– Tylko nie udawaj ataku ślepej kiszki, bo ci ją niepotrzebnie wytną – powiedział Stazzi, który nagle pojawił się w drzwiach.
Kelly wstrząsnął się i skrzywił, jakby coś zaczęło palić mu gardło. Slayton uśmiechnął się lekko.
– Masz dzisiaj pecha, Kelly – mruknął, a potem dodał głośno: – Już jedziemy?
– Tak – Stazzi wskazał na boczne wyjście ocienione szerokim okapem.
Z cienia wynurzył się właśnie Havoc przykuty kajdankami do rosłego strażnika. Szedł tak spokojnie i pewnie, że Slayton nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż widzi innego człowieka. Tamten Havoc, pokiereszowana i napromieniowana ofiara wypadku, nie żyje, w tym czasie zamieniono ciała i teraz zajmują się kimś innym, człowiekiem, który dla sobie tylko znanych celów postanowił udawać chorego. Slayton dopiero teraz zauważył, że za skutą dwójką idzie jeszcze jeden mężczyzna w garniturze, którego lewą stronę defasonuje ukryty pod pachą duży przedmiot. Jeszcze bardziej z tyłu, od strony hallu, zbliżał się Woodward i dwóch żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez plecy.
Slayton podniósł się ociężale i skinął na Kelly’ego.
– Mamy być z wami w furgonetce czy możemy jechać własnym wozem?
– Jak wolicie. Gdybyście chcieli, to w jeepie żołnierzy są dwa wolne miejsca.
Gdzieś z boku rozległ się charakterystyczny odgłos zapuszczanego silnika.
– Mam nadzieję, że policzą nam to jako nadgodziny? I tak jestem nieprzytomny od siedzenia w laboratorium…
Wielka niebieska limuzyna wyłoniła się z szeregu aut w równych rzędach ustawionych na parkingu.
– Kłóćcie się z Wernerem. To nie moja sprawa.
– Ale chyba wrócimy przed wieczorem. Gdzie jest ten cholerny Fort Dilling?
– Przed jutrzejszym wieczorem na pewno.
Luksusowy samochód błysnął niebieskim lakierem w promieniach lekko czerwieniejącego dopiero słońca i warcząc cicho równo pracującym silnikiem sunął w kierunku zbliżającej się z boku grupy ludzi. Pierwszy, czego najmniej można się było spodziewać, zareagował Woodward.
– Hej tam, stać! – krzyknął i podbiegł kilka kroków do przodu. – Stać, do cholery, co to za głupie kawały!
Limuzyna skręciła nagle i wyjąc przeciążonym silnikiem ruszyła prosto na Woodwarda. Ten zatrzymał się i żeby wyminąć sunącą na niego bryłę metalu, skoczył w prawo. Kiedy samochód skręcił również, mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i ruszył w lewo. Kierowca musiał przewidzieć jednak ten manewr, bo rozległ się świdrujący uszy pisk opon i potężny, lśniący od niklu zderzak wyrzucił Woodwarda w powietrze. Ciało lecąc obróciło się kilkakrotnie i z potworną siłą uderzyło w ścianę budynku.
– Otworzyć ogień! – krzyknął Stazzi. – Strzelajcie, do cholery, na co czekacie!
Przerażony wartownik przy głównej bramie opuścił szlaban i jednym skokiem przesadził metalowe ogrodzenie. Samochód nie zamierzał jednak opuszczać terenu ośrodka. Zgrabnie zawrócił tuż przed stalową rurą zagradzającą mu drogę i ruszył z powrotem. Dwóch żołnierzy szamotających się ze swoimi M-16 nagle zwolniło ruchy. Zupełnie sprawnie jeden obok drugiego położyli się na betonie i spokojnie wycelowali. Huk strzałów zlał się w jedno z łoskotem pustych beczek roztrącanych zderzakiem.
– Nie w opony – ryknął Stazzi. – W niego! Strzelajcie w kierowcę!
– Rany boskie, tam nikogo nie ma! – odezwał się ktoś z tyłu. Kelly obejrzał się, ale usłyszał już tylko zanikający tupot stóp.
– Za kierownicą rzeczywiście nikogo nie ma – Slayton przykląkł za ceglanym murkiem otaczającym podjazd.
– Bzdury! – Stazzi wyrwał z kieszeni rewolwer i kucnął obok niego.
Samochód tymczasem zrobił kolejny zwrot i ruszył prosto na leżących żołnierzy. Jeden z nich odrzucił karabin i odturlał się na bok, a drugi zerwał się na równe nogi przykładając kolbę do ramienia. Zdążył opróżnić cały magazynek zanim pogięty zderzak ściął go z nóg i wbił między stalowe pręty ogrodzenia. Silnik zawył na tylnym biegu i limuzyna, ciągnąc za sobą odstrzeloną pokrywę silnika, ruszyła do tyłu. W wartowni otworzyły się drzwi i żołnierze grupkami wydostawali się na zewnątrz repetując w biegu karabiny.
– Ognia! Ognia! – krzyczał Stazzi.
– Na ziemię, Kelly! – ryknął Slayton. – Jesteśmy prawie na linii strzału.
Żołnierze ustawieni w nieregularną linię zaczęli strzelać do manewrującego tuż przed parkingiem samochodu. Prawie ciągły grzmot wystrzałów mieszał się z odgłosami roztrzaskiwanych szyb i masakrowanych karoserii pojazdów ustawionych na parkingu.
– Z czego się śmiejesz, wariacie? – Slayton z trudem przekrzykiwał wycie kul i przeciągłe gwizdy rykoszetów.
– Zaparkowałem swojego datsuna z tyłu, z dala od tego tu… – wrzasnął Kelly. – Nie przejmuj się, bredzę. Jestem w szoku.
– Dostali go! – Stazzi wychylił się zza obramowania podjazdu. – Niech to jasny szlag trafi, mają go.
Tuż przed nimi przetoczył się, podziurawiony seriami jak sito, wrak luksusowej limuzyny. Pobrzękująca w nagle zapadłej ciszy góra pokiereszowanej blachy, kłapiąc przestrzelonymi oponami, sunęła coraz wolniej, by wreszcie uderzyć w stojącą kilkadziesiąt kroków dalej cysternę.
– Padnij! Wszyscy, padnij!
Kelly i Slayton runęli na ziemię obok siebie. Stazzi słyszał jeszcze klekot rzucanych na asfalt karabinów i czyjś okrzyk. W niemal zupełnej ciszy przeleżał prawie minutę, a potem uniósł głowę. W tym momencie ogłuszająca eksplozja rzuciła go z powrotem na ziemię. Kiedy ponownie uniósł głowę, słup ognia wznosił się ponad dach budynku szpitala. Z tyłu i z boków znowu rozległ się pospieszny tupot wielu nóg i nawoływania, ale Stazzi podniósł się wolno, niespiesznie ocierając krew z czoła.
– Panie majorze, ewakuować ludzi ze wszystkich zabudowań? – jakiś kapral wymachujący karabinem zbliżył się do niego.
Stazzi zaprzeczył ruchem ręki.
– Jeśli nie zerwie się większy wiatr, nic im nie grozi. Cysterna była prawie pusta. Gdzie jest Havoc z obstawą?
– Zaraz sprawdzę, proszę pana.
Kapral znikł za grupą ludzi ciągnących gaśnice. Z okolic bramy doszedł ich głos wzmocniony przez ręczny megafon.
– Proszę się rozejść! Proszę się rozejść i nie utrudniać akcji ratowniczej. Jeżeli nie zrobicie drogi dla wozów strażackich, usuniemy was siłą!
– To znowu ci „turyści” z namiotów i przyczep – Slayton rozcierał potłuczone kolana.
Kelly patrzył na swoje drżące dłonie.
– Chodźmy stąd – powiedział po chwili.
Nie zdążyli jednak zrobić ani kroku, kiedy wrócił kapral.
– Panie majorze, nigdzie nie ma ani pana Havoca, ani skutego z nim strażnika.
– A człowiek z obstawy?
– Leży przy głównej bramie.
– Leży?
– Tak. Został zastrzelony.
Stazzi zamyślił się na moment.
– Może to była przypadkowa kula?
– Nie. Żołnierze używali karabinów M-16, a on dostał z dużego kalibru. To był pistolet co najmniej 9 mm.
Stazzi pomacał policzek i wypluł wybity ząb.
Wielki samochód szumiąc oponami kołysał się łagodnie, ledwie reagując na nierówności szosy. Malejąca z każdą chwilą poświata zachodzącego słońca została z tyłu, ale większość zdążających w przeciwnym kierunku kierowców pozapalała już reflektory, tak że Ashcroft oślepiony mrużył co chwilę oczy. Layne wystawił głowę przez boczne okno i, osłaniając twarz dłonią, usiłował odczytać migające w szybkim tempie numery rejestracyjne.
– Nic nie widzę – powiedział cofając się do wnętrza. – Ale przysiągłbym, że ci wszyscy ludzie są z miasta.
– Nie wiem, co się stało – Ashcroft pochylił się w jego stronę nie spuszczając wzroku z przedniej szyby. – Ta droga nigdy nie była tak nabita. W zasadzie prowadzi donikąd.
– Do Wojskowego Ośrodka Medycznego.
– Sądzisz, że to coś znaczy?
Layne wyjął i zapalił papierosa.
– Jako jedyny w tym kraju umrzesz śmiercią naturalną – mruknął na widok krzywiącego się Ashcrofta.
– Swoją drogą, zastanawiam się, co jest w tej kobiecie – dodał strzepując resztki muszek, które przykleiły się do wierzchu dłoni.
– W której?
– Myślę o Maureen Havoc. Powiedzmy, że jest bardziej niż pociągająca. Ale czy można w ten sposób wytłumaczyć fakt, że na widok najładniejszego nawet tyłka dwóch ludzi odrywa się od ważnej roboty i biegnie spełnić jej życzenie?
– Kobiety mają swoje sposoby…
– Mylisz się. Kobiety mają tylko swój jeden sposób. Ale nie sądzę, żeby teraz właśnie o to chodziło.
Layne zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił dym wąską strużką.
– Jest coś w pani Havoc, co… – przerwał nagle opierając wolną rękę na maskownicy.
Ashcroft nacisnął gwałtownie hamulec, potem puścił go i silnym szarpnięciem kierownicy skierował samochód na prawe pobocze. Tuż przed ograniczającym drogę pasmem uschniętych drzew skręcił ponownie i stosunkowo płynnie wrócił na jezdnię. Wszystko odbyło się tak szybko, że nieprawidłowo wyprzedzający furgonetkę kierowca brązowego buicka najprawdopodobniej niczego nie zauważył.
– Wariat – powiedział Layne zduszonym głosem. – Ale trzeba przyznać, że nieźle uczą was jeździć tu na Południu.
Ashcroft kiwnął głową.
– Nie zazdroszczę dzisiejszej nocy facetom z drogówki. A wracając do naszej rozmowy, to rzeczywiście, cały czas wydaje mi się, że już gdzieś ją widziałem. Długi warkocz, charakterystyczny sposób chodzenia…
– Nie o to mi chodzi – Layne zdmuchnął z kolan rozsypany popiół. – Ten budynek na horyzoncie to już szpital?
– Tak. Zaraz będziemy.
Minęli szereg płaskich, piaszczystych pagórków. Na każdym z nich mimo zapadających ciemności widać było ślady pobytu dużej liczby ludzi. Dalej, w pobliżu ponurej w swym oszalałym funkcjonalizmie budowli dziesiątki, a może setki postaci uwijały się, składając namioty i pakując bagażniki swych samochodów. Ashcroft zwolnił i z trudem zaczął przepychać się przez powstały korek. Layne znowu wystawił głowę przez okno.
– Przepraszam – krzyknął w kierunku wąsatego mężczyzny, zdającego się drzemać za kierownicą jaskrawoczerwonego jeepa. – Czy tu był jakiś zlot? A może protest?
– Nie, skąd. Przyjechaliśmy z siostrą trochę wypocząć. Żona została w mieście.
– Ale dlaczego tutaj?
Tamten wzruszył ramionami.
– Tak samo dobre miejsce jak każde inne…
– A wy? – Layne zwrócił się w stronę rozczochranych dziewczyn opieszale tankujących z kanistrów rozklekotaną półciężarówkę.
Jedna z nich miała na sobie tylko obcisłe szorty.
– A co cię to obchodzi, yeti?
– Fakt, mógłby zgolić brodę. Nie cierpię, jak mężczyźni łaskoczą włosami – dodała któraś z tyłu.
– Powiedzcie, dlaczego tu przyjechałyście? Przecież w tym zakątku temperatura w dzień praktycznie nie spada poniżej dziewięćdziesięciu ośmiu stopni!
– Myślisz, że o tym nie wiem? – powiedziała ta w szortach.
– Layne dopiero teraz zauważył na jej plecach rozległe ślady po oparzeniu słonecznym.
Gdzieś w pobliżu rozległ się huk wpadających na siebie samochodów.
– A pan? – spytał Layne przechodzącego obok wyrostka. – Po co pan tu przyjechał?
Chłopak spojrzał na niego niechętnie.
– Trzeba było się w końcu wyrwać z miejskiego smrodu.
– Ale dlaczego tutaj?
– Powieś się pan razem ze swoimi wątpliwościami!
Ashcroft wykorzystując lukę w zwartym strumieniu pojazdów, powstałą na skutek wypadku, ruszył ostro do przodu. Ignorując wściekłe wycie klaksonów skręcił w lewo i stanął przed opuszczonym szlabanem, który blokował wjazd na teren ośrodka. Wartownik widząc policyjną odznakę Ashcrofta przepuścił ich, ale zaraz potem opuścił szlaban tak szybko, że tylko mocy ośmiocylindrowego silnika mogli zawdzięczać nienaruszenie bagażnika. Zaraz jednak zatrzymali się znowu. Młody mężczyzna w idealnie odprasowanej koszuli i z krawatem przypiętym prostokątną, charakterystyczną dla naukowców z lat sześćdziesiątych spinką, podszedł do nich z boku machając ręką. Drugi, w trochę przybrudzonym lekarskim kitlu, włożył pod koła ich samochodu deskę najeżoną sterczącymi gwoździami. Ashcroft wyjął swoją odznakę, ale zanim zdążył zdjąć z niej skórzaną osłonę, młody człowiek w krawacie wsadził przez boczne okno rękę i mocno uderzył go w kark.
– Chyba w porządku – powiedział. – Wyglądają na żywych ludzi, a nie na halucynacje…
– Co jest? O co tu chodzi? – krzyknął Ashcroft usiłując otworzyć drzwiczki, ale tamten przytrzymywał je kolanem.
Layne w poszukiwaniu pomocy spojrzał na stojących niedaleko żołnierzy, ale ci wydawali się sympatyzować z poczynaniami oprawców.
– Jestem z policji! Wasze nazwiska!
– Kelly – powiedział facet w krawacie. – A ten tam to Slayton.
– Policzę się z wami.
– Przecież powiedziałem, że w porządku. Możecie jechać.
Ashcroft wściekle przycisnął pedał gazu. W sekundę później jednak zwolnił go znowu. W pierwszej chwili wydawało się, że syk uchodzącego z opon powietrza podziałał na niego uspokajająco.
– Chyba zapomniałem zabrać tę cholerną deskę – mruknął Slayton.
Ashcroft powoli wysiadł z samochodu. Mimo prawie całkowitych już ciemności mrużył oczy.
– Kelly i Slayton, tak? – spytał cicho.
Tamci wyglądali na trochę skonfundowanych, ale potwierdzili.
– Możecie być pewni, że zapamiętam wasze nazwiska.
– Spokojnie, panowie – z tyłu rozległ się czyjś niewyraźny głos. – Jestem Carlo Stazzi, kierownik ochrony ośrodka. Przepraszam za wszystko. Zapłacimy za opony.
Layne dopiero teraz zdecydował się wysiąść.
– Proszę nie brać ludziom za złe tego, co robią – Stazzi cały czas trzymał namoczoną w czymś chustkę przy spuchniętym policzku. – Nie sądziliśmy, że przybędziecie panowie tak szybko, a to, co się tu wydarzyło…
– Właśnie, co z Hawokiem?
– To już panowie o wszystkim wiecie?
Ashcroft spojrzał na niego zdziwiony.
– Przyjechaliśmy z powodu skargi pani Maureen Havoc.
– Nie dostaliście naszego wezwania?
– Nie. Ale jeżeli wzywaliście niedawno nasz patrol z miasta, to nie przybędzie szybko. Na drodze jest straszny korek. Mimo wszystko może usłyszymy jednak, co tu się dzieje?
Stazzi zmienił położenie chusteczki.
– Właściwie to sprawa jest ta sama. George Havoc uciekł.
– Był waszym więźniem?
– Pacjentem.
– Ale to na jedno wychodzi, prawda? – wtrącił Layne.
Stazzi spojrzał na niego krzywiąc usta.
– Mam nadzieję, że wieczne tarcia między armią a policją nie staną na przeszkodzie naszej współpracy…
– Nie jestem policjantem.
– A kim? Pacyfistą?
Ashcroft podszedł do Stazziego.
– Co tu zaszło? – spytał.
– Chciała nas rozjechać niebieska limuzyna.
Layne spojrzał na pokiereszowane samochody na parkingu.
– Która z nich?
Stazzi uśmiechnął się krzywo wskazując zdemolowany i wypalony wrak leżący w miejscu, gdzie przedtem stała cysterna.
– Ukaraliście ją przykładnie – mruknął Ashcroft. – Czy jest pan jednak pewny, że to tłumaczy zachowanie… eee… Kelly’ego i Slaytona?
– W tym samochodzie, w środku… nie było nikogo!
– Wierzy pan w duchy?
– Nie, w zdalne sterowanie.
– Więc o co chodzi?
Stazzi splunął krwią.
– Żeby z taką precyzją sterować z oddali samochodem, trzeba go widzieć. Powiedziałbym nawet, że tak idealną kontrolę można uzyskać dysponując minimum dwoma punktami obserwacji.
– Słucham dalej.
– Obstawiłem budynek i cały teren. Nie złapaliśmy nikogo. Nie było też żadnych śladów.
Na twarz Ashcrofta wypełzł złośliwy wyraz.
– Może trafiliście na lepszych fachowców?
– Tak? A sam samochód? W środku powinno coś zostać. Powiedzmy, że zupełnie roztopiła się cała elektronika, że eksplozja wywaliła wszystkie kable… ale siłowniki? Powinny zostać chociaż ślady po dodatkowym układzie hydraulicznym. A nie ma niczego.
Ashcroft powoli włożył sobie do ust drażetkę gumy do żucia.
– Pozwoli pan, że wszystkie oceny odłożymy do czasu zbadania wraku przez naszych fachowców?
– Jasne. Źle mnie pan zrozumiał. Ja też chcę znaleźć realne rozwiązanie i zdaję sobie sprawę, że moje oględziny były pobieżne.
– Są jakieś ofiary?
– Żołnierz i lekarz. Niestety, korzystając z zamieszania, uciekł właśnie George Havoc.
– Nikt go nie pilnował?
Stazzi zrobił ruch ręką, jakby chciał uderzyć w nie istniejący blat stołu. Rozprostował jednak zwiniętą pięść i znowu zmienił położenie chustki.
– Był skuty kajdankami ze strażnikiem. Drugi strażnik miał ich eskortować, ale znaleziono go tuż obok siatki z pistoletową kulą w głowie.
– Mógł go zastrzelić ktoś z tłumu – powiedział Slayton. – Za ogrodzeniem zebrali się ci wszyscy ludzie, którzy obozowali wokół ośrodka od dłuższego czasu.
– Strzał nie padł stamtąd – zaprzeczył Kelly. – Układ ciała i rana wskazują, że kula przyleciała dokładnie z przeciwnej strony.
– Kto jeszcze na terenie ośrodka ma pistolet? – spytał Ashcroft. – Chodzi mi o ludzi, którzy wtedy byli względnie blisko ofiary. Budynek jest zbyt oddalony jak na zasięg krótkiej broni.
Stazzi podrapał się w głowę.
– No, ja i… strażnik, do którego przykuty był Havoc.
– A więc wszystko jasne.
– Nie… niemożliwe. Znam go bardzo dobrze – Stazzi zaprzeczył ruchem głowy. – To pewny człowiek.
– Być może. Ale jak widać nie pracuje dla pana.
– Mógłby mi pan powiedzieć – wtrącił się Layne – co robili ci ludzie na wzgórzach naokoło?
– „Turyści”? Nie wiem, obozowali tutaj od dłuższego czasu. Wokół ogrodzenia ośrodka zebrali się tylko dwa razy. Dzisiaj oraz w dniu, kiedy Havoc próbował uciec po raz pierwszy.
Ashcroft i Layne spojrzeli na siebie.
– Wtedy zginął sanitariusz – powiedział Slayton.
– Umarł, kolego. Nie zginął, tylko umarł – rozległ się z tyłu głos Wernera. – Policja stwierdziła, że było to samobójstwo.
– Policja? – spytał Ashcroft.
– Przysłaliście tu jakiegoś aspiranta – Werner nie wyglądał najlepiej.
Worki pod oczami napęczniały, a zawsze nienagannie uprasowaną koszulę szpeciły teraz zgniecione fałdy i duże plamy potu.
– Zresztą mniejsza z tym. I tak będę musiał wszystkich przesłuchać, a teraz nie ma na to warunków…
– Mam nadzieję, że potrwa to krótko – Werner przerwał Ashcroftowi. – Poza strzelaninami na parkingach mamy także inne zadania.
– Muszę się dowiedzieć…
– Przypominam panu, że członkowie armii nie podlegają jurysdykcji cywilnych organów ścigania.
Ashcroft zmełł przekleństwo.
– Zamierza pan utrudniać śledztwo?
– Nie, ale nie mogę tracić na nie czasu. Daję panu po dziesięć minut rozmowy z każdym ze świadków – prywatnie. Prawdziwym śledztwem zajmą się odpowiednie służby wojskowe.
– Chciałbym jednak dostać kogoś na dłużej, kogoś, kto zna wszystkie fakty…
– To wykluczone – Werner odwrócił się, żeby odejść, nagle jednak zatrzymał się i dodał z cynicznym uśmieszkiem: – Zresztą dobrze. Dam panu Slaytona i Kelly’ego. I proszę naprawdę docenić moją wolę współpracy.
Stazzi popatrzył za odchodzącym, potem zwrócił się do majstrującego przy samochodowym radiu Ashcrofta:
– Nie musi pan wzywać swoich ludzi. A przynajmniej niech nie lecą tak szybko, żeby groziło im pogubienie portek. Rozesłałem za Havokiem patrole z psami.
– Macie tu nawet psy? – miny Ashcrofta nie można było określić jako pogodną.
Stazzi kiwnął głową. Podniósł wiszącą na pasku krótkofalówkę i starając się nie nadwerężać spuchniętych ust wywołał patrole.
– Tu piątka, panie majorze – rozległ się stłumiony głos. – Trafiliśmy na świeży ślad.
– Gdzie jesteście?
– Północ, północny wschód. Kierujemy się w stronę wybrzeża.
Stazzi wyłączył aparat. Potem wyjął papierosa i delikatnie włożył go między nabrzmiałe wargi. Kiedy jednak Slayton podał mu ogień, potrząsnął głową i rzucił papierosa na ziemię. Nagłe zapalenie się sodowych lamp wokół podjazdu uświadomiło im, że mrok już zapadł.
Layne usiadł na rozgrzanej masce samochodu.
– Co robimy? – spytał.
– Czekamy – powiedział Ashcroft.
Zdjął swój szeroki kapelusz i otarł pot. Gorący wiatr znad pustyni nawet po zmierzchu nie przynosił ulgi. Było coś takiego w tym suchym, pełnym pyłu powietrzu, że nikt nie kwapił się, by podtrzymać rozmowę. Ponure rozmyślania przerwał dopiero brzęczyk krótkofalówki.
– Panie majorze, tu piątka. Znaleźliśmy rękę.
– Co?
– Znaleźliśmy obciętą rękę.
Stazzi dłuższą chwilę patrzył tępo przed siebie.
– Czekajcie tam, idziemy do was – powiedział wreszcie. – Człowieka z psem poślijcie dalej.
– Tak jest. Ale trop tutaj się urywa. Znaleźliśmy ślady opon.
Stazzi zaklął cicho i machnął ręką do stojących wokół osób. Prawie biegiem ruszyli na północny wschód.
Patrol nie odszedł daleko. Kilkaset metrów za ogrodzeniem napotkali dwóch ludzi z karabinami, prowadzących małego chłopca z wielką papierową torbą przewieszoną przez ramię.
– A gdzie jest… no… – zdyszany Stazzi z trudem dobierał słowa.
– Tam za wzgórzem. Pilnuje jej reszta ludzi – sierżant wskazał palcem najbliższy płaski wierzchołek. – Ten chłopak mówi, że wszystko widział.
– Tak, chłopcze? – Ashcroft nachylił się nad nim. – Skąd się tu wziąłeś?
– Przyjechałem z wujkiem. Ale on cały czas łazi z innymi, a ja się nudzę.
– I naprawdę widziałeś wszystko?
– Tak, proszę pana. Kiedy tam niedaleko znalazłem Jacka…
– Kto to jest Jack?
– Nie wie pan? – chłopak zdjął z ramienia torbę, ale nie otworzył jej, tylko obracał w palcach spoglądając nieufnie na Ashcrofta.
– A ile Jack ma nóżek? – spytał przymilnie Kelly.
– Jack nie ma ani jednej nóżki. – Chłopak wyjął z torby wijącego się węża.
Stojący najbliżej odskoczyli, ale nie był to grzechotnik ani żmija piaskowa.
– Kelly, niech mu pan zabierze to zwierzę! – warknął Stazzi.
Kelly rozejrzał się bezradnie.
– Eee… Sierżancie, proszę zaopiekować się Jackiem.
Sierżant usiłując ukryć drżenie ręki zabrał chłopcu węża i trzymając go z dala od siebie za sam ogon, odrzucił kilkadziesiąt kroków dalej. Chłopak popatrzył na niego spokojnie i nagle, jak to tylko dzieci potrafią, wybuchnął płaczem. Odtrącił wyciągniętą w jego kierunku rękę Stazziego z gumą do żucia i przyjął dopiero pistolet Ashcrofta. Odbezpieczył go zupełnie fachowo, na szczęście z powodu braku magazynka nie udało mu się zarepetować broni.
– Mógłbyś opowiedzieć, co widziałeś?
Chłopak uśmiechnął się i wycelował w Layne’a.
– Kiedy tam, przy budynkach, coś wybuchło, przybiegło dwóch panów skutych kajdankami. A tu – chłopak wycelował w podnóże pagórka – stał terenowy willys 1700D.
– Samochód czekał na nich?
– Chyba nie, kierowca opalał się z taką panią, a potem się całowali…
– Może robili to dla niepoznaki.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Byli całkiem rozebrani. Ale jak ten pan, co się chwiał na nogach, kiwnął na nich ręką, to od razu do niego pobiegli.
– I co było dalej?
– Ten pan coś powiedział do drugiego pana, z którym był skuty. I tamten obciął sobie dłoń.
– Co? Jak to obciął?
– No, wyjął nóż i…
– To przecież niemożliwe.
– Jak mi pan nie wierzy, to niech pan tam idzie i zobaczy.
Stazzi powstrzymał Ashcrofta.
– Co zrobili potem? – spytał.
– Wskoczyli do auta i pojechali.
– Pamiętasz może numer?
Chłopak zrobił obrażoną minę.
– Panowie mają mnie za amatora? – wyjął zza koszuli pomięty komiks z Flashem Gordonem.
W poprzek tylnej strony okładki biegł rząd cyfr i liter. Ashcroft przepisał go do swojego notesu.
– Co o tym myślisz? – spytał Layne’a.
– Nie wiem. Nie mam na przykład pojęcia, dlaczego strażnik mógł to zrobić.
– Właśnie – wtrącił się Kelly. – Można to zrobić w szale, mając dajmy na to siekierę. Ale nożem… To zupełnie niemożliwe. Zresztą po co…?
Stazzi zdjął z szyi łańcuszek z przyczepionym do niego kluczykiem.
– Tylko tym można było otworzyć kajdanki. – Przez chwilę patrzył przed siebie. – Może pan Havoc chciał być szybko wolny…
Kelly spojrzał na Slaytona i zauważył, że ten lekko się uśmiecha.
Klimatyzacja ukryta za stylową boazerią szumiała jednostajnie. Ashcroft odłożył sztućce i wycierając usta zerknął na Layne’a. Ten wpatrywał się osowiale w wystygłą porcję. Ashcroft przechylił się do kelnerki i charakterystycznym gestem rozwarł palce na kilka centymetrów.
– Nie lubisz ketchupu? – spytał życzliwie.
– Po pierwsze – Layne uniósł oczy – źle dziś spałem, po drugie chciałem kiedyś iść na medycynę…
– I co?
– I przypomniałem sobie o zajęciach w prosektorium.
– Może sobie chlapniesz? – Przyniesiony kieliszek lśnił wilgocią.
– Samo przejdzie…
Hałas za ich plecami sprawił, że odwrócili głowy. Freddie uśmiechnął się przepraszająco do kelnerki i podszedł do nich.
– Stary chce cię widzieć – stwierdził.
Ashcroft powąchał zawartość kieliszka, a potem wlał do ust.
– Ciepła… – otrząsnął się. – Czego chce? Freddie dał znak dziewczynie w firmowej spódniczce, że również zamawia porcję.
– Mówił, że zajmujemy się bzdurami.
– Aż taki ostry… – Ashcroft zerknął na Layne’a. – Myślałem, że już mu to wytłumaczyliśmy.
– Widać nie. – Freddie spojrzał w kierunku wędrującej na stół pizzy. – Wspominał też o jakimś gościu ze szpitala. Mówił, że twój raport jest mętny.
– Mętny… w takim razie powiedz, że pojechałem do Centrum Studiów Atomowych – przechylił głowę ku oknu, gdzie widniał gmach policji – właśnie w sprawie tego śledztwa.
– Nie pójdziesz do niego?
– Nie teraz.
Layne oderwał wzrok od oblanej czerwienią porcji porucznika i spojrzał na wstającego Ashcrofta. Ten skinął głową.
– Jak będzie coś z drogówki, to zostaw na biurku – dodał w przestrzeń baru.
Przepuścili idącą chodnikiem kobietę.
– Jedziemy twoim wozem czy służbowym? – spytał brodacz.
Ashcroft zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy.
– Powinieneś zauważyć, że nie jeżdżę wymalowanymi mydelniczkami.
Na ukos, po drugiej stronie, stał jego reliant chloride ze świeżo założonymi oponami. Wsunęli się do wnętrza przypominającego wannę z gorącą wodą. Layne głucho jęknął.
– Musiałeś stawiać go w słońcu?
Ashcroft idąc śladem Layne’a opuścił szybę aż do ramy.
– Nie denerwuj mnie… – warknął. – Mówiłem, że te bałwany wciąż szukają willysa, którym pojechał Havoc?
– Mówiłeś… – Layne z niechęcią przyglądał się plamom wilgoci na chustce. – Tylko że wtedy nazwałeś ich sukinsynami.
Z wizgiem opon samochód Ashcrofta ruszył do przodu, o milimetry mijając jasnego volkswagena, przeleciał skrzyżowanie na czerwonym świetle i zanurzył się w nie znanej Layne’owi dzielnicy.
– Gdzie jest ten ośrodek? – Layne mówił niewyraźnie, bo głowę wystawił na zewnątrz. – Za miastem?
– Prawie. – Ashcroft ustawił nawiew na twarz. – Za parkiem Bradbeera.
Ciężarówka, która pojawiła się z przodu, zmusiła Layne’a do błyskawicznego cofnięcia głowy. Widoczna przez moment twarz kierowcy wyrażała autentyczne szczęście.
– Co tam mają? – spytał oglądając się jeszcze do tyłu. – Reaktor powielający?
Ashcroft pokręcił głową.
– Jakiś inny… prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, czym się zajmują.
– A my…? – Layne tym razem ostrożnie wychylił się za okno. – Po co tam jedziemy? Znowu dla długiego warkocza i reszty…
– Nie – Ashcroft wyminął kilka wozów. – Dla mordy Dennisa. Poza tym ciekawi mnie facet, który ucieka wojskowym spod noża, przekonując przy tym kogoś do oderżnięcia sobie ręki.
Layne zaczął głębiej oddychać. Pewnie dlatego, że wjechali w cień parku. Zza drzew przezierały sylwetki zaciekle biegające po tenisowych kortach.
– Zapal sobie – odezwał się niespodziewanie Ashcroft.
Oczy Layne rozszerzyły się do granic możliwości.
– Co…
Biorąc ostry zakręt Ashcroft rzucił rozbawione spojrzenie.
– Masz ostatnią szansę. Nie ma tam takich rygorów jak w Krzemowej Dolinie, ale sądzę, że przynajmniej nie wolno palić.
Dłoń porażonego tą wizją Layne’a odruchowo powędrowała do kieszeni.
– Nie fatyguj się już – Ashcroft ruszył podbródkiem. – Dojeżdżamy.
Na wyłaniającej się spomiędzy drzew olbrzymiej betonowej polanie ukazał się otoczony białym drucianym płotem zespół budynków. Największy zamiast dachem został przykryty stalową kopułą o widocznych wręgach. Layne wciąż z dłonią przy kieszeni nachylił się ku szybie.
– Muszą tu mieć ciekawy reaktor – stwierdził półgłosem, nie zważając, że Ashcroft podjeżdża do rozsuwanej bramy z dużym znakiem stopu. – Ciekawe… to ośrodek cywilny?
– Cywilny – Ashcroft z piskiem zahamował prawie na przegrodzie. – Finansuje ich zarówno uniwersytet stanowy, jak i budżet federalny.
Wysiadł z wozu zostawiając Layne’a samego. Strażnik, który już od dłuższej chwili przyglądał się im z zainteresowaniem, wyszedł naprzeciw. Ashcroft pokazał swój znaczek i przez szybę na migi zażądał wpuszczenia.
– W porządku – powiedział po pięciu minutach. – Musimy zostawić samochód, ale przyjdzie po nas kierownik personalny.
Wysiedli z auta i Layne wymownie zerknął na jego oświetloną karoserię. Ashcroft wzruszył ramionami.
– Nie zakręcajmy okien – powiedział i z dezaprobatą zerknął na Layne’a. – Mówiłem ci, żebyś już nie palił.
Brodaty statystyk otworzył usta, a kiedy na wpół wypalony papieros upadł na ziemię, roztarł go obcasem.
– Chyba jedzie ten facet… – powiedział wskazując wyłaniający się z przerwy między budynkami niewielki wózek elektryczny.
– Facet…? – Ashcroft uniósł brwi. – Jeśli ten głos należał do mężczyzny, to przygotuj się na spotkanie z transwestytą.
Zdziwienie na twarzy Layne’a widać było jedynie przez moment.
– No tak… – stwierdził poprawiając okulary. – To nie facet.
Przeszli przez bramę w chwili, gdy biały wózek hamował.
– Kathreen Burns – powiedziała dziewczyna wyciągając rękę. – Czy George naprawdę żyje?
Ashcroft poczekał z odpowiedzią, póki nie wgramolił się na wąskie siedzenie.
– Nie tylko żyje, ale i uciekł ze szpitala.
Dziewczyna spojrzała przez ramię.
– To niemożliwe.
– Fakt… lekarze mówili nam coś takiego i dlatego chcemy uzyskać pewne informacje o nim.
Z cichym szumem zajechali przed wejście „C”.
– Rozumiem. – Kathreen zeskoczyła na podjazd. – Postaram się pomóc.
Zawieszoną na nadgarstku plakietkę wsunęła w szczelinę identyfikatora. Rozległo się parę melodyjnych dźwięków i drzwi zniknęły w ścianie. Layne wszedł ostatni, wyraźnie nadsłuchując.
– To chyba Chopin… – zaczął spoglądając na dziewczynę.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Brawo.
Z głębi korytarza wyłoniła się dwójka mężczyzn. Pchali przed sobą na wózku prostopadłościenny pojemnik, cały oblepiony żółto-czerwonymi znakami. Blondyn o płowych włosach uśmiechnął się na ich widok.
– Kate – powiedział. – Widzę, że masz dwie nowe ofiary.
Otaksował wzrokiem najpierw Ashcrofta, potem Layne’a.
– Pan to może ma już dzieci – westchnął. – Ale ciebie, młodzieńcze, szkoda…
– Nie przesadzaj, Mark.
Drugi z mężczyzn również odwrócił głowę i obydwaj z blondynem wyszczerzyli zęby.
– Co to było? – spytał Layne, kiedy przeszli kilka dalszych metrów sterylnie białego korytarza.
Dziewczyna żachnęła się.
– Mark, główny dyspozytor. Myślał, że was przyjmuję do pracy i jak zwykle…
– Chciałem wiedzieć, co było w tej skrzyni…
– W skrzyni? Paliwo. – Odruchowo poprawiła przypięty do kieszonki kostiumu długopis. – Dostajemy je z oczyszczalni w Knops. Pracują tam na uraninicie.
Layne skinął głową.
– Od razu będziemy mogli dostać wydruk z danymi Havoca?
Dziewczyna zatrzymała się.
– Kłopot w tym, że siadł mój terminal. Mają go wymienić po południu.
Layne skrzywił się.
– Właściwie to najważniejsze…
– Marty, nas interesuje nie tylko życiorys, ale też i sam wypadek. Po dane przyjedziemy później. Pani tu będzie? Ashcroft odwrócił się do dziewczyny.
– Wieczorem z pewnością. Robimy symulowany rozruch reaktora termojądrowego, chcę przy tym być. Ale teraz mogę wam pokazać miejsce wypadku.
Skinęli głowami i ruszyli do jednego z bocznych korytarzy. Potem były schody i zamykające je drzwi. Dziewczyna otworzyła stojącą obok szafkę. W jej dłoni znalazły się dwa długopisy, identyczne z tym, który nosiła przy kieszonce.
– To dozymetry. Przypnijcie je.
– Grozi jakieś niebezpieczeństwo? – zamruczał Ashcroft mocując się z zapięciem.
– Nie, ale będziemy na rampie ponad halami i takie są przepisy.
Oczom ich ukazała się potężna, sztucznie oświetlona hala. Pod kopulastym sufitem biegły stalowe belki suwnic zbiegając się przy ścianach, gdzie warkocze kabli tworzyły swoistą plątaninę. Na obwodzie kopuły widniały czarne łukowate skrzynie detektorów.
Kiedy weszli na rampę, Burns spojrzała w dół.
– Tam będzie nasz reaktor, a tam… – uniosła dłoń – jest centralna dyspozytornia.
Jedyne co mogli obejrzeć w głębi hali, to wielki betonowy krąg z potężnymi wypustami. Dyspozytornia musiała się kryć gdzieś za ścianą. Layne oparł dłonie na barierce i przechylił się stojąc na palcach.
– O ile wiem… – powiedział – reaktory termojądrowe jeszcze nie istnieją.
– Zgadza się. Mamy nadzieję, że to będzie pierwszy – wycelowała palcem w stronę długich, ustawionych wokół kręgu rur. – Lasery elektronowe…
Chrząknięcie Ashcrofa zabrzmiało szczególnie znacząco.
– Widzę, że również interesujesz się fizyką, ale możesz odłożyć to na później – uśmiechnął się przymilnie. – Panna Burns miała nam opowiedzieć o wypadku Havoca.
Dziewczyna puściła barierkę i przeszła na drugą stronę.
– To, o czym mówię, ma o tyle związek z wypadkiem, że zdarzyło się właśnie podczas pierwszego rozruchu.
– Rozruchu? – Stukając butami o nity Ashcroft zbliżył się do niej.
– Uruchamiania programu symulującego dla reaktora termojądrowego. Tam, w starym budynku… – wskazała dłonią, gdzieś za mury – mamy inny reaktor, zamontowany na początku pracy ośrodka. Jest to reaktor basenowy, praktycznie zerowej mocy.
Ashcroft przyglądał się anonimowym pulpitom umieszczonym w dole na niewysokich postumentach. Dalej, za grubą szybą, przesuwały się jakby ludzkie sylwetki.
– Tego dnia Havoc miał za zadanie sprawdzenie sprężarki przy pompie podającej wodę destylowaną do basenu – kontynuowała Burns. – Reaktor umyślnie przerzucono na bieg jałowy, tak aby obciążenie pompy było najmniejsze. Kiedy Havoc zdjął zabezpieczenie i miał przystąpić do oględzin, jeden z ludzi nadzoru popełnił kardynalny błąd. Uniósł rdzeń na poziom roboczy. Siedział właśnie tam…
Wskazała na widoczne w oddali pulpity.
– Na stanowisku bezpośrednim. W centralnej dyspozytorni Mark był zajęty symulacją i zanim spostrzegł, co się dzieje, zadziałał automat podając wodę, i to pod dużym ciśnieniem. Pompa odprowadzająca, którą naprawiał Havoc, nie wytrzymała. Zanim go wyciągnęliśmy, dostał grubo ponad LD, nie mówiąc o urazach mechanicznych.
– LD?
– Letalis dosis.
– Co było później? – Ashcroft oparł się plecami o poręcz.
– Pracę przejął układ awaryjny, a Havoca odtransportowaliśmy do szpitala. To cud, że żyje.
– A ten człowiek, ten, który uniósł rdzeń?
– Odesłaliśmy go do uniwersytetu stanowego na testy psychofizyczne. Nie potrafił powiedzieć, dlaczego uruchomił dźwig. – Burns popatrzyła w stronę niewyraźnych ludzkich postaci. – Nie sądzę, aby miał tu wrócić.
Layne podążając za jej wzrokiem zmarszczył brwi.
– Poddaliście wszystko dezaktywacji?
– Całą przepompownię, dlatego dopiero dzisiaj ponawiamy symulację.
– I już weszli tam ludzie?
– To nie są ludzie…
Burns ruszyła szybkim krokiem.
– Pozwólcie… pokażę wam coś.
Niemal biegiem przemierzyli pomost i weszli do windy.
– Jeśli nie ludzie, to co? Roboty…?
Dziewczyna poprawiła kostium.
– W pewnym sensie. Zaraz pokażę…
Ashcroft spojrzał na jej plecy i bezgłośnie poruszył wargami. Przez całą długość korytarza miał głęboko zamyślony wyraz twarzy.
– Zajrzyjcie – dziewczyna wskazała podłużne okienko biegnące wzdłuż ściany.
Posłusznie podeszli bliżej. Wewnątrz pogrążonego w półmroku pomieszczenia siedziało pięciu mężczyzn. Wyprostowani, z głowami zanurzonymi całkowicie w głębokich hełmach, tkwili przed pulpitami. Zielone światło ekranów rzucało łagodny blask na sufit, mżąc na powierzchni szyby.
– Poprzez te hełmy sterują robotami?
– Dokładnie tak. – Policzki Burns pokrył rumieniec emocji. – To system łączności bezpośredniej. Po wypadku przyznano nam dotację i mogliśmy zakupić serię robotów używanych przy testowaniu wahadłowców. Teraz żaden człowiek nie musi wchodzić tam, gdzie istnieje choć cień ryzyka.
Ashcroft odpiął dozymetr.
– Gratuluję, ale na nas już pora. Będziemy koło siódmej, dobrze?
– W sam raz, będę czekała.
Droga do elektrycznego wózka i jazda trwały nie więcej jak dziesięć minut. Stojąc przy bramie, razem ze strażnikiem przyglądali się niknącej sylwetce dziewczyny, kiedy z tyłu rozległ się donośny dźwięk klaksonu. Za ich samochodem tarasującym wjazd widniała potężna ciężarówka. Bez słowa wsiedli do wozu.
– Nikt ci nie mówił o obiciach z koca? – wycedził Layne patrząc ze zgrozą na przylepiony do deski rozdzielczej termometr.
Ashcroft splunął na dłonie i przerzucił dźwignię automatu.
– Zastanawiam się – powiedział przekrzykując hałas ryczącego silnika – czym te kobiety się różnią?
Layne rozpostarł chustkę.
– Taki upał… a jemu się chce.
– Co mówisz?
– Tym się różnią – powiedział Layne mrużąc oczy na wietrze – że mając Maureen za żonę musiałbyś jeździć kabrioletem.
Ashcroft odwrócił twarz.
– Czemu?
Layne z zadowoloną miną poprawił okulary.
– Dlatego… że w innym rogi nie zmieściłyby ci się pod dachem.
– Głosuj na Malle’a! Głosuj na Malle’a! Jeśli nie chcesz być ze sfrustrowaną mniejszością, przyłącz się do większości. Głosuj na Malle’a! To nie będą wybory! To będzie jatka przeciwników demokracji i dobrobytu…
– Mam dość jatek na dzisiaj – mruknął Layne i zakręcił szybę samochodu.
Jednak wzmocniony przez ręczny megafon głos mężczyzny machającego różnobarwną flagą stanu dobiegał do nich z tym samym natężeniem:
– Głosuj na Malle’a! Ostatnie badania wykazały, że obecny burmistrz ma zapewnione osiemdziesiąt siedem procent głosów. Przyłącz się do większości! Głosuj na dobrobyt i demokrację!
– To tutaj? Niezły hotel – Layne pochylił się do przodu oceniając wysokość wieżowca.
Ashcroft zaparkował pod plastikową markizą i rzucił kluczyki boyowi w liberii.
W hallu było chłodno i przyjemnie. Podeszli do obitego prawdziwą skórą kontuaru, oddzielającego recepcję od rzędu foteli otaczających wielką fontannę.
– Chcielibyśmy odwiedzić panią Havoc. Który pokój zajmuje? – spytał Ashcroft stojącego w cieniu rozłożystej palmy portiera.
– Panowie też do niej? – tamten uśmiechnął się złośliwie. – Tak od razu? Radzę zająć miejsce w kolejce… – wskazał na kilku playboyów okupujących najbliższe fotele.
– Policja! – warknął Ashcroft nawet nie sięgając po odznakę.
– Tak, tak, przepraszam. Już mówię! – portier krzyknął nagle, patrząc przerażony na Layne’a sięgającego do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Odetchnął, kiedy zobaczył paczkę papierosów.
– Pięćset jedenaście – wyrzucił z siebie rozluźniając kołnierzyk. – To na piątym piętrze… Zaprowadzić panów?
– Nie.
Zanim drzwi windy zamknęły się, usłyszeli jeszcze głos portiera mówiącego do kogoś z tyłu:
– Rany Boskie! Mafia idzie do pięćset jedenaście. Gdyby szef o mnie pytał, to jestem w…
Maureen otworzyła dopiero po dłuższej chwili. Była owinięta w cienkie, nieskazitelnie białe prześcieradło kąpielowe.
– To panowie? Proszę – potrząsnęła prawie ukrytą pod ogromnym turbanem z ręcznika głową. – Czy wiadomo już, co się dzieje z moim mężem?
Ashcroft zajął miejsce na kanapie pod ścianą, a Layne przysiadł na parapecie.
– Czy pani mąż pracował dla jakichś tajnych służb rządowych?
– George? O co panom chodzi?
– A może utrzymywał kontakty z… powiedzmy, ze światem przestępczym? Przychodzili do niego podejrzani ludzie?
Maureen przerażona patrzyła to na jednego, to na drugiego. Ręka przytrzymująca prześcieradło bezwiednie rozluźniła chwyt i jego poły powoli zaczęły się rozchylać.
– O Boże, co oni zrobili z moim mężem? Proszę… Bardzo panów proszę, powiedzcie, gdzie on jest?!
Ashcroft rozpostarł ramiona opierając je na miękkich poduszkach kanapy. Delikatnie, końcem buta strącił jakąś muszkę, która przysiadła na nogawce spodni.
– Sami chcielibyśmy wiedzieć – prawie szepnął. – Uciekł z ośrodka medycznego.
– To niemożliwe. To jakaś prowokacja. Na pewno wszystko ukartowała armia, żeby zatrzymać George’a.
– Nie wykluczamy i tej możliwości. Ale po tym, co zobaczyliśmy… Musiałoby im bardzo zależeć na pani mężu. Maureen spojrzała na niego niezdecydowana.
– Tak… Na pewno tak się stało.
– W takim razie chciałbym usłyszeć, kim takim jest George Havoc, że wielu poważnych ludzi angażuje się dla stworzenia pozorów.
Maureen patrząc gdzieś w dal usiadła na poręczy fotela. Prześcieradło rozsunęło się na boki ukazując spore fragmenty nóg.
– Nie wiem – powiedziała ze smutkiem w głosie. – Może jest to związane z jego pracą w Centrum?
– Nie – powiedział Ashcroft. – Gdyby w grę wchodził jakiś banalny sabotaż czy coś w tym stylu, armia nie robiłaby sobie tyle zachodu. Nie mówiąc już o tym, że to nie ich sprawa.
Ashcroft wydawał się być zadowolony z udręki siedzącej przed nim kobiety. Przyglądał się jej przez cały czas z baczną uwagą, pochylając od czasu do czasu głowę na boki, jakby chciał uchwycić ciekawsze ujęcie profilu.
– Skoro nie mamy niczego, co wskazywałoby na perfidię naszych dzielnych żołnierzy, zastanówmy się, jaki cel miała ucieczka… tym razem z punktu widzenia pani męża.
– Ale…
– Ona była zorganizowana! – krzyknął nagle Ashcroft. – Zorganizowana piekielnie dobrze. Ktoś o bardzo długich rękach musiał mu pomóc!
Maureen zsunęła się z poręczy na siedzenie fotela i podkurczyła nogi pod brodą.
– Nie wiem, o co tu chodzi – prawie chlipnęła. – Naprawdę nie wiem.
– Proszę się uspokoić – powiedział Layne spod okna. – Może opowie nam pani coś o swoim mężu.
– Co?
– Na przykład, dlaczego się rozchodzicie. Gdzieś z korytarza dobiegł stłumiony tupot nóg, potem walenie w jakieś drzwi i krzyk:
– Kate, wpuść mnie, Kate! Nie bądź nieludzka.
Maureen wstała i zamknęła wewnętrzne drzwi.
– Na początku wydawało mi się, że będzie nam znośnie. Nigdy go nie kochałam. Wyszłam za niego zmuszona przez rodzinę…
– Dlaczego?
– Słucham?
– Dlaczego rodzina panią zmusiła?
– Nie wiem, nie było żadnych finansowych czy prestiżowych powodów. Po prostu zwariowali na jego punkcie.
– I zgodziła się pani?
Maureen jednym ruchem zdjęła z głowy ręcznik, a jej długie włosy rozsypały się wzdłuż całego ciała lśniąc wilgocią w rozproszonym świetle.
– Właściwie to nie była moja prawdziwa rodzina. Przygarnęli mnie, jak byłam mała. Przedtem przymierałam głodem w jakiejś norze udającej sierociniec, a oni zapewnili mi wszystko. Czułam się zobowiązana…
– Przepraszam – wtrącił się Layne. – Gdzie to było?
– W Bostonie. Tutaj sprowadziliśmy się dopiero kilka lat temu.
– A skąd pochodzi pani rodzina?
Maureen wzruszyła ramionami.
– Z jakiegoś miasteczka nad Wielkimi Jeziorami. Chyba niedaleko była kanadyjska granica… a może są z samej Kanady? Nie wiem.
Layne i Ashcroft wymienili spojrzenia.
– I co było dalej?
– Już po ślubie zrozumiałam, że popełniłam błąd, ale… wie pan, jak to jest. Zawsze trudno zdecydować się na rozstanie. Niestety, ostatnio stał się nie do zniesienia. Zaczął mi rozkazywać… Pod koniec, tuż przed wypadkiem, już w ogóle nie mówił do mnie normalnie. Ciągle krzyczał i rozkazywał. Czasem coś go ruszało i brał mnie na spacery po mieście, ale krążył tylko po jakichś strasznych miejscach…
– Dlaczego strasznych?
– No… wiem, że mnie panowie wyśmieją, ale… następnego dnia po każdym spacerze czytałam w gazecie, że w miejscu gdzie byliśmy, kogoś zabito. I… i zawsze czas morderstwa przypadał na kilka minut po opuszczeniu przez nas tej okolicy.
– Czy mąż się od pani oddalał?
– Nie. Przez cały czas, zawsze, byliśmy razem.
– Czy pamięta pani nazwiska morderców albo ofiar? Z gazet? Czy był między nimi Vincent Cadogan?
– Tak. Chyba tak.
Ashcroft wymienił jeszcze kilka nazwisk. Maureen za każdym razem potwierdzała.
– Mamy nasze morderstwa bez motywu, Marty – powiedział w końcu Ashcroft. – Zgadza się co do sztuki.
Layne siedział nieporuszony.
– Wiem też, dlaczego pani twarz wydawała mi się znajoma. Była pani na taśmie.
– Na jakiej taśmie?
– Spacerowała pani z mężem po bulwarze handlowym, wtedy właśnie, kiedy Cadogan zamordował kobietę. Obok kręcili film i kamera panią złapała.
– Ma pan znakomitą pamięć do twarzy.
– Owszem. Szczególnie że tylko mignęła pani w oddali.
– Więcej samokrytyki, Neal – uśmiechnął się Layne. – A może wiesz już, co łączy Havoca i te wszystkie zabójstwa?
– Jeszcze nie. Mam jednak nadzieję, że to sprawa czasu. Czy… czy domyśla się pani – Ashcroft zwrócił się do Maurren – gdzie może teraz przebywać pani mąż?
– Niestety nie.
– Chcemy mu pomóc.
– Rozumiem, ale naprawdę nie mam pojęcia.
Ashcroft podniósł się z kanapy.
– Cóż, w takim razie nie będziemy dłużej pani niepokoić. Chodź, Marty.
– Jeszcze chwileczkę – Maureen też wstała z fotela. – To drobiazg, ale może panom się przyda.
– Tak?
– Tuż przed wypadkiem mąż zamówił coś u antykwariusza, tego z Dellen Avenue. Być może to głupstwo, ale jeśli nie zapomniał, pewnie się po to zgłosi.
– Dziękuję. Postawimy tam kogoś.
Ashcroft przepuścił przed sobą Layne’a i zamknął drzwi.
– Co o tym myślisz? – spytał, kiedy znaleźli się w windzie.
– Albo nasza piękność ma zbyt bujną wyobraźnię, albo rzeczywiście coś w tym jest.
– Nie da się ukryć, że była na bulwarze tuż przed dokonaniem morderstwa.
– Tak. Mnie też się wydaje, że mówiła prawdę. Jej przybrana rodzina pochodzi z zatopionego miasta.
– To takie ważne?
– Może…
W hallu natknęli się na Freddie’ego i kilku policjantów.
– Cześć, szefie, mam dla ciebie wiadomość.
– Zaraz, skąd wiedziałeś, że tu jestem?
– Nie wiedziałem. Przypadkiem przybyłem na wezwanie. Podobno jacyś mafioso kręcą się tutaj.
Layne spojrzał w kierunku kontuaru, ale przestrzeń za nim była pusta.
– Co masz dla mnie, Freddie? – spytał Ashcroft.
– Znaleźliśmy tego willysa, którym zwiał Havoc.
– Oczywiście porzucony?
– Wprost przeciwnie. Stał spokojnie zaparkowany pod domem właścicieli. Rozmawiałem z nimi. W bagażniku leży trup faceta bez ręki z naładowaną spluwą w kaburze, a oni nic nie wiedzą. Skonfrontowaliśmy ich z tym chłopcem. Mały rozpoznał oboje, a oni ciągle nic. Zdaje się, że mają lukę w pamięci, jak ci wszyscy mordercy w stylu Cadogana. Kompletna paranoja.
– Masz ich pod kluczem?
– Jasne. Bekną za tego gościa, co im się wykrwawił w bagażniku. A jak dobrze pójdzie, to i za pomoc w ucieczce.
Ashcroft spojrzał na Layne’a.
– Do antykwariusza? – spytał tamten.
– Nie. Na razie jedziemy do Centrum Atomowego. Muszę mieć zdjęcie Havoca. Antykwariusza każę na razie obserwować z ukrycia.
– A ci ludzie?
– Potem, potem. Chcę jeszcze przesłuchać Slaytona i Kelly’ego, żeby zorientować się, co naprawdę zaszło w wojskowym ośrodku. – Ashcroft spojrzał na zegarek. – Chodźmy.
Słońce świeciło w szczelinie między budynkami Centrum, wyznaczając cel, ku któremu zdążali. Ashcroft bębnił niecierpliwie po poręczy wózka.
– Sprzed ilu lat będzie to zdjęcie Havoca?
Burns przechyliła głowę tak, jakby nie dosłyszała pytania.
– Weryfikujemy dane co rok – odpowiedziała w końcu. – Nie musicie się obawiać, będzie aktualne.
Zakręciła wózkiem i z podejrzaną gwałtownością zahamowała. Dźwięki Chopina znowu otworzyły drzwi, lecz tym razem skierowali się od razu do windy.
– Pojedziemy do mnie – wciskając klawisz Burns zerknęła na zegarek. – Przyjechaliście tuż przed rozruchem…
Layne obrócił się ku swemu odbiciu w szybie, potem zapiął guzik koszuli.
– Czy przeprowadzacie również pomiary antropomorficzne?
Odpowiedział mu szmer rozsuwanych drzwi.
– Nie. – Dziewczyna przestąpiła próg. – Po co?
Idąc korytarzem jeszcze przez moment przyglądała się twarzy statystyka, lecz ta, ukryta pod gęstwiną brody, była nieodgadniona.
Pokój, jak na pomieszczenie szefa personalnego, wyglądał typowo, oczywiście jeśli uwzględniło się fakt, że szef był kobietą. Na szerokim biurku, obok pojemnika z dyskietkami, leżała puderniczka i pudełko kolorowych kredek o trudnym do ustalenia przeznaczeniu. Opadli w fotele, między którymi ustawiono ruchomy barek.
– Jeśli macie ochotę na piwo czy colę… – powiedziała dziewczyna wskazując mebel.
Obydwaj przecząco pokręcili głowami, co byłoby nie do pomyślenia kilka godzin wcześniej. Ale wiatr od Zatoki zepchnął znad miasta duszne powietrze.
– To chwilę potrwa – stwierdziła dziewczyna przebierając palcami po klawiaturze.
Z cichym pomrukiem ekran zapełniły litery stanowiące życiorys, wyniki testów i inne dane George’a Havoca. Drukarka kreśliła jego wierny portret.
– Jeszcze minuta… – Burns przeniosła spojrzenie na Layne’a. – Szkoda, że nie będą mogli panowie zobaczyć komputera używanego do dzisiejszej symulacji. Jednostkę centralną zbudował nasz były pracownik i niewiele przesadzę, mówiąc, że zrobił ją w piwnicy.
– W piwnicy? – Wiadomość nie wiadomo dlaczego zainteresowała Ashcrofta.
– Tak, miał tam warsztat.
– Co się z nim stało? – Layne poprawił obydwoma dłońmi okulary. – Założył własną firmę?
– Nie. Zmarł na zawał i zostawił nam jedynie prototyp.
– Jak to… A technologia wytwarzania procesora?
Dziewczyna oderwała wydruk i podała go Ashcroftowi.
– Dwa lata temu mieliśmy z tym straszne kłopoty. Po śmierci konstruktora nie udało się jednak znaleźć opisów.
Okulary Layne’a zjechały prawie na czubek nosa, wcisnął je gwałtownie.
– Nie chce się… – zaczął, lecz umilkł, a potem wyjął zdjęcie Havoca z palców Ashcrofta.
– Tak, jakbym… – zamruczał, lekko kręcąc głową.
Palec Burns opadł na wyłącznik komputera.
– Jeśli chcecie zobaczyć rozruch, to chodźcie. Możecie już nie mieć takiej okazji.
Ashcroft wyjął papier z rąk wciąż zamyślonego Layne’a i uśmiechnął się nienaturalnie.
– Nie sądzę, aby nas to interesowało…
Dziewczyna roześmiała się.
– Ale i tak będziecie musieli czekać na mnie, bo nie ma was kto odprowadzić.
– Stawia nas pani w głupiej sytuacji… – Ashcroft uniósł wzrok. – Ile to potrwa?
– Do pół godziny… – jej głos wahał się między rozbawieniem a urazą. – Sądzę, że pański kolega chętnie to obejrzy.
Layne uśmiechnął się blado.
– Nie mamy wyjścia…
Kiedy szli do drzwi, Ashcroft ostentacyjnie złożył arkusz wydruku.
– Pani pewnie kiedyś chciała iść na fizykę? – spytał zjadliwie.
– To widać?
Korytarze ośrodka były tego dnia zadziwiająco puste. Minęli warczący cicho automat z kawą.
– Myśli pani, że uda wam się spełnić kryterium Lawsona? – spytał Layne.
– Naturalnie, jeśli zmniejszymy koncentrację plazmy, ale musimy wydłużyć czas.
Znów weszli do oszklonej klatki windy. Ashcroft opierając się o ścianę zmierzył ich ponurym spojrzeniem, lecz dziewczyna uniosła przegub z zegarkiem.
– Mamy szczęście, że na „jaskółce” siedzą Coghill i Stol. Na pewno nie będą mieli nic przeciwko waszej obecności.
Korytarz najwyższego poziomu miał metalową podłogę, tak że ich szybkie kroki bębniły głucho.
– Co to jest „jaskółka”?
– Pokój, skąd kontroluje się wszystkie ważniejsze sekcje, łącznie z dyspozytornią.
Ashcroft roześmiał się.
– Pozostałość ery maccartyzmu?
– Nic z tych rzeczy. Dyspozytornia zajmuje się pracą urządzeń, zaś dyżurni w „jaskółce” ludźmi. Jako jedyni mogą uruchomić system autonomiczny.
Minęli zakręt korytarza i w uchylonych drzwiach obitych grubą tkaniną dojrzeli wysokiego mężczyznę. Wzrok Layne’a przyciągnął papieros w jego dłoni. Nie zdążył jednak sięgnąć do kieszeni, gdy rozległ się głos panny Burns.
– Erich! Zwariowałeś?
Mężczyzna nie miał wątpliwości co do przyczyny nagany. Uniósł lewą nogę i rozgniótł niedopałek o obcas.
– Boże, Kate, czasami mam wrażenie, że przyjęto do nas o jedną kobietę za dużo.
Burns zajrzała do środka.
– Nie sil się na dowcipy… – Wskazała palcem przed siebie. – Możemy wejść?
Mężczyzna skinął głową rzucając niedopałek na podłogę.
Weszli do przyciemnionego wnętrza, gdzie jedną ze ścian zajmowały cztery rzędy monitorów, nadając salce charakter telewizyjnego studia. Głowa Stola, który okazał się łysy jak kolano, odbijała światło padające z ekranów.
– Widzicie – Burns wskazała zegar. – Jeszcze moment… Te podglądy to strefa gorąca i zimna, a to jest dyspozytornia.
Widoczna na monitorze sala zastawiona była zespołami pulpitów sterowniczych, które pokrywały rzędy oświetlonych sygnalizatorów, zegarów i instrumentów pomiarowych. Prawie wszyscy dzierżyli w dłoni kubki z kawą. Kilka osób nadzorowało drukarki wypluwające bezustannie strugi papieru.
– Jeśli będzie O.K. – szepnęła Burns – macie u mnie drinka.
Stol posłał im niechętne spojrzenie. Layne wpatrzony w narożny monitor dostrzegł, jak palec płowego blondyna wciska duży czerwony taster. Ukazał się napis: „procedura symulacyjna”.
– Włącz fonię – powiedział sucho Stol.
Tu, gdzie stali, szmer z głośnika był słabo słyszalny. Ashcroft nudząc się niemiłosiernie spojrzał na Burns. Wyglądała na zahipnotyzowaną. Layne patrzył na kolorowe punkty sygnalizatorów biegające po widocznych w kadrze pulpitach.
Wtedy właśnie ktoś zacząć krzyczeć wysokim, histerycznym głosem. Naga czaszka Stola natychmiast pochyliła się nad stołem.
– Dyspozytornia, Mark! – ściskał kostkę mikrofonu. – Co się dzieje?!
Parę osób odskoczyło od pulpitów, kawa z przewróconych kubków popłynęła między klawiszami.
– Mark! – wrzasnął Coghill.
Dyspozytornię przeszył jęk syreny. Ktoś krzyczał:
– Dekompresja plazmy! Dekompresja…
Blady jak ściana mężczyzna wyszarpywał komputerowe wydruki, rozrzucał je wokół. Trzasnęło szkło i plastik, gdy metalowy stołek wyrżnął w jedną z kamer powlekając monitor czernią.
– Spokój! – nad rozgardiasz przebił się ryk Marka.
– Dyspozytornia! – zawtórował Stol. – Co się dzieje?
Panika zwielokrotniona na ekranach przybierała rozmiary szaleństwa. Dwóch ludzi odciąganych przez trzeciego usiłowało wyłamać plastikowe osłony wskaźników. Ktoś się modlił.
– Co robicie?! – głos Stola odbijał się w niewielkim pokoju. – To tylko symulacja!
– Tam! – Coghill wskazał nagle ekrany wielkiej hali reaktora termojądrowego.
Ashcroft i Layne dopiero po chwili spostrzegli to, co Stol pojął od razu.
– Mark! Blokuj szóstkę, ktoś uruchomił laser.
Rzeczywiście, umieszczona na potężnych łapach rura lasera elektronowego drgnęła i ruszyła w górę.
– Mark…! – powtórzył Stol, ale nie zdołał dokończyć.
Zupełnie nagle Burns skoczyła mu na plecy i przewróciła na podłogę. Jej paznokcie żłobiły skórę głowy Stola głębokimi bruzdami. Coghill zakołysał się niepewnie w fotelu, lecz Ashcroft był szybszy. Bez zastanowienia uderzył kobietę w tył głowy. Na jednym z ekranów widać było białą smugę laserowego światła. Mimo odległości poczuli wstrząs, kiedy zwaliła się ściana hali montażowej.
– Szóstkę! – wrzeszczał Coghill. – Odłącz szóstkę!
W głośniku trzasnęło.
– …wszystko. Nie mogę, szóstka zerwana…
Ashcroft pomagał oszołomionemu Stolowi, kiedy kolejny impuls lasera rozciął rampę na dwoje. Jedna z części obsunęła się i wisząc jeszcze moment runęła na dno sali.
– Erich… – wymamrotał Stol. – Jeśli trafią w reaktor…
– Powiedzcie – Ashcroft pchnął go na miejsce – co mam robić?
W dyspozytorni znowu ktoś krzyczał.
– Promieniowanie na korpusie!
– Oszaleli – mruknął Coghill.
Stol nie zwracał na niego uwagi.
– Obwód autonomiczny… – zaczął, ale zaraz drgnął i spojrzał za siebie. To krzyczał Layne. Cofając się przed pełznącą w nieludzkich podrygach Burns, szukał za sobą drzwi.
– Zostaw – Ashcroft przeskoczył nad nią i chwycił Layne’a. – Nie widzi cię.
Przyciągnął statystyka do stołu. Nawet nie zauważyli, gdzie trafił następny strzał. Odpowiedziały mu wzmożone wrzaski.
– Plomby… – powiedział Stol ocierając zalane krwią oczy.
Obydwaj mężczyźni zerwali białe nici zabezpieczeń i chwycili za dwie identyczne dźwignie.
– Teraz…
Nad monitorami momentalnie ukazał się napis: „automatyczna procedura wygaszania”. Krzyki w głośniku ucichły jak nożem uciął. Ashcroft poszukał wzrokiem monitora. W jakby zamarłej dyspozytorni jedynie parę osób trzymało się na nogach.
– Co wyście zrobili?
Coghill uniósł wzrok.
– Odłączyliśmy komputer centralny, działa inny, wyłączy i zastopuje wszystkie procedury.
– A laser?
Coghill rzucił Stolowi chustkę i wskazał na ekran. Rura lasera właśnie siadała na powrót w łożu.
– Wyprowadźcie ją – powiedział niewyraźnie Stol przykładając materiał do szramy na czole.
Usłyszeli ciche łkanie. W kącie, patrząc z niedowierzaniem na połamane paznokcie, siedziała Burns.
– Co się stało? – zapytała unosząc wzrok. – Co ja zrobiłam?
Ashcroft starając się nie patrzeć jej w oczy pchnął drzwi od korytarza.
Szare, rozwalające się kamienice na ekranie telewizora zdawały się harmonizować z senną atmosferą wewnątrz wieży kontrolnej na dachu budynku policji. Członkowie zespołu przemierzający zapuszczone podwórka i rozsypujące się bulwary nie pasowali do cichej, powolnej muzyki dobiegającej z głośnika. Bliższy jej był Ashcroft stojący w zadumie pod okapem dachu chroniącego lekko pochyłe szyby sali od mżącego deszczu. Siedzący dotąd w środku Lionel stanął w rozsuniętych na całą szerokość drzwiach.
– Zaraz będą – powiedział przesuwając dłonią po nie ogolonych policzkach.
Ashcroft skinął głową. Jego wzrok błądził po ciemniejących w szarości poranka mokrych dachach domów. Wydawało mu się, że lekka, przestrzenna mgła unosząca się w tej chwili coraz wyżej jest spotężniałym nagle dymem z papierosa Lionela. Poprawił krawat i na pierwszy odgłos silnika śmigłowca schronił się do wnętrza. Smukły Bell 206 „Jet Ranger” osiadł lekko, dokładnie na oznaczonym żółto-czarną farbą miejscu. Jego turbinowy silnik, Allison 250, zamilkł nagle i tylko szum obracających się jeszcze łopat zagłuszał melodię sączącą się z telewizora. Błyskając odbiciem sinego nieba w szybach, boczne drzwi otworzyły się i dwójka osłaniających się od deszczu zwiniętymi gazetami pasażerów biegiem dotarła do mrocznej sali.
– Po co te szykany? – wysapał Kelly. – Przyjechalibyśmy sami…
– Muszę was przesłuchać – powiedział Ashcroft.
– Przecież robili to już wczoraj pańscy ludzie. Zgubił pan protokoły?
Layne sięgnął do tylnej kieszeni po notes.
– Wcześniej mówiłem ci, że trzydzieści procent mieszkańców pochodzi z naszego zatopionego miasteczka przy granicy kanadyjskiej…
– A teraz…
– A teraz zbadałem kartoteki tutejszego oddziału FBI, banków, szpitali, film ubezpieczeniowych i obliczyłem, że około trzech czwartych obywateli wywodzi swój rodowód właśnie stamtąd. Wiesz, o co mi chodzi… migracje niebezpośrednie, potomkowie, i tak dalej…
– Ciągle uważasz, że to takie ważne?
Layne schował notes.
– Przyznasz jednak, że to dziwne., Takie młode miasto jak to, niczym nie różniące się od innych, w prawie osiemdziesięciu procentach składa się z ludności napływowej, z której ogromna większość pochodzi, przynajmniej w którymś tam pokoleniu, z jednego regionu.
– Nie znam się na statystyce – Ashcroft podszedł do okna, po którym spływały krople deszczu zniekształcając zarysy drzew w parku naprzeciwko.
Gdzieś daleko, nad pomarszczonym podmuchami wiatru stawem, jakiś chłopak całował dziewczynę. W pewnej chwili oderwali się od siebie i rozpryskując błotniste kałuże pobiegli wzdłuż alei, cały czas zupełnie samotni w rozmazanej perspektywie.
– Dostałem raport komisji badającej szczątki samochodu, który rozjechał tych ludzi w ośrodku medycznym.
– I co?
Ashcroft podniósł wyżej trzymaną w ręku kartkę.
– Ze względu na stopień zniszczenia wraku nie istnieje możliwość przeprowadzenia dających realne wyniki badań.
– To wszystko?
– Są jeszcze podpisy członków komisji.
Layne zeskoczył z biurka, by zająć fotel Ashcrofta.
– Szkoda, że zaniedbali…
– Nie, Marty. Tu nie chodzi o zaniedbanie, takich raportów po prostu się nie pisze! Nie wiem, co się stało, ale jedyna rzecz, która mi się nasuwa, to przekonanie, że zaszło tam coś wybiegającego poza zwykłą rutynę.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
Ashcroft odwrócił się od okna.
– A ty, gdybyś był starym fachowcem o ugruntowanej opinii i miał opisać coś, co wybiega poza ramy, które nakreśliło twoje doświadczenie – powiedzmy też, że musiałbyś używać wyłącznie sztampowych, zwykłych i jasnych zwrotów…
– Myślisz, że…
– Przepraszam – wtrącił się Slayton, który wyglądał teraz na dużo bardziej pewnego siebie. – Bardzo mi miło słuchać o kłopotach panów, ale może zaczęlibyśmy przesłuchanie. Czas ucieka.
Layne spojrzał na niego roztargniony.
– Nazywam się… – zaczął Slayton, ale Ashcroft przerwał mu ruchem dłoni.
– Porozmawiajmy poważnie. Chciałbym wiedzieć, jak to było naprawdę ze śmiercią sanitariusza podczas pierwszej próby ucieczki Havoca.
Slayton otworzył usta, ale Ashcroft przerwał mu znowu:
– Interesuje mnie pańska wersja zdarzeń.
– Hm, prawdę mówiąc nie mam żadnej.
Layne położył nogi na biurku.
– Obudź mnie, gdy zacznie mówić do rzeczy.
Slayton poruszył się niespokojnie.
– Nie wiem, co chcielibyście panowie usłyszeć.
– Wszystko, co pan wie o Havocu.
– No… trzeba przyznać, że jego wyzdrowienie jest co najmniej zastanawiające. Ale spytajcie o to Kelly’ego. On jest chirurgiem.
– A pan radiologiem. Czy dawka promieniowania, którą dostał, była absolutnie śmiertelna?
Slayton uśmiechnął się rozprostowując nogi.
– Przecież równie dobrze jak ja wie pan, że nigdy nie można tego precyzyjnie określić. Wszystko zależy od indywidualnych cech…
– Tak czy nie?
– O rany, przecież panu mówię. Zresztą mógł się zepsuć dozymetr Havoca i wskazać większą wartość, mógł dostać kierunkową dawkę albo być czymś częściowo osłonięty.
– Ale zakładając, że dozymetr był w porządku, a Havoc dostał klasycznie, tak jak przewiduje instrukcja?
– Jaka… No więc dobrze – Slayton zacisnął ręce na poręczach krzesła. – Powiem panu. Gdybym to ja był na jego miejscu, ta rozmowa, którą właśnie prowadzimy, mogłaby się odbyć tylko wtedy, gdyby pan popełnił samobójstwo.
– Słucham…?
– Spotkalibyśmy się w zaświatach.
Ashcroft podszedł od tyłu do siedzącego i położył rękę na oparciu krzesła.
– Co było z sanitariuszem?
– Nie wiem. Pomylił się.
– Pomylił? Na pewno?
Slayton odwrócił głowę spoglądając gdzieś w bok. Jego palce nerwowo uderzały o kolano.
– A może został zahipnotyzowany przez Havoca? – podsunął Ashcroft.
– Naczytał się pan komiksów.
– Havoc był zamieszany w serię morderstw. Może słowo „zamieszany” jest tu nie na miejscu, ale w każdym razie można łączyć jego osobę z pewnymi zabójstwami. Czy da się kogoś zahipnotyzować przechodząc szybko kilka kroków obok?
– Nie, to zupełnie niemożliwe. Chyba że dana osoba była stymulowana już wcześniej i w konkretnym momencie otrzymała tylko zakodowany w podświadomości znak.
– Czy mogłaby wtedy zrobić coś, co wymaga ułożenia najpierw planu działania?
– Nie.
– To znaczy, że Havoc nie mógł zahipnotyzować kogoś, a potem uaktywnić go z ukrycia tak, że człowiek ten zamordowałby jakąś osobę?
– Konkretną czy przypadkową?
– A jest jakaś różnica?
Slayton pokręcił głową.
– O co panu chodzi?
– Czytał pan w gazetach o serii przypadkowych morderstw? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Tak.
– Czy jest możliwe, żeby ukrytym sprawcą był Havoc?
Slayton roześmiał się, potem wyjął papierosa i zaczął ugniatać go w palcach.
– Bardziej prawdopodobne, że zrobili to Marsjanie. – Zapalił papierosa pocierając zapałkę o but Layne’a. – Czy morderców badali lekarze sądowi?
– Psychiatrzy? Tak.
– Więc hipnoza jest niemożliwa. Odkryliby to.
Ashcroft rozluźnił krawat, podszedł z powrotem do okna.
– Jakie było prawdopodobieństwo wyzdrowienia Havoca? Tym razem z punktu widzenia zwykłych uszkodzeń ciała.
– Według mnie mało prawdopodobne, ale specjalnie dla pana powiem, że żadne.
– A więc cud?
– W medycynie zdarzają się cuda. Czasami nawet jest ich dużo.
Ashcroft oparł ręce na szybie. Atmosfera na zewnątrz nadal tchnęła spokojem i sennością. W parku na jednej z ławek siedział teraz ostrzyżony na jeża chłopak jedzący kanapkę. Jego letnia kurtka była szczelnie zapięta i miała postawiony kołnierz. Niemniej jednak chłopak wyglądał na przemokniętego.
– Panie Slayton – odezwał się nagle Layne zdejmując nogi z biurka – byliśmy wczoraj świadkami pewnego dziwnego wydarzenia. Co według pana może spowodować nagły szał wśród dużej liczby osób?
Oczy Slaytona uniosły się na chwilę ku sufitowi.
– Musiałbym wiedzieć coś więcej. Może napięta sytuacja, nagły stres…
– Nie, nie, to odpada.
– W takim razie może nagłe rozpylenie w powietrzu środków psychotropowych. Słyszałem, że istnieją gazy bojowe…
– Część ludzi będących razem z tamtymi zachowywała się normalnie – przerwał mu Layne.
– Domyślam się, że przedtem nikt nie wstrzyknął im antidotum?
– Nie – Layne pochylił się do przodu. – Czy w grę mogą wchodzić jakieś rodzaje promieniowania, a może pole magnetyczne?
Slayton ze sceptycznym uśmiechem na twarzy zaprzeczył ruchem głowy.
– A może promieniowanie biologiczne? – Layne nie dawał za wygraną.
– No dobrze. Złożę oświadczenie – powiedział Slayton. – Zbiorowy szał spowodowany został czarami, czyli rzuceniem uroku. O to panom chodziło…? Sam już nie wiem, czy jestem w gmachu policji, czy na zebraniu kółka spirytystycznego.
Layne opadł z powrotem na oparcie, a Ashcroft podszedł do drzwi.
– Widzę, że nie dojdziemy do niczego. Dziękujemy panu. Wychodząc proszę zawołać tego drugiego pana.
Ashcroft otworzył drzwi.
Grupa dziennikarzy wpadła do środka przekrzykując się wzajemnie. Nad wszystkim górował jednak głos Kelly’ego.
– Slayton! Jeśli cię bili, to powiedz. Nie bój się, powiedz wszystko!
– Czy próbowano pana zastraszyć? – jakaś kobieta podtykała Slaytonowi mikrofon pod usta.
– Czy wywierano na pana presję pokazując narzędzia nacisku fizycznego? – krzyczał ktoś z tyłu.
Wysoki mężczyzna w ciemnym nieprzemakalnym płaszczu z wyrazem triumfu na twarzy fotografował wiszącą na ścianie myśliwską strzelbę. Drugi, w rozchełstanym garniturze ciągnął za sobą długi kabel rycząc cały czas do ogromnego mikrofonu:
– Drodzy radiosłuchacze, jesteśmy teraz w gabinecie oficera policji, dla którego prawo nic nie znaczy. Oto Neal „Wampir” Ashcroft, człowiek, przed którym drżą niewinni obywatele. Co pan ma na swoją obronę?
– Proszę nie ruszać tych szuflad. Tam są poufne materiały.
Ashcroft usiłował odepchnąć mężczyznę w nieprzemakalnym płaszczu od biurka.
Człowiek z mikrofonem wziął do ręki oprawioną w metal policyjną pałkę z dedykacjami od kolegów ze szkoły policyjnej.
– „Wampir” Ashcroft narzędzia brutalnego terroru nazywa poufnymi materiałami! Słuchacze, podatnicy, czy będziemy to dalej tolerować?
Slayton wyrwał się z kordonu dziennikarzy i wypchnął Kelly’ego na zewnątrz.
– Coś ty znowu wymyślił? Kim są ci ludzie?
Kelly rozłożył ręce.
– Czyżbyś myślał, że w tak krótkim czasie ściągnę reporterów z „Life’u” czy „US News”? Podzwoniłem po redakcjach miejscowych brukowców.
– I coś ty im naopowiadał? Niepotrzebnie rozkręciłeś całą hecę.
– A co? Ashcroft i ten drugi nie próbowali się odgrywać za numer z oponami?