Kyle Braden siedział wygodnie na fotelu, wpatrzony w przełącznik umieszczony w ścianie naprzeciwko. Zastanawiał się po raz stutysięczny, a może stumilionowy, czy nadszedł już czas, by przełącznik obrócić. Rozmyślał tak od trzydziestu lat; tak, dziś po południu upłynie dokładnie trzydzieści lat.
Przekręcenie przełącznika mogło oznaczać śmierć, nie wiadomo tylko, jakiego rodzaju. Na pewno jednak nie śmierć atomową — wszystkie bomby od lat już musiały wypromieniować. Promieniowania tego było, rzecz jasna, dosyć, by zniszczyć wszelki ślad cywilizacji. A z jego dokładnych obliczeń sprzed trzydziestu lat wynikało jasno, że musi upłynąć co najmniej stulecie, nim człowiek zacznie na dobre budować nową cywilizację.
Co jednak działo się teraz na zewnątrz, poza chroniącym go od wszelkiej groźby polem mocy, ukształtowanym w kopułę? Czy krążyli tam ludzie zmienieni w bestie? Czy też ludzkość znikła zupełnie i miejsce jej zajęły inne, mniej nikczemne stworzenia? Chyba nie. Ludzkość musiała jakoś to przeżyć, a człowiek znów wstąpi na drogę rozwoju. A wspomnienie tego, co uczynił sam sobie, zostanie może w postaci odstraszającej legendy. Inna sprawa, czy można kogo odstraszyć…
Trzydzieści lat, myślał Braden. Dłużyły się potwornie. A przecież miał i nadal ma wszystko, czego mu trzeba, no i samotność jest przecież lepsza niż nagła śmierć. Tak myślał trzydzieści lat temu, gdy miał trzydzieści siedem lat. I tak myśli teraz, gdy ma lat sześćdziesiąt siedem. Nie żałował wcale tego, co zrobił. Był jednak zmęczony. I zastanawiał się, po raz stutysięczny, czy nie czas już obrócić przełącznika.
Tam, na zewnątrz, doszli już pewnie do jakiejś znośnej formy egzystencji, choć zapewne opartej na rolnictwie. Mógłby więc ludziom pomóc, użyczyć im wiedzy i obdarzyć rzeczami, jakich potrzebowali, zakosztować — nim się naprawdę zestarzeje — ich wdzięczności i własnego zadowolenia, że im pomaga.
Poza tym nie chciał umierać samotnie. Żył sam i można to było jakoś wytrzymać, ale samotna śmierć była czymś zupełnie innym. Dla jakichś powodów czuł, że umrzeć tu w samotności byłoby jeszcze gorsze, niż zostać zabitym przez nowych barbarzyńców, jakich spodziewał się znaleźć poza kopułą. Bo właściwie po trzydziestu zaledwie latach czegóż można się było spodziewać…
Dzień dzisiejszy byłby bardzo stosowny na konfrontację. Minęło dokładnie trzydzieści lat, jeżeli jego zegary nadal szły dokładnie. Nie mogły się zresztą tak bardzo rozregulować w takim czasie. Więc jeszcze parę godzin i będzie trzydzieści lat — co do minuty. Postanowił więc, że wtedy uczyni tę nieodwołalną rzecz. Dotąd bowiem właśnie nieodwołalność przekręcenia wyłącznika powstrzymywała go za każdym razem, kiedy o tym pomyślał.
Gdyby kopułę mocy można było wyłączyć, a potem znów uruchomić, decyzja byłaby łatwa i powziąłby ją już dawno. Może po dziesięciu lub piętnastu latach. Ale stworzenie pola wymagało olbrzymiej ilości energii, choć bardzo niewiele było trzeba, by je utrzymać. Wtedy kiedy je uruchomił, na zewnątrz była jeszcze dostępna energia, ale nie dziś.
Samo pole — skoro je tylko uruchomił — przerwało wszelkie połączenia. Ale wewnątrz kopuły dość było źródeł energii, aby zaspokoić jego osobiste potrzeby i pokryć zapotrzebowanie samego pola.
Tak zaczęło się trzydzieści lat zupełnej samotności.
Braden nie chciał być sam. Gdybyż tylko Myra, jego sekretarka, nie uniosła się tak, kiedy… Teraz nie było celu już o tym myśleć, ale przychodziło mu to do głowy miliony razy. Dlaczego tak bezsensownie uparła się dzielić los z resztą ludzkości, dlaczego chciała pomagać tym, którym pomóc nie było można… I przecież go — kochała. Gdyby nie ten szaleńczy pomysł, byłaby za niego wyszła. Zbyt nagle wyjawił jej całą prawdę i to ją wzburzyło. A przecież byłoby tak cudownie, gdyby z nim została…
Wszystko przez to, że wiadomości nadeszły wcześniej, niż się spodziewał. Kiedy tamtego ranka włączył radio, wiedział, że pozostały zaledwie godziny. Nacisnął guzik przywołując Myrę — weszła, piękna jak zawsze, spokojna, opanowana. Można by sądzić, że nie czytała gazet, nie słuchała wiadomości radiowych, nie wiedziała w ogóle, co się dzieje.
— Usiądź, kochanie — powiedział. Oczy jej rozszerzyły się nieco; w tej formie nigdy się do niej nie zwracał. Ale usiadła z tym samym wyrazem twarzy jak zawsze, gdy miała mu stenografować. Ujęła ołówek.
— Nie, Myro — wyjaśnił. — To sprawa osobista, bardzo osobista. Chcę cię prosić, żebyś za mnie wyszła.
Zrobiła wielkie oczy.
— Czy pan żartuje, doktorze?
— Nie, stanowczo nie. Wiem, że jestem trochę starszy od ciebie, ale nie tak wiele. Mam teraz trzydzieści siedem lat, choć może wyglądam na więcej wskutek zbyt intensywnej pracy. A ty masz dwadzieścia siedem, prawda?
— Skończyłam dwadzieścia osiem. Ale nie chodzi o wiek. Tylko że to wszystko przyszło tak nagle. Śmiesznie to powiedzieć, ale tak jest. Pan nigdy — uśmiechnęła się trochę złośliwie — nigdy mi się nawet nie przyjrzał. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, odkąd pracuję.
— Przepraszam — zaśmiał się Braden. — Bardzo cię przepraszam. Ale teraz mówię poważnie, Myro. Czy wyjdziesz za mnie za mąż?
— Czy ja wiem… — odparła z namysłem. — Właściwie to zdaje się, że… kocham pana… trochę. Chociaż nie bardzo wiem dlaczego. Pan zawsze był tak bezosobowy, rzeczowy, pochłonięty pracą. Nigdy pan nawet nie spróbował mnie pocałować czy choćby powiedzieć komplement. A teraz te oświadczyny, takie nagłe i — znowu — rzeczowe. Może odłóżmy to na trochę. A przez ten czas powie mi pan przynajmniej parę razy, że mnie pan kocha. To bardzo potrzebne.
— Ależ kocham cię, Myro. I nie gniewaj się. W każdym razie nie odrzucasz mojej prośby, prawda?
Zaprzeczyła w milczeniu. Jej oczy, wpatrzone w niego, były doprawdy piękne.
— W takim razie pozwól, że ci wyjaśnię, dlaczego wystąpiłem z tym tak późno i tak nagle. Po pierwsze pracowałem z rozpaczliwym pośpiechem i na wyścigi z czasem. Czy wiesz, nad czym pracowałem?
— Wiem, że to ma coś wspólnego z obroną. Jakieś urządzenie. I może się mylę, ale zdaje mi się, że pracował pan nad tym bez porozumienia z rządem.
— To prawda — przyznał Braden. — Dygnitarze nie chcieli mi wierzyć, a większość kolegów fizyków nie podzielała moich poglądów. Ale na szczęście miałem osobiste środki — dochody z różnych patentów na wynalazki w zakresie elektroniki. A to, nad czym pracowałem, było urządzeniem ochronnym przeciw wszelkim bombom i w ogóle wszystkiemu, z wyjątkiem przeobrażenia Ziemi w małe słońce. Chodziło o pole mocy, przez które nic absolutnie przeniknąć nie może.
— I pan…
— Tak, zbudowałem je. Mogę wytworzyć je w każdej chwili wokół tego budynku i trwać będzie, jak długo tylko zechcę. Nic nie zdoła przez nie przeniknąć, póki tylko będę chciał je utrzymać. Poza tym ten budynek zaopatrzony jest w olbrzymie ilości wszelkiego rodzaju zapasów. Są nawet wszelkie nasiona i chemikalia potrzebne do wyhodowania upraw hydroponicznych. Dwojgu ludzi wystarczy tego do końca życia.
— Ale pan przekazuje to chyba rządowi? Jeżeli to ochrona przeciw pociskom jądrowym…
— Tak — odparł Braden marszcząc brwi — ale niestety ma to nikłą wartość militarną. W tym sensie sztabowcy mieli rację. Widzisz, Myro, energia potrzebna dla stworzenia takiego pola mocy rośnie w stosunku sześciennym do jego wymiarów. Pole wokół tego budynku mieć będzie średnicę osiemdziesięciu stóp i kiedy je uruchomię, zużyję tyle energii, że przepali ono zapewne cały system oświetleniowy miasta Cleveland. Dla utworzenia takiej kopuły nad małą nawet wioską czy jakimś jednym obozem wojskowym trzeba więcej energii elektrycznej, niż zużywa cały kraj w ciągu paru tygodni. A gdyby wyłączyć pole dla wpuszczenia czy wypuszczenia kogoś, ponowne uruchomienie wymagałoby drugie tyle energii. Toteż jedyny użytek, jaki rząd mógłby uczynić z wynalazku, byłby ten, jaki sam zamierzam zrobić. To znaczy zachować życie jednej, dwóch, najwyżej kilku jednostek i pozwolić im przeżyć grozę nadciągających zdarzeń. Obecnie zresztą już za późno, aby zorganizować to gdziekolwiek indziej niż tu.
— Dlaczego za późno?
— Bo nie starczy już czasu na zbudowanie sprzętu. Dlatego, moja droga, że wojna już się toczy. Wpatrywała się w niego, blada jak płótno.
— Podano to przez radio — wyjaśnił — parę minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston zniszczony przez bombę atomową. A wiesz dobrze — mówił coraz prędzej — co to wszystko znaczy i do czego prowadzi. Przekręcę za chwilę wyłącznik, by uruchomić pole, i utrzymam je do czasu, gdy będzie można bezpiecznie wyjść. — Nie chcąc powiedzieć, że nie przypuszcza, by za ich życia było to możliwe, dodał: — Więc jest już za późno, żeby komukolwiek jeszcze dopomóc, ale sami możemy się ocalić. Przykro mi — ciągnął z westchnieniem — że musiałem ci to wszystko wyłożyć tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stąd te nagłe oświadczyny. Powtarzam zresztą: jeśli masz jakieś wątpliwości, nie żądam, abyś wyszła za mnie natychmiast. Poczekaj tu, aż decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas będę mógł ci mówić to, co powinienem był dawno powiedzieć. A nie mówiłem dotąd, bo — uśmiechnął się smutno — tak byłem zapracowany. Teraz jednak będzie mnóstwo czasu. A ja cię naprawdę kocham.
Zerwała się nagle i bez odpowiedzi, nie patrząc, niemal na oślep, ruszyła w kierunku drzwi.
— Myra! — zawołał i rzucił się w ślad za nią. Była już przy drzwiach. Odwróciła się i powstrzymała go skinieniem ręki. Była bardzo spokojna.
— Muszę iść, doktorze. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej. Pewnie się przyd0am.
— Ależ pomyśl, co tam się będzie działo! Ludzie zmienią się w dzikie bestie. Wymrą okropną śmiercią. Słuchaj mnie, Myro, kocham cię za bardzo, aby pozwolić ci odejść. Zostań, błagam cię!
— Niestety, muszę pana pożegnać, doktorze — odparła z dziwnym uśmiechem. — Obawiam się, że będę musiała umrzeć razem z dzikimi bestiami. Taka już widać jestem szalona.
Drzwi zamknęły się za nią cicho. Widział przez okno, jak zbiegała ze schodów, jak ruszyła pędem do miasta, gdy tylko znalazła się na chodniku.
W górze słychać było wycie odrzutowców. Zapewne nasze, pomyślał, ale mogą być i nieprzyjacielskie — a Cleveland to jeden z celów. Wróg może nawet wiedział o nim i o jego pracy, dlatego na początek wybrał to miasto. Braden skoczył do wyłącznika i… przekręcił.
Za oknem, w odległości dwudziestu stóp, wyrosła szara nicość. Z zewnątrz nie przenikał teraz żaden dźwięk. Wyszedł z domu i spojrzał: szara półkula, wysoka na czterdzieści stóp i szeroka na osiemdziesiąt, dostatecznie wielka, by pokryć dwupiętrowy, niemal sześcienny budynek, który był jego domem i laboratorium. Braden wiedział, że druga połowa sięga na czterdzieści stóp w głąb ziemi, tworząc łącznie z pierwszą doskonałą kulę. Żadna siła nie mogła przeniknąć od góry, żaden robak i żadna potęga nie mogły wpełznąć czy wedrzeć się od dołu. I tak było przez pełnych trzydzieści lat. Nie były w końcu tak złe, pomyślał, te lata. Miał swoje książki, niektóre czytał tak często, że umiał je prawie na pamięć. Prowadził doświadczenia i chociaż od siedmiu lat, odkąd minęła mu sześćdziesiątka, zainteresowania jego i siły twórcze osłabły, dokonał kilku wcale istotnych odkryć.
Trudno je porównać z wynalazkiem pola czy większością wcześniejszych jego wynalazków; zabrakło mu już bodźca. Prawdopodobieństwo, że cokolwiek z tych nowych odkryć przyda się jemu lub w ogóle komukolwiek, było bardzo nikłe. Jakiż pożytek z udoskonaleń elektronicznych mógł czerpać dzikus nie umiejący obchodzić się z najprostszym odbiornikiem radiowym, nie mówiąc już o zbudowaniu go.
W każdym razie zajęcia, jakie miał, wystarczyły, by Braden czuł się dobrze, choć daleko mu było do szczęścia.
Podszedł do okna i wpatrzył się w nieprzeniknioną szarość. Gdybyż tylko mógł ją unieść na chwilę i obejrzawszy, co chce, na powrót ją opuścić. Niestety, raz usunięta, nie dałaby się przywrócić.
Podszedł do wyłącznika i długo się przyglądał. Nagle sięgnął dłonią i przekręcił. Zwrócił się do okna, po czym szybkim krokiem zaczął iść, w końcu podbiegł. Szara ściana znikła, a to, co ujrzał, było wprost nie do wiary.
Za oknem rozciągało się zachwycające miasto — nie Cleveland, jakie znał. Zupełnie nowe miasto. Na miejscu dawnej wąskiej uliczki widniał szeroki bulwar. Z obu stron wznosiły się piękne budynki o dziwnej, nie znanej mu architekturze. Drzewa, trawniki — wszystko było starannie utrzymane. Co się stało, jak to było możliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkość w żaden sposób nie mogła tak szybko odrobić zniszczeń. Chyba że wszystkie pojęcia socjologiczne były absurdalnie błędne.
A gdzie są ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechał samochód. Samochód? Takiego nigdy nie widział. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszał się znakomicie, ledwie dotykając jezdni, jak gdyby antygrawitacja ujęła mu ciężaru, a żyroskopy nadały stabilności. W wozie siedziała para ludzi; prowadził mężczyzna. Był młody, przystojny, podobnie zresztą jak kobieta.
Spojrzeli w stronę Bradena i nagle — mężczyzna zatrzymał wóz, który stanął niewiarygodnie szybko. Oczywiście, pomyślał Braden, musieli tu nieraz przejeżdżać i oglądać szarą kopułę, której teraz nie było. Wóz ruszył — pojechali pewnie kogoś zawiadomić.
Braden otworzył drzwi i wyszedł na bulwar. Zrozumiał teraz, dlaczego ruch był tak słaby i dlaczego tak mało było ludzi. W ciągu trzydziestu lat jego zegary posunęły się o wiele godzin. Był teraz wczesny ranek — około szóstej, sądząc z położenia słońca.
Braden poszedł przed siebie. Mógł zaczekać w domu, gdzie przebył pod kopułą trzydzieści lat — na pewno by się ktoś zjawił, zawiadomiony przez parę młodych ludzi.
Ale Braden wolał nie czekać, chciał sam wszystko zobaczyć.
Po drodze nie spotkał nikogo. Znalazł się w pięknej dzielnicy mieszkaniowej, było jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko.
Doszedł wreszcie do jakiegoś otwartego sklepu. Wiedziony ciekawością, wszedł do środka. Kędzierzawy młodzieniec, który układał coś na ladzie, spojrzał na Bradena ze zdziwieniem i zapytał uprzejmie:
— Czym mogę panu służyć?
— Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej?
— A, rozumiem — oczy młodzieńca rozbłysły — pan musi być mieszkańcem kopuły. I dlatego… — urwał z zakłopotaniem.
— Tak — potwierdził Braden. — Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po zniszczeniu Bostonu?
— Przyszły statki kosmiczne. Zniszczenie Bostonu, proszę pana, było przypadkiem. Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas rozwiniętej. Przybyli, żeby nam pomóc i zaproponować wstąpienie do Unii. Niestety, jeden rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego — milion ofiar. Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem, wszystko się wyjaśniło i — wprawdzie w ostatniej chwili — ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś odwołać.
— Więc nie było wojny? — spytał Braden stłumionym głosem.
— Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny — nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do gwiazd. Nawet… — tu urwał.
Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy! Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem…
— Co nawet? — zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź.
— Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan ma…
— Sześćdziesiąt siedem — odparł sucho Braden. — Dziękuję panu.
Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy — dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi.
Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić — energii, by mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności.