Bob Shaw Niedorzeczne facsimile

Coburn patrzył na swoją dziewczynę ze wzrastającym przerażeniem. Słyszał, że coś takiego nachodzi czasem zupełnie normalne młode kobiety, ale zawsze sądził, że Eryce to nie zagraża.

— Nigdy dotychczas nie wspominałaś o małżeństwie — rzekł drętwo — a poza tym jesteś zoologiem.

— Chcesz przez to powiedzieć, że mam pchły? Czy może brucelozę? — Eryka podniosła się, tak że jej zielone oczy znalazły się o pół cala nad jego oczyma. Ten ruch uczynił wysportowane ciało Szwedki jeszcze bardziej atrakcyjnym, ale jednocześnie przywiódł Cobur-nowi na myśl kobrę groźnie unoszącą łeb.

— Nie, nie — powiedział szybko. — Miałem tylko na myśli, że ktoś pracujący w tej dziedzinie co ty, musi sobie zdawać sprawę, jak nienaturalnym stanem jest monogamia wśród…

— Zwierząt. Bo tak mnie traktujesz, prawda?

— No, przecież nie jesteś ani warzywem, ani minerałem. — Coburn uśmiechnął się bezradnie. — Wiesz, że żartowałem, kochanie.

— Wiem, skarbie. — Eryka nieoczekiwanie zmiękła i pochyliła się ku niemu, obezwładniając go siłą swego ciepła, złocistych włosów, zapachu perfum i mącących umysł krągłości. — Chyba nie powinieneś mieć nic przeciwko małżeństwu z takim zdrowym zwierzakiem jak ja, prawda?

— Oczywiście, ja… — Urwał uświadamiając sobie, co się dzieje.- Problem polega na tym, że ja się nie mogę z tobą ożenić.

— Dlaczego nie?

— No bo rozumiesz… — Myśli Coburna odbywały dziką gonitwę w poszuhiwnniu wyjaśnienia. — Jeśli mam być szczery… hmmm… wstąpiłem do Kosmicznej Marynarki Handlowej. Eryka żachnęła się.

— Zęby uciec ode mnie.

— Nie. — Coburn powiódł dokoła błędnym wzrokiem w nadziei, że zrobi wrażenie człowieka, który połknął bakcyla kosmicznego. — Ciągnie mnie w kosmos, kochanie. Nic na to nie poradzę. To zew niezbadanych czarnych przestrzeni. Stopy mnie świerzbią, żeby deptać powierzchnię nieznanych gwiazd.

— Planet — sprostowała.Eryka z całym okrucieństwem.

— Wlaśn-t' l^; miałem na myśli.

— W tej sytuacji ja też wyjadę. — Jej oczy wydawały się powiększone p.-7cz łzy. — Żeby zapomnieć o tobie.

Coburn był młodym człowiekiem o miękkim w zasadzie sercu i przykro mu było zadawać ból dziewczynie, ale pocieszał się myślą, że jednak udało mu się uniknąć małżeństwa, które, jak wiedział każdy obywatel dwudziestego pierwszego wieku, było straszliwym anachronizmom.

Z tym większym więc zdziwieniem odkrył — w trzy dni po tym, jak Eryka wyruszyła na wyprawę do jakiegoś zapadłego zakątka świata — że życie jest nic niewarte. Wszystkie przyjemności, które wydawały się tak ponętne wtedy, kiedy groziło małżeństwo, teraz straciły urok.

Wreszcie — uznawszy, że znalazł się na dnie — zrobił rzecz w tej sytuacji jeaynie logiczną.

Wstąpił do Kosmicznej Marynarki Handlowej.

Później Coburn przekonał się, że z tym dnem to była nieprawda. Dokonał tego odkrycia nagle, po trzech miesiącach służby.

Bez żadne.go doświadczenia w prowadzeniu statków kosmicznych i właściwie bez żadnych predyspozycji do tej pracy zdołał jednak w dwa tygodnie skończyć kurs podstawowy dzięki Kabinie Uniwersalnej mającej zastosowanie we wszystkich praktycznie środkach transportu, od samochodów poczynając poprzez samoloty i łodzie podwodne, a na statkach kosmicznych kończąc. Kabina ta pozwalała pilotowi skoncentrować się na samym celu podróży zamiast na tym, jak go osiągnąć.

I właśnie tym był pochłonięty Coburn — transportem ładunku świetlistych futer z jednego systemu gwiezdnego na drugi, gdzieś daleko na Obrzeżu — kiedy poczuł na karku ucisk zimnego meta-lu. Okrzyk zdziwienia, jaki wydał, był wywołany głównie odkryciem, że na jego statku o załodze jednoosobowej znajduje się pasażer na gapę; okrzyk wzbogacił się o tony paniki, kiedy Coburn ustalił wstępnie," że jedynym, co ów pasażer na gapę mógł mu przyłożyć do karku, była broń.

— To jest broń — potwierdził szorstki głos. — Rób, co ci mówię, jeśli nie chcesz mieć kłopotów.

— - Jedyne, co bym chciał, te wrobić du domu, o ile ci to n;e przeszkadza.

— Owszem, przeszkadza mi. — Intruz wysunął się zza fotela Co-burna i znalazł się w jego polu widzenia. Był to potężnie zbudowany ryżawy mężczyzna około czterdziestki z wygoloną głową. Twarz i czaszkę miał pokryte taką samą rudą szczeciną.

Coburn skinął głową..

— Gdybyś chciał lecieć tam, gdzie ja,;,cbyś się nie ujawnił do końca podróży, tak?

— Słusznie.

— Z togo wnoszę, że sobie życzysz, żebym wylądował gdzieś indziej?

— I znów masz rację, synu. Kieruj się na drugi.świat Tonera, o tam. — Rudzielec wskazał jaskrawo błyskający punkt po jednej stronie przedniego ekranu.

— Chyba nie zamierzasz tam lecieć, ten świat jest nie zami"-szkany!

— Właśnie dlatego chcę tam lecieć, synu. Jestem Patsy Eckert. Na dźwięk tego nazwiska Coburn natychmiast dostał skurczu żołądka. Trudno było nazwać Eckerta asem przestępczości — na to zbyt wiele razy wpadał — ale poszukiwano go na jakichś stu światach jako człowieka wyraźnie niezdolnego do popełnienia jednego zgodnego z prawem czynu. Kradzież, szantaż, gwałt i morderstwo były dla niego czymś tak naturalnym jak dla innych praca i zabawa.

— Myślałem — wyszeptał Coburn — że zostałeś…

— Stracony? Nie tym razem. Udało mi się uciec, ale odnoszę wrażenię, że na kilka lat powinienem się ukryć. Gdzieś, gdzie nie przyjdzie im do głowy mnie szukać.

Coburn nie był głupi, próbował więc powstrzymać bieg myśli, który musiał go nieuchronnie doprowadzić do określonych wniosków dotyczących jego własnego losu.

— Ale przecież możesz sobie znaleźć jakieś lepsze ukrycie. — Wskazał na otaczające ich ekrany. — Popatrz, ile miejsca jest w galaktyce. Każdy z tysięcy tych punktów świetlnych to jakaś planeta…

— Gwiazda — przerwał mu Eckert, przyglądając się Coburnowi ciekawie.

— Właśnie to chciałem powiedzieć. 'Z pewnością gdzieś w tych pustych przestrzeniach… Eckert uniósł broń.

— Wiesz co, bracie, zanim trochę tej pustej przestrzeni znajdzie się u ciebie w głowie, wyląduj dokładnie tam, gdzie ci powiedziałem.

Coburn skinął głową ponuro i zaczął naciskać odpowiednie klawisze, by zaprogramować zmianę kursu statku w kierunku najbliższego słońca i lądowanie automatyczne na jego drugiej planecie. Było oczywiste, że po wylądowaniu Eckert nie pozwoli statkowi kontynuować lotu, a w tej sytuacji najlepsze, czego mógł się Coburn spodziewać, to że zostanie uwięziony na nieznanej planecie. Alternatywą była szybka śmierć wkrótce po wylądowaniu. Zachowywał ponure milczenie, statek dokonywał poślizgów przestrzennych, system docelowy zaś tracił na ostrości, powiększając się skokami na przednim ekranie, aż wreszcie druga planeta przybrała rozmiary krążka wielkości talerza wprost przed nimi. Było to białe, zwiewne ciało niebieskie, całkowicie przysłonięte przez chmury.

— Nie ma tu żadnych urządzeń naprowadzających — powiedział Coburn — nie możemy się wśliznąć, musimy dokonać lądowania linearnego w normalnej przestrzeni.

— Nie przejmuj się, ja już od dawna myślę o tej planecie. Pod tą-chmurą kryje się jedna wielka równina.

Podczas kiedy Coburn sprawdzał tę informację na radarze dalekiego zasięgu, Eckert znów przesunął się za niego i wsadził mu lufę broni w zagłębienie u podstawy czaszki. Coburn z rozrzewnieniem, acz na próżno, pomyślał^ o błogich rozkoszach małżeństwa, w których mógłby się pławić z Eryką, gdyby nie był na tyle głupi, żeby porzucić i ją, i ciepłą przytulność Ziemi. O, to jest właśnie — pomyślał, kiedy statek zagłębił się w mętną, mglistą atmosferę — dno mojego życia, już gorzej być nie może.

Ale znów się pomylił.

Kiedy statek długim, ukośnym lotem przebił się przez dolną warstwę chmur, zobaczył dokładnie na wprost siebie — tam gdzie powinna znajdować się jedynie gładka równina — masywny i dziwnie znajomy kształt przykrytej śnieżną czapą góry.

Miał zaledwie czas krzyknąć, nim wyrżnął prosto w skalną ścianę.

Gdy Coburn odzyskał przytomność, stwierdził, że leży na przechylonej, ale nie uszkodzonej podłodze swojej kabiny. Eckert, którego rzuciło na tablicę rozdzielczą, robił wrażenie zszokowanego i zaskoczonego. Różne urządzenia elektroniczne wydawały natarczywe odgłosy, ale sam fakt, że pozostało z nich tyle, żeby mogły wydawać jakiekolwiek odgłosy, wydawał się Coburnowi cudem. Słabo potrząsnął głową rozważając koszmarną sytuację, w której Eckert odzyska spluwę i ponownie w niego wyceluje.

— Jak tyś to zrobił? — warknął rudzielec.

— Jak co zrobiłem?

— Jak mogłeś tak manipulować poślizgami przestrzennymi, że wylądowaliśmy na Ziemi?

— Jak ci mogło przyjść do głowy coś równie idiotycznego?

— Nie zalewaj, bracie. Ta góra, w którą o mało cośmy nie wyrżnęli, to Mount Everest.

Coburn czuł się chory, wstrząśnięty i wściekły; stwierdził, że ma w nosie broń tamtego.

— Wbij sobie do tego swojego pustego łba, że gdybym to ja wynalazł technikę poślizgów przestrzennych, która by mi umożliwiła dokonanie takiego manewru, byłbym dziś milionerem, a nie… — głos zamarł mu pod wpływem nagłej niesamowitej myśli. Potworny kolos skalny, który zobaczył na przednim ekranie, rzeczywiście wyglądał jak Mount Everest. Podniósł się i spojrzał na ekran, ale ani na tym, ani na żadnym innym nie było nic widać na skutek zderzenia. Przyszła mu do głowy pewna myśl: — Powiem ci więcej, mój panie — rzekł. — Myśmy nie prawie wyrżnęli w te górę; myśmy się dokładnie władowali w jej zbocze! Powinniśmy byli wyparować.

Eckert zaczerpnął tchu i groźnie łypnął okiem na Coburna.

— Tak się akurat złożyło, że wiem, że na Tonerze II nie ma żadnych gór, więc…

Rozległ się dzwonek alarmowy sygnalizujący przedostawanie się do kabiny statku niebezpiecznych substancji radioaktywnych z podziurawionych pojemników.

— Później do tego wrócimy — rzekł Coburn. — Na razie musimy się stąd wynosić.

Otworzył wyjście awaryjne odsłaniając widok na strome białe zbocze i zeskoczył w zaspę śnieżną. Eckert w sekundę później idąc w jego ślady, mało mu nie wylqdnval na głowie. Usiedli wdycha-jąc chłodne, żywiczne powietrze i rozglądając się dokoła. Statek spoczywał na końcu długiej, płytkiej koleiny, wśród śnieżnych moren, które usypał po drodze, w otoczeniu surowych skalnych szańców wznoszących się ku ołowianemu niebu. I znów Coburn pomyślał o Evereście, prawie tak dziwnym jak fakt, że żył.

— To jest ciepłe! — wykrzyknął Eckert podnosząc garść białych płatków. — To nie jest zwykły śnieg.

Coburn przyjrzał się z bliska tej dziwnej substancji i stwierdził, że ulotne drobiny przypominają raczej strzępki gumy piankowej. Intensywnie żywiczny zapach, jakim przesycona była atmosfera Tonera II, wypełniał mu nozdrza przyprawiając o zawrót głowy.

— Oddalmy się od statku — powiedział niepewnie — może być jakiś wybuch.

Odchodząc od nieznacznie uszkodzonego pojazdu instynktownie kierowali się w dół zbocza. Widok przysłaniały im gnane wiatrem pasma śniegu i mgły, ale od czasu ao czasu ukazywała się przed nimi położona dale»to w dole jak gdyby szarozielona równina.

— To chyba rzeczywiście nie może być Ziemia — zgodził się Eckert. — Ale coś się tu dzieje dziwnego.

W ciągu godziny tylko nieznacznie zbliżyli się do podnóża góry, ponieważ biała substancja, w której brnęli, chociaż pod wieloma względami nie przypominała ziemskiego śniegu, to jednak była równie śliska i miała tendencję do zbijania się w szkliste grudki na butach. Coburn zapadł w pełne przygnębienia milczenie przerywane tylko od czasu do czasu przez westchnienia'! jęki, kiedy tracił równowagę i padał. Myślał właśnie tęsknie o pozostałej na Ziemi Eryce, oddalonej od niego o setki lat świetlnych, i zastanawiał się, czy kiedykolwiek wiadomość o jego tajemniczym zniknięciu dotrw do niej, kiedy nagle pochwycił uchem daleki okrzyk. Wiatr uniós? gdzieś słaby strzęp dźwięku, ale 7 miny Eckerta wynikało jasno, że i on musiał go słyszeć.

— O, tam — powiedział wskazując na lewo. — Tam kto i musi być.

Zmienili kierunek idąc teraz w poprzek zbocza i po upływie kilku minut Coburn dostrzegł obszar ćytrynowozielonej jasności rozświetlającej mgły przed nimi. Źródło światła było niewątpliwie sztuczne. W pierwszym odruchu Coburn chciał podbiec w tamtą stronę, ale Eckert powstrzymał go wyciągniętą spluwą.

— Nie tak szybko, bracie — powiedział. — Nie mam najmniejszego zamiaru nadstawiać głowy pod stryczek.

Doszli do niskiego pagórka, za którym jasność była bardzo intensywna. Z inicjatywy Eckerta podpełzli na czworakach do szczytu i ostrożnie wyjrzeli na drugą stronę. W odległość zaledwie stu kroków tkwiły pionowo w śniegu dwa czarne pale oddalono od siebie o jakieś cztery stopy. U podstawy każdego z nich znajdowało się kłębowisko kabli i metalowych skrzynek, zaś prostokątne pole pomiędzy słupami wyglądało jak arkusz migotliwej, trzeszczącej światłości, która zasłaniała obszar wzgórza tuż za nimi. Śnieg dokoła był ubity, poznaczony śladami stóp. Z jakiegoś powodu przypominało to Coburnowi portal, pozostawione otworem drzwi.

Najbliższe kilka sekund utwierdziło go w tym odczuciu: ze świetlistego prostokąta wyszły nagle dwa brunatne, kudłate goryle i zaczęły dreptać dokoła otrząsając z futra kryształki lodu. Zz nimi sypało śniegiem w gwałtownych porywach, chociaż — jak zauważył Coburn — na Tonerze II było stosunkowo spokojnie i ne padało. Tknęło go nieprzyjemne przeczucie co do prawdziwej natury portalu.

— Co za paskudne zwierzaki! — Eckert mówił szeptem. — Czy masz choćby zielone pojęcie, co to może być?

— Na mapie Marynarki Handlowej ich nie ma, ale przecież Federacja Ziemska to tylko drobna część Komuny Galaktycznej, która składa się z tysięcy nie znanych nam kultur.

— Im mniej wiemy o takich jak te tutaj bydlakach, tym lepiej — odparł Eckert prezentując szowinizm, który przy jego niechęci do wszelkich ludzkich norm nie zdziwił Coburna specjalnie. — Ale ich jest więcej. Czy to urządzenie może być przenośnikiem materii?

Zjawiły się jeszcze cztery kudłate goryle; dwa z nich dźwigały trójnogi, które mgliście przypominały teodolity, jakimi posługują się geodeci. Jeden z goryli zaczął porykiwać głosem o tak dziwnej modulacji, że dopiero po kilku sekundach Coburn zorientował się, że mówi w języku galaktycznym, zwanym galingua.

— …od szefa Obsługi Technicznej — mówił goryl. — Donosi, że niecałe dwie godziny temu niewielki statek typu, ziemskiego wylądował nieplanowo na planecie. Pola pochłaniające uniemożliwiły mu zobaczenie góry na ekranach radarowych, więc uderzyli w zbocze północne w sam środek Wielkiego Kuluaru, zniszczyli część nowego systemu ogrzewczo-chłodniczego i wynurzyli się po stronie południowej dokładnie nad Lodowcem Khumbu.

Drugi goryl podskakiwał w podnieceniu.

— Przeszli na wylot! To znaczy, że mogą być gdzieś tu w pobliżu.

— Dlatego zostały wezwane z Ziemi wszystkie ekipy miernicze, żeby pomogły w poszukiwaniach. Wszelkie prace budowlane są zawieszone, dopóki nie będziemy mieli pewności, że załoga nie żyje.

— Czy musimy ich zabić?

— Jeśli zajdzie taka potrzeba. A potem trzeba znaleźć pojazd i wystrzelić go poza obręb systemu Tonera, zanim jego sygnały sprowadzą statek ratowniczy.

Podskakujący goryl uspokoił się nieco.

— Jeden prymitywny statek, a tyle z nim kłopotu.

— Trudno. Wyobrażasz sobie, co by z nami zrobił Komitet, gdyby przeciekły wieści na temat Everestu II? Dwa wieki pracy poszłyby na marne!

Eckert złapał Coburna za ramię.

— Słyszałeś, co on powiedział? On mówił o sprowadzeniu z Ziemi ekip mierniczych — i te bydlaki wyłażą z tego zielonego światła ze sprzętem geodezyjnym! Mówię ci, że to jest przenośnik materii i że wystarczy tylko przez niego przejść, żeby się znaleźć na Ziemi.

— A ja myślałem, że ty chcesz się właśnie gdzieś ukryć, tak żeby się nie rzucać w oczy — zauważył Coburn beznamiętnie, zajęty innymi niepokojącymi sprawami.

— Gdybym się dostał na Ziemię natychmiast, nie zostawiając po sobie żadnego śladu, byłoby to najlepsze schronienie z możliwych. Kto mnie będzie tam szukał?

Coburn ze zniecierpliwieniem odsunął rękę Eckerta.

— Co mnie to obchodzi? Posłuchaj, odkryłem, dlaczego nie zginęliśmy mimo czołowego zderzenia ze zboczem tej góry, dlaczego powietrze ma tutaj taki żywiczny zapach i dlaczego ten śnieg nie przypomina prawdziwego śniegu.

— Człowieku, co ci przychodzi do głowy? — W głosie Eckerta zabrzmiała nuta beztroskiego pobłażania; nie spuszczał przy tymppo-żądliwego wzroku ze świetlistego zielonego prostokąta.

— Nie rozumiesz? Te stwory budują z włókna szklanego replikę Mount Everestu!

— Pieprzysz! — skomentował dobrotluwie Eckert nie odwracając nawet głowy. Leżał nieruchomo i" obserwował grupę odmieńców, którzy oddalili się wyraźnie z jakimś celem. Skierowali się nieznacznie w lewo od osłaniającego Coburna i Eckerta wzgórza, ale żaden z nich nie zauważył mężczyzn. Gdy tylko zniknęli w tumanach śniegu, Eckert obrócił się do Coburna z wycelowanym pistoletem.

— Tu się nasze drogi rozchodzą — powiedział. — Ja daję nura w to zielone światło.

— Ja też mam zamiar przejść.

— Nie wątpię, ale jesteś jedynym facetem, który mógłby mnie sypnąć. Bardzo mi przykro. — I wziął go na muszkę.

— Nasi włochaci przyjaciele usłyszą, jak.do mnie strzelisz. Mogą być tu wszędzie dokoła nas. Mogą cię ścigać. Eckert zastanowił się.

— Masz rację. Lepiej będzie, jeśli po przejściu zniszczę te czarne skrzynki obok pali i w ten sposób zatrzasnę za sobą drzwi. To cię tymczasem zatrzyma. — Z tymi słowy władował Coburnowi lufę pistoletu w splot słoneczny z siłą ciosu karate. Coburn stracił dech i — chociaż nie stracił przytomności — jego porażone płuca odmówiły posłuszeństwa. Był pewien, że umiera, z gardła wydobywały mu się mlaszczące, lepkie dźwięki. Eckert wstał i pochyliwszy nisko rudą, szczeciniastą głowę pobiegł ku portalowi.

Był już prawie u celu, kiedy wyłonił się kolejny goryl. Eckert strzelił mu w brzuch. Goryl siadł z głośnym klapnięciem, złapał się za żołądek i łagodnie padł do tyłu. Od strony, w której zniknęła cała grupa, dały się słyszeć przypominające dźwięk trąbki pokrzykiwania. Eckert rozejrzał się dokoła, wskoczył w zielony prostokąt i zniknął.

Cuburn nabrał przeswiadczenia, że od tej chwili pobyt na Tonerze II stał się dla niego jeszcze mniej wskazany niż poprzednio. Uczucie to było tak silne, że przezwyciężył paraliż i z zamiarem dotarcia do portalu dźwignął się na kolana, ale usłyszał głosy powracających goryli i zorientował się, że nie zdąży uciec. Na widok zamazanych sylwetek biegnących humanoidów, które wyłaniały się właśnie z mgły, rzucił się z powrotem na ziemię. Czterej z nich były to znane mu już goryle, a dwaj, bezwłosi i znacznie chudsi, mieli zielonkawą skórę częściowo pokrytą żółtą łuską. Ich łyse głowy lśniły jak starannie wypolerowane jabłka. Otoczyli kołem rozciągniętego na ziemi nieruchomego goryla; przez chwilę rozmawiali cicho, a następnie zaczęli się rozglądać groźnie nasrożeni. Coburn natychmiast pomyślał o śladach stóp Eckerta wiodących prosto od portalu do zbawczego wzgórza i rzeczywiście w chwilę później przybysze zauważyli Io samo. Rozsypali się w półkole i zaczęli się zbliżać. Coburn usiłował wtopić się niemal w nieustępliwy grunt, kiedy nagle stało się coś nieoczekiwanego.

Patsy Eckert wygramolił się z powrotem przez świetlisty prostokąt portalu.

Był pokryty prawdziwym śniegiem od stóp do głów i trząsł się tak gwałtownie, ze ledwie mógł ustać, a niewielki fragment jego twarzy, który wyzierał,spod lodowej maski, był trupioblady. Jeden z goryli dostrzegł Eckerta natychmiast, wydał okrzyk i reszta pomknęła ku niemu całą gromadą. Eckert usiłował unieść pistolet, ale broń wypadła mu z ręki. Jedno z bezwłosych stworzeń przewróciło go zupełnie zręcznym futbolowym chwytem i Eckert zginął Coburnowi z oczu w plątaninie ciał.

Domysły na temat kopii Mount Everestu wykonanej z włókna szklanego, jakie snuł przebywający w swoim stosunkowo bezpiecznym schronieniu Coburn, zaczynały się krystalizować. Jeżeli jego teza była słuszna, portal nie mógł prowadzić do pierwszego lepszego miejsca na Ziemi, musiał odpowiadać stosownemu punktowi na prawdziwym Evereście, tak żeby ekipy pomiarowe mogły łatwo przenosić swoje pomiary. A zatem Eckert musiał się wyłonić na Mount Evereście w samym środku zimy w warunkach, w których bez podgrzewanego skafandra i maski człowiek mógłby przeżyć zaledwie kilka sekund. Najwyraźniej gorylowate stwory, porośnięte kudłatą sierścią, wytrzymywały w tej temperaturze, a jeśli potajemnie od paru wieków odwiedzały Ziemię…

Mój Boże — pomyślał Coburn — ja przecież oglądam Człowieka Śniegów!

Wszystkie stare nie potwierdzone obserwacje, wszystkie niewytłumaczalne ślady w śniegach Himalajów, wszystkie legendy na temat Yeti pochodziły od tych stworzeń, które — z sobie tylko znanych powodów — wznosiły plastikową imitację najwyższego szczytu ziemskiego.

Tajemnica goryli niemal całkowicie zawładnęła wyobrażeniami Coburna, ale nowe zajścia przy portalu oderwały go od tych rozmyślań. Nie zważając na zwłoki swego towarzysza stwory podniosły z ziemi bezwolnego Eckerta i zaniosły go w rejon zielonkawych mgieł. Minęły wzgórze w niewielkiej odległości w dalszym ciągu nie dostrzegając Coburna. Oddychał już normalnie i dostęp do portalu miał wolny, ale zrozumiał, że nie tędy wiedzie droga ucieczki. Wyjął z torebki przy pasku pigułkę odżywczą, possał ją w zamyśleniu i w dyskretnej odległości ruszył za oddalającą się grupą.

Po przejściu niecałego kilometra wzdłuż stoku, spotkali w okolicy skalistych występów cztery bezwłose stworzenia, które zatrzymały się, żeby obejrzeć dygocącego w dalszym ciągu Eckerta. Jeden z nich lekkomyślnie przysunął do niego twarz. Eckert zademonstrował wracającą w rękach władzę przez wymierzenie mu ciosu w okolicę nosa. Coburn, zbliżywszy się na tyle, że słyszał, co tamci mówią, chcąc nie chcąc poczuł pewien respekt dla niektórych przejawów charakteru rudzielca. Doszedł przy tym do wniosku, że oba typy stworzeń muszą mieć bardzo krótki wzrok, w związku z czym zbliżanie się do nich nie wydało mu się specjalnie niebezpieczne.

— …z tego, co zobaczyliśmy na statku wynika, że musiało być dwóch Ziemian — gęgał w galingua jeden z nowo przybyłych zielonych humanoidów. — Musimy znaleźć tego drugiego, zanim się zjawi szef.

— Pewnie znów będzie miał do nas pretensję, jak zwykle — wy-jęczał najmniejszy goryl. — Zawsze mówiłem, że powinniśmy mieć obronę orbitalną.

— Żeby zwrócić na siebie uwagę? Wiesz, jak surowy jest Galaktyczny Komitet Olimpijski, jeśli chodzi o łamanie przepisów. Gdyby odkryli, że nasza ekipa wspinaczy trenuje podejście na Mount Eve-rest przed igrzyskami, zdyskwalifikowaliby nas co najmniej na dziesięć stuleci.

Ale mały goryl był w dalszym ciągu niezadowolony.

— Właściwie dlaczego wybrali akurat Everest?

— Zaczynasz być nielojalny, Vello — powiedział jeden z bezwłosych. — Everest jest wspaniałą górą i doskonale odpowiada wymogom tej konkurencji. A poza tym wiesz chyba dobrze, jak trudno jest wywiadowcom Komitetu co pięć wieków znaleźć nową odpowiednią górę, skoro mogą szukać tylko wśród światów, o których wiadomo, że będą miały prawo przyłączyć się do Komuny Galaktycznej przed następnymi igrzyskami. To wcale nie jest takie proste, zwłaszcza kiedy tybulcy mają dobry wzrok i zaczynają poszukiwać UFO.

— W dalszym ciągu wydaje mi się, że ten treningowy obiekt nie jest wart całego zachodu.

— Drogi chłopcze, jesteś najwyraźniej za młody na to, żeby docenić znaczenie prestiżu i ogromnego kapitału politycznego, jaki zyskuje świat, który wystawi w tej konkurencji zwycięską drużynę. — Po chwili dołączyły się inne głosy nagany. Coburn, tak był zaabsorbowany wysiłkiem rozszyfrowania ich paplaniny, że nieostrożnie wytknął głowę ponad skałę z włókna szklanego. Przebiegł go zimny dreszcz, kiedy spotkał się wzrokiem z leżącym u stóp swoich wrogów Eckertem. Nie wiedział, dlaczego zaniepokoił go fakt, że został dostrzeżony przez drugą istotę ludzką, skoro goryle i bezwłose osobniki tak były pochłonięte skakaniem sobie do oczu, że go nie zauważyły. Uniósł rękę i lekko poruszył palcami w geście przyjacielskiego pozdrowienia; wprawdzie uprzednio Eckert zamierzał go zabić, ale teraz byli po prostu dwoma Ziemianami w obcym świecie i mieli wspólnie stawić czoło wrogiemu otoczeniu.

— O, tam jest ten drugi! — wykrzyknął Eckert wskazując na skałę, za którą krył się Coburn. — O, tam się chowa!

Zapadła nagle cisza. Tubylcy swoimi krótkowzrocznymi oczyma wypatrywali Coburna, który przypadł do ziemi klnąc Eckerta i śląc w myśli pełne udręki słowa pożegnania Eryce. Ten moment nieuwagi swoich wrogów Eckert postanowił wykorzystać jako okazję do ucieczki. Ze zwierzęcą zręcznością zerwał się na nogi i rzucił przed siebie. Dwaj tubylcy puścili się za nim, ale umknął im sprytnie wspinając się na występ skalny i skacząc na równy grunt po drugiej stronie. Rozległ się głośny trzask, kiedy Eckert przebijał się przez powierzchnię. Coburnowi mignęła czarna dziura o poszarpanych brzegach, z której uleciał w górę rozpaczliwy wrzask, wskutek zjawiska Dopplera przechodzący w cichy jęk. Wyglądało na to, że Eckert spada z wysoka.

— A mówiłem, że tutaj jest miejscami bardzo cienka powierzchnia — zauważył jeden z goryli. — Mildo znów poskąpił materiałów.

— Nie przejmuj się tym — powiedział cierpko jeden z bezwłosych. — Lepiej przeszukajmy te skały. — Grupa rozsypała się w wachlarz, tak jak poprzednio, skupiając się w miarę podchodzenia do Coburna. Coburn zerwał się i rzucił do ucieczki instynktownie kierując się ku zielonemu blaskowi portalu.

— Brać go! Zabić go! — wykrzyknął jeden z nich. Coburn zaklął brzydko, rozpoznając nosowe gęganie najmniejszego goryla, który dał mu się już poznać jako podżegacz. Coburn był zawsze dobrym biegaczem, a teraz — dodatkowo dopingowany strachem, że zostanie złapany albo że przeleci przez powierzchnię — mknął wśród śnieżnego krajobrazu ledwie dotykając stopami ziemi. Ścigany przez nagonkę odsądził się od tubylców, a jaśniejąca zielonkawa poświata, która przybierała znany już kształt świetlistego portalu, była tuż przed nim. Martwy goryl leżał w dalszym ciągu w pobliżu jednego z czarnych słupów.

Na początku ucieczki Coburn żywił niejasne przekonanie, że może obiec całą planetę z równą szybkością, ale teraz, po przebyciu kilometra, zaczął raptownie tracić oddech, a krzyki wrogów słyszał tuż za plecami. Dopadł portalu, przełożył jedną nogę przez prostokąt światła, ale natychmiast ją cofnął. Zła himalajska zima ukąsiła go jak drapieżne zwierzę.

Oddychając chrapliwie, z ustami słonymi z wyczerpania, osunął się na ziemię. Wybór miał bardzo skromny: albo dość szybka śmierć wśród śniegów prawdziwego Everestu, albo najprawdopodobniej bardzo szybka śmierć w rękach prześladowców na sztucznym Eve-reście. Wybrał to drugie, głównie dlatego, że nie wymagało od niego przyjęcia pozycji pionowej. Krzyki prześladowców były coraz głośniejsze.

To jest to, Eryko — pomyślał. — Ale ja cię naprawdę kochałem.

Powiódł dokoła zdesperowanym wzrokiem, usiłując zdobyć się na filozoficzny spokój, ale nieprzyjemny widok zwłok goryla przyniósł mu problematyczną pociechę. Długie kudły poruszały się obojętnie na wietrze odsłaniając mosiężne urządzenia, które połyskiwały tuż przy skórze. Czyżby ozdoby? Coburn podczołgał się do nieruchomego ciała, rozgarnął włosy na boki i odkrył zamek błyskawiczny biegnący od brody do krocza. Kiedy podniósł oczy, które wyrażały zrozumienie, dostrzegł w nieznacznej odległości awangardę pościgu wdrapującą się na skały. Prowadziły zielonkawe stworzenia. Miał nie więcej niż minutę czasu. Rozpiął zamek błyskawiczny, zsunął zwierzęcą maskę i znalazł w środku zwłoki jednego z łysych zielonkawych osobników. Kudłate przebranie stanowiło zarówno kamuflaż, jak i ochronę przed zimnem podczas ich ukradkowych wypraw na Ziemię.

Coburn dygotał z podniecenia i strachu wyciągając martwe ciało z włochatego kokona. Krzyki ścigających stały się ostrzejsze, kiedy dostrzegli jego poczynania. Był; już niemal przy nim. Coburn naciągnął na siebie trzepocącą na wietrze skórę, nasadził na głowę hełm goryla i nie tracąc czasu na zasunięcie zamka, skoczył przez portal dokładnie w momencie, kiedy zielonkawa łapa przejechała mu pazurami po grzbiecie.

Himalajski wiatr podmuchem niewiarygodnego zimna wdarł się przez otwarty kombinezon. Coburn zamknął go niezdarnie rękami w rękawicach i oddalił się od portalu, który od tej strony prezentował się po prostu jako dwa czarne słupy. Wicher wiał okrutny i Coburn ledwie mógł utrzymać równowagę na wyboistym gruncie, ale wiedział, że jak najszybciej musi się stąd oddalić. Ci spośród ścigających go tubylców, którzy mieli na sobie podobne kostiumy, byli powolniejsi w pościgu od swoich bezwłosych braci, ale za to mogli wkrótce znaleźć się po tej stronie drzwi.

Coburn brnął przez oślepiające chmury śniegu. Po upływie jakichś dziesięciu minut poczuł się niemal bezpieczny przed pogonią; po godzinie był pewny, że już nigdy więcej nie zobaczy swoich zielonych prześladowców. Jedyny kłopot polegał na tym, że zaczął podejrzewać, że nie zobaczy już nigdy nikogo. To był Everest, straszliwy władca Himalajów głoszący rykiem żywiołów swój tryumf, a Coburn nie miał ani doświadczenia, ani odpowiedniego sprzętu, żeby się stąd wydostać.

Szedł wytrwale w miarę możliwości kierując się w dół i żywiąc nadzieję, że urządzenia ogrzewcze w jego skafandrze są solidne. Stopniowo jednak opuszczały go siły. Coraz częściej padał i coraz wolniej się cżwigał. W końcu posuwanie się naprzód straciło sens. Usiadł na niskim występie skalnym, czekając aż zasypie go śnieg i wymaże wszelkie ślady jego bezowocnej egzystencji. Pogodził się z myślą o nadchodzącym wiecznym odpoczynku.

Minęło około trzydziestu sekund wiekuistego odpoczynku, kiedy poczuł na sobie prymitywnie uplecioną siatkę, która ściągnęła go na ziemię. Wydał jęk przerażenia i usiłował się wyrwać, ale mocne nici ciaśniej tylko oplotły mu ramiona i nogi. Pomyślał, że wrogowie dopadli go mimo wszystko, i tym razem nie zamierzają ryzykować. Improwizując przekleństwa w galingua Coburn usiłował się podnieść, żeby umrzeć jak mężczyzna, ale nawet ta skromna ambicja została udaremniona silnym ciosem w podstawę czaszki. Gasnącym wzrokiem zdołał jeszcze zauważyć, że jego oprawcy mają zwykłe ziemskie skafandry śniegowe.

W jego głowie zapanował całkowity chaos: chwilami nieprzytomny, od czasu do czasu zdawał sobie sprawę, że go wloką w siatce po śniegu. Kiedy oprzytomniał na tyle, żeby zaprotestować, stwierdził, że otwór na usta w gorylej masce jest zamknięty, a wszelkie porozumienie za pomocą mowy artykułowanej niemożliwe. Dał więc za wygraną, położył się na wznak i ograniczył jedynie do unikania ostrych skał, którymi była usiana droga. Po upływie kilku minut grupa zatrzymała się i jeden z prześladowców odsunął płytkę zasłaniającą mu usta.

— Mamy go! — zawołał po angielsku do kogoś, kto był poza zasięgiem wzroku Coburna. — Złapaliśmy Yeti!

— Cudownie! — odpowiedział kobiecy głos.

Na dźwięk tego głosu oburzenie Coburna, że został zakwalifikowany i potraktowany jak zwierzę, natychmiast ustąpiło. Usiadł i zaczął gorączkowo rozsuwać zamek błyskawiczny.

Kobieta uklękła przed nim.

— Yeti! — wyszeptała zdyszana. — Mój własny Yeti!

Coburnowi udało się wreszcie rozpiąć kostium; odrzucił hełm.

— Eryka — powiedział. — Moja własna Eryka!

— Jezus Maria — rzekła w osłupieniu. A potem jej twarz rozpromienił uśmiech, którego nawet chłód nie był w stanie zwa-rzyć. — Och ty, cudowny wariacie! A ja naprawdę uwierzyłam, że uciekłeś w kosmos i zupełnie o mnie zapomniałeś.

— Nigdy — odparł i wyciągnął do niej ręce.

— Teraz nie czas na to. — Pomogła mu wstać. — Trzeba cię zaprowadzić do pomieszczenia, zanim zamarzniesz na śmierć. No i oczywiście czekamy na ciekawą opowieść, jak to się stało, że w tym zwierzęcym przebraniu poszedłeś śladem mojej ekspedycji.

Coburn objął Erykę ramieniem.

— Spróbuję coś wymyślić.

Загрузка...