Co za droga! Co za ohydny, ponury, przesłaniający wszystko deszcz! I, na świętą pamięć Horacego Greeleya, co za idiotyczne, niewykonalne zadanie!
John Shellinger już nie raz przeklął zaparowaną przednią szybę, z której wycieraczka monotonnie zbierała krople deszczu. Wpatrywał się w ten ociekający wodą trójkąt szkła, próbując odgadnąć, gdzie kończy się wyboista wiejska droga, a gdzie zaczynają brunatne od jesiennych słot chaszcze. Może już minął sunącą powoli tyralierę żądnych krwi wieśniaków, którzy przetrząsali okolicę po obu stronach drogi. Może skręcił w jakąś boczną dróżkę i jechał przez odciętą od świata głuszę. Ale chyba raczej nie.
No, bo też dostał zadanie!
— Opisz to polowanie na wampira z ludzkiego punktu widzenia — polecił mu Randall. — Wszystkie inne agencje będą się rozpisywać o wieśniakach, o średniowiecznych zabobonach w epoce atomu. Niech sobie, tępe głupki, piszą! Ty zrobisz inaczej. Znajdziesz kogoś, kto będzie rozpaczał z powodu rozlewu krwi, i niech ci wyszlocha jakieś trzy tysiące słów. I nie szafuj forsą na prawo i lewo, z tej pipidówki nie zrobisz szlagieru na pierwszą stronę.
„No i trzeba było osiodłać swoją limuzynę — pomyślał Shellinger ponuro — i jechać na tę prowincję, gdzie w ogóle nikt nie chce rozmawiać z obcymi, zwłaszcza teraz, kiedy wampir rzucił się na trzech dzieciaków”. I każdy bał się powiedzieć, jak się te dzieci nazywały i czy któreś może przeżyło; Randall telegraficznie ponaglał go, żeby przysłał jakiś tekst; a on wciąż nie mógł znaleźć w całej okolicy nikogo chętnego do rozmowy. Nawet by nie wiedział o tej dzisiejszej wyprawie, gdyby go nie zastanowiło, gdzie się wybrali wszyscy mężczyźni z całej wioski w tak nieprzyjemny, deszczowy wieczór.
Samochodem rzucało na dwójce, ale nie mógł tędy jechać na innym biegu. Wyboje z kolei nie dawały chwili wytchnienia resorom. Shellinger starł chusteczką parę z szyby i zaczął żałować, że nie ma dodatkowych reflektorów. Prawie nic nie widział.
Na przykład ta ciemna plama z przodu. Może to któryś z polujących na wampira? Może jakieś zwierzę wyrwane ze snu przez nagonkę? Równie dobrze mogła to być mała dziewczynka.
Wcisnął gwałtownie hamulec. To była dziewczynka! Małe dziecko z ciemnymi włosami i w niebieskich spodniach ogrodniczkach. Odkręcił boczną szybę i wystawił głowę pod lejący deszcz.
— Hej, mała! Podwieźć cię?
Już trochę wyraźniej widział ją na tle mrocznego, deszczowego krajobrazu. Otaksowała wzrokiem samochód, po czym uważnie przyjrzała się jego twarzy. Dzieciak pewnie jeszcze w życiu nie widział takiego pięknego, chromowanego samochodu. Na pewno nie przypuszczała, że dane jej będzie czymś takim się przejechać. Ale będzie się puszyć wobec innych dzieci podczas kopania ziemniaków.
Kiwnęła głową, najwidoczniej uznawszy, że to nie przed takimi obcymi ostrzegała ją mama i że w samochodzie będzie jej dużo wygodniej niż na błotnistej drodze. Powoli przeszła przed maską samochodu i usiadła po prawej stronie.
— Dziękuję panu — szepnęła.
Shellinger nacisnął gaz i szybko rzucił na nią okiem. Spodnie miała podarte i mokre. Musiała być przemarznięta do szpiku kości, ale nie miała ochoty się skarżyć. Znosiła to z właściwym miejscowym góralom stoicyzmem.
Chociaż wyraźnie się bała. Siedziała skulona, z rączkami sztywno na kolanach i przyciśnięta do prawych drzwi jak najdalej od niego. Czego ten dzieciak tak się bał? No jasne, wampira!
— Daleko mieszkasz? — spytał ostrożnie.
— Jakieś trzy kilometry stąd. Ale w drugą stronę. — Pokazała za siebie pulchnym paluszkiem. W ogóle dobrze wyglądała, nie jak te kościste, chłopskie dzieci. Wyrośnie z niej piękna dziewczyna, o ile jakiś, pożal się Boże, analfabeta nie zawlecze jej do ołtarza i nie zapędzi do harówki w kurnej chacie.
Zrezygnowany, wykręcił na wąskiej drodze i pojechał z powrotem. Nie znajdzie nagonki, ale przecież nie będzie wciągał Bogu ducha winnego dziecka w to ponure szaleństwo. Może przecież najpierw zawieźć ją do domu. Poza tym i tak nic by nie wyciągnął od tych małomównych chłopów, którzy myślą tylko o zaostrzonych kołkach i srebrnych kulach wystrzelonych z dubeltówki.
— Co twoi rodzice uprawiają, tytoń czy bawełnę?
— Jeszcze nic. Dopiero co się sprowadziliśmy.
— Aha. — Kiwnął głową. To by się nawet zgadzało: nie zaciągała gwarą. Tak właściwie to miała w sobie trochę więcej godności niż okoliczne dzieci. — Nie za późno na przechadzkę? Twoi rodzice nie boją się puszczać cię, kiedy wokół grasuje wampir?
Zadrżała. Po chwili szepnęła:
— Ja… ja jestem ostrożna.
Hej! — przyszło mu nagle do głowy. Masz swój ludzki punkt widzenia. To o tym marudził Randall. Mała wystraszona dziewczynka, na tyle ciekawa świata, żeby przełamać strach i chodzić sama po nocy. Jeszcze nie wiedział, do czego to dopasować, ale jego dziennikarski nos węszył niezły materiał. To się nadawało na artykuł; ludzki, osobisty punkt widzenia kulił się na brzeżku siedzenia w jego samochodzie.
— Wiesz, co to jest wampir?
Spojrzała na niego z lękiem, spuściła wzrok i szukała właściwego słowa.
— To… to jest ktoś, komu są potrzebni ludzie zamiast jedzenia. — Zawahała się przez chwilę. — Prawda?
— Tak — potwierdził. Niezłe. Kiedy potrzebne ci świeże spojrzenie, nie zepsute szkolnymi podręcznikami, zapytaj dziecko. To trzeba wykorzystać: „Ludzie zamiast jedzenia”. „Ludzie wierzą, że wampir jest nieśmiertelny, to jest żyje, dopóki wysysa krew i siłę z żywych ludzi. Jedyny sposób na zabicie wampira to…”
— Niech pan tu skręci.
Skierował samochód w wąskie odgałęzienie bocznej drogi. Było wściekle wąskie; mokre gałęzie tłukły o przednią szybę i tarły zeschłymi liśćmi o brezentowy dach. Co jakiś czas z drzew ulewą spływała nagromadzona pośród liści woda.
Shellinger przycisnął twarz do przedniej szyby i próbował w nikłym świetle reflektorów odróżnić brunatne błoto drogi od chwastów po bokach.
— Ale droga! Twoi rodzice wybrali sobie dziewiczy teren. No więc wampira można zabić tylko srebrną kulą. Chyba że uda ci się przebić mu serce kołkiem i pochować o północy na rozdrożu. Ci ludzie tak zrobią, jeśli go dzisiaj złapią. — Odwrócił się, słysząc jej przerażone westchnienie. — O co chodzi, nie lubisz takich historii?
— To wstrętne — powiedziała z naciskiem.
— Dlaczego? A co ty byś chciała; żyj i daj innym żyć? Zastanowiła się przez chwilę, kiwnęła głową i uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Tak. Żyj i daj innym żyć. Żyj i daj żyć innym. Przecież… — Znów nie mogła dobrać właściwych słów. — Przecież to nie wina ludzi, że są tacy, jacy są. To znaczy — zaczęła mówić z wielkim namysłem. — jak na przkład ktoś jest wampirem, to co on może na to poradzić?
— Tu akurat masz rację, mała — przytaknął J znów zaczął wypatrywać drogi. — Kłopot tylko w tym, że gdy ludzie wierzą w coś takiego jak wampiry, to dla nich one nie są łagodne, lecz niebezpieczne. Jeśli ci ludzie we wsi mówią, że troje dzieci zabił wampir, to go nienawidzą i chcą zabić. Jeśli istnieją wampiry — a pamiętaj, że mówię „jeśli” — to z natury muszą robić tak straszne rzeczy, że każdy sposób pozbycia się ich jest dobry. Rozumiesz?
— Nie. Nie wolno nikomu przebijać serca kołkiem.
— Pewnie, że nie — zaśmiał się Shellinger. — Sam bym nigdy tego nie zrobił. Ale gdyby to mnie albo moją rodzinę napadł wampir, to chyba bym przełamał wrodzony wstręt i zrobił takie coś punktualnie o północy.
Urwał, bo przyszło mu do głowy, że to dziecko jest trochę za inteligentne jak na chłopską córkę. Wyglądało na to, że jeszcze nikt jej nie napchał głowy przesądami, a on ją karmi Poglądami Pana Shellingera na Czarną Magię. Nieładnie. Ciągnął więc bardziej rzeczowo.
— Kłopot z tymi przesądami taki, że przez nie banda dorosłych ludzi włóczy się dziś po okolicy, bo myślą, że grasuje tu wampir. Pewnie postrzelą jakiegoś biednego włóczęgę i wykończą go w okrutny sposób tylko dlatego, że nie będzie się mógł dostatecznie wytłumaczyć, co robi na polu w taką noc jak dzisiaj.
Cisza. Pewnie rozważała to, co powiedział. Shellingero-wi podobał się jej zamyślony wyraz twarzy. Zauważył, że poczuła się trochę swobodniej i siedziała bliżej niego. Zabawne, jak takie dziecko potrafi wyczuć, że nie chcesz zrobić mu krzywdy. Nawet wiejskie dziecko. Można by powiedzieć, że zwłaszcza wiejskie dziecko, bo żyje bliżej natury.
Ale wyraźnie zdobył sobie jej zaufanie, przez co i on poczuł się pewniej. Po tygodniu przebywania wśród niechętnych do rozmów nieuków, którzy tak byli nieufni, że nawet nie okazywali swej wobec niego pogardy, stracił zwykłą pewność siebie. Teraz czuł się znacznie lepiej. I w końcu znalazł temat na niezły artykuł.
Tylko musi trochę go ubarwić. Ona będzie zwykłym wiejskim dzieckiem, dużo bardziej wychudzonym i nieufnym, a wszystkie cytaty przerobi na tutejszą gwarę.
Tak, nareszcie miał to ludzkie coś tam.
Znów przysunęła się bliżej niego, już prawie dotykała jego boku. Biedny dzieciak! Ciepło jego ciała trochę rozgrzewało zmarznięte w mokrym ubranku dziecko. Żałował, że nie ma w samochodzie ogrzewania.
Droga urwała się przed ścianą z poplątanych krzaków i sękatych drzew. Zgasił silnik i zaciągnął ręczny hamulec.
— Chyba nie mieszkasz tutaj? Wygląda, jakby stopa ludzka tu od lat nie postała. — Wskazał ręką na niegościnne pustkowie.
— Ależ mieszkam tu, proszę pana — jej dźwięczny głos odezwał się tuż za uchem. — W tym domku, o tam.
— Gdzie? — Przetarł szybę i wytężył wzrok, próbując przebić ciemność. — Nie widzę żadnego domu. Gdzie on jest?
— Tam. — Pulchna rączka wskazała przed siebie. — Niedaleko.
— Nic nie widzę…
Kątem oka spostrzegł, że jej dłoń była porośnięta małymi, ciemnymi włoskami.
Trochę dziwne.
MAŁYMI CIEMNYMI WŁOSKAMI? Jej dłoń!
„Pamiętasz, jak się dziwiłeś, że ma takie ostre zęby?” — coś krzyknęło ostrzegawczo w jego mózgu. Chciał odwrócić głowę, żeby raz jeszcze spojrzeć w jej zęby. Ale nie mógł.
Bo one już wpiły mu się w gardło.