Richard Gregor siedział przy biurku w pokojach Międzyplanetarnego Towarzystwa Zleceń i zmęczonym wzrokiem patrzył na leżącą przed nim długą listę. Zawierała około dwóch tysięcy trzystu pozycji.
Gregor starał się przypomnieć sobie, czy czegoś nie opuścił. Maść przeciwko promieniowaniu? Lampy próżniowe? Komplet przyrządów do oczyszczania wody? Tak, wszystko było w porządku.
Ziewnął i spojrzał na zegarek. Arnold, jego wspólnik i towarzysz, powinien był już wrócić. Poszedł zamówić dwa tysiące trzysta artykułów i załadować je na statek międzyplanetarny. Za kilka godzin ich zgrabny okręcik „As” miał wylecieć w przestrzeń.
Ale czy na pewno niczego nie zapomniał? Statek międzyplanetarny jest z konieczności odizolowaną od świata samowystarczalną jednostką. Jeśli zabraknie ci fasolki w puszkach, nie ma żadnego sklepiku za rogiem, gdzie mógłbyś ten artykuł nabyć. Słowem — wszystko trzeba wozić z sobą.
Zasysacz tlenu? Zapas papierosów? Gregor odsunął od siebie listę, wyciągnął z biurka talię zatłuszczonych i zniszczonych kart i począł rozkładać skomplikowanego pasjansa własnego pomysłu.
W kilka minut później Arnold wkroczył do pokoju.
— Dostałeś wszystko? — zapytał Gregor.
— Więcej niż wszystko — powiedział z dumą Arnold. Zaoszczędziłem naszej firmie poważną sumę pieniędzy.
— Co znowu zrobiłeś? Czy to jeszcze jeden z twoich wspaniałych pomysłów?
— Zastanów się — mówił Arnold przekonywającym tonem — tylko się zastanów nad straszliwą rozrzutnością przy ekwipowaniu przeciętnej ekspedycji. Załadujemy dwa tysiące trzysta rozmaitych artykułów tylko dlatego, że czegoś możemy przypadkiem potrzebować. Nasza przestrzeń załadunkowa jest zmniejszona, załoga nie ma miejsca do poruszania się, a większość tych rzeczy i tak nigdy nie zostaje użyta.
— Oczywiście z wyjątkiem tych momentów — powiedział sarkastycznie Gregor — kiedy niektóre zapasy po prostu ratują nam życie.
— I to wziąłem pod uwagę. Zastanawiałem się nad tym poważnie. I dzięki łutowi szczęścia znalazłem ten jeden jedyny przyrząd niezbędny dla naszej ekspedycji.
Gregor wstał i o mało nie rzucił się na swojego wspólnika; lecz po chwili opanował się i usiadł.
— Nie mam pojęcia, coś wyrabiał. Ale radzę ci, postaraj się o te dwa tysiące trzysta artykułów, które tutaj są wymienione, i to jak najszybciej.
— Nic się nie da zrobić — odparł Arnold z nerwowym uśmiechem. — Wydałem całą forsę. Ale ten sprawunek zapłaci sam za siebie.
— Jaki?
— Chodź ze mną na statek.
Gregor nie mógł wydobyć z niego ani jednego słowa więcej podczas całogodzinnej drogi do portu międzyplanetarnego w Idlewild. Statek stał już gotów na wyrzutni; był przygotowany do odjazdu, mającego nastąpić za kilka godzin.
— Patrz! Oto jest materializacja marzeń członków wszystkich ekspedycji międzyplanetarnych.
Gregor wszedł do środka. Ujrzał tam dużą, fantastycznie wyglądającą maszynę z zegarem, światełkami i wskazówkami rozsianymi po całej niemal powierzchni.
— Powiedz sam, czy nie jest piękna? — Arnold pogłaskał maszynę pieszczotliwie. — Znalazłem ją w sklepie ze złomem międzyplanetarnym. Oddali ją po prostu za grosze.
Gregor poruszył się niecierpliwie.
— Poczekaj! — rzekł Arnold. — Pozwól, niech ci pokażę. Bo zastanów się tylko — lecimy w przestrzeni… automatyczny kierunkowskaz wysiada. Okazuje się, że ćwierćcalowa nakrętka z trzeciego kółka zębatego jest do niczego. Nie możemy znaleźć nakrętki. Cóż wtedy czynimy?
— Wyciągamy nową nakrętkę spośród dwóch tysięcy trzystu artykułów, jakie zabraliśmy ze sobą właśnie na takie wypadki — odparł Gregor.
— Tak, tak. Tylko że na naszej liście nie ma ćwierćcalowych nakrętek duraluminiowych! — zawołał triumfalnie Arnold. — Sprawdziłem listę. Cóż wtedy?
— Nie mam pojęcia i bardzo jestem ciekaw.
Arnold podszedł do maszyny, nacisnął guzik i powiedział głośno i wyraźnie:
— Nakrętka duraluminiowa, gwint jedna czwarta cala. Maszyna mruknęła, szczęknęła, zapałiło się kilka światełek, po czym ze środka wysunęła się niewielka tacka ze spoczywającą na niej nowiutką, świeżo wykonaną ćwierćcalową nakrętką duraluminiową.
— To właśnie robimy w takim przypadku — powiedział Arnold.
Na Gregorze nie wywarło to zbyt wielkiego wrażenia.
— A więc ta maszyna wykonuje nakrętki. Cóż jeszcze?
Arnold nacisnął guzik.
— Funt szyjek rakowych — powiedział.
Gdy wyciągnął z powrotem tackę, leżały na niej szyjki rakowe.
— Powinieneś kazać obrać — dodał Arnold. — Ale zresztą — machnął ręką i nacisnął guzik. — Bolec grafitowy długości czterech stóp, średnica dwa cale.
Otwór automatu rozchylił się tym razem szerzej, aby przepuścić żądany bolec.
— Co jeszcze potrafi ta maszyna wykonać? — zapytał Gregor.
— A cóż byś jeszcze chciał? Małego żywego tygryska? Karburator model A? A może dwudziestopięciowatową żarówkę? Czy kawałek gumy do żucia?
— Chcesz przez to powiedzieć, że ta maszyna wykona wszystko, czego od niej żądamy? — zapytał Gregor.
— Wszystko absolutnie. To jest konfigurator. Zresztą spróbuj sam.
Gregor spróbował i otrzymał szybko litr świeżej wody, zegarek na rękę i słoik sarepskiej musztardy.
— Hmm… — mruknął.
— A więc widzisz. Czy to nie lepiej, niż obciążać statek dwoma tysiącami niepotrzebnych rzeczy?
Gregor nie był jednak zupełnie przekonany. Doświadczenie mówiło mu, że różne przyrządy nie zawsze i nie w każdej okoliczności działają tak, jak się tego od nich oczekuje. Zastanowił się chwilę, po czym podszedł do maszyny i nacisnął guzik.
— Tranzystor seria GE 1324 E.
Maszyna poszła w ruch, mruknęła i po chwili wyrzuciła maleńki tranzystor.
— Wygląda całkiem nieźle — przyznał wreszcie Gregor. — Co robisz?
— Obieram raki! — odparł Arnold.
Po spożyciu porcji szyjek obaj podróżnicy uzgodnili z kierownictwem portu godzinę odlotu i po godzinie wznieśli się w przestrzeń.
Celu ich podróży był Dennett IV, średniej wielkości planeta w grupie Sycophaxa. Dennett IV był dość gorącą i żyzną planetą, miał tylko jedną wadę: zbyt wielkie opady deszczowe. Deszcz padał tam praktycznie bez Przerwy.
Na szczęście technika zmieniania klimatu była już tak dobrze znana, że uczynienie z Dennetta IV krainy słońca mogło zająć naszym dwom przyjaciołom kilka zaledwie dni. Podróż przebiegała spokojnie. Gdy planeta zjawiła się w wizjerze, Arnold wyłączył automatyczne sterowanie i skierował statek w dół, prosto przez grube zwały chmur. Spadali przez dziesiątki kilometrów w białej puchowej mgle. Wreszcie zaczęły się zjawiać szczyty górskie, a na koniec podróżnicy ujrzeli pustą gładką równinę.
— Dziwny kolor ma ten krajobraz — zauważył Gregor.
Arnold skinął głową. Z nabraną przez lata rutyną wprowadził statek w spiralę, wyrównał, spokojnie wprowadził go na równinę i wyłączył motor.
Gregora nagle coś tknęło.
— Do góry! Poderwij do góry! — zawołał.
Reagując instynktownie, Arnold nacisnął guzik uruchamiający odrzutowe motory, lecz było już za późno. Statek Zawisnął na chwilę w powietrzu, po czym opadł poprzez równinę i dopiero kilka metrów niżej uderzył o ziemię.
Równina — jak się okazało — była mgłą tak gęstą, jaka się zdarzała tylko na Dennetcie IV.
Podróżnicy wyswobodzili się z kabiny i sprawdzili najpierw całość swych własnych osób. Stwierdziwszy, że nic im się nie stało, poczęli przeglądać statek.
Impet upadku nie wpłynął, oczywiście, dobrze na pojazd. Radio i aparat automatycznego sterowania były zupełnie zrujnowane. W tym ostatnim zwłaszcza uległo zniszczeniu kilka bardzo delikatnych części.
— No, mieliśmy dużo szczęścia — powiedział Arnold.
— Tak — odrzekł bez przekonania Gregor. — Ale następnym razem lądujemy z radarem.
— W pewnym sensie jestem zadowolony z tego, co się stało — powiedział Arnold. — Teraz zobaczysz, jakie usługi może nam oddać konfigurator. Zabieramy się do roboty.
Sporządzili spis wszystkich uszkodzonych części. Arnold podszedł do Konfiguratora, nacisnął guzik i powiedział: — Płytka, powierzchnia cztery cale kwadratowe, grubość pół cala, stop stalowy numer 342.
Maszyna momentalnie dostarczyła żądaną płytkę.
— Potrzebujemy takich dziesięć — powiedział Gregor. — Wiem. — Arnold znów nacisnął guzik. — Jeszcze jedną proszę.
Maszyna nie zareagowała.
— Pewnie trzeba powtórzyć całe polecenie — powiedział Arnold. Nacisnął guzik jeszcze raz i rzekł: — Płytka, powierzchnia cztery cale kwadratowe, grubość pół cala, stop stalowy numer 342.
Maszyna milczała.
— To dziwne — powiedział Arnold.
— Prawda? — Gregor poczuł przykre gniecenie w dołku.
Arnold spróbował jeszcze raz — bez skutku. Chwilę zastanawiał się głęboko, po czym nacisnął guzik i powiedział:
— Plastikowy kubek do mycia zębów.
Maszyna wyrzuciła piękny kubek w jasnoniebieskim kolorze.
— Jeszcze jeden — rozkazał Arnold. Gdy konfigurator stał spokojnie, Arnold zażądał woskowej kredki. Maszyna wyrzuciła żądany przedmiot. — Jeszcze jedną woskową kredkę. — Maszyna milczała.
— To ciekawe. Zdaje mi się, że ktoś powinien był pomyśleć o takiej ewentualności.
— O jakiej ewentualności?
— Najwidoczniej konfigurator potrafi wykonać wszystko — powiedział Arnold. — Ale tylko raz.
— A to doskonale. Potrzebujemy jeszcze dziewięciu płytek. A automatyczne sterowanie wymaga czterech identycznych części. Co teraz poczniemy?
— Trzeba będzie coś wymyślić.
— Mam nadzieję — powiedział Gregor.
Spadła kolejna ulewa. Podróżnicy poczęli się intensywnie zastanawiać.
— Jest tylko jedno wytłumaczenie — powiedział Arnold po kilku godzinach. — Zasada przyjemności i nudy.
— Co? — zapytał Gregor. Słowa Arnolda obudziły go z drzemki.
— Ta maszyna musi mieć rodzaj inteligencji — rzekł Arnold. — Otrzymuje bodźce, sama je przetwarza w polecenia wytwórcze i wykonuje przedmioty z czegoś, co nazwałbym intelektualnym rysunkiem technicznym.
— Tak jest. Wszystko racja. Ale tylko raz.
— Tak. A dlaczego tylko raz? To jest klucz do naszych trudności. Mam wrażenie, że chodzi tu o jakieś ograniczenie połączone z pędem do zaspokojenia przyjemności.
— Nie bardzo rozumiem.
— Słuchaj uważnie. Konstruktorzy na pewno umyślnie nie ograniczyliby aparatu w ten sposób. Nasuwa się jedyne wyjaśnienie: gdy maszyna jest skonstruowana w sposób tak skomplikowany, nabiera częściowo ludzkich cech. Uzyskuje jakiś rodzaj mechanicznej przyjemności z wyprodukowania nowego przedmiotu. Lecz przedmiot jest nowy tylko raz. Potem konfigurator chce robić coś nowego.
Gregor zapadł ponownie w apatyczny półsen.
Arnold mówił dalej:
— Pełne zadowolenie, pełne wykorzystanie potencjalnych możliwości — oto czego pragnie maszyna. Pragnieniem konfiguratora jest tworzenie wszystkiego co możliwe. Z tego punktu widzenia powtórzenie jest stratą czasu i powoduje nudę.
— To najdziwniejszy sposób rozumowania, jaki kiedykolwiek słyszałem — powiedział Gregor. — Ale przypuśćmy, że masz rację, cóż możemy począć?
— Nie mam pojęcia.
— Tak właśnie myślałem.
Na kolację tego wieczoru Konfigurator wyprodukował bardzo przyzwoity kawałek rostbefu. Na deser podróżnicy zjedli szarlotkę i kawałek ostrego francuskiego sera. Posiłek bardzo podniósł ich samopoczucie.
— Materiały zastępcze — rzekł Gregor puszczając dym z konfigoratorowego cygara. — Tego powinniśmy spróbować. Stop numer 342 nie jest jedynym materiałem, jakiego możemy używać do tych płytek. Istnieje całe mnóstwo innych surowców, które wytrzymują podróż na Ziemię.
Jednak nie można było nabrać konfiguratora na to, by wyprodukował płytkę z żelaza czy też jakiejkolwiek stali. Zażądali i otrzymali płytkę z brązu. Lecz maszyna odmówiła potem wykonania płytki z miedzi lub cyny. Następnie zamówili płytki z aluminium, z kadmu, platyny, złota i srebra. Potem przypomnieli sobie tungsten. Arnold był ciekaw, w jaki sposób maszyna wykonała to zamówienie. Gregor sprzeciwił się plutonowi i zaczynało im już brakować materiałów. Arnoldowi przypomniało się, że niezłym materiałem zastępczym będzie twarda płytka ceramiczna. Wreszcie ostatnią płytkę zamówili z czystego cynku.
Wprawdzie szlachetne metale będą miały tendencje do topienia się podczas podróży, lecz przy zastosowaniu odpowiedniego chłodzenia mogą wytrwać aż do powrotu na Ziemię. W sumie odwalili tej nocy kawał roboty. Toteż z nową nadzieją wznieśli toasty kielichami z doskonałym sherry, zatrącającym lekko olejem.
Następnego dnia wspólnicy zamocowali płytki na miejscu i przyjrzeli się swojej pracy. Rufa okrętu przypominała pocerowaną pończochę.
— Wygląda dosyć ładnie — zauważył Arnold.
— Mam nadzieję, że wytrzyma — powiedział Gregor. No, a teraz trzeba dorobić części do aparatu automatycznego sterowania.
Ale to była już zupełnie inna sprawa. Brak było czterech jednakowych, delikatnych, precyzyjnie wykonanych przyrządów ze szkła i cieniutkiego drutu. Tu nie można było stosować materiałów zastępczych.
Konfigurator wykonał pierwszą część bez wahania. Ale to było wszystko. Około południa podróżnicy stracili ochotę do dalszych prób.
— Masz jakiś pomysł? — zapytał Gregor.
— Nie w tej chwili. Zróbmy przerwę obiadową.
Zdecydowali, że najchętniej zjedzą sałatkę z krabów i wydali odpowiedni rozkaz maszynie. Konfigurator pomruczał przez chwilę, lecz nie wyprodukował nic.
— O co chodzi? — Gregor spojrzał pytająco na maszynę.
— Tego się bałem — powiedział Arnold.
— Czego? Przecież nie zamawialiśmy do tej pory krabów. — Nie. Ale żądaliśmy raków. Obawiam się, że konfigurator podejmuje decyzje zależnie od klas i gatunków. — No to trzeba otworzyć kilka puszek.
Arnold uśmiechnął się niewyraźnie.
— Gdy już kupiłem konfigurator, sądziłem, że nie będziemy musieli…
— Nie ma konserw? — Nie.
Powrócili do maszyny i zażądali łososia, tuńczyka i węgorza — bez rezultatu. Następnie spróbowali pieczonej wieprzowiny, baraniny i cielęciny. Nic.
— Boję się, że nasz konfigurator uważa rostbef za reprezentatywny dla wszystkich ssaków — powiedział Arnold.
— To ciekawe. Będziemy mogli tu rozwinąć całą nową teorię gatunków…
— Umierając z głodu — przerwał Gregor. Spróbował zamówić pieczoną kurę — i tym razem konfigurator wykonał polecenie natychmiast.
— Eureka! — wykrzyknął Arnold.
— Do diabła! — zaklął Gregor. — Powinienem był zażądać indyka, dużego indyka.
Deszcz padał dalej i woda ściekała po wielokolorowej rufie statku. Arnold usiadł w kącie i długo coś kombinował. Gregor dopił sherry, spróbował bez powodzenia zamówić butelkę szkockiej whisky i począł rozkładać pasjansa. Podczas tego zajęcia najlepiej mu się myślało.
Na kolację zjedli resztki kury, a następnie Arnold dokończył swe rachunki.
— Tak, z tego coś może być — powiedział wreszcie.
— Z czego?
— Zasada przyjemności i nudy.
Arnold wstał i począł się przechadzać po kabinie tam i na powrót.
— Ta maszyna ma quasi-ludzkie cechy. Niewątpliwie potrafi się uczyć. Sądzę, że potrafimy ją nauczyć doznawania przyjemności z produkowania tego samego przedmiotu wielokrotnie. A mianowicie części do mechanizmu automatycznego sterowania.
— Warto spróbować — zgodził się Gregor.
Do późnej nocy obaj podróżnicy pouczali łagodnym głosem maszynę. Arnold przekonywał ją o radości, jaką może dać powtarzanie. Gregor wyrażał się z uznaniem o wrażeniach estetycznych, czerpanych z produkowania tak pięknych obiektów, jak części do mechanizmu automatycznego sterowania i to w kilku identycznych egzemplarzach.
Konfigurator zapalał i gasił lampki, szczękał zębatymi kółkami pokazując w ten sposób, że słucha uważnie. I gdy wreszcie noc ustąpiła blademu świtowi, Arnold nacisnął guzik i wydał polecenie wykonania części do mechanizmu sterującego.
Maszyna się zawahała. Światła migotały niepewnie, wskazówki zegarów poczęły błądzić po skalach. Konfigurator wyraźnie się zastanawiał. Wreszcie aparat szczęknął i — wyrzucił jeszcze jedną żądaną część.
— Brawo! — zawołał Gregor i poklepał mocno po plecach Arnolda. Następnie szybko powtórzył swój rozkaz. Lecz konfigurator długo i przeciągle zamruczał i nie wyprodukował nic.
Gregor spróbował jeszcze raz, lecz tym razem maszyna nawet się nie zawahała, lecz stała spokojnie.
— Co się tam teraz zepsuło? — zapytał Gregor.
— Jasna rzecz — powiedział smutno Arnold. — Konfigurator zdecydował się spróbować powtórzenia, po prostu, żeby się przekonać, jak to wygląda. Lecz po tej próbie przestało mu się to podobać.
— Maszyna, która nie lubi powtarzać! — zawołał Gregor. — To nieludzkie!
— Przeciwnie, to jak najbardziej ludzkie!
Przyszła pora kolacji i partnerzy musieli się dobrze napocić, zanim wymyślili potrawy, które aparat zechciałby wyprodukować. Bukiet z jarzyn byłby najłatwiejszym rozwiązaniem, lecz było to danie mało pożywne. Udało im się uzyskać jeden bochenek chleba, lecz już nie ciasto. Wszystkie produkty mleczne były wykluczone, ponieważ kilka dni temu jedli ser.
Wreszcie, po godzinnych próbach, konfigurator dał im porcję wielorybiego mięsa.
Po posiłku Gregor ponownie rozpoczął wygłaszać przemówienia na temat rozkoszy powtarzania. Stały pomruk i błyskanie świateł wskazywały, że konfigurator słuchał z uwagą. Był to dobry znak.
Wilgoć zaczynała się wkradać do kabiny statku. Części stalowe pokryła rdza, a na ubraniach podróżników zjawiła się pleśń.
Na następny posiłek nic nie mogli wymyślić.
Wówczas Gregor wpadł na pewien pomysł. Powoli zbliżył się do konfiguratora. Arnold podniósł głowę, przerażony dzikim blaskiem oczu towarzysza.
— Gregor! Co chcesz zrobić?
— Mam zamiar wydać tej maszynie ostatni rozkaz. Drżącą ręką Gregor nacisnął guziczek i szepnął swoje polecenie. Nastąpiła chwila ciszy. Nagle Arnold krzyknął:
— Cofnij się! Cofnij się!
Konfgurator począł drżeć i trząść się, wskazówki jak szalone biegały po tarczach, światełka zapalały się spazmatycznie.
— Co mu kazałeś wyprodukować? — zapytał Arnold. — Nie kazałem mu nic produkować — powiedział Gregor. — Kazałem mu się zreprodukować!
Konfiguratorem wstrząsały konwulsje i z maszyny począł wydobywać się czarny dym. Podróżnicy zakaszleli i poczęli się dusić.
Gdy dym się rozwiał, aparat stał w dalszym ciągu na swoim miejscu z popękaną farbą i pokrzywionymi częściami. A obok niego, błyszczący nowością, stał drugi konfigurator.
— Brawo! — Arnold nie posiadał się z radości. Uratowałeś nas.
— Żeby tylko to — powiedział z zadowoleniem Gregor. — To przedsięwzięcie przyniesie nam sławę i majątek. — To powiedziawszy obrócił się do nowego konfiguratora, nacisnął guzik i rozkazał: — Zreprodukuj się!
W ciągu tygodnia Arnold, Gregor i trzy konfiguratory Zawinęli z powrotem do kosmoportu im. Kennedy’ego. Nie musieli już nic robić, tylko cierpliwie czekać na fortunę, która sama wpadnie im w ręce. Zaraz po wylądowaniu Arnold opuścił statek i złapał taksówkę. Pojechał najpierw na ulicę Canal, a potem do śródmieścia Nowego Jorku. Uwinął się szybko ze swoimi sprawami i po kilku godzinach był z powrotem na statku.
— Dobra, wszystko w porządku! — zawołał do Gregora. — Byłem u kilku jubilerów. Możemy sprzedać jakieś dwadzieścia dużych kamieni, ale bez robienia sensacji na rynku. A potem trzeba zmusić konfiguratory do produkcji platyny, przez pewien okres, a później… co u diabła?
Gregor popatrzył na niego kwaśno.
— Czy zauważyłeś jakieś zmiany?
— Mhm? — Arnold rozejrzał się po kabinie, rzucił okiem na Gregora i konfiguratory. W kabinie znajdowały się cztery konfiguratory.
— Zmusiłeś je do wyprodukowania nowego? — spytał Arnold. — Nic nie szkodzi. Teraz niech produkują diamenty każdy z osobna.
— Jeszcze nie zrozumiałeś — powiedział Gregor ze smutkiem. — Spójrz.
Nacisnął guzik najbliższego konfiguratora i powiedział: „Diament”. Konfigurator zaczął się trząść.
— Ty i ta twoja cholerna zasada przyjemności — jęknął Gregor. — Reprodukcja. Te przeklęte maszyny oszalały na punkcie seksu!
Maszyna zatrzymała się i wyprodukowała następny konfigurator.