© Copyright by Demart SA
Warszawa 2008
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość wydawnictwa Gdyby... Całkiem inna historia Polski nie może być reprodukowana ani przetwarzana w sposób elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny i inny; nie może być użyta do innej publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych bez pisemnej zgody Wydawcy.
Wydawca:
Demart SA
02-495 Warszawa
ul. Poczty Gdańskiej 22a
tel. 022 662 62 63
fax 022 824 97 51
www.demart.com.pl
e-mail: info@demart.com.p
Dział zamówień
tel. 022 498 01 77/78
fax 022 753 03 57
e-mail: biuro.handlowe@demart.com.pl
skan, OCR, korekta :
TheGuru
Redakcja:
Elżbieta Olczak
Joanna Sabak
Autorzy tekstów:
prof. Włodzimierz Borodziej
prof. Tadeusz Cegielski
prof. Andrzej Chwalba
prof. Andrzej Garlicki
prof. Jerzy Holzer
prof. Janusz Kaliński
prof. Andrzej Paczkowski
prof. Jerzy Strzelczyk
prof. Janusz Tazbir
dr Julia Tazbir
prof. Jan Wimmer
prof. Henryk Wisner
Projekt graficzny i projekt okładki:
Krzysztof Stefaniuk
Korekta językowa:
Izabela Jesiołowska
Skład i łamanie:
Renata Laskowska, Katarzyna Wlazło
Przygotowanie do druku:
Tomasz Góra
ISBN: 978-83-7427-449-4
Wydanie 2008 r.
No nie - powiedział do siebie Mieszko Siemomysłowicz, cierpliwie wysłuchawszy opinii obu stron. Wiecu, co prawda, nie warto było w ogóle wtajemniczać, gdyż zdanie jego uczestników, zawsze niechętnych jakimkolwiek zmianom, nie było trudne do odgadnięcia. Podobnie jednostronne musiałoby być zdanie co ważniejszych kapłanów. Wprawdzie nigdy, ani za panowania przodków Mieszka, ani, tym bardziej, jego samego, nie osiągnęli oni nawet w przybliżeniu takiego znaczenia, jakie mieli kapłani wielkiego Swarożyca w nie tak znowu odległej Retrze-Radogoszczy, ale z pewnością także ci znad Gopła i Warty ze wszystkich sił przeciwstawialiby się uznaniu nowego kultu, którego wyznawcy - przynajmniej o tym dobrze wiedziano! - nie uznawali jakichkolwiek innych bóstw i ich kapłanów. Nie! Liczyła się opinia starszych plemiennych oraz tych, których jego, lub jego poprzedników, wola i łaska wydźwignęła do wysokich stanowisk. W przeciwieństwie do motłochu, bez którego książę wprawdzie niewiele by zdziałał, ale którym w gruncie rzeczy pogardzał, a niekiedy nawet musiał się go obawiać, mieli oni sporo zdrowego rozsądku, przede wszystkim zaś nie najgorsze rozeznanie w sprawach szerszej, jakże nieraz zawiłej, polityki, co prawda przede wszystkim tej międzyplemiennej, ale niektórzy z tych bliskich księciu rozumieli już to i owo z arkanów i zawiłości polityki wykraczającej poza rodzime polańskie opłotki. Wiedza ta nie przychodziła łatwo, zwłaszcza gdy pochodziła z trudów i doświadczeń dalekich wypraw zbrojnych, z zeznań jeńców (zanim udało się ich korzystnie sprzedać obcym kupcom), z opowiadań posłów, kupców (takich jak ów nieco podejrzany Żyd hiszpański Ibrahim syn Jakuba, który niedawno gościł w nadłabskim Magdeburgu i gorliwie wypytywał o kraj Mieszka i jego mieszkańców) i nielicznych misjonarzy chrześcijańskich, od czasu do czasu pojawiających się nad Wartą, Gopłem i Prosną...
Właśnie: misjonarzy. Mieszko w głębi duszy podziwiał tych ludzi, już choćby za samą odwagę przybywania do zupełnie obcego kraju, którego mieszkańcy od niepamiętnych czasów wyznawali swoich pradawnych bogów. Dobrze im było z nimi, do nich dostosowali wszelkie dziedziny swego ubogiego, ale w miarę stabilnego życia. Książę podziwiał tych śmiałków, zapewniał im bezpieczeństwo, co prawda tylko tam, dokąd sięgało jego zbrojne ramię, ale mimo wysiłków i swego lotnego (to przyznawali mu nawet wrogowie!) umysłu i nawet najbardziej elokwentnych misjonarzy, nie bardzo ich rozumiał. Nie chodziło nawet o zawiłości wiary, którą oni nazywali chrześcijańską i wywodzili od osoby niejakiego Jezusa Chrystusa, który miał być Bogiem (jednym z bogów?). Zginął gdzieś daleko w ciepłych krajach (chyba nie w saraceńskiej Hiszpanii? - tak daleko horyzont geograficzny Mieszka Siemomysłowicza już nie sięgał), i to w sposób haniebny, bo śmiercią na krzyżu, jak pospolity zbrodniarz... To właśnie było nie do pojęcia. Bóg przecież - obojętnie, czy byłby nim rodzimy Swarożyc, czy ruski Perun, czy rugijski Świętowit, czy Tor groźnych wikingów z północy, wreszcie jeszcze najbardziej do Boga chrześcijan podobny żydowski Jahwe czy muzułmański Allach - to istota tak potężna i można, że sama myśl o jej haniebnej śmierci brzmiała jak bluźnierstwo.
Już nie pamiętał Mieszko, kto mu opowiadał (a może czytał) o tym, podobno nawet dzielnym i zwycięskim, germańskim księciu czy królu (jak to mu właściwie było na imię? czy przypadkiem nie Radbod lub jakoś podobnie?), który już ponoć na tyle był gotów przyjąć wiarę w owego Chrystusa, że jedną nogę zanurzył w przygotowanej dlań specjalnie wodzie chrzcielnej (nie wiadomo, skąd chrześcijanie przyjęli ten ryt, w każdym razie nie można było się bez niego obyć!). Ale coś go tchnęło, by zapytać, czy, gdy kiedyś - ochrzczony - znajdzie się, zgodnie z zapewnieniami misjonarzy, w raju, spotka tam swoich wielkich i jakże szanowanych i czczonych przodków. Osłupiał, gdy usłyszał odpowiedź, że niestety tak nie będzie, gdyż przodkowie ci, nie znając prawdziwej wiary, nie mogą dostąpić zbawienia. Nie był Mieszko, co prawda, zupełnie pewny, czy stać by go było na takie wyjście z dylematu, jakie obrał nieustraszony Radbod, który co prędzej cofnął nogę, nie poddał się obrzędowi, stwierdzając dumnie, że woli raczej po śmierci przebywać razem ze szlachetnymi przodkami (oj, chyba misjonarze niezbyt gorliwie objaśnili mu straszny, według nich, los dusz potępionych; misjonarze Mieszkowi bardziej się pod tym względem przyłożyli!), niż wraz z biedakami, rybakami i skruszonymi złoczyńcami cieszyć się wiecznym zbawieniem.
Pewnie, że korzyści z ewentualnej decyzji przyjęcia chrztu były kuszące, ale, jak wynikało z głębokiej refleksji i rady większości towarzyszy, nie zawsze zupełnie oczywiste, a przede wszystkim nie zawsze dałyby się zapewne od razu skonsumować. Książę był jeszcze młody, na sprawdzenie, czy nauka chrześcijan o zbawieniu jest prawdziwa, ma jeszcze sporo czasu... Misjonarze dowodzili, że przyjęcie nauki Chrystusa wzmocni jego, Mieszka, autorytet u swoich. Może... Ale któż to wie? Po pierwsze, Mieszko wiedział doskonale, że nawet jeżeli on, jego rodzina, dwór, drużyna i ci wszyscy, którzy się go boją albo są od niego zależni, przyjmą chrzest, lud, zwłaszcza w co bardziej oddalonych od Gniezna ostępach, długo jeszcze pozostanie wierny dawnym wierzeniom, a kapłani już zadbają, by w swej wierze nie osłabli! Na razie zatem zamiast wzmocnienia autorytetu księcia wzbierze fala niezadowolenia i buntu.
A co będzie, gdy te nastroje zechce wykorzystać któryś z naczelników, ba, nawet któryś z krewnych Mieszka z rodu Piastowego, odsunięty od rządów i pozornie tylko pogodzony z tym stanem rzeczy, by wszcząć otwarty bunt? Nie brakowało ich w przeszłości i choć pamięć o nich tkwiła jedynie przytłumiona po chatach i grodach (nawet imiona buntowników książę i jego ludzie starali się zatrzeć w pamięci ludu), nietrudno było sobie wyobrazić, jak może rozgorzeć bunt niezadowolonych. Pod chorągwiami bóstw plemiennych co rychlej stanąć mogą ci wszyscy, którym brzemię władzy Mieszkowej bardzo ciążyło (któż bowiem, jak nie oni musieli ponosić, w przenośni i dosłownie, ciężary niezbędne do budowy tylu nowych, potężnych i pysznych grodów albo łożyć na utrzymanie drużyny „najwierniejszych z wiernych" księcia, liczącej ponoć aż 3000 wojów?), czy choćby tylko odsunęło od realnego wpływu na losy plemienia i kraju. Kraju, który był, co prawda, już dość znaczny pod względem terytorium, ale też młody, zjednoczony bardzo powierzchownie. Dawne podziały plemienne przeświecały wyraźnie, choć tyle wysiłku ojciec Mieszka - Siemomysł, a także on sam - Mieszko, włożyli w ich przytłumienie i zduszenie (zgliszcza spalonych i zrównanych z ziemią dawnych plemiennych grodów ciągle nie pozwalały o tym zapomnieć). Tylko człowiek naiwny (a za takiego Mieszko się nie uważał!) mógłby mniemać, że dawni naczelnicy plemienni, czy chociażby ich synowie i wnukowie, nie skorzystaliby z okazji, by oderwać się od Gniezna.
Jedno tylko zastanawiało Mieszka. Z tego, co mu było wiadomo, religia Chrystusa niemal wszędzie znajdowała się w zwycięskiej ofensywie. Mieszko ani żaden z jego poddanych nie mieli pojęcia o rozległości tego, co uczeni w krajach Zachodu i Południa nazywali niekiedy Europą, wiedzieli jednak, że przynajmniej z tych dwóch stron wyznawcy chrześcijaństwa napierają na zwolenników tradycyjnych wierzeń i - tak! - najczęściej ich zwyciężają, po czym następuje bardziej lub mniej wymuszone przejście pokonanych na nową wiarę. Mieszko pamiętał opowieść o jakimś (imię dawno już wypadło mu z pamięci) książątku z kraju Wiślan („w Wiślech"), który tak długo niepokoił sąsiadów zza Karpat (widocznie miał słabe pojęcie o potędze Świętopełka, władcy Wielkich Moraw), nie słuchając rad misjonarza, aż wreszcie, pokonany, musiał przyjąć chrzest na obcej ziemi, pewnie w niewoli. Inaczej pewnie - snuł Mieszko przypuszczenia - potoczyłyby się losy ziem obecnie polańskich i inaczej wyglądałyby losy chrześcijaństwa, gdyby potęga wielkomorawska nie padła przed półwieczem, nie mogąc oprzeć się Frankom z jednej, Madziarom, czyli Węgrom z drugiej strony.
Prawda: Od kilku lat rysowała się od strony zachodniej sytuacja nowa, mogąca w niedalekiej już przyszłości przyprawić Mieszka (bądź jego następcę) o ból głowy. Ten Otton, władca Franków (a w rzeczywistości Sasów, Szwabów, Bawarów, Lotaryńczyków i kilku pomniejszych ludów), który jedenaście lat temu pokonał w morderczej bitwie dopiero co wspomnianych Madziarów, zaledwie przed kilku laty zajął zbrojnie słoneczną Italię i został w Rzymie - uważanym przez chrześcijan za stolicę świata - ukoronowany na cesarza (podobnego temu, który panował niezmiennie od niepamiętnych czasów w Carogrodzie), musi być człowiekiem niezwykłym. Chrześcijanie uważają go za swojego przywódcę i sądzą, że jego obowiązkiem jest obrona świata chrześcijańskiego (a niechże by go bronił na przykład przed Saracenami!) oraz szerzenie wiary chrześcijańskiej. A że akurat to poszerzanie było równoznaczne z poszerzaniem obszaru własnego panowania, dobrze się czuł w tej roli. Jakoż uparcie i konsekwentnie, kontynuując dzieło swego ojca, Otton rozszerzał swoje panowanie na Połabiu i podporządkował sobie Serbów, Łużyczan na południu, Obodrzyców na północy, przede wszystkim zaś najbardziej przywiązanych do własnych plemiennych form bytu oraz religii Swarożyca, najbardziej też dla wszystkich sąsiadów niebezpiecznych Luciców, dawniej (a niekiedy jeszcze i teraz) nazywanych Wieletami.
To właściwie, samo przez się, nie stanowiłoby jeszcze dla Mieszka największego zmartwienia. Nie ma co bowiem ukrywać, że z Lucicami on sam, podobnie jak i jego przodkowie, niejednokrotnie mieli na pieńku. Gdy tylko w okolicy któryś z naczelników za bardzo urastał w potęgę, chytrzy kapłani Swarożyca nie zaniedbywali niczego, by nakłonić swych bitnych (to trzeba przyznać!) współplemieńców do zbrojnej interwencji, a przynajmniej zręcznymi intrygami przywracali stan poprzedni. W dodatku jeszcze jeden czynnik: Czesi w Pradze, nominalnie uznający, co prawda, zwierzchnictwo Ottona, ale w gruncie rzeczy rządzący się samodzielnie (gdzieżby tam Gnieznu, musiał ze smutkiem przyznać sam przed sobą Mieszko, równać się z Pragą!), usiłowali nie od dziś wzmocnić swe stanowisko sojuszem z Lucicami. To, że lud książąt z rodu Przemyśla od dawna już (przynajmniej z nazwy) jest chrześcijański, nie miało widać większego znaczenia. Czesi znajdowali się w fazie szybkiego wzrostu (nie na próżno Praga uchodziła za wielkie emporium handlu żywym towarem - niewolnikami; Mieszko nie mógłby powiedzieć, że pod tym względem ma czyste sumienie), a ich - prawda że w dużym stopniu formalne - panowanie obejmowało „po tej" stronie gór ziemie krakowską i śląską, a więc sfera politycznych wpływów czeskich zbliżała się niepokojąco blisko do ziemi Polan.
Na razie Mieszko wydawał się bezpieczny, jeżeli chodzi o sąsiedztwo chrześcijan. Właściwie jedynie Czesi byli jego bezpośrednimi chrześcijańskimi sąsiadami. Trudno było za chrześcijan uznać ludy połabskie, choć podbite przez Ottona musiały oficjalnie rozstać się z dawnymi kultami, a ich ziemie zostały objęte siecią specjalnie ustanowionych biskupstw. Mieszko miał informacje, że Lucicy, a za nimi inne ludy połabskie, tylko czekają na sprzyjający moment, by zrzucić obce panowanie i znienawidzone chrześcijaństwo. Na północy o chrześcijaństwie nic jeszcze nie słyszeli Pomorzanie, podobnie jak dalej na wschód - Prusowie i Jaćwięgowie. Za morzem mieszkający dzielni Duńczycy niby są już chrześcijanami, ale co to za chrześcijaństwo u tych dzikich wikingów! Poważnymi partnerami we wszelkiej możliwej grze politycznej byli inni sąsiedzi - od wschodu i południowego wschodu - Rusini, których założone niegdyś przez skandynawskich Waregów państwo z ośrodkiem w Kijowie stało się potęgą pierwszej wielkości we wschodniej części kontynentu, i Madziarzy - Węgrzy, niemogący nawet marzyć o potędze sprzed wielkiej klęski zadanej im nie tak dawno przez Ottona. I Rusini, i Węgrzy dotychczas pozostają przy wierze tradycyjnej, nie dając posłuchu emisariuszom tak z Carogrodu, jak i Rzymu.
Nie, nie widzę powodu do pośpiechu. Zobaczymy, jak sprawy się potoczą. Wprawdzie ten wielkorządca Ottona, jak oni mówią: margrabia, Geron chyba mu na imię, gdy pokonał Łużyczan, znalazł się niepokojąco blisko moich granic na zachodzie, ale niebawem wybrał się do Rzymu (zapewne, by odpokutować swoje zbrodnie, o których głośno wśród Słowian) i tam umarł, a godnego mu następcy nie widać. Wprawdzie musiałem na swoim koncie odnotować i dwie porażki w walkach z tymi wstrętnymi Wolinianami (musieli im pomagać usadowieni tam niegdyś wikingowie z Jomsborga), ale bez przesady - takie niepowodzenia mogą wprawdzie być dokuczliwe, ale nie mają większego znaczenia dla mnie i mego kraju.
Wreszcie - kończył rozważania młody władca Polan - prawdę mówiąc, nie pociąga mnie zbytnio ta część nauki chrześcijan, która dotyczy moralności i obowiązków dobrego chrześcijanina. Te wszystkie modlitwy, posty, nakazy i zakazy! Miłość bliźniego? Czy także wroga? No, tego już za wiele! Żeby w dodatku sami chrześcijanie chcieli ich dotrzymywać! Bolesław praski wprawdzie kusi, przyśle kapłanów, budowniczych kościołów, da mi córkę za żonę... Ponoć Dobrawa ani szczególnie piękna, ani nie nazbyt już młoda. A co z moimi tak bardzo ulubionymi żonami? W oczach chrześcijan nie byłyby one niczym innym, jak tylko zwykłymi nałożnicami. Otruć? Odesłać do ojców? Toż to byłaby obraza, krwawa zemsta rodów pewna. Nie, na to nie pójdę. Jeszcze poczekam...
Wysłannicy powrócili do Pragi z niczym, nie licząc mglistych obietnic na przyszłość. Wieść o decyzji księcia rozchodziła się szybko. Kapłani pogańscy odetchnęli z ulgą. Kolegium kapłanów Swarożyca z Retry-Radogoszczy, po naradzie, wysłało do Mieszka poselstwo, proponując wielki sojusz skierowany przeciw Ottonowi i chrześcijanom, oferując mu, jako sojusznikowi, spokojne panowanie nad Pomorzem, na którym Mieszkowi tak bardzo zależało. Jomsborczycy z Wolina pośpieszyli z zapewnieniami pomocy. Jeszcze jedna dobra wiadomość z północy: król czy królewicz duński nosi się ponoć z myślą o porzuceniu chrześcijaństwa.
Lucicy i ich sojusznicy, nawet tradycyjnie wobec nich nieufnie nastawieni Obodrzyci, zrywają się do powstania przeciw Sasom. Liczą, że nowy polański sojusznik nie uderzy na nich od wschodu, a jeżeli będzie trzeba, nawet nie odmówi pomocy. Kapłani chrześcijańscy na całym Połabiu padają pod ciosami włóczni i toporów, świątynie płoną, biskupi i ci wszy scy, którzy zdołali unieść głowę z pożogi, uciekają na zachód. Nie ma dla nich litości! Panowanie saskie, lata wysiłków, zostaje obalone, pobudowane przez chrześcijan grody i warownie płoną nie gorzej od kościołów, załogi wojskowe albo padają pod ciosami powstańców, albo uciekają w popłochu. Nawet południowe Połabie, owi Serbowie, Łużyczanie i inne drobniejsze ludy, wydawałoby się już na trwałe opanowane przez Sasów, przyłączają się do powstania. Na wieść o płomieniu rozgorzałym na Połabiu ożywa przytłumiona antysaska opozycja u Franków; Bawarowie, Szwabowie, Lotaryńczycy, nawet Turyngowie (o których imieniu niemal już zapomniano), dumne imperium Ottona Pierwszego znaleźli się w obliczu rozpadu. Na domiar złego w Rzymie zamordowany został zaufany Ottona papież, władzę w Wiecznym Mieście wraz z godnością papieską (która, co prawda, akurat w tym okresie nie ma poza Italią większego znaczenia, ale jednak pozostaje symbolem chrześcijaństwa zachodniego) objęło stronnictwo antycesarskie. Saraceni nie byliby Saracenami, gdyby natychmiast nie wzmogli napadów na ziemie Italii wraz z wyspami i południową Galię.
Stary lis, Bolesław w Pradze, ani myśli przyjść na pomoc cesarzowi, lecz wysyła wojska do Bawarii i na południowe Połabie. W Bawarii chce jedynie poprzeć separatystów, na Połabiu liczy jednak na trwałe zdobycze. Wojska czeskie obsadzają Miśnię, a nawet Brennę (po niemiecku: Brandenburg). Ośmieleni kryptopoganie czescy uznali, że przyszła ich godzina i usiłują podnieść głowę, ale natychmiast zostają poskromieni i od tej pory już o pogaństwie nad Wełtawą nic nie będzie słychać. Władca czeski jednak popełnia błąd, najwidoczniej źle poinformowany przez swoich szpiegów, którzy mu donieśli o wewnętrznych waśniach i niepokojach w Gnieźnie. Wojska czeskie wkraczają do Wielkopolski, czyli rdzennego kraju Polan, ale rychło muszą ustąpić wobec skutecznego oporu Mieszka, który w porę dowiedział się o zagrożeniu i zdołał na czas wzmocnić niedawno wzniesione bądź odbudowane grody pogranicza. Czesi w chaosie ustępowali; oddziały Mieszka przy pomocy sojuszników Wieleckich i łużyckich (nie wszystkim w smak była czeska ekspansja na Połabiu!) obsadzają Śląsk, nieco później także ziemię krakowską. Dotkliwy to cios dla władców Pragi, dotychczas wymieniających w swej tytulaturze także Kraków, toteż, normalną w takich przypadkach koleją rzeczy, głowę podnoszą wszyscy niezadowoleni, w tym potężni panowie na Libicach. Zdobycze na Połabiu okazują się także iluzoryczne i nietrwałe. Węgrzy łakomie spoglądają na Morawy.
Mieszko ma dylemat. Na zdobytych od Czechów Śląsku i w Krakowskiem widzi wyraźne przejawy chrześcijaństwa, nawet zaczątki regularnej organizacji kościelnej. Po raz pierwszy może z nimi zapoznać się bezpośrednio. Zaczyna je doceniać. W porównaniu z rdzennymi ziemiami polańskimi południowe dzielnice wydają się zamożniejsze, co przekłada się od razu na zwiększone dochody płynące do skarbu książęcego. Przyzwyczajeni do kilku dziesięcioleci rządów wielkorządców czeskich Ślązacy i Małopolanie bez większych oporów przystosowali się do nowego porządku. Z drugiej strony, Mieszko ma powody do zmartwień. Decyzja pozostania przy pogaństwie tylko na krótko stłumiła niepokoje w jego państwie. Może zbyt naiwnie liczył na to, że wszystkie siły wewnętrzne, ukontentowane tą decyzją, skupią się przy nim. Niestety, z wielu miejsc donoszono mu o niezadowoleniu z rosnących kosztów utrzymania drużyny, dworu i - skromnego przecież - aparatu urzędniczego, wzmaganych jeszcze nieuniknionymi nadużyciami dostojników, przede wszystkim jednak kosztami wypraw zbrojnych. Lucicy, upojeni sukcesami w walkach z Sasami i przekonani, że od zachodu nic im już nie zagraża, zapominali o zobowiązaniach sojuszniczych i chętnie przyczyniliby się, na razie jeszcze nie w otwartej wojnie, lecz tajnymi machinacjami, do obniżenia autorytetu Mieszka i spójności jego państwa. Najgorsze zaś było to, że - tu relacje szpiegów pokrywały się w pełni z obserwacjami Mieszka - wokół jednego i najbardziej ambitnego z jego bliskich krewnych, rezydującego w Kaliszu nad Prosną, a zatem do niedawna na południowej flance państwa Polan, który niegdyś, przebywając za granicą, przyjął był podobno wiarę chrześcijańską (starając się zresztą, ze względów bezpieczeństwa, utrzymać to w tajemnicy w kraju), zaczynają się coraz liczniej gromadzić wszelakiego rodzaju malkontenci. Najlepiej byłoby, rzecz jasna, za jednym zamachem uciąć łeb hydrze buntu, ale gród w Kaliszu jest tak silny i w dodatku tak korzystnie dla obrońców usytuowany, że jego zdobycie wymagałoby znacznego wysiłku. W tej chwili Mieszka nie byłoby chyba na to stać, bądź co bądź, znaczna część jego sił musiała pozostawać na niedawno opanowanym południu, a w dodatku ponoć także w Poznaniu - tradycyjnym już rywalu Gniezna - nastroje nieprzychylne księciu stawały się coraz wyraźniejsze. Mieszko zaczął już niemal żałować zerwania z Ottonem i jego Sasami, ba! - nawet w cichości ducha rozważać, czy nie wystąpić z propozycją sojuszu, obiecać ponowny namysł w kwestii przejścia na wiarę Chrystusa, choć przyciśnięty przez nieprzyjaciół cesarz prawdopodobnie i tak nie będzie zbyt natarczywie obstawać przy warunku konwersji. Cóż, kiedy słabość Sasów i samego Ottona oraz siła pogaństwa połabskiego, promieniującego daleko poza Połabie, nie tylko do Polan, lecz także do Duńczyków, czyniła taką polityczną woltę zbyt ryzykowną. Czekać?
Mieszko potrafił myśleć strategicznie. Wiedział, jak poważnym czynnikiem politycznym stała się Ruś Kijowska, z energicznymi i bezwzględnymi potomkami Ruryka na tronie wielkoksiążęcym. Wiedział, co robi, wysyłając do Kijowa poselstwo z propozycją sojuszu i prośbą o rękę jednej z córek wielkiego księcia. Władca Kijowa i Nowogrodu prowadził szeroko zakrojoną politykę, którą można było bez przesady zakwalifikować jako mocarstwową. Prędzej niż Mieszko pojął korzyści, jakie może mu przynieść przyjęcie wiary chrześcijańskiej. Cesarstwo Wschodnie po okresie kryzysu i słabości wchodziło w kolejną fazę świetności i ekspansji. Konkurencja z Rzymem i łacińskim Zachodem zdawała się bezapelacyjnie przechylać na korzyść Carogrodu - grodu Konstantyna. Wielki książę kijowski politycznych zakusów Carogrodu się nie obawiał, dostrzegał natomiast wszelkie profity płynące z sojuszu z Cesarstwem, był także pewien, że z faktu przyjęcia chrześcijaństwa uzyska same korzyści, ewentualne ryzyko brał, rzecz jasna, pod uwagę, ale kalkulacja wypadała pozytywnie. Stało się. Misjonarze, kapłani i biskupi obrządku greckiego przybywali na Ruś, padły świątynie i posągi pogańskich idoli, nawet potężnego Peruna. Nowa wiara niewiele, w gruncie rzeczy, zmieniła w charakterze i obyczajach władcy, ale też na tym etapie nie o to chodziło.
Wraz z księżniczką kijowską, tak jak zostało uprzednio dokładnie omówione i uzgodnione przez poselstwa, przybyła do kraju Mieszka spora i doborowa grupa duchownych. Nie bawiono się w długą katechezę, na to będzie później jeszcze dość czasu, zresztą trzeba przyznać, że ten poganin, Mieszko, już to i owo wiedział o Chrystusie i jego wierze. Niewiele lat upłynęło od roku 966, gdy nastąpił formalny akt konwersji księcia i jego ludu. Trzeba przyznać, że misjonarze „greccy" lepiej od swych łacińskich (rzymskich) konkurentów chcieli i potrafili porozumiewać się z ludnością słowiańską. Stopniowo, choć, rzecz jasna, nie bez oporów, społeczeństwo przyjmowało nową wiarę. Na początku rzadko, potem coraz częściej wyrastały chramy z krzyżem Chrystusa, organizowano eparchie (biskupstwa) z metropolitą w Krakowie (a nie w Gnieźnie, jak myślał Mieszko, choć zarazem nie miał złudzeń, że akurat w Gnieźnie, gdzie przez wieki znajdowało się główne centrum pogaństwa polańskiego, metropolita musiałby zmierzyć się, przynajmniej początkowo, ze zbyt wielkimi trudnościami), wszystkie one zaś podlegały odległemu patriarsze Carogrodu.
Cesarz Otton, stopniowo przezwyciężający bunty plemion „niemieckich" (mianem Niemcy, czyli „niemi", jako że mówili jakimś językiem zupełnie dla Słowian niezrozumiałym, określano na dworze Mieszka wszystkie podległe Ottonowi, językowo pokrewne ludy), nie był zachwycony decyzją księcia polańskiego, ale że akurat jego wpływ na sprawy Italii i Rzymu był znikomy, dość łatwo ją przełknął. Tym bardziej że Mieszko pośpieszył zaoferować mu sojusz w walce z niedobitkami opozycji wewnątrzniemieckiej, przede wszystkim zaś ze zbuntowanym Połabiem. Silne wojska cesarza uderzyły na Połabian od zachodu, a jednocześnie doborowi wojowie Mieszka dotarli w samo serce Związku Lucickiego, gdzie zdobyli i zniszczyli Retrę-Radogoszcz, oraz na Łużyce i kraj Serbów, aż po nadłabską Brennę. Cesarz, wielce zadowolony z sukcesu, zmuszony do zebrania wszystkich sił do szykującej się w Italii wojny, nie sprzeciwił się, gdy Mieszko obsadził swymi załogami większą część zdobytego Połabia, ustanawiając najstarszego syna tam wielkorządcą. Państwo Mieszka Pierwszego sięgało od pogranicza z Rusią, Karpat i Sudetów z jednej, Morza Bałtyckiego z drugiej strony, po Łabę i kraj Serbów połabskich. Kto wie, może uda się jeszcze wydrzeć Kotlinę Czeską Przemyślidom, coraz bardziej szamoczącym się z wewnętrzną opozycją?
Profesor Jerzy Strzelczyk (ur. w 1941 roku) jest historykiem mediewistą i specjalizuje się m.in. w początkach państwa polskiego oraz państw barbarzyńskich na ziemiach dawnego Imperium Rzymskiego. Profesor jest wykładowcą na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, kierownikiem Zakładu Historii Średniowiecznej Instytutu Historii UAM, oraz członkiem krajowy czynnym Wydziału II Historyczno-Filozoficznego Polskiej Akademii Umiejętności. Jest autorem wielu książek i artykułów: Po tamtej stronie Odry. Dzieje i upadek Słowian połabskich (1968), Słowianie i Germanie w Niemczech środkowych we wczesnym średniowieczu (1976), Historia starożytna ziem polskich: przewodnik metodyczny (1976), Nowa hipoteza o pochodzeniu Gotów (1978), Goci - rzeczywistość i legenda (1984), Od Prasłowian do Polaków (w serii Dzieje narodu i państwa polskiego) (1987), Mieszko Pierwszy (1992,1999), Wandalowie i ich afrykańskie państwo (1992, 2005), Monarchia pierwszych Piastów we współpracy z Zofią Kurnatowską, Gerardem Labudą (1994), Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian (1998,2007), Bolesław Chrobry (1999, 2003), Otto III (2000), Odkrywanie Europy (2000), Zjazd gnieźnieński (2000), Historia powszechna. Średniowiecze (2001), Prawda o bitwie z Mongołami pod Legnicę (1241) współautor Gerard Labuda (Legnica 2002), Zapomniane narody Europy (2006), Pióro w wątłych dłoniach. O twórczości kobiet w dawnych wiekach (2007).
Chciał powrócić, ale gdy już był niedaleko, dosięgła go ręka skrytobójcy. Kazimierz Mieszkowic zginął, nie osiągnąwszy trzydziestego roku życia. Nie był nawet jeszcze żonaty, nie pozostawił potomstwa. Był ostatnim potomkiem rodu Mieszka i Chrobrego, ród wygasł wraz z nim...
Zmartwił się na wieść o skrytobójstwie cesarz Henryk III. Rozpaczała matka, Rycheza, która już na zawsze pozostanie na honorowym wygnaniu w rodzinnych Niemczech. Miała ona wszak uzasadnioną nadzieję, że jedyny jej i nieszczęsnego ojca, Mieszka II, syn odzyska tron książęcy. Pięciuset ciężkozbrojnych rycerzy, przydanych Kazimierzowi do pomocy przez cesarza, pozwalało przypuszczać, że uda się rozprawa z buntownikami, tym bardziej że wysłannicy przemykający raz po raz do wygnańca donosili mu o niekończących się niepokojach i walkach oraz zapewniali, że jego zwolennicy, choć okoliczności zmuszają ich do pozostawania w cieniu, z utęsknieniem czekają na jego powrót i gdy tylko się pojawi, gromadnie staną u jego boku. Istniały także przesłanki, iż potężny jedynowładca w Kijowie, nie tylko mądry, ale i dzielny Jarosław, zaniepokojony tym, co działo się w Polsce, skłonny byłby puścić w niepamięć dawne waśnie i nie zawahałby się przyjść z pomocą temu, kto przywróciłby u zachodniego sąsiada porządek. Niemieccy rycerze, wracając do kraju, zastanawiali się, jak wytłumaczą się cesarzowi z oczywistego niedbalstwa: pozwolili młodemu a nieostrożnemu Piasto wicowi zbyt daleko wysforować się do przodu...
Śmierć Kazimierza zmieniła sytuację polityczną w tej części Europy i skomplikowała ją. Nawet główny rozgrywający - cesarz - nie bardzo wiedział, jak należy postąpić. W innych warunkach może nawet byłby zadowolony z postępującego upadku państwa polańskiego, które niegdyś, za panowania dziadka właśnie zamordowanego księcia, odważyło się rzucić wyzwanie samemu Cesarstwu. Teraz jednak cesarz miał inne kłopoty. Nikt wprawdzie otwarcie nie kwestionował przywództwa Henryka III w kręgu Kościoła łacińskiego, ale już, zwłaszcza w wiecznie niespokojnej Italii i w samym Rzymie, coraz głośniej pobrzmiewały głosy niezadowolenia z nadmiernej rzekomo władzy cesarza. Panuje on, co prawda, nad trzema królestwami: Germanią, Italią i Burgundią, ale ani we Francji, ani tym bardziej w Anglii czy na Węgrzech, nie ma realnych wpływów. Coraz bardziej niepokoją go Czechy, które mają już za sobą ciężki kryzys wewnętrzny, a pod energicznymi rządami Brzetysława I faktycznie uniezależniły się od cesarstwa i prowadzą własną politykę. To, na czym Henrykowi i jego poprzednikom zawsze zależało: utrzymywanie równowagi pomiędzy Pragą a Gnieznem, poprzez upadek państwa polskiego (do czego Brzetysław niedawno walnie się przyczynił, najeżdżając i pustosząc samo serce Polski, uwożąc relikwie św. Wojciecha oraz zajmując w trakcie zwycięskiego odwrotu dzielnicę śląską, trzeba przyznać, że ciągle słabo zintegrowaną z państwem piastowskim) i równoczesny znaczny wzrost potęgi czeskiej należało, niestety, do przeszłości. W żywotnym interesie króla-cesarza było ukrócenie zbyt wybujałych ambicji czeskiego wasala nie tylko zbrojną interwencją, lecz także odbudową polańskiego konkurenta. Daleko będzie mu do mocarstwowych ciągot Bolesława Chrobrego, nie będzie zatem, i to na dłużej, zagrożeniem dla Niemiec, lecz raczej ich wdzięcznym sojusznikiem. Tym bardziej że zarówno od północy, ze strony Pomorzan, którzy czym prędzej, korzystając z osłabienia państwa Piastów, się usamodzielnili, jak również - i to w stopniu znacznie większym - od zachodu, Połabia, coraz bardziej zdominowanego przez tych upiornych Luciców i ich sojuszników, Kazimierz mógł spodziewać się wielorakich utrapień, które na pewno będą absorbowały znaczną część jego sił.
Ale trudno, stało się. Należy wysondować, czy na znacznie zredukowanym obszarze, na którym jeszcze nie tak dawno istniało państwo polańskie, nie da się odszukać i zmobilizować sił i osobowości, które mogłyby przejąć dzieło zamordowanego Kazimierza i chociaż - w pierwszym etapie - przywrócić ład w chaosie, jaki wytworzył się, nad Wartą i Wisłą, trwał i coraz bardziej niepokoił sąsiadów. Łatwo powiedzieć, trudniej jednak wykonać. Dawne wypróbowane kanały kontaktowe zostały zniweczone, niełatwo było obcym podróżować przez kraj ogarnięty rewoltą czy przez Połabie, jawnie lub po kryjomu sprzyjające siłom anarchii w Polsce...
O ponownej, tym razem bezpośredniej interwencji w Polsce w aktualnej sytuacji można było najwyżej pomarzyć. Nawet nie dlatego, że nie można było zbytnio ogołacać Italii z wojsk wiernych cesarzowi. Po prostu cesarz nie miał pod ręką odpowiedniego kandydata do objęcia z jego ramienia władzy w Polsce. Wyprawa zbrojna byłaby niczym więcej, jak zwykłą awanturą z niemożliwym do skalkulowania stopniem ryzyka. Nie zapomniano jeszcze w Niemczech trudności, jakie musiały pokonywać wojska króla Henryka II, by sforsować pograniczne, choć tak na pozór prymitywne, przesieki obronne oraz co potężniejsze grody, choć z drugiej strony, można było chyba mieć nadzieję, że w sytuacji anarchii i braku silnej władzy mogłoby to tym razem być łatwiejsze. Wszakże rycerstwo niemieckie niejednokrotnie mogło na własnej skórze boleśnie doświadczyć walorów nawet mało skoordynowanych i nie najlepiej uzbrojonych wojsk słowiańskich, doskonale znających teren, uchylających się od walk na otwartym polu, za to atakujących z zaskoczenia i nękających ustawicznie armię niemiecką na tej tyłach. Trudno zresztą większymi siłami podejmować niepewną interwencję w Polsce, gdy coraz bardziej, wbrew wszelkim dotychczasowym wysiłkom, rośnie w siłę i cieszy się coraz większym autorytetem (nie tylko na samym Połabiu) Związek Lucicki.
Nie można było odmówić rozwagi cesarzowi i jego doradcom. Rozwój wydarzeń jednak wcale nie przebiegał po ich myśli. Czeski Brzetysław, gdy tylko uroczyście złożył w Pradze doczesne szczątki tak niegdyś przez swoich rodaków nieprzychylnie potraktowanego św. Wojciecha i pozwolił odpocząć swemu nieźle dopiero co obłowionego łupami w Polsce wojsku, następnej wiosny, o niczym nie zawiadomiwszy swego cesarskiego suwerena, bez większego trudu opanował kraje dawnych Wiślan i Lędzian, czyli ziemie krakowską i sandomierską, wszędzie głosząc i przypominając, że podobnie jak Śląsk, nie tak jeszcze dawno wchodziły one w skład państwa Przemyślidów. Wielu starszych mieszkańców tych ziem całkiem dobrze pamiętało ówczesne panowanie czeskie, niezbyt, jak mogli osądzić z perspektywy kilku dziesięcioleci, dla nich uciążliwe. Do pogodzenia się z koniecznością ponownego uznania czeskiego zwierzchnictwa przede wszystkim skłaniała wiedza o tym, co się dzieje w ogarniętych anarchią innych dzielnicach Polski, bardziej na północ. Nikt nie mógł przecież zaręczyć, że fala anarchii nie zaleje w końcu ich kraju. Kto (a była ich zaledwie do Wielkopolski (już niebawem miało się okazać, jak bardzo nietrafna była taka decyzja), albo na Mazowsze.
Brzetysław miał zatem w ręku, podobnie jak niegdyś Bolesław II, całą Polskę południową. Nie zamierzał na tym poprzestać, planując na kolejny rok zajęcie rdzennych ziem nieistniejącego już państwa piastowskiego - z Kaliszem, Poznaniem i Gnieznem. Stałby się, w przypadku pomyślnego zrealizowania tego zamierzenia, władcą całej właściwie zachodniej Słowiańszczyzny, oczywiście z wyjątkiem jej części uparcie tkwiącej przy pogaństwie. Obiecawszy cesarzowi realną pomoc swego zjednoczonego państwa w walce z niepokonanym dotychczas Związkiem Lucickim, zdołałby chyba okiełznać jego gniew, a pokonanie pogan mogłoby przynieść mu dalsze zdobycze terytorialne. Najchętniej przyłączyłby do Pragi południowe Połabie z Łużycami i Miśnią, do których to terytoriów Czesi mieli od dawna pretensje, cesarzowi zostawiając środkowe i północne Połabie.
Źle ocenił sytuację. Jeszcze tego samego roku kapłani Swarożyca w Radogoszczy wylosowali pomyślne wróżby i Lucicy wraz z rozlicznymi sprzymierzeńcami niemal z całego Połabia i Pomorza wpadli do Wielkopolski. Nie napotkali wielkiego oporu. Książę Pomorzan opanował północną część, mniej więcej do linii Noteci, część zasadniczą, z najważniejszymi (choć w znacznej mierze zniszczonymi w toku poprzednich walk) grodami zajęli sami Lucicy. Niewielu już było tam chrześcijan, ich kościoły, nawet te najważniejsze - katedralne, były i tak już w gruzach. Kto chciał i mógł, uciekał za Wisłę.
Nie licząc Małopolski i Śląska, gdzie o spokój dbały teraz czeskie załogi, pozostające zresztą w niezłej harmonii z miejscowymi, po zajęciu Wielkopolski przez pogan, śmiertelnie wystraszonymi. Jedynie Mazowsze na wschód od środkowej Wisły sprawiało wrażenie ostoi ładu i spokoju. Była to w gruncie rzeczy zasługa jednego człowieka - Miecława. Nie wiadomo, ile prawdy było w pojawiających się niekiedy pogłoskach, iż wywodził się on z bocznej, mało znaczącej, linii rodu Piastów, faktem było jednak niezbitym, że jako niegdyś wysoki dygnitarz księcia polskiego dobrze poznał tajniki rządzenia. Stłumił na Mazowszu, nad którym sprawował niepodzielną władzę, wszelkie próby wskrzeszenia (czy raczej: ożywienia; chrześcijaństwo bowiem w niewielkim stopniu zdołało tu przeniknąć) dawnej pogańskiej religii. Krwawo rozprawił się, nie bez trudu, z wybuchającymi tu i ówdzie buntami „czerni" - tak niewolnych, jak również wolnej, lecz niezamożnej ludności wieśniaczej, czym zapewnił sobie uznanie drużynników i możnych, przybywających z różnych dzielnic upadającego państwa i szukających oparcia pod jego skrzydłami. Sojusz z Pomorzanami i Prusami, którzy akurat gdzie indziej byli zaangażowani, zapewniał mu spokój na północy. Miecław był chrześcijaninem, nie odmawiał gościny duchownym, którzy zdołali się u niego schronić, lecz do budowy kościołów, tym bardziej zaś do starań o sprowadzenie biskupów, się nie kwapił. Raz dlatego, że okoliczności i ciągle płynna sytuacja w Polsce temu nie sprzyjały, po wtóre zaś, miał w tym względzie inne plany, o których wszakże nikt jeszcze nie wiedział.
Wiadomość o śmierci młodego Kazimierza mogła go tylko ucieszyć, choć nie dawał tego po sobie poznać. Zajęcie Małopolski przez Czechów (Śląsk leżał zbyt daleko, by na razie snuć w stosunku do niego jakiekolwiek plany), podobnie jak Wielkopolski przez Luciców i Pomorzan, potraktował jako wydarzenia niekorzystne dla swoich planów, nie wątpił jednak, że jest to tylko stan przejściowy.
Wiedział, że Jarosławowi w Kijowie, z którego ogromnym państwem Mazowsze graniczyło, zależy na przywróceniu ładu w Polsce. Zaraza pogaństwa mogła bowiem w sprzyjających warunkach przedostać się na Ruś, gdzie przeżytki dawnej wiary, choć przytłumione, były jeszcze bardziej żywotne niż w Polsce. Także Jarosławowi nie podobał się nadmierny wzrost potęgi czeskich Przemyślidów, którzy po zajęciu Polski południowej stali się sąsiadami Rusi.
Warunki zostały dość szybko omówione. Z Kijowa przybyła młoda jeszcze siostra Jarosława, Dobroniega. Małżeństwo z Miecławem okazało się szczęśliwe i na potomstwo nie trzeba było zbyt długo czekać. Miecław nie był na tyle naiwny, by sądzić, że będzie dla potężnego księcia kijowskiego równorzędnym partnerem, nie omieszkał przeto formalnie uznać jego zwierzchnictwa. Jarosław słynął z uczoności, toteż wkrótce na Mazowsze zaczęli napływać mężowie biegli w piśmie i doświadczeni w kontaktach zagranicznych. Takich ludzi Miecławowi bardzo było potrzeba! O łacinie już w Polsce (poza dzielnicami, które przypadły Czechom) zapomniano, nowi przybysze przynosili ze sobą znajomość greki i choć musiało jeszcze minąć sporo czasu, by co bardziej pojętni uczniowie w nielicznych początkowo zakładanych przez nich szkołach mogli pójść w ich ślady, zalążki wyższej kultury na bardzo do tej pory pod tym względem zaniedbanym Mazowszu rozwijały się coraz wyraźniej. W przeciwieństwie do łacinników duchowni greccy nie mieli także nic przeciwko temu, by pisano i czytywano w języku miejscowym, słowiańskim. Z czasem, gdy Mazowsze stało się, dzięki Miecławowi i jego następcom, nie tylko najlepiej zorganizowaną i rozwiniętą dzielnicą w skali Polski, mieszkańcy jej rozwinęli bogate piśmiennictwo w obu językach: greckim i rodzimym.
Istotnym warunkiem sojuszu z Rusią było, rzecz jasna, i nie mogło być inaczej, przyjęcie chrześcijaństwa w obrządku wschodnim i zbudowanie podstaw organizacji kościelnej podległej metropolicie kijowskiemu, a przez niego - patriarsze Carogrodu. Miecław nie miał oporów, chrześcijaninem obrządku łacińskiego był raczej z imienia niż z przekonania, nie mówiąc już o tym, że nauki misjonarzy ruskich i greckich przybywających na Mazowsze nawet bardziej trafiały mu do przekonania. Na razie wystarczała mu jedna eparchia (biskupstwo) w jego państwie, zlokalizowana na zachodnim krańcu, w nadwiślańskim Płocku. O dalszą rozbudowę struktur kościelnych zadba, gdy sytuacja polityczna się ustabilizuje.
Korzystając z wybuchu otwartego konfliktu (na który zanosiło się już od pewnego czasu) pomiędzy cesarzem Henrykiem III a krnąbrnym i nazbyt ambitnym czeskim Brzetysławem I, zapewniwszy sobie przezornie militarne poparcie dostojnego szwagra - Jarosława, poprzedzając działania dłuższą akcją pozyskiwania lub przekupywania zwolenników (na niektórych wciąż jeszcze działały argumenty o przynależności do Polski i o pokrewieństwie samego Miecława z rodem Piastów), w czym Miecław - zauważmy - był prawdziwym wirtuozem, przede wszystkim zaś umiejętnie wykorzystując jakże dla Polaków typowe rosnące niezadowolenie z twardych rządów czeskich, uderzając na ziemie krakowską i sandomierską równocześnie z północy i od wschodu, wyparł w nieoczekiwanie krótkim czasie załogi czeskie i objął, najpierw osobiste, później przez namiestników, rządy w Małopolsce. Nie popełnił błędu Brzetysława i w nowo zdobytej dzielnicy pozostawił zarząd w rękach ludzi oddanych sobie, ale wywodzących się spośród miejscowych nobilów. Czekała go też w Krakowie niespodzianka: oprócz biskupa łacińskiego (notabene jedynego chyba, jaki na ziemiach polskich przetrwał reakcję pogańską) rezydował tam przez cały czas eparcha obrządku greckiego, a eparchia ta ponoć była nawet starsza od łacińskiej. Trzeba zresztą przyznać, że biskup łaciński niezbyt długo opierał się woli księcia i przyjął wraz ze swym nielicznym duchowieństwem obrządek wschodni, zastrzegając dla siebie jedynie zachowanie godności biskupiej aż do śmierci (na którą zresztą nie musiał zbyt długo czekać). Miecław, świadomy znaczenia Krakowa, zdecydował się tutaj właśnie zlokalizować stolicę swojej metropolii kościelnej.
O przyłączeniu Śląska nie mogło na razie być mowy, tym bardziej że tamtejsze załogi czeskie zostały wzmocnione załogami wycofanymi z Małopolski. Poza tym Miecław mógł się obawiać, że ewentualne zajęcie tej dzielnicy może spowodować niepotrzebny konflikt z cesarzem Henrykiem.
Bez Wielkopolski, niegdyś stanowiącej centrum i serce państwa polańskiego, choć wydarzenia ostatnich lat sprawiły, że przedstawiała ona jedynie wspomnienie dawnej świetności, nie wyobrażał sobie jednak przyszłości. Zdobycie tej dzielnicy stało się teraz celem numer jeden jego polityki. Na dobrowolne oddanie Wielkopolski przez Luciców i Pomorzan nie było co liczyć. Pozostawała więc wojna. Przygotowywał się do niej, swoim zwyczajem, długo i systematycznie. Najpierw udało mu się poróżnić Pomorzan z Lucicami, mało kto nawet z jego otoczenia wiedział, jak tego dokonał. Umiejętnie i spokojnie śledził bezskuteczne zmagania potężnego Cesarstwa z wojowniczymi i zdeterminowanymi wyznawcami Swarożyca. Każdą, nawet najdrobniejszą klęskę Niemców, o których donosili mu szpiedzy, śledził z najwyższą uwagą. Gdy wreszcie gruchnęła wieść o przygotowaniach Sasów do wielkiej, takiej, jakiej jeszcze świat nie widział, wyprawy na Luciców, posunął się nawet do tego, by posłać tym ostatnim niewielką, symboliczną raczej, pomoc zbrojną. Nie ona, rzecz jasna, zadecydowała o wielkiej klęsce wojsk niemieckich pod Przęcławą. Wykorzystał fakt, że Lucicy, przygotowując się do wojny, ogołocili Wielkopolskę ze swoich załóg i bez większego trudu zajął w zasadzie całą tę dzielnicę. Wielkopolanie, jak się okazało (przynajmniej starali się zrobić takie wrażenie), mieli już i tak dość dyktatu i rabunkowych rządów nieprzewidywalnych Luciców.
Miecław zastanawiał się nawet, czy nie przywrócić Poznaniowi i Gnieznu, pozostającym raczej w opłakanym stanie, dawnego blasku i nie uczynić z Wielkopolski, tak jak to było wcześniej, ośrodka swego państwa. Doszedł jednak w końcu do wniosku, że za Krakowem przemawia więcej argumentów, przede wszystkim bardziej korzystne położenie geograficzne i brak zniszczeń.
Oczywiście, nie należało lekceważyć ciągle potężnych, a teraz, po wspomnianym wielkim zwycięstwie (ponoć wieść o klęsce Sasów spowodowała śmierć samego cesarza Henryka III bądź przyśpieszyła ją), tym bardziej rozzuchwalonych Luciców. Dochodziły wieści, że w Niemczech szykuje się coś niedobrego. Przeciwko młodocianemu synowi i następcy zmarłego cesarza, tego samego co on imienia, formowała się silna opozycja w Saksonii. Na horyzoncie, w miarę dorastania Henryka IV, rysowała się coraz wyraźniej możliwość konfliktu z papieżami w Rzymie, którym nie w smak stawała się nadmierna kuratela cesarzy. W tej sytuacji Lucicy na pewno będą bacznie obserwować wydarzenia w Niemczech, żeby w stosownej chwili uderzyć na Saksonię, a może nawet - kto wie? - na dalej położone bogate kraje. Daleka Wielkopolska zejdzie na drugi plan. Nie mógł Miecław, podobnie jak chyba nikt z ówczesnych obserwatorów, przewidzieć, że zmierzch potęgi Związku Lucickiego jest już niedaleki i że nie padnie on od ciosów zewnętrznego przeciwnika, lecz w wyniku walk wewnętrznych. Panowanie Miecława nad Wielkopolską w tych warunkach nie było zagrożone. Pozostało jeszcze postarać się o usankcjonowanie faktycznego przywrócenia jedności państwa polańskiego poprzez koronację królewską Miecława...
Najpierw kilka niezbędnych wyjaśnień, zanim popuścimy wodzy historycznej fantazji. Przede wszystkim, Krzywousty najprawdopodobniej (tak zdaje się w każdym razie wynikać z aktualnego stanu dyskusji naukowej) wcale nie podzielił swego państwa na dzielnice, lecz pragnął je przekazać jednemu synowi (zapewne najstarszemu Władysławowi) w całości. Ponieważ jednak w młodości na własnej skórze doświadczył, do czego mogą prowadzić niesnaski i walki wewnątrz dynastii, doszedł do wniosku, że musi usatysfakcjonować młodszych synów. Miał ich kilkoro, w dodatku z dwóch żon (najmłodszy Kazimierz urodził się już po jego śmierci). Z jednej strony, było to szczęście dla rodu Piastów, którego losy dotychczas wisiały na włosku i zdarzały się chwile, gdy groziło mu wymarcie. Można powiedzieć, że dopiero Bolesław Krzywousty i jego dwie (ruska i niemiecka) małżonki licznym potomstwem zapewnili rodowi trwałość. Z drugiej jednak strony, mnogość potomków męskich mogła prowadzić do wspomnianych walk wewnątrzdynastycznych, które - także tego Krzywousty doświadczył osobiście - łatwo mogły być wykorzystane przez malkontentów wszelkiej maści, nie mówiąc już o zawsze czujnych sąsiadach Polski. Krzywousty miał nadzieję uniknąć tego niebezpieczeństwa w przyszłości w taki sposób, że pozostali synowie (juniorzy) otrzymać mieli poszczególne dzielnice, ale nie w dziedziczne panowanie, lecz jako namiestnicy wielkiego księcia. Ten, rezydując w najważniejszym już grodzie, czyli w Krakowie, panując nad całą Małopolską i Śląskiem, być może także (ten punkt pozostaje sporny w nauce) nad Polską środkową i częścią Kujaw, wreszcie sprawując zwierzchnictwo nad Pomorzem i utrzymując załogi wojskowe w ważniejszych grodach położonych na terenie dzielnic juniorów, miał na tyle bezwzględną przewagę nad wszystkimi nimi naraz i każdym z osobna, że ogólnopolski charakter jego władzy nie wydawał się zagrożony. Juniorów było w zasadzie dwóch: Bolesław otrzymał Mazowsze, Mieszko Wielkopolskę (w przyszłości trzeba będzie pomyśleć jeszcze o Henryku, który w chwili śmierci ojca miał dopiero około 8 lat; o tym, że księżna Salomea wyda na świat jeszcze jednego syna umierający Krzywousty nie mógł wiedzieć). Druga uwaga wyjaśniająca: powyższe decyzje według wszelkiego prawdopodobieństwa nie stanowiły testamentu Krzywoustego i nie zostały ogłoszone dopiero na jego łożu śmierci. Książę wiedział dobrze, że gdy chodzi o tak ważne decyzje, musi zawczasu uzyskać zgodę swojej rady, dlatego nie mógł czekać do ostatniej chwili. Nie nadano „statutowi", na utrapienie nowożytnych historyków, formy pisemnej, niebyło już Galla Anonima, żadne z jakże nielicznych źródeł współczesnych nie zanotowało jego treści, a nawet nie poświadczyło jego istnienia. Możemy o nim wnioskować jedynie z biegu wydarzeń w ciągu długich następnych dziesięcioleci oraz z opinii autorów znacznie późniejszych źródeł...
Opuszczając grunt choćby hipotetycznej i naznaczonej wieloma znakami zapytania wiedzy, mając też świadomość, że „statut" Krzywoustego rewolucyjnych zmian nie przewidywał, spróbujmy zastanowić się, co mogłoby się stać, gdyby go w ogóle nie było.
Władysław, poprawniej: Włodzisław, początkowo wydawał się zadowolony. Któż lepiej od niego będzie kontynuował dzieło sławnego ojca? Musi jednak nakłonić upartego i nad miarę ambitnego księcia na Pomorzu do rzeczywistego, a nie, jak dotychczas, czysto formalnego respektowania jego zwierzchnictwa.
To było błędem. Wyprawa okazała się katastrofą, Włodzisław poległ w zasadzce, daleko w ziemi Pomorzan...
Teraz się zaczęło! Bolesław i Mieszko, którzy nigdy nie darzyli się sympatią, rzucili się sobie do gardeł. Przez ziemie polskie, który to już raz?, przewaliła się nawałnica wojny domowej. Mieszko okazał się zręczniejszy. Zanim miało dojść do decydującego starcia, sprytnymi intrygami doprowadził do tego, że Bolesławowe Mazowsze zostało spustoszone przez Prusów i Jaćwięgów. Większość możnych mazowieckich przeszła na stronę Mieszka, który nie bez racji wydawał się lepiej gwarantować ład wewnętrzny i pokój na granicach. Bolesław „Kędzierzawy" musiał zrezygnować z oporu i poddał się bratu, który - pomny perypetii ojca - okazał łaskawość i wyznaczył mu w zarząd kilka odległych grodów mazowieckich, pozbawionych większego znaczenia, ale o tyle ważnych, że stale wystawionych na ataki wspomnianych ludów bałtyjskich. Mieszko zadbał o to, by otoczyć starszego brata swoimi zaufanymi ludźmi. Cel swój osiągnął w pełni: Bolesław Kędzierzawy żył jeszcze długo, ale w historii znaczącej roli już nie odegrał. Na starość, zrezygnowany i zgorzkniały, po śmierci drugiej żony wstąpił do klasztoru.
Mieszko udowodnił, że jest władcą dużego kalibru, o szerokich horyzontach, niecofającym się przed niczym, byle tylko osiągnąć swoje cele, ale także zręcznym, potrafiącym sobie wszystkich zjednywać. W dodatku opatrzność obdarzyła go licznym potomstwem, zręcznie wykorzystanym do nawiązywania i utrwalania ważnych sojuszów zagranicznych. Wielopolska pod jego rządami odzyskiwała rangę najważniejszej dzielnicy Polski. Po pokonaniu Kędzierzawego przez długie lata panował w Polsce pokój, poprawiało się położenie i pomyślność Polaków, wielki książę twardą ręką, z jednej strony, popierał możnych i ludzi Kościoła, z drugiej jednak ograniczał jego nad miarę wygórowane aspiracje i nie pozwalał na samowolę w stosunku do ludności pospolitej. Nic dziwnego, że wśród ludu cieszył się szacunkiem, mimo ciężarów i danin pobieranych w jego imieniu. Kościół także nie miał się źle, tu i ówdzie powstawały klasztory, wznoszono kościoły, kapłanom i biskupom nic już nie groziło, zapomniano o dawnych pogańskich wierzeniach. Majątki Kościoła i możnych wprawdzie rosły, ale po pierwsze - nie w takim tempie, jak by sobie tego życzyli, po drugie zaś - książę uparcie odmawiał im uznania pełnej, nieograniczonej własności dzierżonych dóbr, konsekwentnie traktował je jako beneficja, niekiedy - jakby dla postrachu - pod byle pretekstem je konfiskował, kontrolował przez swoich urzędników, w ogóle zaś niechętnym okiem patrzył na zapisy czynione na rzecz Kościoła przez jego poddanych - rycerzy i możnych, i niechętnie je zatwierdzał. Nie mogło się też duchownym podobać to, że chętnie zezwalał na osiedlanie się w Polsce Żydów i przyjmował ich do swej służby (podczas gdy w większości innych krajów Europy palił się im grunt pod nogami), co więcej: niektórym z nich powierzał wysokie i odpowiedzialne funkcje państwowe. Byli jednak zbyt przydatni księciu, zarówno dzięki różnorakim uzdolnieniom, jak również poprzez rozliczne kontakty w całej prawie Europie. W razie potrzeby (a takie sytuacje zdarzały się często) mógł liczyć na ich wsparcie finansowe, a także na bezwzględną lojalność.
Powoli dorastał czwarty z kolei brat - Henryk. Za przyzwoleniem seniora udał się, na czele niewielkiego ale doborowego pocztu, na pielgrzymkę - kr ucj atę do Ziemi Świętej. Złośliwi szeptali, że Mieszko po cichu liczył na to, że z niej nie powróci, ale czyż wypada wierzyć wszelkim plotkom? Już raczej Mieszko mógł liczyć na to, że obecność rycerstwa polskiego na wschodzie i ewentualny jego udział w walkach z Saracenami odbije się echem w chrześcijańskiej Europie i przysporzy sławy i jemu, i Polsce, o której - prawdę mówiąc - w Europie ciągle wiedziano żałośnie mało.
I tak Mieszko „Młody" stawał się stopniowo Mieszkiem „Starym", bo też mało komu dane było w tych czasach dożyć tak sędziwego wieku. W pewnym momencie coś niedobrego zaczęło się jednak dziać w Krakowie. W końcu Mieszko nie mógł zawsze być wszędzie, co nie znaczy, by jego dobrze wynagradzani wywiadowcy skrzętnie nie donosili mu o wszelkich ważniejszych a niepokojących sprawach. Najmłodszy brat, pogrobowiec, Kazimierz, wykazujący, przeciwnie niż starsi bracia (nawet pobożny Henryk), nadmierną uległość wobec Kościoła i możnych, osadzony z łaski Mieszka w Sandomierzu i Krakowie, coraz mniej chętnie stosował się do rad i poleceń seniora. Czuł poparcie możnych i arcybiskupa, rzewnie wspominających czasy, gdy ich dzielnica była najważniejsza w państwie, mających obecnie poczucie odsunięcia na boczny tor.
Chyba jednak najważniejszym powodem niezadowolenia była twarda polityka wielkiego księcia, który, jak już wspomniałem, nie był wobec nich zbyt szczodry i starał się za wszelką cenę ukrócić ich ambicje i aspiracje. Po cichu, a z czasem i głośno, przypominano starsze o całe stulecie starcie króla Bolesława Szczodrego z „ich" biskupem Stanisławem, po którym nawet taki bezwzględny autokrata musiał chyłkiem opuszczać kraj, by marnie zginąć na obczyźnie. Niestety, nie było w tej chwili nikogo, kto byłby podobny charakterem i determinacją do Stanisława. Także i książę Kazimierz - który, widać przepojony nakazami ewangelicznymi wcale nieodpowiednimi dla władcy, gdy w ferworze gry został kiedyś uderzony w twarz, natychmiast przebaczył uderzającemu - kiepsko się nadawał na przywódcę rebelii. Niezadowolenie jednak szerzyło się nadal...
Nie było dotychczas mowy o stosunkach zagranicznych. Umiejętna polityka matrymonialna szczodrze pobłogosławionego potomstwem Mieszka zapewniła na długo spokój od sąsiadów. Żeby jeszcze ten najstarszy, przewidywany na następcę, Władysław, zechciał nieco hamować swoje nadmierne ekscesy seksualne; oby kiedyś nie zemściły się na nim samym! Wielki książę genialnie wyczuł sprzyjającą koniunkturę polityczną na najwyższym niejako szczeblu. Czasy niepodległej, dokuczliwej, ale także w jakiś sposób zabezpieczającej zachodnie rubieże Polski, Słowiańszczyzny połabskiej minęły bezpowrotnie (sam Mieszko w 1147 roku z wojskiem włączył się do tak zwanej krucjaty na Połabiu, w rzeczywistości po to, by pilnować tam swoich interesów). Państwo niemieckie miało za sobą kolejny okres słabości. Nowa dynastia, Staufów, a już zwłaszcza drugi jej przedstawiciel, Fryderyk Rudobrody, przywróciła państwu świetność, a nieokiełznana ambicja wspomnianego cesarza kazała mu podjąć, i to znacznie energiczniej niż poprzednicy, dzieło pełnego podporządkowania Italii i papiestwa. Mieszka nie bawiły hasła panowania nad światem chrześcijańskim lansowane przez cesarza i jego zwolenników, ale nie mógł nie dostrzec mocarstwowej potęgi Fryderyka, musiał się z nią liczyć, a co najważniejsze, wiedział, jak ją wykorzystać dla swoich celów. Nie zawahał się posłać cesarzowi do Italii licznego i bitnego zastępu ciężkozbrojnych rycerzy, choć nie był do tego zobowiązany. Kiedy zaś okazało się, że udział rycerstwa polskiego w jednej z decydujących bitew o Rzym przesądził sprawę na korzyść cesarza, Mieszko mógł liczyć na jego wdzięczną pamięć.
Jakoż się nie przeliczył. Rudobrody opanował Italię z Rzymem na czele. Ustanawiani przezeń papieże byli mu całkowicie podporządkowani i posłuszni. Toteż, gdy wreszcie Krakowianie zdecydowali się otwarcie podnieść bunt, zapewniając sobie przedtem pomoc Rusinów (czego im Mieszko Stary do śmierci nie mógł wybaczyć, tym bardziej że w starciu z Rusinami poległ jego ukochany syn), Mieszko, wiedząc o ich dość niezdarnych przygotowaniach ze sporym wyprzedzeniem, poprosił cesarza Fryderyka o pomoc i ją otrzymał, nawet w wysokości większej, niż się spodziewał. Małopolanie rychło zostali poskromieni, Kazimierz - osadzony w klasztorze. Zbuntowaną dzielnicą rządzili od tej pory namiestnicy przysyłani z Gniezna bądź Kalisza (w tych grodach wielki książę rezydował najchętniej).
Pozycja Wielkopolski w państwie nie była już zagrożona. Stolicę metropolii kościelnej przeniesiono z Krakowa do Gniezna, gdzie pierwotnie została ustanowiona. Pozostawało jeszcze tylko postawienie kropki nad „i". Dokładnie w 1200 roku, jak można było się spodziewać, i co rzeczywiście nastąpiło - krótko przed śmiercią sędziwego Mieszka, odbyła się w Gnieźnie jego królewska koronacja, czwarta z kolei w dziejach państwa polskiego. Koronę pobłogosławił w Rzymie zależny od cesarza papież, sam cesarz przysłał przez posłów życzenia i dary. Mieszko Stary pozostawiał następcom państwo rozległe, niezagrożone z zewnątrz, dobrze, a przede wszystkim energicznie zarządzane, słowem: nowoczesne. Czy i w jakim stopniu następcy zdołają utrzymać ojcowskie osiągnięcia, a może jeszcze je powiększyć, pokaże przyszłość.
Nie należy wszystkiego pozostawiać ślepemu losowi! Zarówno przyszłość, jak również przeszłość i teraźniejszość miał na myśli stary Mieszko, gdy udało mu nakłonić pewnego bystrego duchownego krakowskiego, imieniem Wincenty, do napisania nowej (kronika tego wcześniejszego galijskiego przybłędy zawieruszyła się gdzieś w klasztornych bibliotekach) wersji dziejów polskich, tak by z jednej strony, mogła ona zaspokoić ambicje i oczekiwania warstw światłych i przewodzących, z drugiej zaś przedstawiała punkt widzenia króla i jego dworu, zwłaszcza na wydarzenia ostatnich dziesięcioleci i lat. Krakowski mądrala, wykształcony na najlepszych uczelniach europejskich, wywiązał się z zadania wzorowo, podnosząc na wszelkie sposoby cnoty i zasługi Mieszka Starego: wykazał niezaprzeczalne prawa jego i jego potomstwa do panowania w całej Polsce i w krytyczny sposób przedstawił elity małopolskie i niefortunnego księcia Kazimierza, chyba tylko przez ironię losu nazywanego Sprawiedliwym. Cóż lepiej może zaświadczyć o talencie i politycznym wyczuciu Wincentego niż to, że udało mu się w swojej kronice - wbrew oczywistości - niemal ani razu nie wymienić nazwy Krakowa, za to niemal na każdej stronie, przy każdej okazji, rozpisywał się o Gnieźnie i Poznaniu. Wszyscy będą od tej pory wiedzieli, że w Gnieźnie żyli Krak i Wanda, że tutaj musiano się zmagać ze złowrogim smokiem, a Wanda, tak bardzo niechcąca Niemca, wolała wskoczyć do Warty, niż przyjąć jego zaloty. Niech no tylko wydarzy się wakat na biskupiej stolicy w Krakowie - będzie on chyba stosownym wynagrodzeniem dla pilnego i świadomego swych obowiązków kronikarza!
Pomysł sprowadzenia Krzyżaków na pogranicze mazowiecko-pruskie wiązał się z planem podboju i chrystianizacji Prusów, czego książęta polscy nie mogli dokonać własnymi siłami. Nie przewidzieli możliwości powstania na ziemiach pruskich odrębnego państwa zakonnego, stanowiącego przez dwa następne wieki zagrożenie dla ziem polskich. Obecność Krzyżaków zmuszała władców Polski zarówno do prowadzenia ciężkich, kosztownych i nie zawsze skutecznych wojen, jak również do godzenia się ze stratami terytorialnymi. Warto więc rozważyć, jak mogły potoczyć się dzieje, gdyby rokowania podjęte przez Konrada Mazowieckiego nie doprowadziły do porozumienia z Krzyżakami
i usadowienia się Zakonu w ziemi chełmińskiej.
Spośród sąsiadów Polski Bałtowie stanowili grupę szczególną, ponieważ w przeciwieństwie do innych ludów graniczących z ziemiami polskimi nie byli Słowianami. Zamieszkiwali tereny wzdłuż wschodnich wybrzeży Bałtyku od Zatoki Gdańskiej po Zatokę Ryską. Na północy sąsiadowali z ugrofińskimi plemionami Estów? na wschodzie z plemionami ruskimi, na południu z polskimi. Wśród Bałtów wyróżniamy cztery grupy językowe: Prusów, Jaćwingów, Litwinów i Łotyszy. Prusowie zajmowali ziemie na wschód od dolnej Wisły, na południe od dolnego Niemna, na wschodzie w rejonie Wielkich Jezior Mazurskich stykali się z Jaćwingami zamieszkującymi tereny po środkowy Niemen, na południu po Narew. Na wschód i północ od Niemna rozciągały się posiadłości litewskie: Auksztota i Żmudź, a po obu stronach Dźwiny - łotewskie.
Do XIII wieku Prusowie tworzyli niewielkie wspólnoty plemienne, zwane w ich języku „pulka", w których władzę sprawował wiec, a wodza wybierano tylko na czas wyprawy wojennej. Gall Anonim pisze, że żyli „bez króla i bez prawa". Chociaż pojedyncze „pulka" nie rozporządzały większą siłą, Bałtowie systematycznie najeżdżali sąsiadów, zapuszczając się nieraz daleko na obce terytoria. Książęta polscy podejmowali wyprawy odwetowe, ale bez większych sukcesów. W roku 1166 w wyprawie przeciwko Prusom zginął książę Henryk Sandomierski. Granica prusko-mazowiecka nie podlegała w ciągu XII i początku XIII wieku większym zmianom, także między Pomorzem Gdańskim a Prusami granicę stanowiła Wisła. Jedynie Jaćwingowie utracili część swoich ziem. W połowie XII wieku walki toczyły się o gród Wiznę nad Narwią, zaś w wyprawie w roku 1192 zdobyto Rajgród i włączono do Mazowsza tereny po rzeczkę Ełk.
Na początku XIII wieku książęta polscy rozpoczynają podbój Prus. Najbardziej zainteresowany tym był Konrad Mazowiecki, którego dzielnica narażona była bezpośrednio na najazdy. Próbowano tu stworzyć stróżę, czyli stałe oddziały na granicy z udziałem rycerstwa małopolskiego. W krucjatach pruskich, podejmowanych w latach 1221 i 1223, brał udział obok Konrada Henryk Brodaty (władca śląski) i Leszek Biały (książę krakowski).
Równolegle podejmowano misje chrystanizacyjne. Rozpoczął je w roku 1210 Godfryd, opat klasztoru Cystersów w Łeknie. Od roku 1212 inny Cysters, Chrystian, prowadził wiele podróży misyjnych, skłaniając niektóre wspólnoty pruskie do przyjęcia chrztu. Aby wzmocnić swoją pozycję, sprowadził w roku 1228, za zgodą Konrada Mazowieckiego, grupę rycerzy zwaną później braćmi dobrzyńskimi. Jednak, kiedy w roku 1234 Chrystian dostał się do niewoli pruskiej, misja się załamała. Niewielki efekt dała też misja podjęta przez dominikanów z Gdańska, wspierana przez księcia pomorskiego Świętopełka.
Dopiero Krzyżacy w latach 1232-1283 doprowadzili do całkowitego podporządkowania im terenów pruskich i częściowo jaćwieskich. Gdyby Krzyżaków nie było, dzieje Prusów potoczyłyby się inaczej. Nie doszłoby do zmniejszenia liczby ludności autochtonicznej, która bądź została wymordowana w trakcie podboju i późniejszych powstań, bądź uciekła na wschód. Nie byłoby też napływu kolonistów niemieckich.
Możliwe byłyby dwie drogi rozwoju. Plemiona pruskie w XIII wieku mogłyby się połączyć i stworzyć państwo obejmujące Prusy i być może Jaćwież. Sąsiedzi polscy nie byliby w stanie w tym przeszkodzić. Postępuj ące rozdrobnienie Polski piastowskiej i stałe konflikty między książętami czyniły granicę południową i zachodnią bezpieczną. Polska mogłaby jedynie pośredniczyć w chrystianizacji państwa Prusów, do której zapewne by doszło. Jeżeli zaś po zjednoczeniu władcy Polski staraliby się podporządkować te ziemie, możliwe byłoby jedynie narzucenie zależności lennej lub włączenie ich do Królestwa Polskiego jako odrębnego księstwa.
Inną możliwością mogłoby być podporządkowanie ziem pruskich organizującemu się państwu litewskiemu. W pierwszej połowie XIII wieku plemiona litewskie zaczynają się łączyć. Początkowo rządzi federacja pięciu książąt, ale około roku 1238 książę Mendog zjednoczył pod swoim panowaniem dwie głównie ziemie litewskie: Auksztotę i Żmudź, a także podbił Ruś Czarną (Nowogródczyznę). Wprawdzie w roku 1249 musiał walczyć z koalicją zbuntowanych książąt litewskich, wspartą przez księcia halickiego Daniela i arcybiskupa Rygi, ale zdołał opanować sytuację. Aby wzmocnić swoją pozycję, Mendog przyjął chrzest w roku 1251, czym skłonił biskupa do opuszczenia koalicji. Łatwo pokonał Jaćwingów, włączając przejściowo do swojego państwa ich ziemie, a następnie zbuntowaną Żmudź. W roku 1253 uzyskał od papieża koronę królewską, podobnie jak jego przeciwnik Daniel Halicki. Fakt koronacji próbowała wykorzystać strona polska. W Łukowie powstało biskupstwo dla Litwy, a krakowski dominikanin Wit został wyświęcony na biskupa przez arcybiskupa gnieźnieńskiego. Nie miało to zresztą skutków, nowe biskupstwo nie podjęło działalności. W następnych latach Mendog organizował kilka wypraw na Mazowsze, ale granica pozostała bez zmian, chociaż w roku 1262 zginął książę mazowiecki Siemowit, a jego syn dostał się do niewoli.
Litewską ekspansję na zachód jednak uniemożliwiali Krzyżacy. Gdyby ich nie było, Mendog mógłby opanować ziemie pruskie a bliskość języka i kultury ułatwiłaby integrację. W tym wypadku Prusowie nie wyginęliby, ale wtopiliby się w społeczeństwo litewskie, podobnie jak stało się z Jaćwingami. Wprawdzie Mendog został zamordowany wraz z synem w roku 1263 i przez kilka lat trwały na Litwie walki wewnętrzne, ale wkrótce Trojden (1269-1282) ponownie zjednoczył ziemie litewskie. Jego władza mogłaby również rozciągnąć się na Prusy. Inaczej potoczyłyby się też losy plemion łotewskich. Zakon Kawalerów Mieczowych założony w roku 1202 przez arcybiskupa Rygi nie miałby dość sił na skuteczne opanowanie Inflant wobec nacisku sąsiadów. Wystarczy wspomnieć wielką klęskę, jaką w roku 1242 zadał im na Lodowym Polu Aleksander Newski. Bez wsparcia Krzyżaków państwo Kawalerów Mieczowych nie utrzymałoby się, a plemiona łotewskie mogłyby trafić pod panowanie władców Litwy albo związać się z Pskowem lub Nowogrodem Wielkim.
Istnienie państwa krzyżackiego nie wpływało bezpośrednio na proces jednoczenia ziem polskich po rozbiciu dzielnicowym. Krzyżacy prowadzili podbój Prus i przed rokiem 1308 nie występowali przeciwko Polsce. Nie próbowali nawet przeszkodzić przejęciu Pomorza Gdańskiego przez księcia wielkopolskiego Przemysława II po wygaśnięciu rodu książąt pomorskich. Nie brali też udziału w walkach Władysława Łokietka z Wacławem II i nie protestowali przeciwko koronacji tego ostatniego na króla Polski w roku 1300. Można więc sądzić, że bez Krzyżaków proces jednoczenia Polski przebiegałby podobnie.
Inaczej natomiast mogłaby wyglądać sytuacja po śmierci Wacława II (1305) i ostatecznym zakończeniu rządów Przemyślidów tak w Czechach, jak i w Polsce. Nowy władca Czech Jan Luksemburczyk od początku panowania starał się zdobyć koronę polską, a w tych dążeniach naturalne oparcie zyskiwał w zakonie krzyżackim, zainteresowanym utrzymaniem zagarniętego w roku 1309 Pomorza Gdańskiego. W przypadku braku zakonu musiałby szukać sojuszu ze znacznie słabszą Brandenburgią, która w tym okresie nie była zainteresowana sporem z Polską. Świeżo zjednoczona Polska posiadałaby Pomorze Gdańskie, a przede wszystkim nie groziłyby jej wojny z lat 1326-1332. Słabsza pozycja króla czeskiego dawałaby możliwość przynajmniej częściowego odzyskania Śląska, o co zabiegał Kazimierz Wielki.
Następną godną uwagi kwestią jest odpowiedź na pytanie, czy sprawa krzyżacka była główną przyczyną unii polsko-litewskiej w 1385 roku i czy bez niej do unii mogłoby dojść. W czasach Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego stosunki z Litwą były na ogół poprawne. Doszło nawet w roku 1325 do sojuszu, przypieczętowanego małżeństwem królewicza Kazimierza z Aldoną Anną Giedyminówną. Giedymin deklarował też zamiar przyjęcia chrztu. Dalszy przebieg wypadków wskazuje jednak, że współpraca militarna przeciwko Krzyżakom była bardzo słaba. Dla obydwu państw ważniejsza była ekspansja na południowy wschód, na dawne ziemie Rusi Kijowskiej, a zwłaszcza bezpośrednia rywalizacja o ziemie Rusi Halickiej, Podola i Wołynia. Dyplomacja polska zainteresowana była także włączeniem Litwy do polskiej prowincji kościelnej. W tej sprawie Kazimierz Wielki złożył w roku 1357 suplikę do papieża.
Objęcie tronu polskiego przez Jadwigę Andegaweńską w roku 1384 wydobyło na światło dzienne kwestię znalezienia właściwego małżonka dla młodej królowej. Zaplanowane wcześniej małżeństwo z Wilhelmem Habsburgiem spotkało się w Polsce ze sprzeciwem, obawiano się uzależnienia od polityki austriackiej. Jedno z działających stronnictw forsowało kandydaturę księcia mazowieckiego, aby pozostawić tron w ręku dynastii zwanej przez Długosza „naturalnymi panami Polski". Większość jednak uznała za korzystniejszą unię personalną przez małżeństwo z władcą innego kraju.
Z perspektywy litewskiej objęcie tronu polskiego przez Wielkiego Księcia Jagiełłę oznaczało uregulowanie spornych interesów na Rusi i ogromny wzrost znaczenia rodu Giedyminowiczów i jego samego. Dla Polski też było to dostatecznie atrakcyjne, niezależnie od tego, czy dynastia litewska byłaby wcześniej ochrzczona, czy stałoby się to dopiero w momencie małżeństwa. Te okoliczności pozwalają przypuszczać, że niezależnie od istnienia państwa krzyżackiego doszłoby w roku 1385 do unii. Pozostaje jednak pytanie, czy ten związek byłby trwały. Akt krewski nie był w istocie umową międzypaństwową. Był to jednostronny dokument Jagiełły, skierowany do Elżbiety, wdowy po Ludwiku Węgierskim, zawierający prośbę 0 rękę Jadwigi w zamian na szereg zobowiązań, wśród nich przyłączenie swego państwa do Królestwa Polskiego. Odpowiedzią strony polskiej był dokument wyboru Jagiełły na tron polski. Wieloznaczność terminu łacińskiego „applicare" użytego w dokumencie Jagiełły doprowadziła wkrótce do sporu, jaki w istocie ma być charakter tego związku. W szczególności dokument nie regulował w ogóle sprawy następstwa tronu w Polsce. Po śmierci Jadwigi w roku 1399 podniosły się nawet głosy, że tym samym wygasają prawa Jagiełły do tronu polskiego. Zawarta zaś w roku 1413 unia w Horodle była w istocie związkiem dwóch odrębnych państw, połączonych osobą monarchy, ale prowadzących odrębną politykę, również zagraniczną. Warto przypomnieć, że wspólne wojny z Krzyżakami toczyły się tylko za panowania Jagiełły (1409-1411,1414,1422). Następne (1454-1466 1 1519-1521) rozgrywane były bez udziału Litwy, tak jak strona polska nie brała udziału w wojnach Litwy z Księstwem Moskiewskim i Tatarami. Związek Polski z Litwą mógł więc istnieć bez zagrożenia krzyżackiego, najlepszy dowód, że przetrwał likwidację zakonu w Prusach w 1525 roku.
Jan Matejko nie miałby zatem okazji namalowania Bitwy pod Grunwaldem, Adam Mickiewicz nie napisałby Konrada Wallenroda, a Henryk Sienkiewicz Krzyżaków, nie dekorowano by Krzyżem Grunwaldu, nie istniałyby pomniki ani obchody rocznicowe tej symbolicznej w dziejach Polski daty 1410. Jeżeli natomiast prawdziwa byłaby koncepcja powstania państwa Prusów i jego uzależnienia od Polski, to Matejko mógłby stworzyć inną wersję Hołdu pruskiego.
Doktor Julia Tazbirowa (ur. w 1930 roku) jest historykiem. W latach 1951-1963 była pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego, a następnie zajęła się nauczaniem historii młodzieży w liceum. Swoje doświadczenie pedagogiczne i dydaktyczne wykorzystała, pisząc podręczniki do nauki historii w liceum:, wraz z Ewą Wpiszycką, Historia - starożytność. Podręcznik dla szkół średnich ki. I liceum ogólnokształcącego, technikum i liceum zawodowego, oraz z Haliną Manikowską: Historia - średniowiecze. Podręcznik dla szkół średnich kl. I liceum ogólnokształcącego, technikum i liceum zawodowego. Pani Julia Tazbirowa napisała również książkę poświęconą analizie źródeł historycznych, zatytułowaną Źródła historyczne w nauczaniu szkolnym.
Nie wiadomo, kto, kiedy i gdzie wystąpił z propozycją małżeństwa pogańskiego wielkiego księcia Litwy Jagiełły (dziś, w brzmieniu litewskim, Jogaila) z chrześcijańską królową Polski Jadwigą. Pewne jest, że jej realizacja oznaczała między innymi zespolenie państw pod berłem Litwina, że została zaakceptowana i 14 sierpnia 1385 roku w Krewie (około 80 kilometrów na południowy wschód od Wilna) strony zawarły układ, który współcześnie w Litwie nazywany jest przedmałżeńskim, a w Polsce unią. Oba określenia są zasadne. Pierwsze wskazuje na to, że dokument wystawił jedynie Jagiełło i że zawierał on zobowiązania, które Jagiełło jako wielki książę Litwinów, pan i dziedzic Rusi miał spełnić po otrzymaniu ręki Jadwigi. Drugie określenie jest zasadne, bo małżeństwo władców oznaczało unię ich państw.
Wśród zobowiązań Jagiełły znajdowało się przyjęcie przez niego i jego poddanych, ale tylko tych, którzy nie byli chrześcijanami, chrztu w obrządku łacińskim. Zastrzeżenie należy szczególnie podkreślić, gdyż oznaczało, że nie będą zmuszeni do konwersji prawosławni, przeważnie Rusini, którzy stanowili większość mieszkańców Litwy. To ostatnie świadczy zresztą o tym, że twierdzenie, iż Litwa była państwem pogańskim, jest prawdziwe, ale jeśli ogranicza się je do władców (a i to nie wszystkich, bo z wyjątkiem Mindaugasa i Jawnuty), niektórych członków dynastii (spośród synów Gediminasa, dziada Jagiełłowego, aż czterech było wyznania prawosławnego, a i matką Jagiełły była prawosławna księżniczka twerska Julianna) oraz mniejszej części poddanych.
Wzajemny stosunek państw określał termin applicare, o którego interpretację prowadzono spory przez pokolenia: czy zapowiadał zjednoczenie, czy włączenie Litwy do Polski. W płaszczyźnie prawnej rozstrzygnął to w latach trzydziestych XX wieku Henryk Łowmiański, który po przeanalizowaniu dokumentów ustalił, że przez applicare rozumiano włączenie ziem, ale w tym wypadku jedynie tych, którymi Jagiełło władał bezpośrednio, czyli księstwa wileńskiego, ziemi mińskiej, witebskiej, po części Naddnieprza. Nie jest pewne, czy także Żmudzi, gdyż jej formalny i rzeczywisty status bywał różny. Nie zmienia to przecież faktu, że Jagiełło traktował związek Litwy z Polską jak ograniczony sojusz odrębnych państw, a Polska wieku XIV nie była w stanie wchłonąć całego księstwa litewskiego czy choćby jego głównej dzielnicy.
Inne punkty porozumienia mówiły o użyciu przez Jagiełłę jego skarbów w celu odzyskania strat terytorialnych, jakie oba państwa poniosły w nieokreślonej przeszłości. Zapowiadały uwolnienie jeńców chrześcijan, a zwłaszcza pochodzących z Polski. Rzecz ważna, bo Polska uginała się pod ciężarem najazdów litewskich, które docierały aż do Dobrzynia, Łęczycy, Kalisza, Sieradza, i Świętego Krzyża. Ostatni, z roku 1376, dosięgnął Tarnowa. Zapisy w źródłach mówiące o dziesiątkach tysięcy ludzi, których Litwini uprowadzili, są wprawdzie wyolbrzymione, ale tylko w wartościach bezwzględnych, wiernie zaś ukazują odczuwany ogrom strat. Jak pisał, może dając świadectwo trwania ich pamięci, szesnastowieczny historyk Maciej Stryjkowski, aż „po Łomżę, Sandomierz, Lublin pusto było" i dopiero po zawarciu unii,
„Od tych dopiero czasów Polska utrapiona
I od litewskiej mocy na poły zburzona
Poczęła się w lud mnożyć".
Ponadto książę zobowiązał się do zapłacenia ogromnego odszkodowania, które w układzie małżeńskim Jadwigi i Wilhelma Habsburga przewidziano na wypadek niedojścia do ich ślubu. Niedojścia... Dokładnie rzecz biorąc, ślub się odbył 15 czerwca 1378 roku, w Haimburgu, kiedy królewna miała lat cztery, a Wilhelm osiem. Małżeństwo, aby zyskać moc sakramentu, musiało przecież zostać skonsumowane, co, jak uczył Kościół rzymski, nie mogło nastąpić przed ukończeniem przez dziewczynę dwunastego roku życia, a chłopca czternastego. Są podstawy, by sądzić, że do tego doszło. W sierpniu 1385 roku Wilhelm przybył do Krakowa i spotykał się z Jadwigą. Wtedy bowiem zapisano w księdze miejskiej, iż w wigilię dnia świętego Bartłomieja (czyli 23 sierpnia) po dopełnieniu zaślubin królowej i na jej prośbę zwolniono przebywających w więzieniach skazańców. W następnym roku Jadwiga, mimo że gwałtownie protestowała, poślubiła Jagiełłę, a Wilhelm, który w niejasnych okolicznościach opuścił Kraków i w ogóle Polskę, oskarżył ją przed papieżem o bigamię. W wieku XV zaś Jan Długosz zapisał, iż „głośno mówiono o tym między ludźmi, że po zawartych z rzeczonym Wilhelmem, księciem Austrii, uroczystych ślubach, przez piętnaście dni bywała z nim w łożnicy". W Polsce na wszystko to, jak dzisiaj by powiedziano: w imię racji stanu, spuszczono zasłonę milczenia... Sierpniowe wydarzenia, jeśli nawet zaciążyły na życiu Jadwigi, to pozostały bez wpływu na losy Litwy i Polski.
11 stycznia 1386 roku Jagiełło otrzymał zaproszenie do Polski. 2 lutego, na zjeździe szlachty i możnych w Lublinie, został obwołany królem, po czym, pozostając poganinem, zaczął używać tytułu: tutor et gubernator Regni Poloniae, czyli obrońca bądź opiekun i rządca Królestwa Polskiego. Chrzest przyjął dopiero 15 lutego, w katedrze na Wawelu, i otrzymał imię Władysław, ale nazwa dynastii: Jagiellonowie, została utworzona od imienia litewskiego. 18 lutego poślubił Jadwigę, która przedtem odwołała swój ślub, oczywiście haimburski, z Wilhelmem. 4 marca 1386 roku zaś, w katedrze wawelskiej, został przez arcybiskupa gnieźnieńskiego Bodzantę koronowany na króla Polski.
Warunku chrztu Litwy w obrządku łacińskim, a dokładnie, jak wspomniano, pogańskiej Litwy, Jagiełło dopełnił w roku 1387, kiedy, między innymi, erygował biskupstwo wileńskie. Jeńcy otrzymali możność powrotu do Polski. Nie zostało wypłacone odszkodowanie za zerwane małżeństwo Jadwigi.
Pewne jest, że są decyzje, które zmieniają losy państw i narodów na pokolenia. Można przyjąć, że jedną z nich było to wszystko, co zamyka się w pojęciu KrewOy i to bez względu na to, jak akt jest nazywany. Zapoczątkował bowiem związek dwu państw do tej pory przeważnie sobie wrogich, który Litwini wprawdzie parokrotnie zrywali, ale który przecież przetrwał aż do utraty niepodległości przez wspólną Rzeczpospolitą (1795). Ba, nawet i wówczas jego idea nie tylko pozostała żywa w świadomości narodów, lecz także zyskiwała na sile aż do utożsamienia się ziemiaństwa ziem dawnego Wielkiego Księstwa z polskim. Dopiero przemiany, które od schyłku wieku XIX zachodziły w społeczeństwie ziem litewskich, a dokładnie rodzenie się nowoczesnego narodu litewskiego, który dążąc do suwerenności, odrzucał wszelkie związki z polskością, spowodowały, że gdy w dobie I wojny światowej Litwa i Polska odzyskiwały wolność, to jako państwa ponownie sobie wrogie.
Za pośrednictwem Polski Litwini przyjęli chrzest i weszli w świat cywilizacji łacińskiej. W Litwie rozprzestrzenił się polski język, strój, obyczaje i na polskich wzorowane były jej struktury państwowe. W początkach wieku XV pod Grunwaldem wspólnie złamano potęgę zakonu krzyżackiego, a w wieku XVI i późniejszych razem walczono przeciwko Moskwie oraz Szwecji. Należy przecież pamiętać i to, że po stronie litewskiej wskazywano, że związek z Koroną doprowadził Wielkie Księstwo do utraty mocarstwowej pozycji. „Było bowiem to państwo (...) od dawnych wieków wielkie i możne (...) póki nas wielebna unia nie nadwątliła", oświadczył w roku 1587 wojewoda trocki Mikołaj Hlebowicz, zwracając się do króla Zygmunta III Wazy. Z czasem zaś dostrzeżono, że kulturalna polonizacja szlachty zahamowała rozwój języka litewskiego. W Polsce natomiast mówiono najpierw o tym, co dla Litwy zrobiono, potem o wspólnych cierpieniach, a na koniec o litewskiej niewdzięczności. Konkretnie o obronieniu jej przed zagrożeniem krzyżackim, a potem moskiewskim, przyniesieniu światła wiary rzymskiej i daniu wzorców administracyjnych i kulturalnych. Czasem także, że związana z tym migracja na ziemie litewskie i ruskie, a jednocześnie wpływ wywodzących się z nich magnatów i szlachty, ludzi o innej tradycji, na wspólne instytucje był istotnym źródłem osłabienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wreszcie, że odradzając się do bytu niepodległego, Litwa poszła odrębną od Polski drogą.
A gdyby układu krewskiego nie było? Jakie możliwości miały strony, polska i litewska, podjęcia innej decyzji i jakie ta decyzja przyniosłaby skutki?
Pod rządami Kazimierza III (1333-1370) terytorium Królestwa Polskiego powiększyło się przeszło dwukrotnie, ale nastąpiło to w wyniku opanowania części Podola i Rusi Halickiej, ziem zamieszkanych przez ludność różną od polskiej narodowościowo, wyznaniowo i dla której Korona była państwem obcym. Jednocześnie zaś zmniejszył się, i to w liczbach bezwzględnych, obszar etnicznie polski.
W roku 1339 król zrzekł się na rzecz Czech praw do większości księstw śląskich. Prawda, że było to uznaniem stanu faktycznego, gdyż te już wcześniej poddały się pod władzę czeskiego monarchy. Król Jan natomiast zrzekł się praw do korony polskiej, co usuwało jeden z powodów możliwego konfliktu.
W 1343 roku Kazimierz III, o którego decyzji Jan Długosz napisze, że podjął ją czy „to koniecznością, czy to szałem jakimś wiedziony", zrzekł się na rzecz Krzyżaków praw do Pomorza Gdańskiego oraz ziemi chełmińskiej i michałowskiej. W zamian zyskał Kujawy, ziemię dobrzyńską i, jak w wypadku poprzedniego układu, zabezpieczenie granicy.
Nie został wykonany groźny dla istnienia państwa zapis w testamencie, w którym król, nazwany przez potomnych Wielkim, przekazywał ziemię dobrzyńską, łęczycką i sieradzką Kazimierzowi, księciu na Szczecinie. Tym samym rozdzielał terytorium Wielkiej i Małej Polski, czyli dokonywał - chciał dokonać - podziału Królestwa.
Poza granicami Królestwa niezmiennie pozostawało Mazowsze. Podlasie było częścią Litwy. Jedyny możliwy kierunek ekspansji terytorialnej, na wschód, na ziemie ruskie, ograniczyło prawo wykupu Rusi Czerwonej, już będącej w granicach Królestwa, które Kazimierz przyznał władcom Węgier. Zastrzegł tylko, że może być zrealizowane, jeśli umrze, nie pozostawiwszy po sobie syna.
Po śmierci Kazimierza na tron wstąpił jego siostrzeniec, król Węgier Ludwik Andegaweński (1370 -1382). Jego panowanie było dla Polski okresem co najmniej stagnacji. Króla interesowało tylko przekazanie jej korony jednej z córek i umocnienie wpływów Węgier na ziemiach ruskich. Przejawem pierwszego będzie dany polskim poddanym przywilej koszycki (1374), drugiego - obsadzenie zamków ruskich Węgrami (1377). W rezultacie, choć granice (poza tą od strony Litwy) pozostawały bezpieczne, to Polska straciła swoje znaczenie na arenie międzynarodowej. Osłabła władza króla, który w państwie nie rezydował, wzmocniła się pozycja szlachty, a to w następstwie nadanych jej przywilejów. Uwidaczniało się słabnięcie jedności administracyjnej Wielkiej i Małej Polski oraz ziem etnicznie polskich i ziem ruskich. Zmiany mogły nadejść dopiero wraz ze śmiercią Ludwika i zajęciem jego miejsca przez młodszą z córek, Jadwigę (początkowo desygnowana na następczynię Maria ostatecznie zasiadła na tronie węgierskim), ale jeśli znaleziono by jej męża, a zatem rzeczywistego władcę, na miarę potrzeb Królestwa. Na Wilhelma się nie godzono, bo ani sam nie dawał gwarancji sprawnych rządów, ani nie miał za sobą realnej siły, która pozwoliłaby wznowić walkę o ziemie ruskie, a może pokusić się i o utracone polskie. Wreszcie, ważny był problem niszczących kraj najazdów Litwinów oraz jeszcze ważniejszy jej chrztu, a dokładnie z czyich rąk, poprzez które z państw, Litwa go przyjmie. To bowiem, że przyjmie, i to w nieodległej przyszłości, było sprawą przesądzoną.
Litwa mogła przyjąć chrzest w obrządku łacińskim lub greckim.
Mówiąc o pierwszej możliwości, należy wskazać, że tylko w latach rządów Jagiełły i jego bezpośrednich poprzedników, Kiejstuta (Kęstutis) i Olgierda (Algirdas), pomoc chrystianizacji proponowali: papież Grzegorz XI (1373), cesarz (od 1376) a zarazem król czeski (od 1378) Wacław IV. Ten ostatni miał zresztą, według słów Jagiełły, proponować mu chrzest i oddanie ręki córki. Z propozycjami pomocy w chrystianizacji występowali Ludwik Andegaweński, Kazimierz III oraz książę mazowiecki Siemowit III.
W 1382 roku Jagiełło i wielki mistrz zakonu krzyżackiego Wilhelm von Breimersheim zawarli układ, który między innymi przewidywał chrzest litewskiego władcy i jego poddanych choć nie wcześniej niż za trzy lata. Jednocześnie, pośrednio, zapewniał suwerenność państwa litewskiego, choć nie pełną, bo Jagiełło zobowiązywał się wspierać zbrojnie zakon i nie podejmować wojen bez jego zgody.
W 1383 lub 1384 (dokładna data nie jest znana) litewski władca, zerwawszy układ z Krzyżakami, zawarł układ z Moskwą. W nim zapowiedziano przyjęcie chrztu w obrządku greckim, choć tylko przez Jagiełłę, oraz jego małżeństwo z Zofią, córką wielkiego księcia Dymitra Dońskiego. W odniesieniu do przyszłych relacji państw została użyta formuła dziś niejasna, ale przecież wskazująca na nadrzędność Moskwy nad Wilnem, to jest, że Jagiełło będzie młodszym bratem Dymitra.
Chrzest w obrządku łacińskim oznaczał zbliżenie Litwy z którymś z państw wrogich lub potencjalnie wrogich Polsce. Chrzest w obrządku greckim - powstanie wzdłuż jej wschodniej granicy potężnego państwa litewsko-ruskiego. Należy jednak przypomnieć, że granica polsko-litewska opierała się na Liwie, a zatem była odległa o około 80 kilometrów od Wisły.
Zbliżenie Litwy z Czechami czy Węgrami wykluczało wspólną z Polską walkę z Krzyżakami, a zarazem ułatwiało zakonowi osiągnięcie celu strategicznego, jakim było opanowanie części Żmudzi i połączenie własnego terytorium oraz Zakonu Kawalerów Mieczowych. Zakony wprawdzie zespoliły się już w roku 1237, ale bezpośrednie sąsiedztwo zapewne doprowadziłoby do zacieśnienia dość luźnego związku. W konsekwencji zaś spowodowałoby utworzenie silnego państwa zakonnego, a z czasem pruskiego.
Zbliżenie Litwy z Moskwą polsko-litewsko-moskiewskiego sojuszu nie wykluczało, ale dla Polski czyniło go trudnym. Prawosławnych bowiem traktowano w Europie jak heretyków, a zatem wspólne z nimi wystąpienie przeciw państwu obrządku łacińskiego oznaczało oskarżenie o walkę z chrześcijaństwem.
I jeszcze jedno, każda decyzja Litwy przyjęcia chrztu, jeśli nie poprzez Królestwo Polskie, niemal wykluczała, a co najmniej poważnie utrudniała, opanowanie przez nie Podlasia i ekspansję na ziemie ruskie. Ba, nawet kiedy Królestwo zostało „ojcem chrzestnym" Litwy, doszło do wojny z nią o Podole. W jej wyniku Królestwo zyskało tylko jego część, a resztę, także ziemię kijowską i podlaską, otrzymało dopiero w roku 1569, w przededniu unii lubelskiej, z woli Zygmunta II Augusta, króla Polski i wielkiego księcia Litwy.
Rekapitulując, bez unii krewskiej Jagiełło, co oczywiste, nie poślubiłby Jadwigi i nie zasiadł na tronie polskim. Jej zawarcie zakończyło okres chaosu, niepewności, kto będzie rzeczywistym władcą Królestwa, może nawet zapobiegło wojnie domowej. Nie byłoby dynastii jagiellońskiej, która przez niemal dwa wieki rządziła Polską, Litwą, a okresowo także Czechami i Węgrami. Nie zaniknęłyby - mogłyby nie zaniknąć - niszczące najazdy litewskie, zatem rozwój ziem polskich na wschód od Wisły byłby trudny. Nie byłoby możliwe zespolenie sił Polski i Litwy do wojny z zakonem, nie byłoby bitwy pod Grunwaldem i złamania potęgi zakonu krzyżackiego. Przeciwnie, doszłoby do powstania związku państw, które otaczając Polskę od wschodu, od wschodu i południa, bądź, co mniej prawdopodobne, wschodu i północy, co najmniej utrudniłyby jej rozwój terytorialny. Ujmując rozważania w jednym zdaniu, nie byłoby monarchii jagiellońskiej, a potem Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a powstałoby państwo litewsko-moskiewskie bądź litewsko-czeskie, litewsko-węgierskie czy nawet litewsko-zakonne, a potem pruskie. Polska pozostałaby państewkiem wciśniętym między mocarstwa. Losy regionu i całej Europy potoczyłyby się innym, ale dla Polski niezwiastującym sukcesu torem.
Profesor Henryk Wisner (ur. w 1936 roku) jest historykiem i pracuje w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk. Specjalizuje się w historii Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a szczególnie Wielkiego Księstwa Litewskiego w dobie pierwszych Wazów Jest autorem wielu prac poświęconych wspomnianym zagadnieniem, m.in.: Od Ujścia do Warki: 1655-1656 (1973), Lisowczycy (1976, III wydanie 2004), Rzeczpospolita Wazów t.1-3 (t. 3. ukazał się w roku 2008), Rozróżnieni w wierze: szkice z dziejów Rzeczypospolitej schyłku XVI i połowy XVII wieku (1982), Kircholm 1605 (1987), Unia: sceny z przeszłości Polski i Litwy (1988), Zygmunt III Waza (1984, III wydanie 2006), Władysław IV Waza (1995), Król i car: Rzeczpospolita i Moskwa w XVI i XVII wieku (1995), Janusz Radziwiłł 1612-1655 (wydanie polskie 2000, wydanie litewskie: Jonuśas Radvila 1612-1655, Vilnius 2000) oraz syntezy dziejów litewskich: Litwa. Dzieje państwa i narodu (1999).
Jan Hodie oderwał oczy od siedzącej w trzecim rzędzie Elżbiety Corvin. Był w nie najlepszej formie, na tyle złej, że nie pomagała nawet inspirująca obecność pięknej studentki. Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy, dziś niepokojąco pozbawionych wyrazu. Zniechęcony, obrócił się wraz z fotelem ku godłu Unii zawieszonemu nad jego głową.
- I sądzicie, że dana jest, ot tak, od sprzyjającej nam opatrzności?
Cisza. Elżbieta Corvin, potomkini królewskiego rodu, spuściła głowę. Bała się napotkać jego wzrok. Tak jak i wszyscy pozostali proseminarzyści wiedziała, jak wybrnąć z sytuacji, ale nie była w stanie przełamać milczenia.
- Dlaczego? - zapytał.
Zza posągowej postaci Elżbiety Corvin wychynął nagle Robert Mirza-Sulkiewicz.
- Więc dobrze - powiedział. - Wystarczy, profesorze, że odwrócimy całe rozumowanie. Czynników sprawczych mamy zbyt wiele, aby dało się je tu sensownie uszeregować i opisać. Problem zresztą - o tym była mowa w zeszłym tygodniu - jak dalece mamy się cofać w czasie? Który moment naszych dziejów uznać za decydujący? Czy unię z Węgrami? Uwaga! Cofamy się aż do XIV wieku! Czy może wojnę z Cesarstwem w następnym stuleciu, lub może sojusz z Turkami i podział terytorium Rzeszy?
- A czynnik gospodarczy? A kulturowy? - przyszła mu w sukurs prymuska z królewskiego rodu.
- No właśnie - powiedział ktoś z ostatniego rzędu - A gdzie ukochany przez profesora element mentalności?
- Kompletny chaos - punktował von Kalinowsky - zupełna bzdura!
Mirza-Sulkiewicz władczym gestem uspokoił salę. Zapanowała cisza, ale teraz nie czuło się już w niej ani wrogości, ani zniechęcenia.
- Odwróćmy więc całe rozumowanie i zastanówmy się nad alternatywą - ciągnął Sulkiewicz - To, co wydarzyć się mogło, ale nie musiało, a raczej następstwa tego, co wydarzyć się mogło, pozwalają nam lepiej zrozumieć wszystkie fakty i procesy, które w istocie miały miejsce...
- No, dalej! - mruknął von Kalinowsky - To już wiemy!
- W dodatku nie musimy obawiać się skutków naszej arbitralnej decyzji. Decyzji, od którego punktu zacząć badanie. Każdy jest równie dobry - lub równie zły...
Hodie po raz pierwszy przerwał studentom. Złe samopoczucie nie ustępowało, ale oto zaświtała nadzieja na zmianę na lepsze:
- Pamiętajmy jednak, że skutki takiej ingerencji w przeszłość mogą być nieobliczalne... Szczęście, że nie dysponujemy machiną czasu - lecz tylko wyobraźnią. O nieszczęście nietrudno.
Napotkawszy zdziwione spojrzenie królewskiej praprawnuczki, szybko dodał:
- Układ wrażliwy na zmiany początkowe. To z teorii chaosu. Dzieje to taki właśnie układ. Tak złożony i tak skomplikowany, że wystarczy drobna zmiana w jakimś jego punkcie, a cała konstrukcja zaczyna się gwałtownie zmieniać. Układ, czyli nasz świat, może stanąć na głowie...
- To się nazywa „syndrom motyla", nieprawdaż, profesorze? - powiedział Mirza-Sulkiewicz - Motylek, który sfrunął z gałązki w Chinach, wywołuje tornado na Florydzie...
- Lub zły humor księżniczki w Cracovii - dorzucił z boku von Kalinowsky. Sala miast roześmiać się, zamarła. W tym, co powiedział student z Pomorza, nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że użył języka swojego kraju. Złamał tym samym prawo uniwersyteckie. A to nakazywało, aby zajęcia, wykłady, a nawet prywatne rozmowy w murach uczelni odbywały się w języku łacińskim.
- A cóż to? - odezwał się Hodie, również po polsku - Tak już ci dokuczyła nasza księżniczka, że zapomniałeś, iż słabo mówi w twoim języku?
- Elżbieta jest poliglotką - jak przystało na potomkinię wielkiego rodu - wziął ją w obronę ktoś z drugiego rzędu. Trudno jednak było nie zauważyć, że powiedział to po węgiersku.
- Czyżby bunt językowy? - pytał siebie rozbawiony Hodie. Pomyślał to po turecku, bo choć nazwisko miał łacińskie (niektórzy sądzili jednak, że węgierskie), to myślał - przynajmniej w ważnych momentach - w języku swych przodków. Powiedział natomiast do studentów:
- Twierdzę, że w naszym modelu kontrfaktycznym powinniśmy skupić się właśnie na językach, szczególnie na losach łaciny. Wyobraźmy sobie świat, Europę i wreszcie Unię, w której - jak w czasach wieży Babel - okrutny Bóg pomieszał języki. I zamknął mowę Cicerona w liturgii kościelnej.
- Skazując ją tym samym na uwiąd i zdziczenie - dopowiedziała Marysia, blondynka z pierwszego rzędu, znana ze swych radykalnych poglądów. Ostrość osądu spraw i ludzi łączyła z wielką pracowitością, nic więc dziwnego, że nie była specjalnie lubiana.
- I może również w korespondencji humanistów - ripostował Hodie, nie chcąc, za wszelka cenę, dopuścić do dyskusji na temat religii. Pod względem wyznaniowym grupa podzielona była niemal po równo na chrześcijan, żydów i muzułmanów, a wszystkie trzy partie na różne kościoły, zbory, sekty i nieformalne kierunki. Łatwo więc było o konflikt i urażenie czyichś uczuć. - Zresztą już w średniowieczu - ciągnął - obserwujemy dwie, wydawałoby się sprzeczne tendencje: odrodzenie łaciny dzięki humanistom i awans języków narodowych oraz ich przenikanie do Biblii i liturgii.
Sulkiewicz, któremu ta nieoczekiwana dygresja lingwistyczna przerwała wywód, poprosił ponownie o głos:
- Więc dobrze, szukajmy w średniowieczu punktu zwrotnego. W późnym średniowieczu, gdy ważyły się losy naszej części Europy. W jego granicach spróbujmy dokonać cięcia i rozpocząć rozumowanie kontrfaktyczne. Czy są jakieś propozycje? - zapytał, być może nieświadomie naśla dując manierę i wymowę Hodiego. Ten zaś, rozbawiony, zapomniawszy o wszystkich dolegliwościach, z podagrą na czele, powiedział:
- Mam pewien pomysł, ale nie ujawnię go teraz. A państwo? Co sądzicie o propozycji, aby zacząć od średniowiecza?
- To oczywiste, że od dojrzałego średniowiecza - oświadczyła najczystszą łaciną księżniczka. - Od koronacji Macieja Korwina na króla Węgier w 1458 roku. Miał wtedy zaledwie 15 lat.
Śmiech seminarzystów przerwał dorodnej potomkini Macieja Korwina.
- A dlaczego nie? - przyszedł jej w sukurs Sulkiewicz. Wyobraźmy sobie, że król Węgier, Czech i Polski zmarł bezpotomną śmiercią i jego władztwo padło łupem Turków lub, co gorsze jeszcze, Habsburgów... lub jakichś dzikich Litwinów, tych tam... Jagiellonów.
- Nie byłoby wtedy na świecie naszej Elżbiety - ripostował von Kalinowsky. - Już lepiej przyjmijmy, że nie miał legalnego potomka, lecz jakiegoś, powiedzmy, Janosa, którego jako bękarta szlachta nie chciała uznać królem. Wtedy mamy katastrofę, ale Elżbietka przychodzi na świat w XX wieku i pozostaje naszą znakomitą koleżanką.
- Rzeczywiście, to już lepiej - przyznał profesor - ale katastrofa nam niepotrzebna. To zbyt łatwe zadanie - Europa Środkowa, przyszła twórczyni Unii Europy zmieciona w XV stuleciu militarno-demograficzną zawieruchą. Szukajmy raczej niewielkiego, niepozornego wręcz przesunięcia w biegu wydarzeń historycznych. Myślę, że zawiłe dzieje polityczne Polski okresu rozbicia dzielnicowego i walki książąt piastowskich o koronę dostarczą nam dobrej ku temu okazji.
- Na przykład Przemysł II nie zostanie zamordowany po siedmiu miesiącach panowania - podsunęła Elżbieta, rada, że seminarium porzuciło wywołany przez nią temat Korwinów.
- Na przykład. Podobnie, jeśli ujdzie z życiem w Ołomuńcu w 1306 roku król Czech, Wacław III. To były jednak spektakularne wydarzenia; wywołały ciąg spektakularnych skutków. Wyobraźmy sobie coś zupełnie niepozornego, fakt wydawałoby się błahy, wszak osadzony w realiach XIII lub XIV wieku.
- Mam już pomysł - powiedział Sulkiewicz. - Było takie niepozorne, ale ambitne książątko piastowskie, które długo walczyło o panowanie w Polsce, aż wreszcie...
- Któż taki? - zapytali niemal chórem seminarzyści, którzy egzamin ze średniowiecza mieli dopiero przed sobą, a nic ich tak nie nudziło - lub przerażało - jak dzieje polityczne XIII wieku jednej z założycielek Unii Europy.
- Nazywał się Łokietek, z racji nikczemnego wzrostu. Urodził się w 1260 roku i był księciem na małym skrawku Coronae Regni Poloniae - na Kujawach Brzeskich i Dobrzyniu. Miał on więcej szczęścia niż rozumu, ale jednego nie można mu odmówić - niewiarygodnych wręcz ambicji. I wielkiej konsekwencji.
- Jak to u ludzi małego wzrostu - pomyślał profesor Hodie, który ze swoimi siedmioma stopami (metr sześćdziesiąt) czuł się jak liliput w otoczeniu studentów, z których najdrobniejsza Marysia przerastała go o pół głowy. Powiedział zaś:
- Świetny pomysł z tym Łokietkiem. Na przyszły tydzień Sulkiewicz przygotuje referat pod tytułem „Co by było, gdyby księciu kujawskiemu udało się dopiąć celu i zostać królem Polski?" A cała grupa przeczyta sobie stosowny fragment z Genealogii Piastów Balcera. Żegnam państwa i życzę miłego weekendu. W sobotę Unia Europy walczy przeciwko Cesarstwu Mongołów, więc nie zabraknie również emocji - już teraz słychać kibiców na ulicach naszej stolicy.
Sulkiewiczowi ani przez moment nie przyszło do głowy, aby sekundować plebejskiej rozrywce: walce uzbrojonych w kindżały jeźdźców. Po opuszczeniu ufundowanego w 1773 roku przez hrabiego Kołłątaja seminarium historycznego skierował swe kroki ku siedzibie krakowskiej Biblioteki Korwinów. Była równie imponująca, jak ta w Budzie i Bratysławie. Herb rodu, biało-czarny Corvus strzegący wysokiej na niemal siedemdziesiąt stóp bramy, mieścił na swej piersi godła trzech założycieli Unii w XVI wieku: Węgier, Polski i Czech. Otaczał je gwiaździsty krąg dwudziestu jeden państw, które w XX wieku dołączyły do Unii, a ta zmieniła nazwę na Unię Europy. Ostatnie ogniwo tworzyła Turcja, która po długim okresie oczekiwania weszła w skład Unii w 2000 roku.
Przedstawicielka wielkiego rodu minęła obojętnie bramę biblioteki i poszła na spotkanie w Korporacji Madziarskiej. Nie poświęciła też uwagi cieniowi mężczyzny, który przemykał się jej śladem. Od dawna przywykła do tego, że dniem i nocą śledzą ją baczne oczy wywiadowców i ochroniarzy.
Do kolejnego piątkowego zebrania proseminarium wygasły już nieco emocje spowodowane przegraną Unii w starciu z Mongołami. Uszczęśliwieni kibice tych drugich jeszcze przez kilka dni rozrabiali w krakowskich gospodach; tłukli szklanki i przewracali stoły, ale właściciele lokali spoglądali na to spokojnie, licząc pieniądze, jakie zostawili u nich wzbogaceni ropą panowie Syberii i Morza Kaspijskiego. Prasa doniosła, że statystyczny gość z Mongolii pozostawił w Cracovii niemal tysiąc sto eurozłotych, co równało się miesięcznemu zarobkowi brutto robotnika wykwalifikowanego (ale pracujący na czarno Anglicy dostawali zaledwie połowę tej kwoty). W poprzednich sezonach zawładnęli stolicą Unii właśnie Brytyjczycy, oczywiście ci bardziej zamożni, którzy po długich dziesięcioleciach wyspiarskiego postu poznawali rozkosze wspólnego europejskiego stołu - choć już nie łoża. Przybyszów z Albionu nie stać było na miejscowe, niezwykle ceniące się panie i panienki. Zresztą, w ślad za mniej czy bardziej wykwalifikowanymi robotnikami przybyły z Wysp tamtejsze córy Koryntu, robiąc nieuczciwą konkurencję złotowłosym Polkom i Czeszkom.
W sali proseminaryjnej frekwencja była większa niż zwykle, bo w ławach zasiedli liczni przedstawiciele Tatarów, dla których Mirza- Sulkiewicz był niekwestionowanym wodzem i autorytetem. Prymuska Marysia przyswoiła sobie całą genealogię Piastów, gotowa korygować referenta, który - jej zdaniem - za mało uwagi poświęcał szczegółom. Nie miała przecież racji, gdyż Sulkiewicz przynajmniej w części pierwszej referatu rozwodził się właśnie - chyba zbyt szczegółowo! - nad niezwykłymi - i powiedzmy, mrocznymi okolicznościami, które doprowadziły do zwycięstwa Łokietka. Profesor był jednak zachwycony. Słuchał w skupieniu wstępnej, stricte historycznej części wywodu, przy drugiej zaś z trudem opanowywał się, by nie krzyknąć: - Oczywiście, Sulkiewicz grubo przesadził! Nawet najczarniejsze scenariusze muszą mieć jakieś granice! Ale też wyszło niezwykle pouczająco. Teoria chaosu, z jej paradoksem motyla w Chinach, czyli Władysława Łokietka w Krakowie, święciła zasłużony triumf.
Sulkiewicz referował z pamięci, tylko od czasu do czasu zaglądając do notatek:
- Szczęście długo sprzyjało małemu księciu (tu śmiech, bo wszyscy czytali powieść Saint-Exuperyego): po śmierci Leszka Czarnego w 1288 roku został księciem w Brześciu i Sieradzu, zaś po rezygnacji księcia mazowieckiego Bolesława II z ubiegania się o Małopolskę także nominalnym władcą Krakowa i Sandomierza. Kiedy w walce z Litwinami zginął książę łęczycki Kazimierz II, jego księstwo przypadło... Łokietkowi. Dalsze wydarzenia znane są zapewne wszystkim: w roku 1295 Przemysł II, książę wielkopolski, koronował się - za zgodą papieża - na króla Polski, ale w lutym 1296 roku został zamordowany, w opinii powszechnej z inspiracji margrabiów brandenburskich. Łokietek wszedł wówczas w posiadanie Wielkopolski i Pomorza, ale tu - nie po raz pierwszy - ujawnił się jego brak umiejętności rządzenia. Książę Władysław był dzielnym rycerzem, a nawet dowódcą, ale sprawowanie rządów pojmował wyłącznie jako stosowanie siły. Nic więc dziwnego, że odwrócili się od niego dotychczasowi protektorzy, z biskupem poznańskim Zarembą i arcybiskupem Jakubem Świnką na czele. Zagrożenie nadciągnęło też ze strony nowo koronowanego króla Polski, Wacława II. Ten, nie bacząc na hołdy składane mu przez władcę Wielkopolski, postanowił rozprawić się z stojącym mu na drodze księciem. Łokietek zaś kluczył: zawierał układy z królem i zrywał je - aż do 1300 roku, w którym to Wacław II zorganizował przeciwko niemu wyprawę zbrojną. Łokietek musiał salwować się ucieczką z kraju - i jak wiemy, słuch po nim niemal całkowicie zaginął. Według średniowiecznej tradycji - znacznie przecież późniejszej - miał udać się do Rzymu, by tam wziąć udział w obchodach wielkiego jubileuszu roku 1300, zorganizowanych przez papieża. Być może nasz bohater przebywał także na Rusi Halickiej i Węgrzech. Jeśli tak, to najprawdopodobniej tutaj, na terenie obecnej Słowacji, dosięgną! go skrytobójczy cios. Łokietka zabiła siła, która dotychczas mu sprzyjała - krwawe porachunki feudalnych władców.
Miejsca śmierci i pochówku księcia nie znamy - ciągnął referent - choć lokalna tradycja wskazuje kryptę w okolicach Bardejowa. W tym bliżej nieokreślonym punkcie na mapie Słowacji zaczyna się kontrfaktyczna wersja historii: Łokietek przeżył zamach na swoje życie (zapewne zorganizowany przez króla Wacława II) i kilka lat później, powiedzmy w 1304 roku, powrócił do kraju.
- Tymczasem 21 czerwca 1305 roku zmarł niespodziewanie król czeski i polski Wacław II - popisała się Marysia. - Swoje dziedzictwo przekazał Wacławowi III. Ten zaś, jak wiemy, długo nie pożył; zamordowano go 4 sierpnia 1306 roku.
- W głowie mi się już miesza od tych morderstw - powiedział ponuro von Kalinowsky. - Nie mogłeś wybrać mniej okrutnej epoki?
- Najgorsze miało dopiero nadejść - uciął Sulkiewicz. - Czechy pozbawione władcy pogrążyły się w odmętach wojny domowej, z czego skorzystał cudownie ocalony książę kujawski. W walce o koronę polską otrzymał poparcie ze strony anarchistycznego, groźnego dla średniowiecznego państwa elementu: drobnego, ubogiego rycerstwa, łakomym wzrokiem patrzącego na bogactwa możnych, Kościoła, a zwłaszcza mieszczaństwa. To ostatnie bowiem, nie tak potężne jak w ościennych Czechach lub w Niemczech, z trudem broniło się przed zakusami feudalnych darmozjadów, często zwykłych rabusiów, ludzi nieokrzesanych i słabo pojmujących materie polityczne. Ci więc rycerze zaprosili Łokietka do Krakowa, mimo sprzeciwu mieszczan i biskupa krakowskiego, Jana Muskaty. Przeciwko buntującemu się biskupowi wystąpił sędziwy arcybiskup gnieźnieński, Jakub Świnka, człowiek wielce zasłużony dla idei odbudowy państwa polskiego, lecz teraz stawiający na niewłaściwego kandydata. Ten błąd popełniony w kościelnej stolicy miał się już wkrótce zemścić. Zajęty pacyfikowaniem Małopolski i Krakowa (tu wkrótce wybuchło powstanie przeciwko niepopularnemu władcy) Łokietek utracił był najcenniejszą prowincję Korony - Pomorze Gdańskie. Pomorze zajęli Brandenburczycy; choć równie dobrze mogli to zrobić Rycerze Teutońscy i - tutaj uwaga - przenieść swą siedzibę z Wenecji do jakiegoś miasta pomorskiego. Fakt przesunięcia się wojowniczego zakonu z Italii do Polski musiał tak wówczas, jak i w następnych stuleciach, stworzyć wielkie niebezpieczeństwo dla odrodzonego państwa Piastów. Mało tego, pozbawiony oparcia w Koronie Gdańsk nie był w stanie podporządkować sobie Danii i Szwecji, tak jak to się stało w XV i następnym stuleciu. Pozostał lokalnym ośrodkiem handlowym, czerpiąc nieuzasadnione zyski z monopolu na handel morski polskich miast i gospodarstw rycerskich.
- Fantazjujesz, mój drogi, z tymi Teutońskimi Rycerzami - zauważył ktoś z drugiego rzędu. Niby dlaczego mieliby być tacy groźni? I dlaczego oni, a nie - na przykład - templariusze?
- Templariusze budowali swą potęgę na gospodarce: międzynarodowym handlu i finansach. Rycerze Teutońscy, nazywani w Polsce Krzyżakami, reprezentowali ów prymitywny żywioł feudalny, rządne łupów i ziemi rycerstwo: niemieckie, niderlandzkie, włoskie, także i polskie. To byli naturalni, że tak powiem, sprzymierzeńcy Łokietkowego zacofania i prowincjonalizmu...
- Dziwna, w istocie, teoria - powiedział Pomorzanin von Kalinowsky, ale niech ci będzie. I co było by dalej?
- Dalej - ciągnął niezrażony krytyką Sulkiewicz - wybuchło powstanie mieszczan Krakowa i innych miast Małopolski. Powodem były nadmierne obciążenia podatkowe, które spowodowała polityka jednoczenia prowincji przez ambitnego księcia. Także bezprawne działania książęcych komesów i innych dygnitarzy. Łokietek zręcznie wykorzystał narodowościowe podziały w dzielnicy, buntownikami ogłaszając Niemców, Czechów, Ormian, a nawet Włochów-złotników, którzy osiedlili się u podnóża Wawelu - słowem obcokrajowców. Krwawo stłumił powstanie; głowę dali patrycjusze Krakowa wraz z panem wójtem, a miasto utraciło swoją niezależną pozycję, wynikającą z lokacji na prawie magdeburskim. Spacyfikowawszy Kraków, Łokietek sięgnął po Wielkopolskę, w której władał książę głogowski Henryk III. W dzielnicy tej wybuchł bunt, inspirowany z pewnością przez Łokietka. Ten zaś, upojony sukcesami, postanowił koronować się na króla Polski. Uczynił to w katedrze wawelskiej, przerywając tym samym tradycję koronacji w Gnieźnie. Jakub Świnka przystał na tę zmianę, nadwyrężając autorytet stolicy kościelnej. Zamiana Gniezna na Kraków odzwierciedlała też reorientację polityki zagranicznej, skierowanie jej na południe, ku Węgrom i Czechom.
- Tak więc wszystko dobrze się skończyło! Łokietek, założywszy stolicę w Cracovii, mimo podeszłego już wieku panował długo i sprawiedliwie, a Corona Regni Poloniae odzyskała swój blask... - zadrwiła Elżbieta Cowin, gdyż nie w smak była jej ta opowieść o nieokrzesanym sojuszniku Węgier.
- Wręcz przeciwnie, mon princessel Wszystko potoczyło się teraz jak najgorzej dla polskiego (i europejskiego) interesu! Łokietek nie miał prawa przyjąć tytułu króla polskiego, bo ten wszak drogą sukcesji przeszedł z czeskich Przemyślidów na dynastię Luksemburgów Tytuł, który książę zdobył - być może wyłudzając go od papieża Jana XXII, zagadkowego papieża alchemika - musiał ograniczać się do dzielnic, którymi faktycznie władał: ziemi krakowskiej, sandomierskiej, łęczyckiej, rodzinnych Kujaw i ziemi sieradzkiej. Mógł być jedynie - i był faktycznie - tytułem „królika" polskiego, podczas gdy tytuł rex Poloniae przypadł legalnie i bezwarunkowo dynastii Luksemburgów. Poza zwierzchnictwem Łokietka pozostały piastowski Śląsk, Pomorze i Mazowsze. Można domniemywać, że z biegiem czasu słaby monarcha utracił kolejne ziemie na rzecz sąsiadów ... na przykład ziemię dobrzyńską...
- Jednak kiedy w r z e c z y w i s t o ś c i Luksemburgowie stali się królami Polski, to odnowionej monarchii zagroziło wynarodowienie, przyłączenie do Rzeszy Niemieckiej lub nawet rozbiór - krytykowała Marysia, przywołując hipotezy zorientowanych narodowo historyków XIX stulecia, wówczas i dziś niechętnych procesom europejskiej integracji. - Ich niepokoje o tyle były uzasadnione, że nie od razu Polska zaczęła odgrywać wiodącą rolę w Środkowej Europie. Musiała jeszcze pokonać Luksemburgów, co udało się dzięki pomocy Saksonii, Bawarii i Brandenburgii, a także rzucić Habsburgów na pożarcie Turkom - za co okrzyknięto ją „zdrajczynią" i „grabarzem chrześcijaństwa". Ten epitet przylgnął na kilka stuleci nie tylko do Polski, ale i do całej Unii. Francuzi, na przykład, piętnowali Słowian i Madziarów jako bezbożników, antychrystów, a opublikowana przez nich w połowie XVIII wieku Wielka Encyklopedia Katolicka przynosiła pod hasłem Pologne opis lucyferycznych orgii, jakie rzekomo miały odbywać się w Gdańsku, Warszawie i w samej stolicy, Krakowie. Polacy mieli też prześladować kler katolicki, co gorsza, wprowadzić zakaz umieszczania symboli religijnych w miejscach publicznych. Pewien paryski adwokat zbił spory kapitał polityczny na straszeniu swych rodaków widmem polonizacji stosunków we Francji.
Sulkiewicz skrzywił się, ale widać był przygotowany na podobne argumenty:
- Przecież tak się nie stało. Nie doszło do rozbioru Królestwa Polskiego, za to doszło - trzykrotnie - do podziału Rzeszy, czyli Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Choć może trudno tu mówić o rozbiorze państwa, bo Rzesza nie była państwem w klasycznym znaczeniu tego terminu. Dzięki udziałowi w tym korzystnym procesie Królestwo definitywnie weszło w orbitę gospodarki i kultury Zachodu, kultury, przypomnijmy, w genezie i formie łacińskiej. A język to nie tylko medium - to właściwa kultura.
- Zgodnie z poglądem cytowanym przez Marysię - wtrącił profesor Hodie - na Mazowszu musiano by dziś mówić po niemiecku, jako że przez następne dwa stulecia jego zwierzchnikami byli Luksemburgowie. Stało się inaczej; a szkoda, bo nie lubię mazurzenia!
- Nie ulega wątpliwości - kontynuował Sulkiewicz - że zwycięstwo piastowskiego monarchy, księcia zależnego od papiestwa z jednej, od rycerstwa z drugiej strony - musiałoby mieć fatalne skutki dla jego międzynarodowego położenia i stosunków wewnętrznych. Być może sojusz z Węgrami dałby Piastom pewną szansę, ale pod względem społecznym układ z rycerstwem oznaczał klęskę mieszczaństwa już u zarania dziejów tego stanu. Z takiej pierwotnej słabości owa grupa społeczna nigdy by się już nie podniosła. Królestwem rządziłaby szlachta, może nawet tylko jej najbogatsza część, możni, wspierani przez Kościół. Władza królewska musiałaby pozostać nominalną, gdyż nieustannie zmuszaną do koncesji na rzecz czynnika feudalnego. Tak anachronicznie skonstruowane państwo mogłoby szukać perspektyw rozwojowych jedynie na Wschodzie: na Litwie i na Rusi Moskiewskiej, na Rusi Halickiej, gdzie jednak weszłoby w konflikt z Węgrami i utraciło naturalnego sojusznika. Na dłuższą metę podobna orientacja spowodowałaby zerwanie więzi z Zachodem i wciągnięcie królestwa w wir konfliktów na wschodniej granicy. W konsekwencji zapóźnienie kulturowe, szczególnie gospodarcze i społeczne.
- Może jeszcze powiesz, że nastąpiłoby nowe zlodowacenie, a Bałtyk zamarzałby w listopadzie, aby uwolnić się spod lodu w maju - syknął ktoś z boku, wywołując śmiech całej grupy.
- Już widzę owe domy budowane w XVII wieku na lodowcach; szwedzkich żołnierzy maszerujących zimą po bałtyckim lodzie; mimo strasznego mrozu niemal nagich, jedynie w gaciach, bez koszul, za to w półpancerzach zarzuconych na zmarznięte ramiona!
Znowu śmiech.
- Nawet bez powrotu lodowca scenariusz Sulkiewicza wydaje się skrajnie pesymistyczny - odezwał się von Kalinowsky. Zastanówmy się: Polska nie byłaby przecież jedynym krajem z problemem rozhukanej szlachty oraz zależnego od stanów monarchy. Mogłaby też stać się z czasem lokalną potęgą - ale dzięki innym, niż to miało miejsce, czynnikom. Dzięki majątkom i wykształceniu szlachty, która powstałaby z demokracji rycerskiej, mielibyśmy w królestwie liczną, nie mniej liczną niż mieszczaństwo gdzie indziej, polityczną elitę. Szlachtę ziemiańską, która, jak angielska gentry, stanowiłaby bazę dla przyszłej klasy średniej.
- Jednak pod warunkiem, że nie utraciłaby swojej pozycji na rzecz arystokracji, a swego państwa na rzecz sąsiadów. Szczególnie zaś Niemiec, a może nawet i Moskwy.
- Wielka przesada z tą zagładą państwa! - zaprotestowała Marysia. - I dlaczego akurat z powodu Moskwy?
Sulkiewicz nie odpowiedział wprost na jej pytanie. - Podział Rzeszy Niemieckiej - zauważył - który miał miejsce w stuleciach XVII i XVIII między monarchie katolickie z jednej, protestanckie zaś z drugiej strony, udział Polski w tym swoistym rozbiorze, uchroniły ją definitywnie przed podobną perspektywą. Przyłączone, lepiej jeszcze: dopuszczone do Korony Polskiej, Śląsk, Saksonia i Brandenburgia stały się z czasem wiodącymi częściami Unii.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, jako że perspektywa zależności od Moskwy wydawała im się równie egzotyczna co groźna. Unia Polski, Czech i Węgier, trójkąt stanowiący podstawę zjednoczonej Europy, została uratowana! Zza uchylonych okien dobiegały okrzyki mongolskich kibiców, udających się grupowo na podkrakowskie lotniska. Hodie pogratulował Sulkiewiczowi, a potem jego oponentom: Marysi i von Kalinowsky emu. Przeniósł dyskretnie wzrok na węgierską księżniczkę. W istocie, wielka szkoda, gdyby z powodu jakiegoś tam księcia kujawskiego nie miałaby zawitać na tym najlepszym i najpiękniejszym ze światów.
Profesor Tadeusz Cegielski (ur. w 1948 roku) jest historykiem i wolnomularzem. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Był członkiem Rady Naukowej Muzeum: Zespołu Pałacowo-Parkowego w Dobrzycy. Jest redaktorem naczelnym czasopisma „Ars Regia" poświęconego myśli i historii wolnomularstwa. Napisał wiele artykułów (oraz książkę Sekrety masonów: Pierwszy stopień wtajemniczenia) poświęconych tej tematyce. Jest specjalistą w dziedzinie historii nowożytnej oraz historii idei. Profesor jest także współautorem książki Rozbiory Polski 1772-1793-1795 (1990). Napisał również programy szkolne do nauczania historii oraz kilka szkolnych podręczników z zakresu historii - ostatnio Człowiek i historia (2003).
Konflikty militarne Polski z Krzyżakami ciągnęły się przez przeszło dwa stulecia. Już w początkach XIII wieku ten zachłanny i prężny zakon rycerski utworzył na ziemi chełmińskiej zalążek samodzielnego państwa (1226 -1228). Do roku 1283 Krzyżacy dokonali podboju pogańskich Prus, a w roku 1308 zajęli Pomorze Gdańskie, odcinając w ten sposób Polskę od dostępu do Bałtyku. Zarówno Władysławowi Łokietkowi, jak i Kazimierzowi Wielkiemu nie udało się odzyskać tych ziem. Kres dalszej ekspansji krzyżackiej położyła dopiero bitwa pod Grunwaldem (1410), podczas której połączone siły polsko-litewskie pokonały wojska zakonne. Terytorialne owoce tego zwycięstwa były wszakże nikłe. Odzyskano bowiem jedynie niewielką ziemię zawkrzańską.
Dopiero po ciągnącej się aż 13 lat wojnie (1454-1466) odzyskano zarówno Pomorze Gdańskie, jak i ziemie chełmińską i michałowską, Malbork, Elbląg oraz biskupstwo warmińskie. Nastąpiło to nie tylko dzięki sukcesom militarnym strony polskiej. Dużą rolę odegrało naturalne ciążenie zdobytych terytoriów ku Polsce uwarunkowane ich sytuacją geograficzną, społeczno-narodowościową, związkami administracyjno-kościelnymi wreszcie. Traktat toruński nie stanowił więc dokumentu ubierającego w formę prawną wyniki zwycięskiej wojny, lecz był ukoronowaniem długoletnich wysiłków ludności Pomorza, pragnącej połączenia tej ziemi z państwem polskim. Krzyżacy mieli bowiem przeciwko sobie nie tylko polskie, ale i posługujące się językiem niemieckim mieszczaństwo oraz rycerstwo Pomorza. Język nie szedł tu w parze ze świadomością narodową w dzisiejszym tego słowa rozumieniu; zastępowało ją poczucie związków z zamieszkiwaną od pokoleń ziemią oraz lojalność wobec królów polskich, pod których berłem chciano się znaleźć.
Strona polska miała więc za sobą wolę większości mieszkańców, przeciwko zaś - dwie największe potęgi średniowiecznej Europy: papiestwo i cesarstwo. Pierwsza z nich, papiestwo, traktowało zakon jako instytucję kościelną, bezpośrednio od siebie zależną. W jego to obronie Rzym rzucił klątwę na uczestników Związku Pruskiego. Związek ten, utworzony przez szlachtę i mieszczaństwo Pomorza Gdańskiego, stawiał sobie za cel wyzwolenie tej ziemi spod jarzma Krzyżaków. Klątwa objęła również wszystkich wspomagających go, a więc także i Kazimierza Jagiellończyka. Ten ostatni nie dopuścił do ogłoszenia bulli papieskiej w Polsce, Rzym z kolei nie uznał zawartego w 1466 roku traktatu. Także i cesarstwo starało się wszelkimi sposobami zapobiec klęsce zakonu. Na szczęście - i na tym m.in. polegała pomyślna
dla Polski konfiguracja międzynarodowa - dwie największe potęgi średniowiecznej Europy nie dysponowały takimi jak dawniej autorytetem moralnym i siłą militarną. Nie darmo epokę tę nazwano jesienią średniowiecza...
Podpisany w roku 1466 w Toruniu traktat nie zlikwidował problemu zagrożenia północnych ziem Polski. Z jednej strony, ustalone w nim granice nie odpowiadały Jagiellonom, w których interesie leżała całkowita likwidacja państwa krzyżackiego nad Wisłą. Z drugiej zaś, jego władcy nieustannie dążyli do odzyskania straconych na mocy traktatu toruńskiego terytoriów. Kilkakrotnie więc wszczynali walki z monarchią Zygmunta I Starego; kolejna z nich toczyła się w latach 1519-1521. Po niej nastąpił tzw. kompromis toruński, zawieszający działania wojenne na lat dziesięć, przedłużony w roku 1531 na następną dekadę. W jej trakcie zmarł wszakże Zygmunt I Stary i wyobraźmy sobie, że wcześniej, jak to faktycznie miało miejsce, nie doprowadził do sekularyzacji państwa krzyżackiego w 1525 roku. Na opustoszałym tronie zasiadł jego młodziutki syn, Zygmunt II August, obwołany także Wielkim Księciem Litewskim. W przeciwieństwie do ojca, będącego zwolennikiem pokojowych rozstrzygnięć, nowy władca wypowiadał się jednoznacznie za ostateczną likwidacją państwa zakonnego. Pragnął w tym celu wykorzystać groźny dla wielkiego mistrza ferment, jaki zaistniał w podległym mu państwie. Wyrażał się on, po pierwsze, w rozruchach społecznych, które miały miejsce zarówno na wsi, jak i w miastach. Wprawdzie powstanie chłopskie w Sambii udało się stłumić stosunkowo łatwo, ale mieszczaństwo nadal ciążyło ku Polsce, gdzie nie dawałby mu się we znaki tak duży jak w Prusach krzyżackich ucisk fiskalny. Znajdowało ono oparcie i zrozumienie w znacznej części rycerstwa, pragnącego uzyskania takich przywilejów, jakie posiadała szlachta polska.
Równie groźne były rosnące wpływy reformacji, której propaganda docierała poprzez Prusy Królewskie na ziemie krzyżackie. Prym wiedli luteranie, prowadzący ją poprzez masowo rozpowszechniane ulotki i broszury, pisane po niemiecku, a więc w zrozumiałym dla większości krzyżackich poddanych języku. Wejście na tę samą drogę poprzez sekularyzację zakonu i przyjęcie nauki Mistrza z Wittenbergi doradzało Albrechtowi jego najbliższe otoczenie. Podobne rozwiązanie, połączone z oddaniem się Polsce w wieczyste lenno, było rozważane również i na dworze Zygmunta II Augusta. Znajdowało ono zwolenników także wśród wyższej hierarchii Kościoła katolickiego. Tak na przykład biskup płocki Andrzej Krzycki przypominał, iż w Rzeczypospolitej z dawien dawna obok zwolenników Rzymu zgodnie ze sobą żyją wyznawcy prawosławia, judaizmu, a nawet islamu. W tej wspólnocie jest miejsce również dla luteranów, gdyby ich wyznanie zapanowało w Prusach krzyżackich.
Albrecht Hohenzollern pozostawał wszakże głuchy na podobne argumenty. Wpływało na to jego przywiązanie do starej wiary której wyznaniowe interesy podległy mu zakon od przeszło trzystu lat reprezentował na tych ziemiach. Zdawał też sobie sprawę z tego, iż przejście z pozycji wielkiego mistrza na tron wielkiego księcia poważnie osłabi jego pozycję i znaczenie. Co ważniejsze, jako kacerz zostanie pozbawiony opieki i protekcji ze strony papiestwa i cesarstwa, a więc potęg konsekwentnie wspierających go w konfliktach z Polską. Dlatego też Albrecht bezlitośnie posyłał na stos luterańskich predykantów, krytykujących Kościół katolicki. Pod topór kata szły też głowy przywódców szlacheckiej opozycji, domagających się przyłączenia do Polski ziem zakonnych. Dwór królewski wielokrotnie interweniował w ich obronie. Na ogół czynił to bezskutecznie; miara królewskiej cierpliwości przebrała się jednak, gdy w Królewcu został ostentacyjnie ścięty Ludwik von Kalkstein. Zaprzyjaźniony z Zygmuntem Augustem dał głowę „za zdradę stanu", przez którą Albrecht Hohenzollern rozumiał chęć zamiany jego panowania na rządy polskiego monarchy.
Tym razem Rzym zareagował wyjątkowo ostro, potępiając w specjalnej bulli wojnę wydaną katolickiemu zakonowi przez państwo z pozoru już tylko katolickie. Dwóm ostatnim Jagiellonom miano za złe tolerowanie w Rzeczypospolitej rozlicznych herezji oraz zgodę na tworzenie w szlacheckich i magnackich dobrach różnowierczych świątyń, szkół i drukarń. Wezwany do stolicy papiestwa prymas Jakub Uchański odmówił przyjazdu, obawiając się, poniekąd słusznie, że zostanie postawiony przed sądem inkwizycji. Pomawiano go zresztą o sympatie dla Kościoła narodowego. Nie był im obcy i sam Zygmunt II August, który już w roku 1556 posłał do Rzymu Stanisława Maciejowskiego. Przekazał on papieżowi Pawłowi IV opinię swego władcy, iż by załagodzić nastroje w Polsce, konieczne jest wprowadzenie komunii pod dwiema postaciami, języka polskiego do nabożeństw, zniesienie celibatu księży oraz zwołanie soboru narodowego. Na żadne z tych żądań papież nie przystał, wyraził tylko żal, że król polski dał się nakłonić do ich wysunięcia.
Tenże sam papież zagroził wręcz Polsce interdyktem (zakazem odprawiania nabożeństw i udzielania sakramentów) w przypadku, gdyby jej wojska nie wycofały się z zajętych już terenów Prus krzyżackich. Zygmunt II August polecił jednak kontynuowanie wojny, która doprowadziła do zajęcia Królewca. Sam wielki mistrz ratował się pośpieszną ucieczką do Niemiec. Na mocy uchwały sejmowej z roku 1567 dawne władztwo zakonne zostało przyłączone do Prus Królewskich, uzyskując dla luteranów takie same gwarancje swobód religijnych, jakie uprzednio przyznano im w Gdańsku, Toruniu czy Elblągu. Co więcej, obie części polskiego parlamentu, a więc zarówno izba poselska jak i senat, obsadzone w większości przez jeśli nie zwolenników, to sympatyków ruchu reformacyjnego, wypowiedziały się za powołaniem w Rzeczypospolitej, Kościoła narodowego. Stało się to na wniosek samego króla, który został obwołany jego głową. Uchwała stanowiła w pełni zrozumiałą reakcję na papieskie groźby i monity, stale biorące w obronę Krzyżaków.
Zygmuntem II Augustem powodowały także pobudki natury osobistej: już od paru bowiem lat zabiegał daremnie w Rzymie o unieważnienie swego małżeństwa z chorą na epilepsję Elżbietą Habsburżanką, z którą zresztą pozostawał w faktycznej separacji. Jeszcze bardziej zniechęciła króla, bezpłodność narzuconej mu małżonki. Marzeniem Zygmunta II Augusta było pozostawienie męskiego potomka, który zająłby po nim tron polski. Rozwód potrzebny był mu, aby poślubić ukochaną Barbarę Radziwiłłównę i zrealizować swe sukcesyjne marzenia.
Radykalne zerwanie z Rzymem zyskało poparcie większości szlachty. Nie przyjęłaby ona z entuzjazmem konwersji na luteranizm, uważany dość powszechnie za wyznanie mieszczan, odstręczający też wielu niemieckim pochodzeniem. Królowi nie odpowiadał także kalwinizm, umacniający niezależność magnatów od monarchy, a świeckich patronów od duchowieństwa tego wyznania. W grę nie wchodziła też ideologia braci polskich, dla jednych zbyt radykalna teologicznie, dla drugich niebezpieczna, bo głosząca potrzebę zniesienia poddaństwa (co prawda, tylko w pierwszym okresie ich działalności).
Kościół narodowy pociągnął za sobą całkowitą eliminację biskupów katolickich z senatu, połączoną z likwidacją klasztorów i przejęciem ich posiadłości przez króla na rzecz monarchii. Do senatu weszli natomiast biskupi Kościoła narodowego; po pewnym czasie dopuszczono doń także władyków prawosławnych. Zmiana wyznania nie wywołała większych wstrząsów w państwie, tym bardziej iż lwia część poddanych poszła za przykładem swoich panów. Wszelkie nowinki liturgiczne starano się wprowadzać ostrożnie i stopniowo, idąc w tym za przykładem Kościoła anglikańskiego, kierowanego przez Elżbietę I. W dziele reformy wyznaniowej bardzo się zasłużyli Jan Łaski, który powrócił z emigracji, oraz płodny pisarz polityczny Andrzej Frycz Modrzewski, wypowiadający się także w kwestiach kościelnych.
Najwięcej wszakże zyskał sam król, którego władza znacznie się zwiększyła. W walce z magnaterią mógł bowiem liczyć także na poparcie miast dawnych Prus krzyżackich, z Królewcem na czele. Posłusznych wykonawców zyskał również w wyższym duchowieństwie Kościoła narodowego, którego nominacje spoczywały wyłącznie w rękach Zygmunta II Augusta oraz jego sukcesorów na polskim tronie. W XVIII wieku okazało się, jak istotna dla losów nękanej najazdami Rzeczypospolitej jest likwidacja zagrożenia jej od północy przez państwo, wszystko jedno zakonne czy świeckie, które by było połączone unią personalną z Brandenburgią.
Wcielenie resztek władztwa zakonnego umożliwiło stworzenie na obszarze całych Prus potężnego ośrodka kultury niemieckiej, oddziałującego swoimi wpływami na należące do Rzeszy księstwa niemieckie. Ośrodek ten pozostawał równocześnie w ścisłych związkach kulturalnych z resztą ziem polskich. Świadczyła o tym m.in. liczba podręczników do nauki języka polskiego, jakie ukazały się w okresie XVI -XVIII wieku w Gdańsku, Toruniu czy Królewcu. W tym ostatnim, dzięki staraniom króla polskiego, został powołany do życia uniwersytet w Królewcu, przez który przewinęli się Marcin Bielski i Andrzej Frycz Modrzewski, młody Jan Kochanowski i wielu innych późniejszych luminarzy polskiego odrodzenia. Nazwiska czołowych polskich intelektualistów tej epoki znajdujemy w metrykach luterańskiego uniwersytetu w Wittenberdze, gdzie korzystali z mądrej i troskliwej opieki Filipa Melanchtona. Choć nauczyciel Niemiec (praeceptor Germaniae) zmarł stosunkowo wcześnie (1560), to jednak właśnie jego koncepcje pedagogiczne zaważą na kształcie protestanckiego szkolnictwa w Prusach Królewskich. Na samo życie wyznaniowe o wiele większy wpływ miał oczywiście doktor Marcin Luter, którego pisemka były sprowadzane z zagranicy lub tłoczone na miejscu w krakowskich typografiach, zakładanych przeważnie przez przybyłych z Niemiec drukarzy. Z kolei w skłóconych wyznaniowo Niemczech skaczącym sobie do oczu polemistom religijnym stawiano na wzór słynną Zgodę Sandomierską (1570), ekumeniczne porozumienie trzech wyznań: luteranów, kalwinistów i braci czeskich.
Przeskakując niemal o dwa stulecia naprzód, należy przypomnieć, iż pod znakiem francuszczyzny i Paryża nasze oświecenie stanie dopiero w drugiej połowie XVIII wieku. W swej wczesnej fazie pozostawało natomiast pod wpływem nauki niemieckiej; dotyczy to zwłaszcza myśli filozoficznej, którą na grunt polski przeszczepiały czasopisma naukowe wydawane w Prusach Królewskich (oczywiście w języku niemieckim). W tymże samym języku ukazywały się znakomicie opracowane zarysy dziejów Polski (i Prus Królewskich) pióra Krzysztofa Hartknocha i Gottfrieda Lengnicha. Fragmenty tych prac, jak również wystąpień Bartłomieja Bythnera i Jana Crella w obronie tolerancji wyznaniowej, trafiły po wiekach do antologii: 700 lat myśli polskiej, choć można się sprzeczać, w jakim stopniu tytuł serii jest adekwatny do języka, w którym owe dzieła zostały napisane. Pewne jest wszakże, iż nie da się ich wykreślić z jakże barwnej, bo wieloetnicznej i wielowyznaniowej, kultury dawnej Rzeczypospolitej. Powiększone dzięki mądrej polityce Zygmunta II Augusta Prusy Królewskie odegrały w niej trudną do przecenienia rolę. Podobnie, choć pod rządami innego władcy, mogłyby się ich dzieje potoczyć przeszło sto lat później.
Przed wieloma laty Konstanty Gebert zastanawiał się, co by było, gdyby Jan III Sobieski nie pośpieszył w roku 1683 z odsieczą Wiedniowi lecz zawarł był z Turcją wieczysty pokój i zajął Prusy Książęce (Konstanty Gebert, Poszedłby na Królewiec..., „Polityka", nr 36, 1992). Austria i Prusy, rezygnując ze swej politycznej ekspansji, „mogły poświęcić się handlowi, a potem przemysłowi, zapewniając rozkwit swym wielonarodowym i wielowyznaniowym kulturom, które z kolei stały się fundamentem ich rozwoju". Dzięki przyłączeniu Prus Książęcych na czoło obfitej twórczości malarskiej Jana Matejki wysuwają się dwa obrazy, nader często reprodukowane. Pierwszy z nich nosi tytuł Zygmunt II August wręcza edykt fundacyjny profesorom uniwersytetu w Królewcu, pod drugim czytamy: Tryumfalny wjazd Zygmunta II Augusta do Królewca w r. 1567.
Profesor Janusz Tazbir (ur. w 1927 roku) jest historykiem. Przez wiele lat pracował w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk, w latach 1983 -1990 był jego dyrektorem. Jest członkiem rzeczywistym Polskiej Akademii Nauk. Od 1965 roku jest redaktorem naczelnym czasopisma „Odrodzenie i Reformacja w Polsce. Należy do Pen Clubu oraz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Zainteresowania naukowe Profesor koncentruje wokół dziejów ojczystych w epoce staropolskiej. Jest autorem wielu książek i artykułów na temat dziejów kultury i sporów wyznaniowych w XVI-XVII wieku: Piotr Skarga. Szermierz kontrreformacji (1962), Historia Kościoła katolickiego w Polsce (1460-1795) (1966), Państwo bez stosów. Szkice z dziejów tolerancji w Polsce w XVI i XVII w. (1967), Arianie i katolicy (1971), Kultura szlachecka w Polsce (1978), Tradycje tolerancji religijnej w Polsce (1980), Świat panów Pasków (1986), Reformacja, kontrreformacja, tolerancja (1997), Polska na zakrętach dziejów (1997). Profesor, mimo przejścia na emeryturę, jest nadal niezmordowanym badaczem i popularyzatorem historii: Polska na zakrętach dziejów (1997), W pogoni za Europę (1998), Łyżka dziegciu w ekumenicznym miodzie (2004), Polacy na Kremlu i inne historyje (2005), Długi romans z muzą. Klio (2007). Profesor przewodzi także Radzie Naukowej Polskiego Słownika Biograficznego.
Po zabiciu Dymitra Samozwańca, który pod koniec lipca 1605 roku koronował się w Moskwie na cara Wszechrosji, nie ustały walki wewnętrzne w tym państwie. Car, a wraz z nim znaczna część jego polskich zwolenników, padli w maju następnego roku ofiarą spisku bojarów, na których czele stał Wasyl Szujski. On też został wyniesiony na cara (1606); jego krótkie, bo zaledwie czteroletnie panowanie, przyniosło mu więcej kłopotów, aniżeli satysfakcji. Z jednej bowiem strony, musiał zmagać się z potężnym buntem chłopskim (1606-1607) pod wodzą Iwana Bołotnikowa, którego oddziały zawładnęły znaczną częścią Rosji i zagrażały nawet samej Moskwie. Z drugiej zaś, pojawił się nowy Dymitr Samozwaniec, podający się za tamtego, który miał cudem ocaleć z moskiewskiej rzezi. Wsparły go oddziały polskich lisowczyków, słynące również na terenie Rosji z niebywałego okrucieństwa. W głównej kwaterze nowego Dymitra, założonej w Tuszynie pod Moskwą, znalazło się wielu przedstawicieli znamienitych rodów bojarskich, takich jak Trubeccy, Czerkasscy czy Romanowowie, ale osobistym doradcą cara samozwańca był polski magnat Jan Sapieha. On też wpływał na wszystkie jego polityczne decyzje. Pod naciskiem „obozu tuszyńskiego" przeciwko Szujskiemu zbuntowała się znaczna część mieszkańców Rosji. W tej sytuacji zaczął on szukać sprzymierzeńca poza jej granicami.
28 lutego 1609 roku został zawarty w Wyborgu tzw. traktat o wieczystym pokoju między Rosją a Szwecją. Jej król, Karol IX, zobowiązał się do udzielenia carowi znacznej pomocy militarnej, w zamian za co Rosja zrzekła się na rzecz Szwecji Inflant oraz przyrzekała wydawać jej polskich jeńców. Zygmunt III Waza słusznie uznał ten sojusz za groźny nie tylko dla swoich planów odzyskania tronu moskiewskiego, lecz także dla całej Rzeczypospolitej. Korzystając z tego, iż sejm nie wyraził sprzeciwu, a znaczna część posłów i senatorów była za zbrojnym marszem na Moskwę, jesienią roku 1609 król rozpoczął działania wojenne. 21 września główne siły polskie przekroczyły granicę z Moskwą. 1 października rozpoczęły obleganie Smoleńska. W tej sytuacji w styczniu roku 1610 przedstawiciele wielkich rodów bojarskich: Iwan i Michaił Sałtykowowie, Wasilij Massalski oraz Iwan Gramotin, przyjechali do obozu królewskiego z propozycją wyboru na cara Władysława Zygmuntowicza, który zastąpiłby skompromitowanego w ich oczach Wasyla Szujskiego. „Chcieli własnego władcy, własnego, moskiewskiego i prawosławnego państwa. Zastrzegali całość granic. Nie godzili się na obecność Polaków. Zezwalali na budowę jednego tylko w stolicy kościoła katolickiego" (Henryk Wizner, Zygmunt III Waza, 1984).
Te twarde warunki spotkały się początkowo ze zdecydowanym sprzeciwem strony polskiej. Niezadowolona była część magnaterii oraz szlachty, którym zamykały one drogę do wpływowych urzędów i intratnych królewszczyzn na terenie państwa moskiewskiego. Ze zdecydowanym sprzeciwem wystąpiła wyższa hierarchia Kościoła katolickiego, jak również jezuici, którzy wciąż myśleli o rozszerzeniu na Wschód unii brzeskiej, narzuceniu zamieszkałym w Rzeczypospolitej prawosławnym obrządku grekokatolickiego, a więc podporządkowania ich Rzymowi. Warunki stawiane przez posłów bojarskich stanowiły też gorzką pigułkę do przełknięcia dla samego króla, który miał zamiar własną skroń ozdobić koroną carów. Stwarzałoby to możliwość odzyskania korony szwedzkiej, do czego konsekwentnie dążył. Sztokholm nie byłby bowiem w stanie oprzeć się połączonym siłom polsko-rosyjskim.
Przypuśćmy jednak, że mimo to Zygmunt III Waza zaaprobował wstępnie stawiane mu warunki. Rezygnując z marzeń o koronie moskiewskiej, zgodził się na elekcję swego syna, Władysława. W jego to już imieniu potwierdził wszystkie prawa i przywileje Cerkwi prawosławnej oraz przyobiecał, iż duchowieństwo innych wyznań nie będzie prowadzić na terenie Moskwy działalności misyjnej. Wyraził też zgodę na to, aby koronacji Władysława dokonał patriarcha moskiewski. Zarówno Polacy, jak i Litwini (przez których rozumiano wszystkich mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego, z których tylko mniejszość władała tym językiem) zostaliby pozbawieni prawa piastowania jakichkolwiek urzędów w państwie moskiewskim. Miało ono pozostawać w sojuszu militarnym z Rzecząpospolitą, a zwłaszcza współuczestniczyć w jej walkach ze Szwecją, Tatarami i Turcją. Zacieśnieniu wzajemnych związków miały również służyć swoboda handlu oraz prawo mieszkańców Moskwy do kształcenia się na polskich uczelniach. W traktacie pertraktacji wspomniano jednak tylko o Akademii Krakowskiej, nie wymieniając przezornie o uczelniach tak niepopularnych w Rosji jezuitów oraz ich kolegów z innych zgromadzeń zakonnych.
Zygmunt III Waza ostateczną decyzję uzależnił oczywiście od zgody sejmu polskiego, co wywołało pewne zdziwienie strony moskiewskiej, przywykłej od pokoleń, iż hosudar sam rozstrzyga o wszystkim. O tym, że w Rzeczypospolitej jest inaczej, mogli się niebawem przekonać posłowie moskiewscy asystujący burzliwym obradom parlamentu, który w późniejszej historiografii zyskał niejako na wyrost miano unijnego lub ratyfikującego. Oliwy do ognia dolało nowe żądanie strony rosyjskiej, przywiezione już na same obrady, a mianowicie przyjęcia przez Władysława prawosławia oraz poślubienia księżniczki rosyjskiej tegoż wyznania.
Wbrew przekonaniu duchowieństwa młody Waza bez większych oporów przystał na ostatni z wymienionych warunków. Pocieszano się wszakże, iż postąpi podobnie jak Dymitr, który podając się za wyznawcę prawosławia, przebywających na jego dworze jezuitów zapewniał o tym, iż w głębi duszy pozostał katolikiem. Kwestię poślubienia prawosławnej małżonki Władysław Waza ominął jeszcze zręczniej; pojął mianowicie za żonę Katarzynę Ostrogską, wnuczkę słynnego księcia Konstantego, który w kołach ortodoksji prawosławnej był powszechnie znany i ceniony jako gorliwy obrońca tej wiary. Wyznawała ją również i sama Katarzyna, słynąca nie tylko z pobożności, także urody. Zamknięcie szlachcie polskiej drogi do urzędów osładzano nadzieją, że z chwilą umocnienia się rządów Władysława znajdzie on sposób na obejście tych krępujących przepisów. Także i biskupi pocieszali się myślą, iż w nowym układzie stosunków politycznych dzieło unii brzeskiej zostanie rozciągnięte również na teren państwa moskiewskiego.
Po zatwierdzeniu rosyjskich warunków przez sejm Rzeczypospolitej nic już nie stało młodemu Wazie na przeszkodzie do objęcia tronu moskiewskiego. Nowy władca, nazwany w dziejopisarstwie rosyjskim, Władysławem I, unikał powtarzania błędów swego tragicznie zmarłego poprzednika. Obecność rodaków na dworze starał się ograniczyć do minimum, a choć jego gwardia przyboczna była ówczesnym zwyczajem rekrutowana z cudzoziemców, dających większą gwarancję wierności, to przeważali w niej Anglicy i Niemcy, a nie Polacy. Bojarów pozyskał sobie Władysław rychłym zwołaniem soboru ziemskiego o znacznie wszakże mniejszym od naszego sejmu zakresie kompetencji. W jego wyższej izbie zasiadali władycy prawosławni oraz dostojnicy państwowi, w niższej członkowie znamienitych rodów bojarskich. Wszyscy oni zależeli wszakże od decyzji i nominacji królewskiej, choć początkowo domagano się przeniesienia z Rzeczypospolitej, jeśli idzie o izbę poselską, instytucji wyborów.
Rządy Władysława I Zygmuntowicza zapoczątkowały otwarcie wrót Moskwy na Europę. Już polskie otoczenie Dymitra I Samozwańca, nieskładające się przecież jedynie z żądnych łupów awanturników, przywoziło ze sobą książki łacińskie, wydawane w różnych krajach kontynentu, a także włoskim, niemieckim i polskim. Podczas gdy w XVI stuleciu ukazało się w całej Rosji zaledwie 17 (!) tytułów, (o wyłącznie religijnej treści), pod rządami Władysława I Zygmuntowicza oraz jego następców pojawiło się parę tysięcy dzieł. Tłoczyły je drukarnie obsługiwane początkowo przez fachowców przybyłych z Polski, a potem przez rodzimych typografów.
Samo wyliczenie prywatnych księgozbiorów, w których one występowały, zajęłoby parę stron druku. Wystarczy więc, jeśli powiemy, że utwory naszych poetów i prozaików, pisarzy politycznych i kronikarzy, filozofów i teologów można znaleźć - zarówno w oryginale, jak w wersji łacińskiej - we wszystkich większych rosyjskich bibliotekach. Od dworu carskiego po klasztory prawosławne. W stałej sprzedaży była tak zwana literatura straganowa (popularne romanse, prognostyki astrologiczne, senniki), również tłumaczona z polskiego. W wolnych przekładach lub dość wiernych tłumaczeniach rozpowszechniano nasze psalmy i kolędy, nieco później zaś także pieśni miłosne, weselne, żartobliwe i historyczne. Język polski stał się równie modny na carskim dworze jak francuski na warszawskim. Także dramat szkolny, powstający przy uczelniach rosyjskich różnego typu, był wzorowany na analogicznej twórczości polskich jezuitów. Ich wykładowcy stają się twórcami i propagatorami tego gatunku literackiego od Kijowa i Smoleńska aż po daleką Syberię.
Do rosyjskiego wchodzi bogaty zasób polszczyzny: dotyczy to terminologii administracyjnej, sądowniczej i wojskowej, pojęć z zakresu rzemiosła, z życia codziennego i towarzyskiego. Wśród słów tych były lekko tylko zmienione (zamok, ratusza, chorunżyj, korunnyj) oraz takie, które już wówczas uchodziły w polszczyźnie za archaizm. Któż dziś się domyśli, iż rosyjskie plecy (spina) i księżyc (łuna) to zapożyczenia z łaciny, przejęte za pośrednictwem polskiego. To samo można powiedzieć o komnacie, wywodzącej się od caminaty, która w całym Basenie Morza Śródziemnego oznaczała pokój z kominem (paleniskiem).
Choć krzywym okiem patrzyła na to zarówno konserwatywna część społeczeństwa, jak również sama Cerkiew prawosławna, nie mogła ona zapobiec napływowi do Rosji polskich rzemieślników i artystów. Modne stały się importowane z Zachodu meble, zegary czy wreszcie instrumenty muzyczne. Szczególnym uznaniem cieszyli się organiści i lutnicy, ponieważ sztuka budowy instrumentów stała w Rzeczypospolitej o wiele wyżej niż u naszych wschodnich sąsiadów. Pierwszy teoretyk muzyki, który pojawił się w państwie moskiewskim, Mikołaj Dylecki, wykształcenie muzyczne zdobył w Warszawie i Wilnie. Śpiewakiem i kompozytorem pracującym na potrzeby nadwornej orkiestry Władysława I Zygmuntowicza był Jan Kolendo. Jako budowniczy organów zasłynął w Moskwie Jerzy Proskurowski. Z kolei Szymon Gutowski był nie tylko utalentowanym kapelmistrzem. Dla carskiej drukarni wykonał także pierwszą w Rosji prasę do odbijania miedziorytów.
O wiele silniej polskie wpływy odcisnęły się w malarstwie; przenosili je do Moskwy nadworni artyści, jak Stanisław Łopucki, Jan Mirowski i inni. Dzieła polskich malarzy, wśród nich portrety naszych królów, miedzioryty i drzeworyty, trafiały także do domów bojarskich. Zestawienie niektórych malowideł rosyjskich XVII stulecia z polskim portretem doby baroku dowodzi, że sarmackie konterefekty wywarły znaczny wpływ na ruskie „parsuny": tak nazywano na wschodzie Europy podobizny znakomitych osób.
Już początki panowania Władysława I stały pod znakiem jego sukcesów militarnych. Pierwszym było pokonanie Szwedów przez wojska polsko-rosyjskie, w konsekwencji czego skronie młodego Wazy uwieńczyła także i korona tego państwa. Swym namiestnikiem w Szwecji mianował Gustawa Adolfa, który okazał się dowódcą równie ambitnym co utalentowanym. Po śmierci ojca (1632) Władysław objął, drogą wyjątkowo jednomyślnej elekcji, tron Rzeczypospolitej, co znacznie wzmocniło jego pozycję jako monarchy. Wywołało to niezadowolenie części bojarów, domagających się, z jednej strony, zrównania ich w prawach ze szlachtą polską i litewską, z drugiej zaś ograniczenia praw cara poprzez rodzimy odpowiednik paktów konwentów i artykułów henrykowskich. Spisek bojarów doprowadził do wybuchu suigeneris rokoszu, który mógłby otworzyć nową smutę w dziejach Rosji. Była ona wszakże dla jej mieszkańców zbyt świeżym i bolesnym doznaniem, aby buntownicy mogli uzyskać od nich poważniejsze wsparcie militarne. Toteż wierne carowi oddziały bez większego trudu pobiły wojska rokoszan pod znanym już z dziejów Rosji Tuszynem. Pojmanych przywódców ścięto na Placu Czerwonym w Moskwie, ich rodziny zostały zesłane na kolonizowaną, przy użyciu wielkich nakładów finansowych, Syberię. Na dość nieśmiałe głosy protestu, jakie w związku z tym dało się słyszeć podczas kolejnej sesji soboru ziemskiego, Władysław I Zygmuntowicz odpowiedział groźbą przywrócenia w Rosji opryczniny, wsławionej licznymi okrucieństwami i bezprawiem za rządów Iwana IV Groźnego. Uciszyło to skutecznie malkontentów.
Schyłek rządów posiadacza trzech koron, polskiej, rosyjskiej i szwedzkiej, opromieniła zwycięska kampania przeciwko Turcji. Car Władysław I uzyskał w niej także wsparcie ze strony Kozaków, liczących na powiększenie własnych przywilejów, oraz Tatarów, którzy z sojuszników Wysokiej Porty, przedzierzgnęli się w jej zaciętych wrogów. Potężną koalicję wsparła także Austria, pragnąca odsunięcia granic imperium osmańskiego jak najdalej od bram Wiednia. Wyprawę na Bałkany uwieńczył pokój podpisany w Warszawie w 1638 roku. Na jego mocy Turcja traciła okupowaną przez siebie część Węgier, jak również protektorat nad Siedmiogrodem oraz Księstwa Wołoskie i Mołdawskie. Nie powiodły się wszakże plany wyparcia Wysokiej Porty z całego Półwyspu Bałkańskiego. Nie chciała tego ani Austria, obawiająca się zbytniego wzrostu potęgi polsko-rosyjskiej, ani też Tatarzy i Kozacy, niewierzący zbytnio w królewskie obietnice. Największy wszakże opór stawiała szlachta polska; na sejmach głośno wykrzykiwano, iż Władysław IV (bo tak był nazywany w ojczyźnie) wszczął tę całą wojnę po to, aby wróciwszy jako zwycięzca, mógł zaprowadzić w Polsce absolutyzm. Zarówno jej samej, jak i bojarom ruskim dokuczały stale rosnące wydatki na wojsko. Sukcesy nad odległą Turcją niewiele w gruncie rzeczy obchodziły Szwecję, oddzieloną morzem od Wysokiej Porty. Mimo wszystko zwycięski miecz Władysława I Zygmuntowicza zapoczątkował proces wypierania Turcji z granic kontynentu. On sam zaś zyskał, nie tylko w podręcznikach do historii Polski czy Rosji, ale także innych krajów europejskich miano Władysława I Wielkiego. Katolickie dziejopisarstwo rozpowszechniało zaś legendę, jakoby na łożu śmierci (1642) przyjął katolicyzm z rąk przebywającego tam incognito jezuity (oficjalnie uchodził on za specjalistę od instalacji i naprawy zegarów).
W połowie XVII stulecia położenie Rzeczypospolitej wydawało się wręcz rozpaczliwe. Znaczna część jej wschodnich terytoriów znajdowała się w rękach nieprzyjaciół. Na Ukrainie powstanie kozackie, które pod wodzą Bohdana Chmielnickiego wybuchło w roku 1648, doprowadziło do utworzenia faktycznie niezawisłego państwa. Ze zmiennym szczęściem toczono z nim ciągłe wojny, na krótko tylko przerywane rozejmami i układami. Na domiar złego w styczniu roku 1654 znalazło ono wsparcie w Rosji, która w wyniku zawartego z Chmielnickim porozumienia przyłączyła część Ukrainy (układ w Perejasławiu). Latem tego roku armia carska wkroczyła w granice Rzeczypospolitej, zajmując pozostałą część Ukrainy, a także ziemie białoruskie i znaczną część Litwy. Ofiarą najeźdźców padło m.in. straszliwie przez nich zniszczone Wilno. Wojska rosyjskie doszły aż pod Lwów; na jesieni 1655 roku armia kozacka zajęła Lublin i osiągnęła linię Wisły (w rejonie Kazimierza Dolnego oraz Puław).
Tragiczną sytuacją Rzeczypospolitej usprawiedliwiali magnaci wielkopolscy swe poddanie się Szwedom, którzy w lecie tegoż roku uderzyli od zachodu na Polskę (poprzez Brandenburgię) i od północy na Litwę. Za przykładem wojewody poznańskiego Krzysztofa Opalińskiego, który skapitulował pod Ujściem (w lipcu roku 1655), poszli hetman wielki litewski Janusz Radziwiłł i jego brat Bogusław, poddając w sierpniu tego roku Wielkie Księstwo Litewskie władcy szwedzkiemu Karolowi Gustawowi. Niebawem padła niestawiająca oporu Warszawa, po niej (w październiku roku 1655) został zmuszony do kapitulacji Kraków, rozpaczliwie broniony przez oddziały Stefana Czarnieckiego. Znaczna część magnaterii oraz szlachty skapitulowały przed wrogiem: również wojsko koronne w większości przeszło na jego stronę. Dlatego też kiedy w listopadzie rozpoczęto atak na Jasną Górę, wśród oblegających słynące cudami Sanktuarium Maryjne znalazły się również chorągwie polskie. Tak więc niespełna trzy miesiące od rozpoczęcia inwazji król polski Jan Kazimierz wraz z garstką wiernej mu magnaterii i szlachty był zmuszony szukać schronienia na Śląsku pozostającym we władaniu niechętnych Szwecji Habsburgów. Tam też, jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia, został przezornie wywieziony cudowny obraz Najświętszej Marii Panny Częstochowskiej.
Winą za tak hańbiącą i szybką klęskę obarczano powszechnie nieudolnego władcę: uważano, iż tylko zastąpienie Jana Kazimierza przez bardziej energicznego i umiejącego sprawnie pokierować działaniami wojennymi monarchę jest w stanie odwrócić kartę historii na korzyść Rzeczypospolitej. Magnateria polska jeszcze przed najazdem szwedzkim prowadziła w tej sprawie rozmowy w Sztokholmie. Obok Karola Gustawa brano także pod uwagę osoby elektora brandenburskiego, Fryderyka Wilhelma, oraz księcia Siedmiogrodu, Jerzego II Rakoczego.
Wbrew pozorom najazd Szwecji na Rzeczpospolitą nie zmniejszył szans jej króla na polską koronę, lecz wręcz przeciwnie, powiększył je. Pamiętano bowiem dobrze o trwającej od schyłku XVI stulecia rywalizacji najpierw w obrębie dynastii samych Wazów, a potem pomiędzy ich następcą a Janem Kazimierzem. Rozgrzeszano się myślą, że chodzi tu jedynie o zwykłą i często w Europie praktykowaną zmianę osoby panującego. Motywy, kierujące stronnikami związku personalnego ze Szwecją, były jednak inne: liczono bowiem na pomoc wojskową Karola Gustawa w walce o utracone na Wschodzie tereny. Zdawano sobie sprawę z tego, iż osłabiona długoletnimi wojnami Rzeczpospolita nie jest w stanie odzyskać ich własnymi siłami, a tym bardziej prowadzić wojny na dwa fronty. Szczególnie że jeden z nich tworzyli zbuntowani Kozacy, z którymi od siedmiu lat nie umiano sobie poradzić, a drugi wypróbowani w bojach wojny trzydziestoletniej żołnierze Karola Gustawa (notabene, znaczną ich część stanowili Niemcy).
Nadzieje związane ze zmianą władzy podzielała również część duchowieństwa katolickiego, w tym niektórzy przedstawiciele wyższej hierarchii duchownej. Świadczą o tym m.in. podpisy biskupa żmudzkiego Piotra Parczowskiego i archidiakona wileńskiego, Kazimierza Białozora na akcie ugody kiejdańskiej, jak również lojalna współpraca ze Szwedami w okupowanym Krakowie (dziś byśmy powiedzieli: kolaboracja) sporej grupy duchowieństwa katolickiego, świeckiego i zakonnego. Dość otwarcie pisał o tym Piotr Gembicki w liście z 5 listopada roku 1655 skierowanym do marszałka wielkiego koronnego, Jerzego Lubomirskiego. Biskup krakowski uznawał za możliwe, iż Jan Kazimierz nie zamierza powrócić ze Śląska do Rzeczypospolitej. Gdyby się to okazało prawdą, Gembicki przystawał na to, „aby Karol Gustaw według praw obrać się kazał [na polskiego króla], wiarę katolicką przyjął". Pod tym wszakże warunkiem, iż zagwarantuje przywileje duchowieństwa i Kościoła oraz szlachty, zaś „Kozaków i Moskwę, którzy naród i imię Lachów chcą wytępić", rozgromi. Wyobraźmy sobie, jak to mogło wpłynąć na stawiających jeszcze wówczas opór obrońców Jasnej Góry i dalsze losy kraju.
O panujących dość powszechnie nastrojach przeor Kordecki był stale informowany już to przez szlachtę, szukającą w murach klasztornych schronienia, już to przez listy, które wysyłał do niego dowódca oblężniczych wojsk szwedzkich Burchard Muller. Doręczali je delegaci z polskich chorągwi, pozostających pod jego komendą. Na Jasną Górę, dość szczelnie izolowaną od reszty kraju, nie docierały natomiast wieści o rozpoczynającym się powstaniu antyszwedzkim. Wszystko to sprawiało, że Kordecki był coraz mniej skłonny do dalszego oporu, tym bardziej iż uzyskał od Mullera solenne zapewnienie, że jego oddziały nie wejdą do samej świątyni, i uszanują granice klauzury zakonnej. Wstrząsem okazała się zdrada niemieckich puszkarzy, którzy nocą zdezerterowali z Jasnej Góry, po uprzednim zagwożdżeniu dział. Dalsza obrona pozbawionego artylerii klasztoru nie miała sensu. Na pomoc ze strony przebywającego poza krajem Jana Kazimierza przestano liczyć z chwilą, gdy przyszła wiadomość, iż zmarł w Opolu, rażony apopleksją.
W tej sytuacji ks. Augustyn Kordecki potwierdził akt poddańczy, złożony na przełomie października i listopada roku 1655 na ręce generała, Arvida Wittenberga. 18 grudnia, po równo miesiąc trwającym oblężeniu, załoga szwedzka przekroczyła wały klasztorne. Wieść o tym nie wywołała w kraju tak dużego oburzenia, na jakie liczyli najbardziej nieprzejednani przeciwnicy kapitulacji. Wpłynęło na to z jednej strony powstrzymanie się Szwedów od jakichkolwiek grabieży. Z drugiej zaś, rozgłaszane przez ich propagandę informacje o gotowości Karola Gustawa do przejścia na katolicyzm, w razie gdyby przyozdobił swe skronie koroną Jagiellonów. Jego szanse poważnie wzrosły z chwilą, gdy owdowiała Ludwika Maria, po konsultacjach z Rzymem i Wersalem, wyraziła zgodę na poślubienie eksluteranina. Był on również od niedawna wdowcem, gdyż jego młodziutka żona, Jadwiga Eleonora (ur. 1636), córka księcia holsztyńskiego Fryderyka III, zmarła nagle w tajemniczych okolicznościach. Złośliwi mówili, iż stało się to w następstwie trucizny, zadanej przez paru usłużnych wobec króla małżonka dworzan. Mało kto się jednak podobnymi plotkami przejmował.
Już w lutym roku 1656 Karol Gustaw dokonał na Jasnej Górze, przed sprowadzonym ze Śląska cudownym obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej uroczystego aktu abiuracji. Miał przy tym podobno powtórzyć za Henrykiem IV, iż „Kraków wart jest mszy" (Warszawę uważano wówczas nie za stolicę państwa polsko-litewskiego, lecz za królewską rezydencję). Kontrreformacyjna propaganda uznała to jednak za akt szczerego nawrócenia, które nastąpiło dzięki wstawiennictwu Częstochowskiej Najświętszej Marii Panny. Kilka miesięcy po zmianie przez niego wyznania został zwołany w Warszawie sejm elekcyjny, na którym niemalże jednogłośnie wybrano Karola Gustawa na króla Polski, przydając mu za małżonkę Ludwikę Marię. Aktu koronacji dokonał wspominany już Piotr Gembicki, podniesiony do godności arcybiskupa. Nowy monarcha zobowiązał się do przestrzegania posiadanych przez szlachtę przywilejów. Jednocześnie wszakże potwierdził swobody wyznaniowe, przyznane ongiś luterańskim miastom pruskim. Nie uległ też naciskom wyższej hierarchii katolickiej, domagającej się wygnania z ojczyzny braci polskich. Ich przeciwnikom nie wypadało podnosić głównego zarzutu, jakim przez wiele lat było sprzyjanie przez arian protestanckim wrogom Rzeczypospolitej. Stanowiłoby to niedwuznaczną aluzję do unii personalnej, która pod berłem Karola Gustawa połączyła luterańską Szwecję z katolicką Koroną i Litwą.
Siła militarna, jaką reprezentował obecnie Karol Gustaw, sprawiła, iż elektor brandenburski nie odważył się zerwać związków lennych z Rzecząpospolitą. Ociągał się wszakże ze złożeniem hołdu, czekając na wynik walk, które rychło po obiorze nowego króla rozgorzały na wschodzie Rzeczypospolitej. Rozpoczął je Karol Gustaw zgodnie z obietnicą złożoną na sejmie elekcyjnym. Rozumiał on dobrze, że od ich powodzenia zależy jego utrzymanie się na polskim tronie. Znaczną rolę w tych zmaganiach odgrywali także i polscy dowódcy, z Janem Sobieskim i Stefanem Czarnieckim na czele. Do końca roku 1657 zdołano wyprzeć siły moskiewskie z granic Rzeczypospolitej. Rozstrzygające znaczenie miało pozyskanie Kozacczyzny. Po śmierci Bohdana Chmielnickiego wzięło wśród niej górę stronnictwo propolskie. Ugoda perejasławska została unieważniona za cenę powołania do życia Wielkiego Księstwa Ruskiego, które stało się trzecim, równouprawnionym członem Rzeczypospolitej. Na jego czele stanęli dwaj politycy szlacheckiego pochodzenia, silnie związani z kulturą polską, a mianowicie Iwan Wyhowski, jako hetman, i Jerzy Niemirycz w roli wielkiego kanclerza. Sejm polski, nie bez burzliwych dyskusji i zaciętego sprzeciwu tej części magnaterii, która posiadała rozległe dobra na Ukrainie, nadał Księstwu Ruskiemu znaczną autonomię. Miało ono odrębne siły zbrojne, podporządkowane jednak w przypadku wojny wspólnemu dowództwu. Karol Gustaw stał się obiektem ostrej krytyki ze strony papiestwa, oburzonego faktem, iż w nowo powstałym księstwie odmówiono swobody kultu zwolennikom unii brzeskiej. Choć obok prawosławnych mieli ją także katolicy, zakonowi jezuitów zakazano fundowania na Ukrainie klasztorów i kościołów, jak również zakładania szkół. Do senatu weszli biskupi prawosławni, co doprowadzało do ostrych nieraz starć słownych z ich katolickimi kolegami.
Nie wszystkie plany Karola Gustawa udało się urzeczywistnić. Czerpiąc przykład ze swojej ojczyzny, starał się także w Rzeczypospolitej ograniczyć wpływy magnaterii. Ponieważ w starciach z tą wpływową grupą opierał się przede wszystkim na średniej szlachcie, nie mógł jej zrażać zbyt daleko idącym polepszaniem doli chłopów. Zapewnił im, co prawda, radykalną poprawę sytuacji prawnej w królewszczyznach, ale wprowadzenie wolnego chłopstwa i delegatów miast do przedstawicielstw stanowych (jak to odbyło się w Szwecji) pozostało w sferze marzeń ambitnego króla. Do kraju wróciła też jedynie część skarbów zrabowanych przez Szwedów w pierwszych miesiącach najazdu. Za morzem nadal pozostało wiele zrabowanych zakonom księgozbiorów, które wzbogaciły założony w latach 1665 -1666 uniwersytet w Lund.
Schyłek panowania Karola Gustawa (zm. w roku 1678) upłynął pod znakiem wojny domowej, która zyskała w historiografii miano rokoszu Jerzego Lubomirskiego. U jego podłoża leżało ujawnienie tajnego memoriału, który był powstał w najbliższym otoczeniu monarchy. Zakładał on wprowadzenie w Rzeczypospolitej, wzorem Szwecji, dziedzicznej monarchii i zamianę liberum veto na wotowanie większością głosów. Rokoszan wsparła część zakonów, z paulinami oraz jezuitami na czele. Ich siły zbrojne zostały jednak pokonane w bitwie pod Mątwami (1667), w której starzejący się Karol Gustaw raz jeszcze pokazał kunszt militarny. Niechętne mu duchowieństwo zjednał z kolei ogłoszeniem Najświętszej Maryi Panny Królową Korony Polskiej. Uczynił to z inspiracji swej francuskiej małżonki, w której ojczyźnie podobny akt miał miejsce trzydzieści lat wcześniej (1636). W podobnym celu odbywał też regularne pielgrzymki do Częstochowy, starając się zatrzeć wspomnienia o niefortunnym oblężeniu z roku 1655.
Panowanie Karola Gustawa charakteryzowała szybka odbudowa gospodarcza Rzeczypospolitej. Towarzyszyła jej ekspansja polskiej kultury na teren Wielkiego Księstwa Ruskiego oraz Skandynawii. Dzięki temu, iż król oparł się ponawianym od czasu do czasu zarówno przez katolików, jak i protestantów żądaniom wygnania arian, pozostali oni w ojczyźnie, ograniczając wszakże swe publikacje do traktatów filozoficzno-religijnych, ogłaszanych tylko w języku łacińskim. Zawarte w nich postulaty racjonalizmu wyznaniowego oraz rozdziału funkcji Kościoła od zadań państwa weszły do ideologii wczesnego oświecenia. Dzięki temu Rzeczpospolita jest wymieniana w podręcznikach, obok Anglii, Holandii czy Niderlandów jako jedna z ojczyzn tego kierunku.
Podobnie jednak jak poczynania Bony przyniosły falę italofobii, krótkie panowanie Henryka Walezego niechęć do Francuzów, a Stefana Batorego ostrą krytykę Węgrów, panoszących się rzekomo na królewskim dworze, tak przeszło dwudziestoletnie rządy Karola Gustawa upłynęły pod znakiem niechęci do jego rodaków. Gdy przeglądamy diariusze sejmowe i lauda sejmikowe z tych lat, spotykamy w nich stale ponawiany postulat odprawienia z warszawskiego dworu wszystkich cudzoziemców. W nich to widziano głównych autorów wspomnianych już projektów zniesienia liberum veto czy elekcyjności tronu. Na jednym z ostatnich za życia monarchy sejmów skarżono się wręcz, iż dochody z Gdańska „Szwedom nie jeno tu mieszkającym, ale i do Szwecyjej odsyłają". Dochodziło też do częstych zwad orężnych pomiędzy szwedzką gwardią Karola Gustawa a jego polskimi oddziałami. Wszystko to jednak nie przeszkodziło w wyborze jego syna na tron Rzeczypospolitej.
Druga połowa burzliwego XVII wieku upływała pod znakiem dwóch wielkich konfliktów, w które niemal bez reszty zaangażowana była cała Europa. Pierwszy to konflikt francusko-habsburski toczony od początków XVII wieku, spowodowany tym, że Habsburgowie stopniowo, od połowy XV wieku, rozszerzali swoje panowanie w Europie i zasiedli na tronach zarówno cesarstwa niemieckiego, jak i Hiszpanii, osaczając Francję także od północy, władając w hiszpańskich wówczas Niderlandach. Rządzącym Francją udało się w rezultacie wojny trzydziestoletniej (1618-1648) doprowadzić do rozbicia politycznego Niemiec na kilkadziesiąt państw i państewek, w których cesarze (wciąż Habsburgowie) pozostali wraz z sejmem jedynymi symbolami jedności, a król Francji stał się gwarantem tego stanu rzeczy. Król francuski Ludwik XIV jednak dążył do zabezpieczenia granic państwa przez oparcie ich na Pirenejach i rzece Ren, więc prowadził kolejne wojny. Pragnął też jednocześnie uzyskać dominującą pozycję w Europie. Ta polityka ekspansji budziła sprzeciw nie tylko ze strony Habsburgów, dlatego udało im się tworzyć kolejne koalicje antyfrancuskie, niemniej jednak Ludwika XIV, dysponującego państwem najludniejszym, rozwiniętym gospodarczo i bogatym, zdolnym wystawić potężną, 200-tysięczną armię, stać było na kontynuowanie działań wojennych i poszerzenie stanu swych posiadłości. Po zawarciu pokoju w Nimwegen i St. Germain w 1678 i 1679 roku podjął akcję bezkrwawego przywracania Francji terytoriów, które kiedykolwiek do niej należały. Tak zwana polityka reunionów opierała się na orzeczeniach trybunałów francuskich, których podstawy prawne można było łatwo zakwestionować, ale które były natychmiast egzekwowane przez armię francuską. Bezsilny początkowo sprzeciw w większości Europy przekształcił się w antyfrancuski sojusz między cesarzem, Holandią, Hiszpanią i Szwecją na podstawie zawartego w Hadze w 1682 roku porozumienia. Ludwik XIV odpowiedział na to, jeszcze w tym samym roku, przymierzem w Soest z Danią, Brandenburgią i elektorami - arcybiskupami Kolonii i Monastyru. Jednocześnie postarał się o zaszachowanie przeciwników przez akcję na ich tyłach: już w czasie poprzedniej wojny pozyskał jako sprzymierzeńców króla polskiego Jana III Sobieskiego i Szwecję, teraz nie mogąc liczyć na ich pomoc, tym energiczniej wsparł działania występujących przeciw cesarzowi powstańców węgierskich pod wodzą Imre Thókólyego. Ambasador francuski w Stambule podjął też starania o poparcie tego powstania przez Turcję.
Porta osmańska od dawna była cichym sprzymierzeńcem Francji przeciw Habsburgom. Osłabiona wewnętrznie w pierwszej połowie XVII wieku poniosła wiele porażek zarówno w toku kilku wojen przeciwko Persji, jak i w starciach z cesarstwem i Rzeczpospolitą (w 1621 i 1634 roku). Władze tureckie postanowiły jednak, jako panaceum na słabości państwa, zapoczątkować nową ekspansję przeciw sąsiadom europejskim. Przez zdobycze terytorialne zamierzano poszerzyć areał ziem na utrzymanie mas pospolitego ruszenia, same działania wojenne miały odsunąć wojska zaciężne od stolicy, gdzie zajmowały się obalaniem kolejnych wezyrów, łupy zaś miały dostarczyć środków na ich opłacenie. W 1645 roku Turcy uderzyli na wenecką Kretę - wyspę zagradzającą ich flocie swobodne wyjście na szerokie wody Morza Śródziemnego. Tak zaczął się kolejny konflikt nękający Europę w drugiej połowie XVII wieku. Przekazanie władzy w ręce wielkich wezyrów z dynastii Köprülü i uporządkowanie administracji państwa pozwoliło Turcji, kosztem dużych strat ludzkich, na ostateczne opanowanie Krety w 1669 roku. Trzy lata później uderzyli na Rzeczpospolitą. Tu powodem stało się zawarcie między Rzeczpospolitą a Rosją pokoju w Andruszowie w 1667 roku, co władze Porty potraktowały jako zdradę. Turcja starała się bowiem zawsze utrzymać równowagę między swymi północnymi sąsiadami i siłami podległych im Tatarów, wspierała polskie wojska w walkach z Rosjanami. Za pretekst do uderzenia w 1672 roku posłużyło poddanie się hetmana kozackiego Piotra Doroszenki pod zwierzchnictwo sułtana. Potężna armia turecka zmusiła do kapitulacji jedyną silną polską twierdzę na pograniczu - Kamieniec Podolski. Sejm polski nie ratyfikował upokarzającego traktatu podyktowanego przez Turków jeszcze tego samego roku w Buczaczu. W rozpoczętej na nowo wojnie armia polsko-litewska pod dowództwem hetmana Jana Sobieskiego odniosła w 1673 roku błyskotliwe zwycięstwo pod Chocimiem, które przyniosło mu w następnym roku wybór na króla. Ten i dalsze sukcesy w wojnie z Turkami nie dały jednak upragnionego po długich latach wojen pokoju. W 1676 roku Sobieski zawarł pod Żórawnem rozejm, w którym zgodził się na odstąpienie Podola z Kamieńcem i Ukrainy na prawym brzegu Dniestru. Liczył na pośrednictwo Francji, z którą łączył go zawarty w 1675 roku traktat w Jaworowie, i osiągnięcie lepszych warunków w dalszych negocjacjach pokojowych z Portą. We współdziałaniu ze Szwecją zamierzał uderzyć na walczącą z Francuzami Brandenburgię i uzyskać dla Rzeczypospolitej Prusy Książęce. Plany te zawiodły; opór opozycji inspirowanej przez dyplomację austriacką i brandenburską unicestwił politykę bałtycką króla, Turcy zaś okazali się nieugięci. Traktat pokojowy w Stambule w 1678 roku dyplomata polski Jan Gniński musiał zawrzeć na warunkach jeszcze gorszych niż pod Żórawnem; spory przy rozgraniczaniu i samowolne aneksje tureckie kiepsko rokowały na przyszłość.
Turcy w tym czasie uderzyli na trzeciego z rywali do panowania na Ukrainie prawobrzeżnej, tj. Rosję, i po porażce wyprawy w 1677 roku w kolejnej następnego roku zdobyli Czehryń. Zawarty w 1681 roku traktat w Bachczysaraju ustanowił linię Dniepru granicą obydwu państw, a zniszczony pas ziem między Bohem a Dniestrem pozostawił niezasiedlonym pustkowiem.
Sobieski zdawał sobie sprawę z niepewnej sytuacji Rzeczypospolitej, która wobec zacieśnienia stosunków między Francją a Brandenburgią znalazła się w osamotnieniu politycznym, wiedział też, że w razie odnowienia konfliktu z Turcją Rzeczpospolita nie jest w stanie odeprzeć ataku bez wsparcia sojuszników. Próba utworzenia szerokiej koalicji antytureckiej mimo podjętej akcji dyplomatycznej zawiodła. Nie powiodły się próby zawarcia sojuszu z Rosją, przymierza odmawiał także cesarz Leopold I, który liczył na zdławienie powstania węgierskiego siłą i na odsunięcie zagrożenia tureckiego drogą negocjacji. Silne stronnictwo w jego otoczeniu namawiało go na skierowanie większości sił nad Ren, przeciwko Francuzom.
W 1682 roku sukcesy powstańców węgierskich, wspieranych już jawnie przez wojska tureckie, skłoniły Leopolda I do odnowienia rokowań z Sobieskim i przyjęcia w listopadzie proponowanego przez króla polskiego przymierza odporno-zaczepnego przeciw Turcji. Jan III Sobieski spodziewał się silnego oporu opozycji inspirowanej przez dyplomację francuską i brandenburską, ale na zwołanym na 27 stycznia 1683 roku sejmie zdławił go i doprowadził do negocjacji z przedstawicielami cesarza oraz przyjęcia przez posłów traktatu przymierza. Jeden z jego punktów przewidywał, że w razie zagrożenia Wiednia lub Krakowa sojusznik jest zobowiązany przybyć na odsiecz ze wszystkimi siłami, którymi rozporządza. W razie braku tego zagrożenia wojska sprzymierzonych miały działać oddzielnie: cesarskie na Węgrzech, polskie na Podolu. Takie więc było tło polityczne decyzji pójścia na odsiecz Wiedniowi.
Przygotowania wojenne czynione przez Portę były znane od dawna, Turcy byli jednak mistrzami dezinformacji i nie było wiadomo, przeciwko komu zostanie skierowane ich uderzenie. Armia turecka 30 marca 1683 roku wyruszyła z Adrianopola i maszerując przez Bułgarię, dopiero 19 kwietnia skierowała się spod Sofii na zachód ku Belgradowi, a więc w stronę granic cesarstwa, nie na północ, ku przeprawom koło Isakczy nad Dunajem, co wskazywałoby na pochód ku Polsce. Pierwsze wiadomości o tym mogły dotrzeć do Sobieskiego w maju i istotnie pod koniec tego miesiąca otrzymał on przez kuriera informacje, że siły tureckie gromadzą się pod Belgradem. Na ewentualne działania na Podolu mogło wskazywać duże skupienie sił tatarskich pod Kamieńcem, ale stąd ruszyły one na Węgry. Celem działań polskich na Podolu było, jak wiemy, odzyskanie Kamieńca, dlatego pierwotny rejon koncentracji wojsk wyznaczono pod Trembowlą i pod Lwowem.
Wojska tureckie po dłuższym postoju pod Belgradem, dokąd towarzyszył im sułtan Mehmed IV, dopiero 15 maja zaczęły przeprawiać się przez Sawę i maszerować na Węgry. Tutaj, w Szekesfehervar, 25 czerwca, dowodzący nimi wielki wezyr Kara Mustafa oznajmił na radzie wojennej, iż ma zamiar uderzyć bezpośrednio na Wiedeń, nie ograniczając się do zdobywania pogranicznej twierdzy Gyór. Istotnie, Turcy pozostawili pod Gyór tylko korpus Ibrahima paszy budzińskiego, przeprawili się przez rzekę Rabę i 14 lipca stanęli pod Wiedniem. O marszu głównych sił wroga ku stolicy cesarstwa kurier doniósł królowi polskiemu 11 lipca, zaś 6 dni później rezydent cesarski w Polsce Hans Christoph Zierovsky zwrócił się do Sobieskiego o wypełnienie obowiązku sojuszniczego i podjęcie działań odsieczowych dla zagrożonego Wiednia.
Sobieski spodziewał się takiego rozwoju sytuacji i już pod koniec czerwca wydał rozkazy zmieniające rejon koncentracji wojsk polskich na Kraków. Ani chwili nie wahał się w kwestii realizacji zobowiązania; jak tłumaczył w liście do hetmana polnego koronnego Mikołaja Hieronima Sieniawskiego, „lepiej w cudzej ziemi o cudzym chlebie, w asystencji wszystkich sił imperii, nie tylko samego cesarza wojować, aniżeli samym się bronić". Spod Krakowa więc wyruszyły w sierpniu wojska polskie pod Wiedeń.
Co by było jednak, gdyby nie ruszyły? Na pewno nad Dunaj udałby się niewielki korpus jazdy pod dowództwem Hieronima Lubomirskiego zwerbowany w Polsce na żołd cesarski za zgodą Sobieskiego. Te dwa tysiące żołnierzy doświadczonych w bojach z Tatarami i Turkami miało odegrać sporą rolę w działaniach jeszcze przed operacją odsieczową. Wiedeń po prawie dwóch miesiącach oblężenia był bliski upadku. Doświadczeni w obleganiu twierdz Turcy mogli lada chwila wedrzeć się do miasta i nie ulega wątpliwości, że około połowy września stolica cesarstwa byłaby zdobyta.
Prócz armii Sobieskiego na odsiecz dążyły posiłki z różnych krajów Rzeszy niemieckiej, głównie z Bawarii, Saksonii i Frankonii, władze cesarskie ściągały też z głębi państwa wszystkie możliwe siły. W sumie stworzyły one armię złożoną z około 30 000 piechoty i 17 000 jazdy ze 124 działami. Z listów Leopolda I do wodza cesarskiego ks. Karola Lotaryńskiego wiemy, że cesarz uważał te siły za zbyt słabe i obawiał się, iż w razie ich klęski nic nie stanie na przeszkodzie dalszemu pochodowi Turków w głąb Austrii. Dlatego cesarz sprzeciwiał się wszelkim próbom odsieczy przed nadejściem Polaków (w bitwie miało ich wziąć udział około 21 000, nie licząc korpusu Lubomirskiego) i wyraźnie zakazał tego ks. Karolowi. Wysiłek krajów niemieckich na rzecz odsieczy Wiednia mógł być większy, jednakże część ich wojsk pozostała nad Renem, gdzie w każdej chwili mogło dojść do inwazji wojsk Ludwika XIV, Francuzi bowiem stopniowo podporządkowywali sobie drobne państewka niemieckie. Wprawdzie historycy francuscy przeciwstawiają się opinii Austriaków, że to właśnie król Francji popychał Kara Mustafę do uderzenia na Wiedeń, i twierdzą, iż nie dostarczył on Turkom ani subsydiów, ani wojska, ani żadnej pomocy technicznej, jednakże pozostaje faktem to, że zabronił swoim poddanym udziału w odsieczy (mimo to kilkudziesięciu Francuzów uczestniczyło w niej, także w szeregach polskich). Z inspiracji francuskiej pomocy cesarzowi odmówił także elektor brandenburski.
Jakie były szanse ewentualnej odsieczy bez polskiego udziału? Niewątpliwie z owych 47 000 żołnierzy, których 8 września 1683 roku zgromadzono pod Tulln nad Dunajem, należałoby kilka tysięcy odesłać nad Morawę, by wzmocnić siły jazdy strzegącej tyłów przed uderzeniem wojsk tureckich i Thokoly ego ze Słowacji, wcześniej pobitych pod Bisambergiem; tu zabrakłoby owych spóźniających się pod Wiedeń oddziałów polskich, na które liczono. Kilka tysięcy musiało też pozostać na straży taborów pozostawionych pod Tulln, sprzymierzeni dysponowaliby więc niewiele więcej niż 40 000 żołnierzy. Można się było spodziewać sporów o naczelne dowództwo armii koalicyjnej - na wodza najbardziej nadawał się ks. Karol Lotaryński, ale sprzeciwić się mogli dzielni książęta - elektorzy bawarski i saski.
Wszakże i Turcy wystąpiliby do walki z armią odsieczową z mniejszymi niż 12 września siłami. Kara Mustafa lekceważył nadciągającego przeciwnika i dopiero pewność, że przybywają także Polacy, z Sobieskim na czele, skłoniła go do ściągnięcia spod Gyór 13,5-tysięcznego korpusu Ibrahima paszy. 0 ile w bitwie wzięło udział wraz z nim około 65 000 Turków (około 10 000 wciąż szturmowało Wiedeń, w walkach nie uczestniczyli też Mołdawianie, Wołosi, Siedmiogrodzianie, niewielki był udział Tatarów), to w zmienionej sytuacji armia Kara Mustafy nie liczyłaby zapewne więcej niż 50 000 żołnierzy.
Przy założeniu, że sprzymierzeni przyjęliby podobny plan działań do tego, który opracowali Sobieski i ks. Karol: marszu przez masyw Lasu Wiedeńskiego 1 przebijania się przez równinę podmiejską ku Wiedniowi (lecz bez zamiaru odcięcia odwrotu Turkom przez uderzenie prawego skrzydła - do tego mieli za mało jazdy), wydaje się możliwe, że armii odsieczowej udałoby się odeprzeć siły tureckie spod miasta i wprowadzić do niego posiłki oraz zaopatrzenie, ale nie rozbić wojska osmańskie. Turcy mieliby też szanse wycofać się we względnym porządku, zabierając większość artylerii i choć częściowo opróżniając swe obozy. Ich armia nawet po wycofaniu się spod Wiednia stanowiłaby nadal groźną siłę i nie byłoby mowy o dalszych skutecznych działaniach sprzymierzonych nad Dunajem czy w głębi Słowacji.
A gdyby Turcy wygrali bitwę? Dalszy rozwój sytuacji zależałby od stanu pobitej armii odsieczowej i strat wojsk Kara Mustafy. Nie sądzę, by wojska tureckie mogły daleko posunąć się w głąb Austrii i Czech. Kara Mustafa przez Tatarów dalszych obszarów. O pochodzie w głąb Europy nie byłoby mowy; przeciwko najeźdźcom zmobilizowałyby się znacznie większe siły, które powstrzymałyby ten pochód. Zapewne też Ludwik XIV pozostałby neutralny, nie chcąc narażać się opinii całej Europy.
Co robiliby w tym czasie Polacy? Wiemy dziś, że szybka mobilizacja wojsk polskich w 1683 roku była mitem. Na przeszkodzie stanęły trudności finansowe w zniszczonym wieloma wojnami kraju. „Skrypt od archivum" zawierający dane co do liczebności wojska i zobowiązania finansowe przedstawicieli województw i ziem został opracowany w kwietniu i dopiero w maju zatwierdzony przez sejmiki relacyjne. Wskutek małej sprawności administracji finansowej pierwsze dochody z uchwalonych podatków zaczęły wpływać pod koniec lipca, w niektórych zaś województwach jeszcze później. Brakowało więc pieniędzy na zaliczki na żołd i koszty wyekwipowania żołnierzy, szczególnie w regimentach piechoty i dragonii. Sytuację ratowały subsydia, jakie zgodnie z traktatem miał wypłacić cesarz, a także do których zobowiązał się papież; wpływały one od początku czerwca. Przyspieszyły mobilizację i usprawniły przygotowania wojenne, choć w sumie stanowiły tylko 22% całości wysiłku finansowego państwa. Łatwo można sobie wyobrazić dalsze opóźnienia w mobilizacji bez nich. Brakowało też początkowo zapału do nowej wojny z groźnym, jak się już wcześniej okazało, przeciwnikiem tureckim. Mimo działalności propagandowej kleru zapał do walki z niewiernymi zaczął się budzić dopiero w sierpniu, po wieściach o sukcesach korpusu Lubomirskiego w walkach nad Dunajem. Jaki byłby bez wiadomości o wspaniałym zwycięstwie pod Wiedniem?
O trudnościach finansowych przy powiększaniu armii świadczy zachowana korespondencja z epoki. Gdyby nie było wsparcia finansowego z zagranicy, Sobieski nie mógłby marzyć o skoncentrowaniu pod Krakowem w połowie sierpnia około 16 000 żołnierzy, z którymi ruszył pod Wiedeń (dogoniło go podczas pochodu ok. 5000 spóźnionych). Wiemy, że dalsze oddziały dołączały do sił głównych na Słowacji pod koniec
września, w październiku, a nawet listopadzie, jak wojska litewskie. Nie dziwi to: w 1673 roku Sobieski dopiero w listopadzie dysponował armią liczącą około 40 000 żołnierzy.
Celem odrębnych działań polskich miało być przede wszystkich zdobycie Kamieńca, wszakże Jan III musiał myśleć o zabezpieczeniu całej granicy południowej przed przenikaniem oddziałów powstańców Thokóly ego (5 maja zdobyli oni zamek w Niedzicy). W związku z tym na początku czerwca skierował do Żywca regiment piechoty, a później grupę 10 chorągwi jazdy i regiment dragonii, ubezpieczono też Kraków, a zapewne należałoby obsadzić przełęcze i na innych odcinkach granicy. Tymczasem Turcy przed rozpoczęciem wyprawy przeciw cesarstwu zadbali o obronę zdobytego Podola, a przede wszystkim Kamieńca. Jego załoga została wzmocniona, twierdzę zaopatrzono w znaczne zapasy żywności i amunicji. Na przykładzie działań w latach 1684-1688 można wnioskować, że twierdzy tej nie udałoby się Polakom zdobyć. Do tego potrzebna była ciężka, dalekonośna artyleria; odpowiednie działa, choć raczej nieliczne, były w polskich arsenałach, ich transport był jednak bardzo kosztowny. Do tego wśród dowódców polskich brak było oficerów doświadczonych w prowadzeniu działań oblężniczych. Należy zatem przypuszczać, że, jak to rzeczywiście miało miejsce, operacje wokół Kamieńca ograniczyłyby się do blokady i usiłowania wygłodzenia załogi - wiemy, że w praktyce blokada taka byłaby stale przerywana przez Tatarów.
Można też przypuszczać, że Turcy, których potencjał militarny nie poniósłby takiego uszczerbku, jak w wyniku klęski pod Wiedniem 12 września, byliby jeszcze trudniejszym do pokonania przeciwnikiem, zarówno dla wojsk cesarskich na Węgrzech i w Serbii, jak i dla Polaków na obszarze księstw naddunajskich - Mołdawii i Wołoszczyzny.
Należy sądzić, że doszłoby do pewnego współdziałania państw zainteresowanych pokonaniem Turcji. Rzeczpospolita nie mogła pozostać obojętna wobec osmańskiego uderzenia na Austrię, a starania Sobieskiego o zawarcie przymierza odporno-zaczepnego i wynikająca z niego konieczność udziału w odsieczy Wiednia wydają się całkowicie słuszne. Dzięki udziałowi wojsk polskich zwycięstwo pod Wiedniem złamało potęgę militarną Turcji. Choć zachowała ona znaczną siłę odporną i potrafiła długo przeciwstawiać się koalicji utworzonej w 1684 roku Ligi Świętej, nie była już jednak zdolna do tak wielkiej ekspansji, jak podjęta przez nią w roku 1683.
Jak się później okazało, cesarstwo podczas wojny w latach 1688 -1697, wsparte przez koalicję wielu państw, w tym Rzeczpospolitą, stać było na jednoczesne prowadzenie wojny zarówno na zachodzie, przeciw Francji, jak i na wschodzie, przeciw Turcji. Ta ostatnia została zakończona w styczniu 1699 roku traktatem w Karłowicach (na terenie Serbii); Porta musiała w nim zrezygnować ze swojego panowania na Węgrzech, oddać Rzeczypospolitej Podole z Kamieńcem, Wenecja pozyskała Peloponez.
Prawdopodobnie dalekosiężne skutki odmowy zawarcia traktatu przymierza z cesarstwem i pójścia na odsiecz Wiedniowi byłyby podobne do rzeczywistych. Rzeczpospolita walcząca osobno nie zyskałaby nic więcej jako partner słaby i niepewny. Sądzę, że ten udział przyniósł Polakom coś więcej niż tylko ważną tradycję w ich dziejach wojskowych: międzynarodową sławę i sympatię, które procentowały w trudnych dla narodu polskiego chwilach.
Profesor Jan Wimmer (ur. w 1926 roku) jest historykiem, specjalistą od polskiej historiografii wojskowej. Był wieloletnim pracownikiem Wojskowego Instytutu Historycznego i konsultantem polskich filmów historycznych, np. Potopu. W 1983 roku był członkiem komitetu organizującego obchody 300-setnej rocznicy odsieczy wiedeńskiej. Jest autorem cenionych publikacji historycznych, takich jak: Wojsko polskie w drugiej połowie XVII wieku (1965), Historia piechoty polskiej do 1864 r. (1978), Wiedeń 1683. Dzieje kampanii i bitwy (1983), Odsiecz wiedeńska 1683 roku (1983, 2008), Oblężenie i odsiecz Wiednia w zbiorowym tomie Tryumf wiedeński 1683 (1985), Dawne Wojsko Polskie XVII i XVIII w. (2006). Napisał także wiele cenionych artykułów na temat historii wojskowości epoki staropolskiej, jak również wydał wiele źródeł historycznych z tego zakresu. Mimo przejścia na emeryturę nadal jest aktywnym członkiem Rady Naukowej Polskiego Słownika Biograficznego oraz pisze artykuły historyczne.
Czy Rzeczypospolita polsko-litewska mogła uniknąć rozbiorów? Odpowiedź na to pytanie oczywiście może być pozytywna. Najpierw jednak spróbujmy przyjrzeć się faktom.
Wiadomo, że wszystkie trzy akty rozbiorowe poprzedzał polski czyn zbrojny. Pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej polsko-litewskiej poprzedziło zawiązanie przez szlachtę konfederacji barskiej w 1768 roku, a ją z kolei poprzedzała konfederacja radomska zawiązana w 1767 roku. Głównym celem jej uczestników była detronizacj a króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, czyli - jak powszechnie powiadano - „wysadzenia Ciołka [aluzja do herbu monarchy] z tronu". Po detronizacji miała się dokonać elekcja kandydata z saskiej dynastii Wettinów forsowanego przez konfederatów, czyli tzw. stronnictwo republikańskie (hetmańskie). Konfederaci radomscy liczyli na pomoc Rosji, jednak Katarzyna II zadowoliła się postraszeniem polskiego króla i zniechęceniem go do reform ustrojowych. Przeciwna była jego usunięciu, czyli planom radomian, gdyż w przekonaniu Petersburga osłabiony król jeszcze mocniej był zależny od rosyjskiej protektorki. Katarzyna II zakpiła w ten sposób z konfederatów, trudno się zatem dziwić, że byli tym oburzeni. Dodatkowo rozsierdziło ich faworyzowanie przez Katarzynę innowierców.
Dlatego radomianie postanowili zorganizować kolejną konfederację, tym razem zawiązaną na Podolu, w Barze w 1768 roku, stawiając sobie identyczne jak poprzednio cele. Wiedzieli jednak, że teraz będą musieli walczyć zarówno z wojskami królewskimi, jak i rosyjskimi, które osłaniałyby króla. Była to bardzo ryzykowna decyzja o walce na dwa fronty, aczkolwiek konfederaci liczyli na pomoc niektórych państw europejskich, w tym Francji i Turcji. Jednak prywata zwyciężyła - w tym sensie konfederacja barska, mimo patriotycznych i narodowo-katolickich haseł, momentami przypominała tradycyjny szlachecki rokosz. Ogłoszenie w 1770 roku przez konfederatów detronizacji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, a w rok później próba jego porwania mogły być tylko na rękę przyszłym zaborcom.
Monarchiczna Europa była oburzona postępowaniem katolickich fanatyków, jak nazywano konfederatów. Prusy i Austria, a za nimi Rosja, nie omieszkały skorzystać z zaproszenia, które faktycznie wystosowali do nich konfederaci. Przyszli zaborcy działali pod pretekstem pomocy dla króla Stanisława Augusta oraz obrony ładu europejskiego. Dlatego już w 1768 roku Austriacy wprowadzili wojska na terytorium Rzeczypospolitej, to samo uczynili Prusacy. Rosjanie natomiast już od lat stacjonowali na polsko-litewskim terytorium. Konfederacja barska, mimo bohaterstwa i poświęcenia jej uczestników, mimo obrony Jasnej Góry, Krakowa, Tyńca, Lanckorony, w konsekwencji doprowadziła do rozbiorów. Gdyby nie jej działania, nie byłoby pretekstu do inwazji i rozdrapywania Rzeczypospolitej, tym bardziej że Rosja bynajmniej nie parła do rozbiorów, zadawalając się zyskowniejszą dla niej formułą protektoratu nad całością Rzeczypospolitej. Gdyby nie było precedensu roku 1773, czyli pierwszego rozbioru, także reformatorskie dzieło Sejmu Czteroletniego nie musiałoby być wystawione na ryzyko konfrontacji z Rosją.
Jednak gdyby nawet doszło do pierwszego rozbioru, nie musiało dojść do drugiego. Polacy, a ostatnio również Litwini, są niezmiernie dumni i słusznie - że są autorami pierwszej na kontynencie, a drugiej w świecie konstytucji, uchwalonej 3 maja 1791 roku. Słusznie uchodzi ona za znak polskiej odpowiedzialności, woli reformowania państwa, odwagi. Jednak nie wolno nam zapominać, że ta prześwietna konstytucja została przyjęta niezgodnie z obowiązującymi procedurami. Została przecież przegłosowana podczas jednej tylko sesji sejmu, przy udziale zaledwie jednej trzeciej posłów - zatem faktycznie była aktem dokonanym w warunkach zamachu stanu. Była też aktem rewolucyjnym, przyjętym przez Sejm przeciwko Rosji - i tak w Petersburgu została odczytana. Konstytucja majowa gwarantowała Polsce suwerenność, zrywała z rosyjską kuratelą, musiała zatem wywołać gniewną reakcję rosyjskiej protektorki, której pozostawało już tylko znalezienie pretekstu do zbrojnej interwencji. Pomogli jej w tym targowiczanie, z marszałkiem konfederacji Stanisławem Szczęsnym Potockim na czele. Wojna polsko-rosyjska w obronie Konstytucji 3 maja, która wybuchła w 1792 roku, ze względu na dysproporcję sił musiała się zakończyć tak, jak się zakończyła: drugim rozbiorem Polski - szczególnie że Rosja i Prusy miały na to wielką ochotę.
Czy zredukowana do drugorzędnego państwa Rzeczpospolita mogła uniknąć likwidacji? Mogła. Jednak pod warunkiem rezygnacji ze zbrojnego powstania w obronie konstytucji. Zresztą nie wszyscy polscy patrioci byli jego entuzjastami. Niektórzy zniechęcali do walki zbrojnej, upatrując możliwości uratowania Polski bez podejmowania heroicznych wyzwań przerastających możliwości Polaków. Co prawda, wówczas Polska nie miałaby pięknej kościuszkowskiej historii, zostałaby też pozbawiona racławickiego mitu. Jednak mówiąc krótko: rezygnacja z powstania 1794 roku bądź też odłożenie go na bardziej sprzyjający czas (czyli lepszą koniunkturę międzynarodową) oznaczało zachowanie integralności Rzeczypospolitej, szczególnie że wspomniana koniunktura była tuż za rogiem. Mianowicie oba państwa niemieckie, Prusy, a zwłaszcza Austria, coraz bardziej angażowały się w ciężki bój z rewolucyjną, a już wkrótce napoleońską Francją. Również w dwa-trzy lata po 1794 roku wojska carskie, dowodzone przez odpowiedzialnego za rzeź Pragi i zdobywcę powstańczej Warszawy, feldmarszałka Aleksandra Suworowa, rozpoczęły marsz w kierunku Francji. Problem francuski stopniowo zdominował politykę Austrii, Prus i Rosji, a tym samym sprawa polska musiałaby znaleźć się na drugim planie.
Z pewnością czas wojen z Napoleonem Bonaparte nie sprzyjał jakimkolwiek wrogim zamiarom potencjalnych zaborców wobec Polski, tym bardziej nie byłoby takich wrogich zamiarów, gdyby Polska pozostawała w granicach z 1771 roku. Ponadto 16 listopada 1796 roku zmarła Katarzyna II. Jej sukcesor, car Paweł I, nie był władcą ani nadmiernie wojowniczym, ani nadmiernie przebiegłym; nie odziedziczył „wielkości" swojej matki. Nie był też wrogi wobec polskich aspiracji wolnościowych. Co prawda, nie możemy zapominać o niechęci rosyjskiej elity władzy do Rzeczypospolitej, niemniej jednak to relacje Rosji z Francją były dla owej elity najważniejsze. W sumie dzięki tym wszystkim okolicznościom Rzeczypospolita mogłaby spokojnie przetrwać do czasów napoleońskich.
W tej sytuacji nie tylko możemy, ale musimy rozważyć perspektywę relacji polsko-francuskich w epoce Napoleona. W jakimś stopniu zależałyby one od potencjału Rzeczypospolitej, bez względu na to, czy Polska doczekałaby wojowniczego Korsykanina silna, w granicach z 1771 roku, czy też słaba, w granicach z 1793 roku. Gdyby zachowała status i granice z 1771 roku to wówczas, mogłaby myśleć o walce z wojskami francuskimi. Ale czy miałaby szanse na pokonanie Napoleona? Gdyby pozostała wobec niego sama, bez sojuszników, to jej szanse na zwycięstwo byłyby równe zeru. 100-tysięczna czy nawet 200-tysięczna armia polska nie miałaby większych szans w zbrojnej konfrontacji z armią Napoleona. Mocniejsi z nią przegrywali. Zapewne Polska podzieliłaby los Prus lub Austrii. Zapewne zachowałaby dotychczasowe terytorium, ale utraciłaby suwerenność, stając się częścią francuskiej Europy. Natomiast gdyby Rzeczpospolita pozostała w granicach okrojonych po drugim rozbiorze, to zapewne bez użycia broni uległaby presji francuskiej, przyłączając się „dobrowolnie" do napoleońskiej Europy. Nie zapominajmy, że tylko Wielka Brytania, jako jedyny kraj europejski, przez cały okres wojen napoleońskich zachowała suwerenność. Nawet Rosja po pokoju w Tylży w 1807 roku nie była w pełni samodzielnym państwem.
Zatem Polska znalazłaby się, tak jak cały kontynent, w ramach napoleońskiej Europy - jako kraj samodzielny, ale o suwerenności ograniczonej na rzecz Paryża. Jednak zależność taka mogłaby skutkować pozytywnymi zmianami w Polsce: rozszerzeniem reform wewnętrznych, umocnieniem struktur państwa, wprowadzeniem sprawnej i nowoczesnej biurokracji i sądownictwa, zniesieniem przywilejów stanowych, zaprowadzeniem zasady równości wobec prawa, wprowadzeniem Kodeksu Napoleona oraz powstaniem nowoczesnego systemu edukacyjnego i nowych uniwersytetów. Z pewnością polskie środowiska oświeceniowe, proreformatorskie, we własnym interesie wspierałyby francuskiego cesarza, chcąc z jego pomocą przeforsować korzystne zmiany ustrojowe. Zatem czasy napoleońskie mogłyby oznaczać zbawienne dla kraju zmiany społeczne, kulturowe, polityczne i prawne. Natomiast jego kształt terytorialny zależałby od tego, jak Rzeczypospolita zachowałaby się w czasie wojny Napoleona z Prusami i Austrią. Sprzymierzając się z Francuzami, mogła liczyć na uzyskanie Śląska Górnego, a może nawet części Śląska Dolnego oraz dawnych Prus Książęcych, z Królewcem na czele. Oczywiście byłby to wariant optymistyczny. W wariancie pesymistycznym Rzeczypospolita nie zyskałaby nowych terytoriów, ale co najważniejsze - dalej by istniała, z tą istotną różnicą, że protektorat nad jej całością, zamiast Rosji, zajęłaby Francja Bonapartych.
Przynależność Rzeczypospolitej do napoleońskiej Europy oznaczałby udział Polaków w wyprawie na Rosję, gdyż zapewne Napoleon by z niej nie zrezygnował. Czy polska pomoc w marszu Napoleona na Moskwę mogła przesądzić o jego zwycięstwie? Tego wykluczyć nie możemy, z trzech zasadniczych powodów. Po pierwsze: w szeregach francuskiej Wielkiej Armii znalazłoby się miejsce dla armii Rzeczypospolitej, z pewnością znacznie liczniejszej niż armia Księstwa Warszawskiego. Po drugie: liczba wojsk rosyjskich pozbawionych rekruta z terytorium polsko-litewskiego byłaby znacznie mniejsza. Po trzecie, a być może byłby to powód najważniejszy, granica polsko-rosyjska, a tym samym granica Rosji i Europy napoleońskiej, biegłaby w stosunkowo niewielkiej odległości od Moskwy i Petersburga. Do Smoleńska od polskiej granicy byłoby tylko kilkadziesiąt kilometrów. Zatem wojna nie rozpoczęłaby się nad rzeką Niemen, tylko za rzeką Dniepr, czyli kilkaset kilometrów dalej na wschód. Wielka Armia Napoleona miałaby szansę osiągnięcia Moskwy dwa, trzy miesiące wcześniej, niż miało to miejsce w 1812 roku, a zatem jeszcze latem. Mogłaby bowiem maszerować szybciej, z mniejszą ilością taborów i furażu dla koni. Wówczas nie można też byłoby wykluczyć marszu Wielkiej Armii na stołeczny Petersburg, za cofającymi się wojskami rosyjskimi. Historia Rzeczypospolitej - co oczywiste - potoczyłaby się wtedy zupełnie inaczej. Jednak można, a nawet należy, rozważyć inny wariant - że wcześniej czy później, po śmierci wojowniczego cesarza Francuzów, antyfrancuska koalicja, raz za razem wznawiana przez Anglię i przez nią finansowana, odniosłaby sukces. Rzeczypospolita musiałaby zapłacić za udział w Europie francuskiej. Nie byłaby to zapewne cena zbyt wysoka, zależałaby od tego, czy Polska trwałaby przy Napoleonie do jego końca, czy też, wzorem Prus i Austrii, odstąpiłaby od niego w obliczu klęsk.
W pierwszym wariancie Rzeczypospolita najprawdopodobniej musiałaby oddać Prusom i Austrii ziemie zdobyte w czasie wojen napoleońskich. Zapewne straciłaby także na rzecz Rosji wschodnią Białoruś. Jednak integralność jej granic nie byłaby zagrożona, podobnie jak jej status regionalnego mocarstwa. W XIX wieku silne państwa, choć wojowały ze sobą, to nie dopuściłyby do likwidacji jednego z nich, gdyż jedynie wszystkie razem gwarantowały stabilizację i bezpieczeństwo monarchii w Europie. Z tego samego powodu Francja po klęsce Napoleona zachowała rangę mocarstwa, współdecydując o losach „starej" Europy i ładu narodzonego na kongresie w Wiedniu w 1815 roku. Można domniemywać, że losy Polski w jej granicach z 1771 roku układałyby się podobnie jak losy innych mocarstw europejskich tej epoki. Faktycznie do 1914 roku niepodległość Polski nie byłaby zagrożona, gdyż w Europie, poza wojnami lokalnymi o zjednoczenie Włoch i Niemiec oraz bałkańskimi, konflikty zbrojne nie miały miejsca. Polska mogłaby utrzymać status silnego państwa, aczkolwiek pozostawałaby poza pierwszą piątką państw tworzących tzw. koncert europejski: Rosją, Anglią, Prusami, Austrią i Francją.
Z pewnością posiadanie własnego państwa sprzyjałoby rozwojowi gospodarczemu i zmianom cywilizacyjnym, w tym rozwojowi narodowej kultury, sztuki, nauki oraz edukacji. Rzeczypospolita inaczej zapisałaby się w pamięci Europejczyków. Z pewnością lepiej rozwijałaby się infrastruktura komunikacyjna, drogowa i kolejowa w kraju, aczkolwiek można wątpić, czy lepiej, niż to miało miejsce w zaborze pruskim. Procesy modernizacyjne, zwłaszcza na rozległych obszarach centrum, wschodu i południa państwa polskiego, postępowałyby szybciej, choć trudno tu o szczegóły. Najprawdopodobniej jakość życia mieszkańców Rzeczypospolitej byłaby nieco wyższa niż w zaborach austriackim i rosyjskim, lecz niższa, niż w pruskim. Korzystając z dobrodziejstwa komparatystyki, czyli studiów porównawczych, można by nakreślić drogi rozwoju Rzeczypospolitej w XIX wieku oraz tempo wzrostu dochodu jej mieszkańców. Wydaje się wielce prawdopodobne, że pod względem jakości życia i dochodów gospodarstw rodzinnych państwo polsko-litewskie usytuowałoby się dalej, między Austro-Węgrami a Rosją. Czołowe kraje Zachodu Europy byłyby zdecydowanie przed Rzeczypospolitą. Trudno byłoby oczekiwać, by państwo polsko-litewskie, w szybkim tempie nadrobiło straty ostatnich stuleci, by było zdolne do stworzenia silnych środowisk mieszczańsko-inteligenckich, wspartych przez nowoczesnych menedżerów, które byłyby w stanie narzucić swoją wolę konserwatywnym środowiskom ziemiańskim, arystokratycznym i kościelnym. Powstanie polskiej klasy średniej wymagało czasu, podobnie jak i integracja proreformatorskich środowisk żydowskich z polskimi. Zawsze można przyspieszyć zmiany, jednak nie wydaje się, by było to możliwe w takim stopniu, by Rzeczpospolita do 1914 roku mogła zdystansować, przykładowo, Austrię czy Czechy.
W zakresie rozwoju gospodarczego i jakości życia obywateli istnienie niepodległego państwa polskiego nie byłoby zatem nadzwyczajnym darem. Państwo polsko-litewskie w tej dziedzinie zbyt ustępowało Zachodowi już w końcu wieku XVIII, miało też za słabo wykształconą warstwę mieszczańską i niezbyt silną elitę reformatorską, by w kolejnym stuleciu mogło dokonać rewolucyjnych zmian. Olbrzymie korzyści polskie państwo i jego obywatele odnieśliby natomiast dzięki własnemu systemowi naukowemu, rozwojowi własnej kultury wysokiej, szkolnictwa oraz kultury religijnej. Trudne do przecenienia byłyby korzyści z posiadania własnej administracji, sądownictwa, jednolitego prawa.
Najprawdopodobniej pod koniec wieku XIX Rzeczypospolita, podobnie jak i inne kraje europejskie, zaczęłaby prowadzić politykę imperialną, politykę ekspansji, być może zawalczyłaby o kolonie. Trudno sobie wyobrazić Polskę jako państwo neutralne w procesie kolonizacji. Zapewne przystąpiłaby do jednego z dwóch głównych bloków polityczno-militarnych w Europie: Trójprzymierza lub Trójporozumienia.
Polska była krajem wielu narodów i kultur etnicznych i religijnych. W 1771 roku tylko około 40% ludności Rzeczypospolitej posługiwało się językiem polskim, stanowiąc potencjalnie polski naród. Z pewnością dzięki posiadaniu wolnego kraju liczba Polaków rosłaby szybciej niż pozostałych nacji. Taka jest zazwyczaj nagroda dla narodu, który przewodzi we własnym państwie. Przykre dla Polaków skutki germanizacji w zaborze pruskim (niemieckim) nie miałyby miejsca, podobnie jak skutki procesu rusyfikacji. Również proces ukrainizacji i białorutenizacji szlachty zagrodowej byłby o wiele słabszy. Pamiętajmy, że w XIX wieku polski żywioł z powodu asymilacji do innych nacji stracił na liczebności kilka milionów osób. Natomiast gdyby istniała Rzeczypospolita, to z kolei część obcojęzycznych jej mieszkańców uległaby asymilacji i polonizacji. Najprawdopodobniej liczba Polaków w 1913 roku przekroczyłaby 50%. W blisko 60-milionowym państwie Polacy stanowiliby zatem około 30 milionów osób. Do 1914 roku życie pod wspólnym dachem tak wielu nacji byłoby możliwe, tak jak w wypadku innych wielonarodowych państw tego okresu. Jednak trudno wyobrazić sobie, by po I wojnie światowej, która zradykalizowała i umocniła poczucie tożsamości u wielu narodów, Ukraińcy, Litwini, Łotysze, a może i Białorusini, nie wybrali własnej drogi, korzystając z prawa do samostanowienia i niepodległości. Rozpad Rzeczypospolitej na jej wschodnich rubieżach byłby w tym układzie nieunikniony. Być może jesienią 1918 roku Polacy obudziliby się w innych granicach, bliższych granicom etnicznym. Nie możemy wykluczyć, że rozpad państwa byłby krwawym procesem, a ustalenie granic, które by wszystkich satysfakcjonowały, ze względu na przemieszanie ludności, nie byłoby możliwe. Gdyby w okresie I wojny światowej Polska stanęła u boku państw Trójporozumienia (aliantów), to zapewne straty terytorialne byłyby skromniejsze. Najprawdopodobniej ubytki na wschodzie Polska powetowałaby na zachodzie, otrzymując Górny Śląsk, skrawki Dolnego Śląska, Mazury, wschodnią część Pomorza słupskiego.
Jednak nawet ta pomniejszona Rzeczypospolita byłaby później krajem znaczącym w Europie XX stulecia, o potencjale znacznie większym od II Rzeczypospolitej powstałej w listopadzie 1918 roku. Zatem współczesna ranga Polski w Unii Europejskiej byłaby dzisiaj znacznie większa, jej głos lepiej słyszalny i doceniany, a jej atuty i jej historia lepiej rozpoznawalne. Prawdopodobnie Polska stałaby się mocarstwem regionalnym o potencjale i statusie zbliżonym do dzisiejszych Włoch. Także wiedza obywateli Europy i świata o Polsce, o jej dokonaniach z zakresu kultury wysokiej i postępu cywilizacyjnego byłaby nieporównanie większa.
Profesor Andrzej Chwalba (ur. w 1949 roku) jest historykiem, eseistą oraz badaczem dziejów Krakowa. Jest wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz wiceprezesem Polskiego Towarzystwa Historycznego. W swojej karierze zawodowej pełnił funkcje wicedyrektora Instytutu Historii UJ (1991 -1992), dziekana Wydziału Historycznego (1996-1999), a wreszcie prorektora UJ ds. studenckich (1999-2002). Aktualnie kieruje Zakładem Historii Społeczno-Religijnej Europy XIX i XX wieku w Instytucie Historii UJ. Profesor był jednym z inicjatorów i organizatorów I Kongresu Zagranicznych Badaczy Dziejów Polski, który odbył się w Krakowie w roku 2007. W bogatym dorobku naukowym profesora wyróżniają się prace poświęcone historii Polski w XIX wieku, zwłaszcza podręcznik akademicki Historia Polski 1795-1918 (2000), prace poświęcone Rosji i relacjom polsko-rosyjskim: Imperium korupcji w Rosji i w Królestwie Polskim w latach 1861-1917 (1995), Polacy w służbie Moskali (1999), jak również dziejom Krakowa. W serii Dzieje Krakowa profesor jest autorem dwóch ostatnich tomów, omawiających historię Krakowa w okresie okupacji niemieckiej i w okresie powojennym: Kraków w latach 1939-1945 (2002) i Kraków w latach 1945-1989 (2004). Osobne miejsce w twórczości krakowskiego historyka zajmują prace z dziejów najnowszych Polski. W 2006 roku jego książkę III Rzeczpospolita. Raport specjalny uhonorowano Nagrodą Historyczną przyznawaną przez redakcję „Polityki".
Spośród trzech największych polskich powstań narodowych powstanie listopadowe (1830-1831) uchodzi za jedyne, które nie było pozbawione szans na zwycięstwo (pozostałym, kościuszkowskiemu i styczniowemu, tych szans się odmawia). Było to również trzecie wielkie powstanie narodowe w Europie, które zakwestionowało postanowienia kongresu wiedeńskiego z 1815 roku.
Kongres wiedeński stworzył system wzajemnego bezpieczeństwa mocarstw Europy zwany ładem wiedeńskim. Układ ten miał gwarantować silną pozycję międzynarodową zrzeszonym w nim państwom, nienaruszalność ich granic oraz zachowawcze zasady ustroju politycznego i społecznego. Akuszerami układu byli monarchowie i politycy z Wielkiej Brytanii, Rosji, Austrii, Prus i Francji. Gwarantem ładu wiedeńskiego stał się sojusz mocarstw zwany Świętym Przymierzem. Dla rewolucjonistów europejskich - pragnących liberalizacji, demokratyzacji, wolności politycznych - uchwały kongresu i powstanie Świętego Przymierza były wiadomościami najgorszymi z możliwych. Były to również złe wiadomości dla tych narodów europejskich, które albo pragnęły zjednoczenia (jak Niemcy czy Włosi), albo wybicia się na niepodległość (jak Polacy, Węgrzy, Irlandczycy, Grecy, Belgowie, Rumuni). Jednak ani liberałowie i demokraci, ani owe walczące o tożsamość narody nie złożyły broni, niezmiennie kwestionując zasady i postanowienia kongresu 1815 roku.
Niemieckie i włoskie próby walki o zjednoczenie, podejmowane w połowie lat dwudziestych XIX wieku, ze względu na słabość idei zjednoczeniowej wśród szerszych mas ludności, zakończyły się porażkami i represjami. Przeciwko rewolucjonistom z tych krajów interweniowały mocarstwa mające mandat Świętego Przymierza do zbrojnego przeciwdziałania próbom naruszenia istniejącego porządku. Inaczej miała się rzecz z walczącymi o niepodległość Grekami oraz Belgami. W latach 1821 -1829 Grecy wygrali wojnę z okupującą ich kraj Turcją, a w roku 1830 Belgowie wygrali z Holandią (Niderlandami). Odrodzenie niepodległej Grecji i Belgii było nie lada sensacją, gdyż zgodnie z logiką ładu wiedeńskiego nie powinny powstać. Jednak, jak wiadomo, logika niekiedy zawodzi. Grecy i Belgowie znakomicie wyczuli różnice zdań i interesów między mocarstwami oraz sprzyjającą ich walce koniunkturę.
Liberalna, wolnościowa, romantyczna Europa wsparła belgijskich i greckich rewolucjonistów. Wspierała wszystkich, którzy chcieli iść w ich ślady i bić się z tyranami. Między innymi Polaków - zamieszkujących Królestwo Polskie oraz stanowiące zabór rosyjski tak zwane Ziemie Zabrane, z Wilnem na czele - tych, którzy, podobnie jak Grecy czy Belgowie, kwestionowali ład wiedeński. Polscy spiskowcy mogli liczyć na sympatię podobnie myślących Europejczyków. Mogli też liczyć na efekt domina, wierząc, że w ślad za Belgami i Grekami pójdą nie tylko Polacy, ale także choćby Włosi czy Niemcy, tym samym przysparzając dworom Świętego Przymierza kolejnych zmartwień. Powstanie greckie i rewolucję belgijską przygotowały elity narodowe, ale w walkach wzięły udział szerokie rzesze ludności, przesądzając o zwycięskim ich zakończeniu. Podobne nadzieje mieli polscy rewolucjoniści przygotowujący powstanie zbrojne.
Królestwo Polskie powołano do istnienia na kongresie wiedeńskim, z inicjatywy cesarza Rosji Aleksandra I. Obejmowało ono 2/3 zlikwidowanego terytorium Księstwa Warszawskiego i nie weszło w skład Rosji, lecz pozostało samodzielnym państwem - miało określone prawem granice, a jego mieszkańcy mieli własne obywatelstwo i paszporty. Królestwo miało własną konstytucję, administrację, prawo, sądownictwo, Sejm, rząd, niepodlegającą komendzie rosyjskich generałów armię, system miar i wag, monetę, emisyjny Bank Polski. Z Rosją Królestwo było połączone osobą panującego. W tym okresie w Moskwie czy w Petersburgu mieszkańcy Królestwa Polskiego byli traktowani jak cudzoziemcy, a studiujący na Uniwersytecie Wileńskim lub w Liceum Krzemienieckim traktowani byli jak obcokrajowcy.
Polskie elity przywódcze chwaliły sobie to, co miały w Królestwie, i bynajmniej nie zamierzały tego zmieniać. Państwo rozwijało się gospodarczo, powstawały nowe okręgi przemysłowe, budowano nowoczesne drogi kołowe, piękniały miasta z Warszawą na czele, rozwijała się edukacja, założono Uniwersytet Warszawski. Dlatego zwolennicy walki z Rosją o pełną suwerenność Królestwa pozostawali w mniejszości. Liczniejsza była grupa, która opowiadała się za walką o Ziemie Zabrane - Wilno, Kowno, Mińsk czy Żytomierz - czyli ziemie, które zgodnie z zapowiedziami Aleksandra I miały być z czasem przyłączone do Królestwa Polskiego. Ale czas płynął, a car zwlekał z dotrzymaniem tej obietnicy. Natomiast jego sukcesor, cesarz rosyjski i król polski Mikołaj I, nie miał już tych skrupułów, co poprzednik, i szybko pozbawił Polaków złudzeń co do tej obietnicy. Zwiększył tym samym liczbę zainteresowanych zbrojną walką o przyłączenie do Królestwa Polskiego ziem zaboru rosyjskiego.
W przededniu powstania listopadowego entuzjazm europejskich romantyków fetujących zwycięstwo Greków i Belgów dotarł nad Wisłę, Niemen i Wilię, budząc, zwłaszcza wśród młodzieży, zainteresowanie pomysłami zbrojnej walki z tyranami. Jednak starsi wiekiem i usytuowani na szczytach drabiny politycznej Królestwa politycy ostrzegali przed ryzyyyybbb kownym w ich przekonaniu powstaniem. Czy mogło się ono zakończyć sukcesem? Z pewnością tak, ale wymagało to podjęcia wcześniejszych przygotowań, w tym opanowania dowództwa armii na Litwie - armia ta mogła być cennym sojusznikiem polskiej armii powstańczej. Konieczne było też przeprowadzenie dyskretnych rozmów dyplomatycznych z politykami mocarstw zachodnich. Od ich opinii, podobnie jak i od zachowania armii na Litwie, sporo zależało. Z pewnością próba uniknięcia wielu błędów, jakie popełniono w dowodzeniu powstaniem, zwiększyłaby szansę na jego ostateczne zwycięstwo. Potrzebnych było kilka spektakularnych sukcesów polskiej armii, o co się aż tak martwić nie musiano, gdyż armia ta należała wówczas do najlepszych wojsk w Europie. Jednak dzięki wcześniejszej pracy przygotowawczej w gabinetach i na dworach Londynu i Paryża można by było liczyć ze strony Anglii i Francji na pośrednictwo i pomoc dyplomatyczną, co pomogłoby zneutralizować Prusy i Austrię zaniepokojone powstaniem w Królestwie Polskim i na Litwie. Trudno sobie wyobrazić suwerenne państwo polskie tego okresu bez wsparcia zachodnich pośredników choćby dlatego, że Mikołaj I chętniej rozmawiałby z przedstawicielami zachodnich mocarstw niż z przedstawicielami zbuntowanych poddanych.
Być może zwycięzcy powstańcy, świadomi siły Rosji i jej dużych rezerw wojskowych, zaakceptowaliby kompromisowy projekt osadzenia na tronie suwerennego Królestwa Polskiego jednego z przedstawicieli dynastii Romanowów. Zapewne Królestwo zachowałoby wtedy przyjęte w 1831 roku symbole narodowe: biało-czerwoną flagę oraz Mazurek Dąbrowskiego jako hymn narodowy. Natomiast mało prawdopodobny jest scenariusz pokonania Rosji na jej terytorium, czyli zmuszenie jej do oddania Ziem Zabranych. W tym wypadku nawet mediacja mocarstw zachodnich niewiele by pomogła. Tym bardziej trudno byłoby oczekiwać zbrojnego zaangażowania się Paryża i Londynu przeciwko Rosji na rzecz Polaków walczących o Ziemie Zabrane. Ten czas jeszcze nie nadszedł. Czas na walkę zachodnich mocarstw z Rosją miał nadejść dopiero w połowie wieku XIX.
Zatem w sprzyjających okolicznościach i łutem szczęścia Królestwo Polskie mogło powitać rok 1832 jako w pełni suwerenny i neutralny kraj, a jego neutralność, tak jak Belgii, mogłyby gwarantować mocarstwa zachodnie. Jednak czy neutralne Królestwo mogłoby wziąć udziału w wojnie krymskiej lat 1853-1855 (wojna Rosji z Turcją, Wielką Brytanią, Francją i Sardynią)? Czy władze Królestwa zdecydowałyby się na złamanie zasady neutralności? Mało prawdopodobne, chyba że zostałyby do tego zachęcone przez państwa antyrosyjskiej koalicji, co również nie wygląda na wariant zbyt przekonujący. Po prostu państwa koalicji miały do tej wojny wystarczająco dużo własnych sił i nie musiały zabiegać o zbrojne wsparcie Polaków, którzy z pewnością wystawiliby koalicji rachunek za udział.
Zatem najprawdopodobniejszy wariant to zachowanie przez Królestwo Polskie neutralności w wojnie krymskiej. Warto tu zauważyć, że po jej zakończeniu zapanował w Europie spokój. Nie wybuchały już konflikty na szerszą skalę, poza wojnami o zjednoczenie Włoch i Niemiec. Królestwo Polskie mogło istnieć, przez nikogo nieniepokojone. Jednak czy w okresie wojen zjednoczeniowych w Europie mogło powiększyć swoje terytorium? Czy mogło stać się polskim Piemontem?
Było to możliwe. Szczególnie że na wojnie Francji Napoleona III z Austrią w 1859 roku skorzystały głównie Włochy. Czy mogli też skorzystać Polacy z Królestwa - atakując Austriaków w Galicji? Tego wykluczyć nie możemy. Dzięki zwycięskiej wojnie Królestwa z Austrią na jej północnych granicach, być może, Polska uzyskałyby ziemie Galicji, a może i Śląsk Cieszyński. Jednak Królestwo Polskie musiałoby mieć zgodę Napoleona III na podjęcie walki zbrojnej. Niewykluczone, że by ją otrzymało, gdyż leżało to w interesie Francji i nie kłóciło się z credo politycznym jej monarchy: popierać małe narody w ich dużych ambicjach. A do takich z pewnością należeli Polacy. Natomiast Królestwo Polskie nie skorzystałoby na wojnie Prus z Austrią w 1866 roku, gdyż Berlin nie potrzebował pomocy polskiej armii. Nie chciał z nikim dzielić się zwycięstwem.
Królestwo Polskie wraz z Galicją i ewentualnie Śląskiem Cieszyńskim (liczące w 1913 roku ponad 22 miliony mieszkańców, zatem więcej niż Hiszpania) miałoby status ważnego gracza politycznego w Europie Środkowej. Trudno przesądzić, jak by się rozwijało gospodarczo. Z pewnością przemysł rozwinąłby się w innym kierunku: byłoby mniej zakładów przemysłu włókienniczego i lekkiego (związanego z rosyjskim rynkiem), a więcej przetwarzających płody ziemi i lasów. Być może rozwijałby się też, dzięki osłonie celnej, ówczesne technologie wysokie: przemysł chemiczny, elektrotechniczny, maszynowy. Polska sieć linii kolejowych i drogowych byłaby znacznie gęściejsza. Być może mieszkańcy dysponujący samorządami lepiej potrafiliby wykorzystać energię miejscowych społeczności. Silniejsze byłyby więzi między ludźmi i poczucie solidarności, a mniejsza byłaby korupcja i ilość wypijanego na głowę alkoholu. Natomiast wielkim walorem polskiej państwowości byłyby z pewnością własne instytucje państwowe, samorządowe i rządowe, administracja, sądownictwo, szkolnictwo, wojsko. Polski charakter państwowości sprzyjałby procesom asymilacji członków niepolskich kultur etnicznych i narodów. Są to oczywiste korzyści w przypadku każdego państwa narodowego. Tak jak Niemcy prowadzili germanizację, Węgrzy madziaryzację, tak zapewne Polacy prowadziliby polonizację. Musiałoby to prowadzić także do konfliktów z mniejszościami narodowymi, zwłaszcza z Ukraińcami.
W wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności i mądrości elit politycznych Królestwa Polskiego Polska 1919 roku mogła być państwem znacznie rozleglejszym i silniejszym, o większym potencjale niż w 1914 - mimo zniszczeń i nieuniknionych strat wynikających z przebiegu działań na froncie wschodnim I wojny światowej.
Ta wojna nigdy nie została wypowiedziana, ale była nieunikniona od chwili, gdy Polska odzyskała niepodległość. Bolszewicy traktowali odradzającą się Polskę jako przeszkodę w rozprzestrzenianiu się rewolucji w Europie, a Józef Piłsudski dążył do stworzenia niepodległej Ukrainy, czego Moskwa nie zamierzała akceptować.
25 kwietnia 1920 roku ruszyła przygotowywana od miesięcy polska ofensywa. Już 7 maja pierwszy patrol polski wkroczył do niebronionego Kijowa. Armia Czerwona, unikając decydującej bitwy, wycofała się za Dniepr.
Rychło jednak okazało się, że sukces polski był połowiczny. Ukraińcy potraktowali Polaków jako kolejnych okupantów, a od północy rozpoczęły się działania ofensywne Armii Czerwonej. Piłsudski zarządził odwrót. Kolejne próby powstrzymania Rosjan kończyły się niepowodzeniami. Ostatnią szansą był ryzykowny plan Piłsudskiego: uderzenia znad Wisły i Wieprza na tyły związanych walką przez generała Władysława Sikorskiego oddziałów Michaiła Tuchaczewskiego. Realizując ten plan, 14 sierpnia 1920 roku dowodzona przez generała Sikorskiego 5. Armia rozpoczęła działania ofensywne, których celem było związanie głównych sił Frontu Zachodniego Armii Czerwonej, dowodzonego przez Tuchaczewskiego, który dysponował wówczas około 105 tysiącami bagnetów i 9 tysiącami szabel.
[ H3 ] Dowódca Frontu Południowego Aleksander Jegorow miał 21 tysięcy bagnetów i 22 tysiące szabel (w tym Armię Konną Siemiona Budionnego). Zaangażował się w walce o Lwów i sabotował płynące z Moskwy polecenia przekazania Armii Budionnego pod rozkazy Tuchaczewskiego. Jegorowa wspierał w tym ambitny komisarz Frontu Józef Stalin. Obaj lekceważyli powiększającą się lukę pomiędzy Frontem Zachodnim i Południowym, która nie miała znaczenia, gdy oba fronty dzieliły nieprzebyte błota Polesia, lecz w miarę posuwania się Armii Czerwonej na zachód stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
Głównodowodzącym Armii Czerwonej był wprawdzie działacz bolszewicki Siergiej Kamieniew, który miał o wojsku niewielkie pojęcie, ale od 2 maja 1920 roku doradzała mu rada rzeczoznawców wojskowych kierowana przez generała Aleksieja Brusiłowa, swego czasu wodza naczelnego carskiej armii. Kamieniew bardzo poważnie traktował swoich wojskowych doradców.
Piłsudski, który otrzymywał, co było najściślej strzeżoną tajemnicą, rozszyfrowane przez polski radiowywiad, depesze radzieckie, oparł swój plan działania na wykorzystaniu możliwości stworzenia zagrożenia strategicznego dla Tuchaczewskiego, które zmusi go do odwrotu.
Plan zakładał, że 5. Armia generała Sikorskiego zwiąże walką główne siły Tuchaczewskiego, że nie dopuści się do zajęcia Warszawy, bo miałoby to nieobliczalne konsekwencje polityczne, a główne siły polskie uderzą znad Wieprza, z rejonu Dęblin-Lubartów, stwarzając zagrożenie okrążenia rosyjskich oddziałów.
Był to plan niezwykle ryzykowny, lecz dotychczasowe doświadczenia pokazały, że próby stworzenia obrony ciągłej kończą się niepowodzeniem.
13 sierpnia padł Radzymin, co oznaczało, że droga na Warszawę jest dla Armii Czerwonej otwarta. Na szczęście dla polskiego dowództwa główne siły Tuchaczewskiego miały sforsować Wisłę w rejonie Płock-Włocławek i zaatakować Warszawę od północy i zachodu. W tej sytuacji zdobycie Radzymina miało dla Rosjan znaczenie drugorzędne. Na tym kierunku [ H4 ] działały słabe siły Armii Czerwonej, co pozwoliło Polakom, największym zresztą wysiłkiem, Radzymin odbić.
Właśnie sytuacja pod Radzyminem spowodowała przyspieszenie o dzień rozpoczęcia ofensywy generała Sikorskiego. Właściwie od początku nie miała ona szans, bo Sikorski miał przeciwko sobie aż trzy armie nieprzyjacielskie. Tylko cud mógł go uratować.
I cud się stał. 15 sierpnia 203. Pułk Ułanów śmiałym manewrem zaatakował Ciechanów, gdzie, jak się okazało, rozlokowane zostało dowództwo rosyjskiej IV Armii. W panice odwrotu zniszczono jej radiostację, co spowodowało sparaliżowanie pozbawionej łączności IV Armii.
Kilka lat później Tuchaczewski wspominał, że w wyniku zniszczenia radiostacji w Ciechanowie „armia przeciwnika była uratowana i zupełnie bezkarnie, mając na flance i tyłach naszą potężną armię złożoną z czterech dywizji strzelców i dwóch dywizji jazdy, nacierała dalej na nasze armie III i XV. Takie położenie wprost potworne i nie do pomyślenia pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę armii III i XV, ale jeszcze krok za krokiem wypierać ich oddziały w kierunku wschodnim" (Tuchaczewski Michał Mikołajewicz, Pochód za Wisłę. Wykłady wygłoszone na kursie uzupełniającym Akademii Wojskowej R.K.K.A. w Moskwie 7-10 lutego 1923 roku [w:] Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. VII, Warszawa 1937).
O sukcesie Polaków zadecydowało więc wydarzenie całkowicie przypadkowe i nie do przewidzenia. Gdyby dowództwo rosyjskiej IV Armii nie uległo panice i nie poleciło zniszczenia radiostacji, armia generała Sikorskiego zostałaby zmiażdżona przez przeważające siły nieprzyjaciela. Tuchaczewski sforsowałby Wisłę w rejonie Włocławka-Płocka, przegrupował swe siły i nie napotykając na opór ruszył na Warszawę.
Determinacja i bohaterstwo obrońców stolicy mogłyby jej upadek odsunąć o godziny, bo już chyba nawet nie o dni. Dowodzone przez Piłsudskiego uderzenie znad Wieprza poszłoby w próżnię, z każdą chwilą tracąc impet.
Pierwsze dni po wkroczeniu Armii Czerwonej do Warszawy byłyby koszmarem. Rabunki, gwałty, podpalenia byłyby na porządku dziennym. Wystarczy poczytać dzienniki ówczesnego krasnoarmisty (żołnierza Armii Czerwonej) Izaaka Babla, by uzmysłowić sobie, jak dalece Armia Czerwona była zdemoralizowana.
Po kilku dniach przywieziono by do stolicy utworzony w końcu lipca Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski (TKRP) w składzie: Feliks Dzierżyński, Feliks Kon, Julian Marchlewski, Edward Próchniak i Józef Unszlicht. Początkowo umieszczono go w Białymstoku, a wobec zbliżania się do Warszawy przewieziono ten zalążek komunistycznego rządu do Wyszkowa. Zakazane w PRL-u opowiadanie Stefana Żeromskiego pt. Na plebani w Wyszkowie dotyczy tego właśnie epizodu.
Przewodniczącym TKRP został Julian Marchlewski. Edward Próchniak przybył do Białegostoku dopiero 4 sierpnia, obejmując funkcję sekretarza TKRP. Józef Unszlicht był formalnie członkiem Komitetu, ale nie brał udziału w jego pracach, miał bowiem w Lidzie wypadek samochodowy, w którym złamał nogę.
W odezwie informującej o swym powstaniu, TKRP stwierdzał, że obejmuje rządy i stawia sobie za zadanie „kłaść podwaliny pod przyszły ustrój sowiecki Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad". Pozbawiano władzy „dotychczasowy rząd szlachecko-burżuazyjny", ogłaszano upaństwowienie fabryk, majątków ziemskich i lasów, a jednocześnie gwarantowano nietykalność ziem włościan. Nie było jednak żadnej obietnicy nadania ziemi chłopom (Powstanie II Rzeczypospolitej. Wybór dokumentów 1866-1925, red. Halina Janowska i Tadeusz Jędruszczak, Warszawa 1981).
Było to istotne wobec faktu, że dwa tygodnie wcześniej polski Sejm uchwalił Ustawę o reformie rolnej, która miała rozładować nastroje frustracyjne na wsi i uodpornić polskiego chłopa na agitację bolszewicką. Ustawa jako sprzeczna z konstytucją nigdy nie weszła w życie, ale swoje zadanie polityczne spełniła. Ustawę określającą zasady i terminy parcelacji uchwalono dopiero w 1925 roku.
Poza wydaniem odezwy TKRP w ciągu trzech tygodni istnienia niewiele zrobił. Jego pozycja wobec lokalnych dowództw Armii Czerwonej nie była określona, nie miał możliwości sprawowania władzy na zajętych terenach i tak naprawdę jego głównym zajęciem było czekanie na zdobycie Warszawy przez Tuchaczewskiego.
Sytuacja była dynamiczna. Armia Czerwona niepowstrzymanie parła na zachód i wydawało się, że upadek Warszawy jest kwestią najbliższych tygodni. Dlatego wcześniejsze spory dotyczące „eksportu rewolucji" traciły na znaczeniu. Część działaczy komunistycznych, a należał do nich i Marchlewski, uważała bowiem, że wkroczenie Armii Czerwonej na tereny etnicznie polskie nie tylko nie spowoduje wybuchu rewolucji w Polsce, lecz przeciwnie, przekreśli jej szanse, wywołując wśród Polaków patriotyczną euforię. Jak się okazało, mieli oni rację.
Nic też nie wskazuje na to, by sytuacja zmieniła się, gdyby Armia Czerwona zdobyła Warszawę. Program wyrażony w znanym rozkazie Tuchaczewskiego, w którym mówił, że „wojska czerwonego sztandaru gotowe są walczyć aż do śmierci z wojskami białego orła... Na Zachodzie ważą się losy wszechświatowej rewolucji!... Droga do światowego pożaru wiedzie przez trupa Polski..." (Władysław Pobóg-Malinowski, Najnowsza historia polityczna Polski (1914-1939% t. 2, Londyn 1967) miał niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Jedno wszakże wydaje się nie ulegać wątpliwości - przekonanie bolszewików, że silna i niepodległa Polska stanowi podstawową przeszkodę dla światowej rewolucji. Tymi kategoriami myślano w Moskwie, licząc, że po klęsce Polski Armia Czerwona przyniesie rewolucję do Niemiec. Rewolucja w Niemczech była kluczem do rewolucji w Europie, Stanach Zjednoczonych i Chinach.
Oprócz sfery ideologii istniała jednak też pragmatyczna polityka, której celem było uzyskanie życzliwej neutralności Niemiec. Zdobyte przez Armię Czerwoną Działdowo 13 sierpnia zostało przekazane Niemcom, a następnego dnia w moskiewskiej „Prawdzie" stwierdzono, że Niemcy otrzymają z powrotem wszystko, co w rezultacie traktatu wersalskiego oddać musieli Polsce. Była to wyraźna zachęta do dokonania kolejnego rozbioru Polski.
Jednocześnie 17 sierpnia w Mińsku przedstawiono delegacji polskiej tezy pokojowe, wedle których Polska miała mieć armię składającą się z 50 tysięcy żołnierzy i 10 tysięcy oficerów, nadwyżki broni i sprzętu miały być przekazane Armii Czerwonej, polski przemysł wojenny miał zostać zlikwidowany, spośród robotników miała zostać utworzona milicja robotnicza, a wschodnią granicą Polski miała być linia Curzona, odpowiadająca naszej obecnej granicy.
Niezależnie więc od wiary w szanse światowej rewolucji przygotowywano Polsce rolę państwa słabego, całkowicie uzależnionego od potężnych sąsiadów.
Można więc przypuszczać, że po zdobyciu Warszawy Armia Czerwona ruszyłaby na zachód, ale tylko do granic dawnego zaboru pruskiego. Tu oczekiwałaby na mało prawdopodobny wybuch rewolucji w Niemczech. Odzyskanie bowiem przez Niemcy utraconych w Wersalu ziem polskich byłoby przez niemieckie społeczeństwo uznane za sukces. Rewolucje zaś nie wybuchają, gdy władze odnoszą sukcesy.
Scenariusz po klęsce polskiej w bitwie warszawskiej sprowadzałby się więc do powstania państwa polskiego pozbawionego Kresów Wschodnich, wschodniej Galicji, Warmii, Mazur, Wielkopolski i Pomorza, z Wilnem wchodzącym do Litwy, czyli mniej niż Księstwo Warszawskie. Taki twór zapewne istniałby przez pewien czas administrowany przez polskich komunistów wykonujących polecenia Moskwy. Jego trwałość zależałaby od zapadających na Kremlu decyzji. Zapewne rychło Polska stałaby się jedną z republik Związku Radzieckiego.
Powstaje oczywiście pytanie, czy utrata przez Polskę niepodległości w niecałe dwa lata po jej odzyskaniu wzmocniłaby romantyczną tradycję wiary w realizację celów niemożliwych, czy załamałaby już na zawsze wszelkie nadzieje Polaków.
Wybitny brytyjski dyplomata lord Edgar Vincent d'Abernon, w lecie 1920 roku ambasador brytyjski w Berlinie, nazwał Bitwę Warszawską [ H8 ] osiemnastą decydującą bitwą w dziejach świata. Miał rację o tyle, że przesądziła ona na dwie dekady o kształcie politycznym Europy Środkowo- Wschodniej.
Polska przegrana nad Wisłą może nie byłaby przyczynkiem do rewolucji w Europie, ale na pewno spowodowałaby kolejny podział Polski, a również utratę niepodległości Litwy, Łotwy i Estonii. Można też przypuszczać, że powrót Niemiec do przedwojennych granic rozładowałby frustrację i poczucie krzywdy, bez czego nie byłoby możliwe dojście do władzy Adolfa Hitlera.
Dowódcy 203. Pułku Ułanów przez myśl nie przeszło, jak ważną podejmuje decyzję, rozkazując rozpoznać 15 sierpnia 1920 roku siły przeciwnika w Ciechanowie.
Profesor Andrzej Garlicki (ur. w 1935 roku) jest historykiem i publicystą, zajmuje się historią najnowszą Polski. W latach 1963-1981 był członkiem kolegium tygodnika „Kultura", a od 1982 roku pracował w tygodniku „Polityka". Wchodzi również w skład redakcji „Przeglądu Historycznego" (od 1975). Obecnie jest profesorem w Instytucie Informacji Naukowej i Studiów Bibliologicznych Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor jest autorem wielu publikacji książkowych, m.in.: Geneza Legionów (1964), Powstanie PSL Piast 1913-1914 (1966), U źródeł obozu belwederskiego (1968), Przewrót majowy (1978), Od maja do Brześcia (1981), Od Brześcia do maja (1986), Józef Piłsudski 1867-1935 (1988), Stalinizm (1993), Bolesław Bierut (1994), Drugiej Rzeczypospolitej początki (1996), Historia 1939-1996/9: Polska i świat (1997), Karuzela: rzecz o Okrągłym Stole (2003), Rycerze Okrągłego Stołu (2004), Piękne lata trzydzieste (2008).
Zgrupowane w maju 1926 roku w okolicach Rembertowa, czyli w bezpośrednim sąsiedztwie Sulejówka, w którym mieszkał z rodziną Józef Piłsudski, wierne mu oddziały nie miały walczyć. Miały stanowić siłę nacisku na prezydenta Stanisława Wojciechowskiego, aby zdymisjonował świeżo powołany rząd Wincentego Witosa.
Piłsudski świetnie znał prezydenta Wojciechowskiego. Przed ćwierćwieczem razem kierowali działalnością Polskiej Partii Socjalistycznej, razem wydawali nielegalnego „Robotnika", łączyła ich przyjaźń. Później ich drogi się rozeszły. Piłsudski rozpoczął przygotowania do czynu zbrojnego, Wojciechowski zaangażował się w działalność spółdzielczą, co zbliżyło go do ruchu ludowego. W wyborach prezydenckich w 1922 roku, które nieoczekiwanie wygrał, był kandydatem ludowców. Był jednak przeciwnikiem porozumienia PSL „Piast" z prawicą, które raz już, w 1923 roku, doprowadziło do fatalnego w skutkach powołania rządu Wincentego Witosa.
Gdy wiosną 1926 roku dymisja rządu Aleksandra Skrzyńskiego spowodowała przesilenie gabinetowe, prezydent Wojciechowski usiłował, zresztą bezskutecznie, znaleźć inne rozwiązanie niż rząd Witosa. Miał jednak pole manewru ograniczone przez konstytucję i gdy odrodziła się koalicja prawicy i centrum, musiał, acz niechętnie, powierzyć Witosowi misję tworzenia rządu.
Piłsudski miał więc podstawy, aby sądzić, że demonstracja wiernych mu oddziałów wojskowych skłoni prezydenta do udzielenia dymisji Witosowi. Demonstracji miały dokonać stosunkowo niewielkie siły czterech pułków zgromadzone w okolicach Rembertowa pod pozorem manewrów, którymi kierować miał Piłsudski.
W powołanym 10 maja 1926 roku gabinecie Witosa tekę spraw wojskowych objął generał Józef Malczewski. Jedną z pierwszych jego decyzji były rozkazy likwidujące zgrupowanie w rejonie Rembertowa. Okazało się wszakże, że dowódcy odmawiają wykonania rozkazów, i że bez wiedzy ministerstwa ściągane są w rejon Rembertowa kolejne oddziały wojskowe dowodzone przez piłsudczyków. W nocy z 11 na 12 maja bez wiedzy generała Malczewskiego obsadzony został przez piłsudczyków most Kierbedzia w Warszawie (dziś na jego miejscu znajduje się most Śląsko-Dąbrowski).
Rankiem 12 maja rząd powinien już zorientować się, że sytuacja jest nienormalna, że w najlepszym razie ma do czynienia z niesubordynacją niektórych oddziałów wojskowych. Nie znał jednak przyczyn niesubordynacji. Te miał wyłożyć prezydentowi Piłsudski, który rankiem 12 maja wyjechał z Sulejówka do Belwederu. Wojciechowskiego jednak nie zastał, bo właśnie udał się on na wcześniej zaplanowany wypoczynek do rezydencji w Spale. Wprawdzie przed samym wyjazdem poinformowano go, że dzieje się coś dziwnego, lecz prezydent zlekceważył te informacje i kazał ruszać w drogę. Oznaczało to, że w ciągu następnych 2 - 3 godzin, bo tyle trwała droga do Spały, nie było z prezydentem łączności. Dopiero po przybyciu Wojciechowskiego do Spały Witos poinformował go, że zbuntowały się niektóre oddziały wojskowe, i zwrócił się o natychmiastowy powrót prezydenta do Warszawy. Co oznaczało kolejne 2 - 3 godziny braku kontaktu.
Jest rzeczą zadziwiającą, że Piłsudski nie zapewnił sobie informacji o planach prezydenta. Po prostu nie przyszło mu do głowy, że prezydent może wyjechać z Warszawy a nie chciał anonsować telefonicznie swojej wizyty w Belwederze. Wolał postawić Wojciechowskiego przed faktem dokonanym. Rezultat był jednak fatalny, bo rankiem 12 maja do spotkania Piłsudskiego z Wojciechowskim nie doszło.
Nie wiemy, jak marszałek zamierzał przeprowadzić tę rozmowę. Poinformowałby zapewne prezydenta o oburzeniu, jakie wywołała w wojsku nominacja Witosa, i oświadczył, że na razie powstrzymuje stanowcze wystąpienia, ale nie obiecuje, że będzie w stanie to czynić na dłuższą metę. Domagałby się dymisji Witosa i mógł liczyć, że w tej sprawie nie napotka na silniejszy opór Wojciechowskiego. Misji tworzenia rządu raczej by nie przyjął, bo już raz w czasie ostatniego przesilenia odrzucił taką ideę. Natomiast być może sugerowałby przyspieszenie wyborów parlamentarnych, a do tego czasu rząd urzędniczy bez wyraźnego charakteru politycznego. Być może zapleczem takiego rządu miałaby być armia gwarantująca jego apolityczność. Jest prawdopodobne, że prezydent w obawie przed wojną domową zaaprobowałby takie lub podobne działania. Było to jednak możliwe tylko rankiem 12 maja, gdy rokosz był jedynie potencjalny. Czas miał tu decydujące znaczenie. W Belwederze prezydent nie rozmawiałby z buntownikiem, lecz z zatroskanym o losy państwa Pierwszym Marszałkiem Polski. Przynajmniej tak można by później przedstawić sprawę opinii publicznej.
W czasie gdy prezydent podróżował do Spały i z powrotem, rząd podjął działania. Generał Malczewski wezwał pięć pułków, których lojalności wobec rządu był pewien, do natychmiastowego stawienia się w Warszawie. Mianował gen. Tadeusza Rozwadowskiego dowódcą obrony Warszawy, a gen. Stanisława Hallera szefem Sztabu Generalnego. Powiadomił też dowódców okręgów korpusów, że jednostki wojskowe mogą opuszczać garnizony tylko na jego rozkaz.
W tym czasie przed 14.00 wyruszyła z Rembertowa do Warszawy kolumna buntowników w sile nieco ponad dwóch pułków. Przemarsz odbył się bez przeszkód.
Około 14.00 został opublikowany komunikat rządu stwierdzający, że „szerzona od dłuższego czasu przez spiskowców i burzycieli ładu i porządku zbrodnicza agitacja wśród wojska spowodowała smutne następstwa. Kilka oddziałów wojska z kilku powiatów zebrane w okolicy Rembertowa, podniecone fałszywymi pogłoskami i uwiedzione sfałszowanymi rozkazami, dało się pociągnąć do złamania dyscypliny i wypowiedzenia posłuszeństwa Rządowi Rzeczypospolitej" („Rzeczpospolita", dodatek nadzwyczajny z 12 maja 1926 roku). Wydał również odezwę prezydent. Pisał, że warunkiem dochowania przysięgi żołnierskiej jest wierność legalnemu rządowi.
Władze ogłosiły też stan wyjątkowy w Warszawie i województwie warszawskim.
O 17.00 na moście Poniatowskiego, od warszawskiej strony, doszło z inicjatywy prezydenta do jego rozmowy z Piłsudskim. Rozmowa miała wielu świadków, lecz żaden z nich nie słyszał wypowiadanych słów. Dysponujemy jednak notatką Wojciechowskiego sporządzoną wkrótce potem. Prezydent zapisał, że powitał Piłsudskiego słowami: „Stoję na straży honoru wojska polskiego - co widocznie wzburzyło go, gdyż uchwycił mnie za rękaw i zduszonym głosem powiedział: - No, no! Tylko nie w ten sposób. - Strząsnąłem jego rękę i nie dopuszczając do dyskusji: - Reprezentuję tutaj Polskę, żądam dochodzenia swych pretensji na drodze legalnej, kategorycznej odpowiedzi na odezwę rządu. - Dla mnie droga legalna zamknięta - wyminął mnie i skierował się do stojącego o kilka kroków za mną szeregu żołnierzy. Zrozumiałem to jako chęć buntowania żołnierzy przeciwko rządowi w mojej obecności, dlatego idąc wzdłuż szeregu do swego samochodu, zawołałem: - Żołnierze, spełnijcie swój obowiązek" (Andrzej Garlicki, Józef Piłsudski 1867-1935, Warszawa 1990).
Tyle Wojciechowski. Jego apel do żołnierzy okazał się nieskuteczny. Piłsudski powrócił na Pragę, zostawiwszy na moście generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, który miał pilnować, żeby nie użyto broni. Wkrótce jednak Wieniawę zatrzymano i przewieziono do więzienia wojskowego przy ulicy Dzikiej. Jednocześnie rozpoczęto natarcie, osiągając ślimak przy moście Poniatowskiego i warszawski brzeg Wisły. Nie napotkało na opór, bo piłsudczycy wycofali się już na praski brzeg. W jego trakcie padły z praskiego brzegu jeden lub dwa strzały Nie wyrządziły szkody, ale były to pierwsze strzały w zamachu majowym.
Rozmowa na trzecim moście, jak wówczas nazywano most Poniatowskiego, nie przyniosła rezultatu. Sprawy zaszły za daleko. Mimo że krew się jeszcze nie polała, na ustępstwa nie było już miejsca.
Do pierwszych walk doszło około 18.30 w rejonie placu Zamkowego. Były pierwsze ofiary. Oddział majora Jana Korkozowicza z 36. Pułku Piechoty, który opowiedział się po stronie Piłsudskiego, miał 11 zabitych i 28 rannych.
Wojska rządowe wycofały się z rejonu placu Zamkowego, a most Kierbedzia znalazł się w rękach zamachowców, którzy rozpoczęli przerzucanie oddziałów na warszawski brzeg. Stwarzało to bezpośrednie zagrożenie dla rządu w Pałacu Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu i Sztabu Generalnego na placu Saskim. Zgodnie z sugestią prezydenta podjęto decyzję o przeniesieniu się do Belwederu.
Ta decyzja likwidowała, jak określił to generał Stanisław Haller, sytuację maksymalnej niepewności, pozwalając obliczyć własne siły. „Jeżeli - pisał on - wskutek spisku następuje rozłam w wojsku, to kierownicy spisku wiedzą, na kogo po swojej stronie liczyć mogą, bo znają oficerów, których do spisku wciągnęli. Inaczej strona legalna. Ona wprawdzie zna pewną ilość oficerów, na których z całą pewnością liczyć może, większość oficerów stoi jednak dla niej pod znakiem zapytania. (...) W tej sytuacji niepewności może pomóc tylko gwałtowne odseparowanie wszystkich oddziałów stojących lojalnie po stronie prawowitego rządu, od zakonspirowanych i chwiejnych oraz sprowadzenie nowych posiłków, których lojalności jest się pewnym" (Stanisław Haller, Wypadki warszawskie od 12 do 15 maja 1926 r., Kraków 1926).
Decyzja przeniesienia rządowego centrum dowodzenia do Belwederu miała jednak i skutki fatalne. Spowodowała bowiem utratę cywilnych, wojskowych i kolejowych centrali łączności. Pod tym względem Belweder był całkowicie nieprzygotowany. Dysponował jedynie łącznością lotniczą, bo pobliskie lotnisko na Polu Mokotowskim było w rękach wojsk rządowych. Było to jednak za mało, szczególnie wobec konieczności sprowadzenia posiłków.
Wieczorem 12 maja 1926 roku siły rządowe liczyły około 1700 ludzi wobec około 3500 buntowników, którzy mogli liczyć też na pomoc około 800 członków Związku Strzeleckiego. Dla obu stron ściągnięcie do Warszawy posiłków było w tej chwili najważniejsze.
W nocy z 12 na 13
maja prezydent wystosował odezwę do armii. „Stała się rzecz potworna - stwierdzał - znaleźli się szaleńcy, którzy targnęli się na majestat ojczyzny, podnosząc jawny bunt, fałszywymi hasłami uwiedli czystą duszę żołnierza polskiego i dali pierwsi rozkaz do rozlewu krwi bratniej" (Archiwum Komisji Likwidacyjnej gen. Lucjana Żeligowskiego w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku).
13 maja, w drugim dniu walki, inicjatywa była po stronie rządowej. Zmniejszyła się też dysproporcja sił, bo przybyły do Warszawy wierne rządowi oddziały. Stanisław Grabski wspomina, że podczas kolacji „panował wśród członków rządu i generałów optymistyczny nastrój. Generał Tadeusz Rozwadowski zaręczał, że mógłby tej nocy wyprzeć Piłsudskiego na prawy brzeg Wisły, ale nie czyni tego, bo woli zmusić go do kapitulacji w Warszawie" (Stanisław Grabski, Pamiętniki, t. II, Warszawa 1989).
Generał Rozwadowski był znany ze swego optymizmu, ale tym razem wydawało się, że ma doń podstawy. Przez łączność radiową lotniska mokotowskiego napływały meldunki, że Wielkopolska i Pomorze w pełni popierają legalne władze, że korzystna jest również sytuacja w Krakowie i Katowicach, że wezwany ze Lwowa generał Sikorski odmówił wprawdzie pod pretekstem zagrożenia wschodniej granicy przyjazdu i przysłania posiłków, lecz deklarował lojalność wobec rządu.
14 maja o 5.00 ruszyło natarcie piłsudczyków na Belweder i Pole Mokotowskie. Piłsudczycy mieli już w tym czasie znaczną przewagę: dysponowali około 8500 żołnierzy wobec 2200 żołnierzy strony rządowej. Sytuacja mogła się jednak zmienić, bo przed południem dotarły do Warszawy wspierające rząd pułki poznańskie. Wysłano generała Michała Żymirskiego, aby jak najszybciej przeprowadził je w rejon Belwederu. Pod jego dowództwem znalazło się około 1500 żołnierzy, a w drodze były dalsze posiłki - łącznie około 6000 żołnierzy.
Generał Żymirski zawiódł jednak całkowicie. Wdał się w potyczki z drugorzędnymi oddziałami piłsudczyków, opóźniając przez to swój marsz. Dotarł na Pole Mokotowskie już po zajęciu lotniska przez piłsudczyków i wobec tego zarządził odwrót do Ożarowa. W ten sposób ostatnia szansa na zdławienie rokoszu została przekreślona.
A przecież nie musiało tak być. Gdyby wysłano sprawniejszego generała, pułki poznańskie dotarłyby na czas i rzucone do walki mogłyby przechylić szalę zwycięstwa. To był jedyny moment, w którym strona rządowa mogła odnieść sukces.
Zmuszony do kapitulacji Piłsudski zostałby zapewne osadzony w areszcie domowym w Sulejówku. Należy wątpić, czy władze zdecydowałyby się postawić przed sądem Pierwszego Marszałka Polski, zwycięskiego wodza naczelnego w wojnie 1920 roku. Natomiast jego zwolenników wymieciono by z wojska żelazną miotłą. Tym bardziej że byli nielubiani za koteryjność, arogancję, demonstrowanie wyższości. Najbardziej prominentni piłsudczycy znaleźliby się w więzieniu, inni na marginesie życia politycznego.
Za polityczne wsparcie rokoszu zapłaciłyby też stronnictwa lewicy - PPS i PSL „Wyzwolenie". W najbliższych wyborach parlamentarnych poniosłyby zapewne dotkliwą porażkę. Strajk górników brytyjskich, który wybuchłby niezależnie od sytuacji w Polsce, otworzyłby nowe rynki zbytu dla polskiego węgla, co spowodowałoby wyraźne polepszenie sytuacji gospodarczej. Nastąpiłoby umocnienie rządów centrum i prawicy. Pytanie, na jak długo, bo wielki kryzys uderzyłby przecież w Polskę z tą samą siłą.
Zapewne odbudowałby swą pozycję w armii i w polityce generał Władysław Sikorski, a prezydent Wojciechowski po upływie kadencji zostałby ponownie wybrany. Ignacy Mościcki byłby nadal wybitnym uczonym, w tej roli czasami zapraszanym na Zamek. Znali się z Wojciechowskim jeszcze z czasów wspólnej działalności w ruchu socjalistycznym.
Natomiast generał Żymierski zostałby odpowiednio uhonorowany i oczywiście nie wytoczono by mu procesu o korupcję przy zakupie masek gazowych, której przecież się dopuścił.
Porażka Piłsudskiego umocniłaby oczywiście gabinet Wincentego Witosa. Ten chłopski polityk już dwukrotnie udowodnił, że potrafi być stanowczy. Po raz pierwszy, gdy w obliczu zagrożenia istnienia niepodległej Polski powołany został w nocy z 20 na 21 lipca 1920 roku przez Radę Obrony Państwa na premiera rządu. Potrafił zmobilizować nie tylko masy chłopskie, ale i całe społeczeństwo do największego wysiłku wojennego. Po raz drugi stanął na czele rządu kilka miesięcy po zamordowaniu prezydenta Gabriela Narutowicza. Witos obejmował gabinet w fatalnej sytuacji gospodarczej. Załamanie systemu finansowego spowodowało lawinowo postępującą inflację, a tym samym wzrost niezadowolenia społecznego.
Jesienią 1923 roku rozpoczęła się fala strajków w przedsiębiorstwach państwowych. 3 listopada Polska Partia Socjalistyczna zapowiedziała na 5 listopada strajk powszechny. Rząd odpowiedział wprowadzeniem stanu wyjątkowego. 6 listopada w Krakowie i Borysławiu doszło do krwawych starć. Zginęło 14 żołnierzy i 21 robotników. Dwa dni później w Tarnowie w starciu z wojskiem zginęło pięciu robotników.
W połowie grudnia 1923 roku prawicowo-centrowy gabinet Witosa utracił w sejmie większość. Witos okazał się politykiem stanowczym, lecz nieskutecznym.
Gdyby Piłsudski przegrał w maju 1926 roku, Witos okazałby się politykiem nie tylko stanowczym, lecz także skutecznym. Zapewne dążyłby do przyspieszenia wyborów parlamentarnych, które przyniosłyby PSL „Piast" i endecji stabilną większość. Umiałby wykorzystać tę sytuację do przeprowadzenia reform wzmacniających władzę wykonawczą kosztem ustawodawczej. Takie plany przestawił już w 1923 roku. Gdyby udało mu się zrealizować te zamierzenia, byłby najdłużej urzędującym premierem w II RP.
W powołanym 10 maja 1926 roku rządzie Witosa kierownikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych został Kazimierz Morawski, co oznaczało rozwiązanie tymczasowe. Roman Dmowski, który w poprzednim gabinecie Witosa przez kilka miesięcy był ministrem spraw zagranicznych, okazał się najgorszym chyba z dotychczasowych ministrów. A i sam nie miał na to stanowisko ochoty. Być może powierzono by je wybitnemu publicyście, bliskiemu współpracownikowi Dmowskiego, wówczas ambasadorowi w Rzymie Stanisławowi Kozickiemu. Zafascynowany faszyzmem włoskim nadałby stosunkom z Rzymem ważniejszą rolę, ale na tym nie można by oprzeć polskiej polityki zagranicznej. Szukałby zbliżenia z Francją, lecz Paryż pozostałby wstrzemięźliwy wobec polskich awansów.
W stosunkach z Niemcami nic by się nie zmieniło, bo o ich charakterze decydowano nie w Warszawie, lecz w Berlinie. Po dojściu Hitlera do władzy mogłoby dojść do współpracy polsko-niemieckiej, gdyż na przykład Roman Dmowski był zafascynowany ideologią Hitlera. Akces polski do paktu antykominternowskiego jednak nie wchodził w grę.
Można więc przypuszczać, że w polskiej polityce zagranicznej nie byłoby istotnych zmian. W polityce wewnętrznej postępowałby proces ograniczania demokracji, bo taka była wówczas tendencja. Pamiętajmy, że z nowych państw utworzonych po I wojnie światowej tylko Czechosłowacja zachowała system demokratyczny.
Gdyby pogoda była inna, losy powstania warszawskiego, a także dalsze Polski mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. Wyobraźmy więc sobie, że:
W nocy nad Prusami Wschodnimi zebrały się potężne chmury. Rano letnia ulewa zamienia się w burzę. Narada z udziałem pułkownika Clausa Schenka von Stauffenberga przeniesiona zostaje z baraku, w którym zazwyczaj się odbywała, do podziemnego bunkra przy apartamencie Adolfa Hitlera. W czasie kiedy trwa gorączkowe przenoszenie map i teczek z raportami, Stauffenberg uzbraja oba zapalniki, wkłada bomby do teczki i schodzi do schronu. Wychodzi z narady zgodnie z planem, po kilkunastu minutach. Kiedy jego samolot startuje z lotniska polowego kwatery głównej, z centralnego bunkra wydobywa się jakiś przedziwny dźwięk - jakby jęknęła ziemia - potem strzela wielki płomień, za nim kłęby dymu, które szybko zasłaniają horyzont. Po wylądowaniu w Berlinie daje rozkaz rozpoczęcia operacji „Walkiria".
Zamieszanie trudno sobie wyobrazić. Spiskowcy każą aresztować wojsku prominentów SS i policji, tłumacząc, że wódz zginął w zamachu, a aparat Heinricha Himmlera (szefa SS, Gestapo i ministra spraw wewnętrznych Rzeszy) próbuje przejąć władzę. Jedni oficerowie wykonują rozkaz, inni nie. Radio Berlin co chwila informuje, że Führer - choć ciężko ranny - przeżył zdradziecki zamach i przekazał swoje stanowiska Hermannowi Göringowi, dowódcy niemieckiego lotnictwa wojskowego (Luftwaffe). Göring milczy. Przemówienie radiowe wygłasza za to minister propagandy Joseph Goebbels, zapowiadając natychmiastowe i bezwzględne ukaranie „zbrodniarzy, którzy podnieśli rękę na największego syna narodu niemieckiego". Mieszkańcy okupowanych stolic Europy, zdezorientowani tak samo jak wszyscy inni, obserwują ze zdziwieniem nagłe przemarsze kolumn wojskowych, drużyny strzeleckie, zajmujące miejsce pod siedzibami Gestapo, samochody pancerne pod komendanturami Wehrmachtu. Dywizja pancerna „Hermann Göring", świeżo załadowana do kilkunastu transportów kolejowych na froncie włoskim, otrzymuje wieczorem nowy rozkaz: zamiast na front wschodni w okolicach Wisły udać się do Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Żołnierze piją z radości całą noc. 450 kilometrów dalej na zachód - to może być różnica życia i śmierci.
W tym samym czasie BBC nadaje sprzeczne komunikaty: raz, że Hitler zginął w zamachu i władzę w Berlinie przejęło wojsko, wieczorem - że pucz zakończył się klęską i SS przejęło władzę. Radio Moskwa milczy.
W konspiracyjnym mieszkaniu w alei Niepodległości spotyka się trzech generałów: komendant główny Armii Krajowej Tadeusz „Bór" Komorowski, szef sztabu Komendy Głównej AK - gen. Tadeusz Pełczyński i jego pierwszy zastępca, gen. Leopold Okulicki. Meldunki wywiadu niczego nie wyjaśniają: Niemcy w mieście krzątają się jak rój os, wzmocnili posterunki, niektórym obserwatorom wydaje się, że widzą napięcie w stosunkach między Wehrmachtem a SS i policją, ale któż wie, jak jest naprawdę. Przez most Poniatowskiego suną za zachód tłumy Niemców, obok osadników z Zamojszczyzny na furmankach widać coraz więcej głodnych, obszarpanych żołnierzy z rozbitej na Białorusi Grupy Armii „Środek". Radio niemieckie wciąż utrzymuje, że Hitler żyje. BBC donosi o strzelaninie koło komendantury Paryża. Armia Czerwona przekroczyła Bug, we Lwowie trwają walki.
Trzej generałowie są zgodni: na taką właśnie sytuację AK czeka od dawna. Pamiętają słowa swojego szefa, Stefana Roweckiego, z jednego z pierwszych jego raportów, jeszcze z listopadal939 roku: „Zasadniczym naszym momentem wystąpienia będzie załamanie Niemiec lub przynajmniej chwila, gdyby im się podwinęła noga. Wtedy mamy być zdolni, aby im w drugiej nodze podciąć żyły i ścięgna, tak aby kolos niemiecki się wywrócił".
W Warszawie, w świetle późniejszych planów, miało nie być powstania, akcja zbrojna wydawała się nadmiernie ryzykowna. Ale teraz... powtórka z listopada 1918 roku, kiedy na ulicach Warszawy młodzież rozbrajała patrole okupanta, jest w zasięgu ręki. Drukarnie w ramach akcji „N" mają jak najszybciej wydrukować po niemiecku ulotki o upadku III Rzeszy; oddziały AK z radomskiego i Mazowsza - przygotować się do marszu na Warszawę. Stołeczna AK od jutra ma zacząć przygotowania do osiągnięcia stanu gotowości bojowej. Komorowski chce poczekać na wiadomości z Londynu. Na razie depeszuje: „Ostatni fakt zamachu na Hitlera łącznie z położeniem wojennym Niemiec doprowadzić może do ich załamania się w każdej chwili. Zmusza nas to do stałej i pewnej [zapewne: pełnej] gotowości do powstania". Stan ten chce osiągnąć 25 lipca.
Tymczasem w Berlinie i w kilku innych wielkich miastach Rzeszy spiskowcom udało się już przejąć władzę. Tu i ówdzie dochodzi do starć miedzy wojskiem a SS. Spiskowcy ogłaszają skład nowego rządu i zwracają się do aliantów z prośbą o rozejm. Między Londynem, Waszyngtonem a Moskwą krążą depesze. Przywódców koalicji kusi, by przerwać wojnę, zwłaszcza gdy nie jest już konieczna. Ale swego czasu uzgodnili, że nie powtórzą błędu z listopada 1918 roku i zgodzą się tylko na bezwarunkową kapitulację Niemiec. Najgorsze, że nie ma z kim rozmawiać - no i nie ma planów, co z pokonanymi Niemcami robić. Nikt tak naprawdę nie liczył, że rozsypią się już teraz.
Chyba nikt już nie wierzy, że Hitler przeżył. W Warszawie dowódca garnizonu gen. Rainer Stahel ogłasza swoją lojalność wobec nowego rządu berlińskiego. Gubernator warszawski ucieka, razem z nim - większość urzędników i ich rodzin. W gmachu Gestapo przy alei Szucha już w nocy rozpoczęło się palenie akt. Policjanci, esesmani i gestapowcy chyłkiem, często w cywilu, wymykają się z miasta. Warszawiacy gromadzą się na ulicach, tu i ówdzie wznoszone są okrzyki, ale z godziny na godzinę temperatura rośnie. Jeden z patroli AK obserwuje, że przez półtorej godziny niepilnowany był most Poniatowskiego - jedna zmiana zeszła z posterunku, druga nań nie dotarła. Komendant warszawskiej AK płk Antoni Chruściel melduje, że podległe mu oddziały już wieczorem będą gotowe do walki. Na naradzie Komendy Głównej przeważa opinia, by wrócić do starszych wersji planów powstańczych: w zasadzie nie atakować regularnej armii, lecz skoncentrować się na uderzeniu na SS i policję. Jednocześnie negocjatorzy z Komendy Głównej AK mają nawiązać kontakt z otoczeniem Stahela i zaproponować warunki wyjścia wojska niemieckiego z Warszawy. Rząd na emigracji upoważnia kierownictwo podziemia do „ogłoszenia powstania w momencie przez was wybranym".
Komorowski ustala termin rozpoczęcia powstania na dziś, godzina 22.00.
W Londynie, Moskwie i Waszyngtonie trwa gorączkowa dyskusja, czy i na jakich warunkach podjąć pertraktacje z Niemcami. Na froncie włoskim i francuskim alianci mają nagły problem: co począć z dziesiątkami tysięcy niemieckich jeńców? Armia Czerwona zajmuje Lublin i Lwów.
Nocny atak na pozycje niemieckie w Warszawie zakończył się sukcesem, który przerasta wszelkie oczekiwania. W ostatniej chwili AK zrezygnowała z natarcia na lotniska i mosty, koncentrując główne siły w Śródmieściu, wokół dzielnicy policyjnej na Mokotowie i wokół Pawiaka. Na Żoliborzu Niemcy bronili tylko okolic Dworca Gdańskiego, cały Mokotów na południe od placu Unii Lubelskiej wpadł w ręce powstańców, zdobyte zostały m.in. koszary przy Rakowieckiej, bronione przez resztki pododdziałów SS i policji. Załoga Pawiaka uciekła; nie zdążyła wymordować więźniów. W rękach SS pozostała tylko aleja Szucha, Wehrmacht okopał się wokół mostów, swoich koszar, lotnisk i Krakowskiego Przedmieścia. Miasto jest prawie wolne. W rokowaniach ze Stahelem zostaje ustalone, że Wehrmacht utrzyma w najbliższych dniach kontrolę nad aleją Waszyngtona, mostem Poniatowskiego i Alejami Jerozolimskimi - tłumy Niemców, cywilów i wojskowych stają się na tej osi coraz gęstsze. Lotnisko na Okęciu ma być przekazane Armii Krajowej w ciągu 48 godzin. Także dowódca SS i policji wysyła parlamentariuszy. Oferuje wydanie 1000 więźniów w zamian za możliwość przeprowadzenia swoich ludzi do Alej Jerozolimskich. Komenda Główna AK po burzliwej dyskusji godzi się na te warunki. Armia Krajowa poniosła w ostatnich godzinach ciężkie straty: około 300 zabitych, do dwóch tysięcy rannych i zaginionych.
Na ulicach entuzjazm nieopisany: Warszawa jest - właściwie - wolna! Biało-czerwone flagi wiszą na większości gmachów publicznych. Delegat Rządu na Kraj ogłasza objęcie władzy wojskowej przez Armię Krajową - jako część Polskich Sił Zbrojnych - oraz administracji cywilnej na obszarach miasta, gdzie nie ma już Niemców.
W tym samym czasie odbywają się masowe aresztowania członków lubelskiej i lwowskiej AK przez NKWD.
W Moskwie podjęta zostaje decyzja o natychmiastowym uruchomieniu ofensywy karpackiej w kierunku rumuńskich pól naftowych.
Koalicja godzi się przyjąć parlamentariuszy niemieckich następnego dnia. Warunek podstawowy: Niemcy zostaną zajęte przez armie alianckie. O granicy wschodniej obszaru okupacji brak w komunikacie wzmianki.
Oddziały AK przejmują pierwsze mosty na Wiśle na południe od stolicy Polski. Resztki oddziałów niemieckich wycofują się przez Warszawę i Kraków w kierunku dawnej granicy polsko-niemieckiej. W wielu miejscach dochodzi do walk. Powstańcy konsekwentnie atakują policję, unikając starć z regularną armią.
W Warszawie już prawie karnawał.
Późnym wieczorem następuje kapitulacja Niemiec. Zgodnie z układem oddziały aliantów zajmą całe terytorium Niemiec w granicach z 1937 roku. ZSRR będzie reprezentowany przez misje okupacyjne w Berlinie i Wiedniu, Zachód - przez równie symboliczne kontyngenty w Bukareszcie, Budapeszcie i Sofii. Premierzy Wielkiej Brytanii i Polski wysyłają depeszę do Józefa Stalina z propozycją natychmiastowego podjęcia rozmów w sprawie Polski.
Na Okęciu ląduje polski dywizjon myśliwski, chwilę później - transportowce RAF. Z pierwszego z nich wysiada premier rządu na emigracji Stanisław Mikołajczyk. Brytyjczycy odradzali mu ten lot jako zbyt ryzykowny, ale postawił na swoim. „Polska jest wolna", ogłasza z zaimprowizowanej trybuny „Niech żyje niepodzielna Rzeczpospolita!" Tłumy warszawiaków wiwatują. Mikołajczyk wie, o czym mówi: Radio Moskwa nadało właśnie komunikat o powołaniu w Lublinie Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który określa rząd w Londynie jako „władzę samozwańczą, władzę nielegalną". W rozmowach z aliantami Moskwa powołuje się na suwerenną wolę Polaków, reprezentowanych przez PKWN i armię Berlinga, którym Armia Czerwona przekaże w najbliższym czasie administrację na ziemiach między Bugiem a Wisłą. Wieczorem rząd w Warszawie zwraca się do aliantów zachodnich o pośrednictwo w rozmowach z ZSRR, mających na celu przywrócenie prawowitej władzy na całości wyzwolonych terenów.
Ofensywa radziecka z wielkim trudem dociera na wschodni brzeg Wisły - do Dęblina i Otwocka. Tu czołgi stają z braku paliwa, a piechota jest daleko w tyle.
Pierwsze oddziały AK wkraczają do opuszczonej przez Niemców Łodzi. Są witane entuzjastycznie - przez łodzian i ponad 60 tys. Żydów z miejscowego getta, największą - jak się wkrótce okaże - ocalałą grupę Żydów w okupowanej przez Niemców Europie.
Powstanie wygasa. AK kontroluje właściwie całą Polskę centralną i niewielką część ziem zachodnich.
Po latach historyk brytyjski napisze: „Była to jedna z najbardziej zdumiewających operacji w całej historii wojny nieregularnej. Polacy czekali do ostatniego momentu. Kiedy nadszedł, uderzyli tam, gdzie użycie stosunkowo skromnych sił gwarantowało niemal natychmiastowy, nieobliczalny zysk polityczny i moralny. Sukces drugiego etapu powstania - poza Warszawą - to z kolei wynik wzorowych, prowadzonych przez lata przygotowań armii podziemnej, szkolenia rezerw i administracji - oraz wielkiego entuzjazmu zwykłych Polaków, którzy nawet bez broni wsparli Armię Krajową wszędzie tam, gdzie cywile mogli się przydać. Trudno o lepszy przykład, jak w konkretnej sytuacji mądre działania niewielu mogą tak zmienić tak wiele".
Kiedy artykuł ten się ukazał, Europa od dwudziestu lat podzielona była żelazną kurtyną, której symbolem stała się Wisła i miasto podzielone - Warszawa. Brytyjczykowi natychmiast odpowiedział historyk radziecki: „W lecie 1944 roku podstępna klika londyńsko-warszawska po raz kolejny odsłoniła swoje antynarodowe, reakcyjne oblicze. Tzw. powstanie warszawskie przygotowane zostało za plecami sojusznika, we współpracy z Niemcami, kontynuowanej - jak wiadomo - do dziś, kiedy to armie tzw. Rzeczpospolitej Polskiej i Republiki Federalnej Niemiec wspólnie, od lat, ćwiczą zdradziecki napad na obóz wspólnoty socjalistycznej i jego najbardziej na zachód wysunięty posterunek - Polską Rzeczpospolitą Ludową. I już wtedy, w ostatnich dniach wojny, polskiej reakcji chodziło tylko o jedno - żeby uniemożliwić narodowowyzwoleńcze powstanie polskich mas pracujących i pozbawić polskiego robotnika i chłopa dostępu do zdobyczy socjalizmu, którymi w tej sytuacji mogą się cieszyć tylko jego krajanie we wschodniej części kraju".
Spotkanie Wielkiej Trójki rozpoczyna się 1 września 1944 roku w Berlinie, w pałacu miejskim Hohenzollernów. Na Dalekim Wschodzie przewaga aliantów za kilka miesięcy będzie tak wielka, że Stalinowi zależy na wejściu do wojny w Azji; inaczej nic tam nie zyska. W tej sytuacji rokowania koncentrują się na Europie. Większość spraw jest w miarę jasna, problem stwarzają Niemcy i Polska. Co do pokonanego wroga, amerykański prezydent, Franklin Delano Roosevelt, i brytyjski premier, Winston Churchill, odrzucają wszelkie żądania polityczne. Godzą się natomiast na długą listę fabryk, które zostaną zdemontowane i wywiezione do ZSRR, dalej na obowiązkowe dostawy towarów niemieckich na wschód, wreszcie na 5-letni kontyngent żywnościowy. Nie ma dyskusji co do likwidacji Prus i dalszych losów Prus Wschodnich: część północna z Królewcem trafia do ZSRR, część południowa z Olsztynem przyznana zostaje Polsce. To mniej więcej jedyny temat „polski", który daje się szybko załatwić. Pozostaje jeszcze kwestia podzielonych ziem polskich. Stalin nie chce szybkich wyborów („Mikołajczyk i Komorowski to faszyści - mówi - jak można takim ludziom powierzać demokrację?"), żąda natomiast radzieckiej misji łącznikowej w Warszawie na analogicznych prawach jak w Berlinie, a przede wszystkim - międzynarodowego zarządu nad Górnym Śląskiem. Prezydent Stanów Zjednoczonych i premier Wielkiej Brytanii nie muszą pytać się rządu w Warszawie, co o tym sądzi. Mikołajczyk żąda wolnych wyborów tej jesieni, i to w całej Polsce; gotów jest dyskutować nad przyszłą przynależnością państwową części ziem wschodnich - w zamian za rekompensaty na zachodzie - i niewiele więcej: reszta należeć będzie do kompetencji Sejmu Ustawodawczego.
Po kolejnym dniu ostrych debat Stalin, mówiąc wolno i wyraźnie, informuje Roosevelta i Churchilla, że polscy demokraci coraz częściej donoszą mu o narastającej woli narodu polskiego połączenia się z ZSRR. Podobnie, twierdzi, było przed kilku laty na terenie zachodniej Białorusi i Ukrainy, i nie ulega chyba wątpliwości, że w razie zarządzenia plebiscytu w tej sprawie - choćby tylko na terenach wyzwolonych przez Armię Czerwoną - wynik będzie też podobny. Analogiczne głosy dochodzą go zresztą ze Słowacji.
Roosevelt i Churchill są naprawdę zaniepokojeni. Wzywają do Berlina Mikołajczyka. W dramatycznej, całonocnej rozmowie namawiają go do przyjęcia ostatecznej oferty: Polska otrzymuje Wolne Miasto Gdańsk i rejencję opolską, dodatkowo kilka powiatów pomorskich plus pokaźny udział w reparacjach. Wybory na „zachód od Wisły" odbędą się pod kontrolą aliantów; po wyborach Brytyjczycy i Amerykanie rozbudują swoje bazy na tych terenach (o czym, oczywiście, nie powiedzą na razie Stalinowi). Co do Polski na wschód od dzisiejszej linii demarkacyjnej - rozkładają ręce; chcą tylko odwieść Moskwę od tworzenia 17. republiki, wiele więcej nie da się zrobić.
Taki był też mniej więcej kształt umowy berlińskiej, spisanej przez Wielką Trójkę we wrześniu 1944 roku. Polska została podzielona wzdłuż linii biegnącej od Elbląga na południe, dalej wzdłuż wschodniej granicy województwa pomorskiego do Wisły, następnie Wisłą do Sanu i do Przemyśla. Na wschód od tej linii proklamowana została w 1945 roku Polska Rzeczpospolita Ludowa ze stolicą w Lublinie, obejmująca prócz części dawnych Prus Wschodnich północne i wschodnie Mazowsze, część białostockiego, całe województwo lubelskie oraz resztkę lwowskiego z Lwowem (przekazany przez ZSRR w dniu utworzenia PRL).
Wybory do Sejmu Ustawodawczego Rzeczypospolitej Polskiej odbyły się - mimo protestów prowizorycznego rządu w Lublinie, oskarżającego Warszawę o nowy rozbiór Polski - już w grudniu 1944 roku. Absolutną większość głosów otrzymało Polskie Stronnictwo Ludowe, które utworzyło koalicję z Polską Partią Socjalistyczną. W ciągu trzech miesięcy Sejm uchwalił ustawy: 0 odbudowie, o reformie rolnej, o nacjonalizacji i o spółdzielczości (jako trzecim, obok państwa i własności prywatnej, filarze gospodarki). Reforma rolna i nacjonalizacja nie budzą większych kontrowersji; odbywają się za odszkodowaniem, rozłożonym na 20 lat. Nie budzi ich także uchwalona w 1945 roku konstytucja, wprowadzająca system gabinetowo-parlamentarny (po długich dyskusjach przeważa pogląd, że doświadczenie konstytucji kwietniowej nie pozwala na odtworzenie silnego urzędu głowy państwa). Zawiera m.in. artykuł, określający zjednoczenie Polski w drodze głosowania powszechnego (gdy tylko nastaną ku temu warunki) jako cel państwa 1 narodu.
Szybkie uchwalenie podstawowych aktów prawnych nie oznacza, by Rzeczpospolita wolna była od wielkich debat. Socjaliści nalegają na szybką rozbudowę ustawodawstwa socjalnego, ludowcy widzą przyszłość w rozwoju wsi; nie brak innych sporów. Napięcie istnieje także między koalicją rządzącą a wojskiem. Gen. Tadeusz Komorowski został pierwszym.prezydentem i obowiązki reprezentacyjne spełnia sumiennie. Natomiast dwaj inni legendarni dowódcy z czasów II wojny, generałowie Stefan Rowecki i Władysław Anders, nie ukrywają sceptycyzmu wobec sejmokracji i co rusz podkreślają, że Rzeczpospolita Polska to kraj frontowy, gdzie nie może być miejsca na anarchię. Konflikt tli się niemal od początku, na razie jednak nie grozi wybuchem.
Rzeczywiście, oba państwa polskie są frontowe: amerykańskie dywizje pierwszego rzutu i bazy lotnicze rozlokowane są w trójkącie autostrad Warszawa - Łódź - Poznań. Po drugiej stronie Wisły potężna radziecka Grupa Armii Północ skoncentrowana jest między warszawską Pragą, Białą Podlaską, Lublinem i Puławami. Władza rządu lubelskiego ma tu charakter raczej symboliczny.
PRL szybko wyszła z okresu przejściowego, w którym przeprowadzone zostały nacjonalizacja i reforma rolna, a opozycja zasiadała w Krajowej Radzie Narodowej. Premierem od początku jest Władysław Gomułka, opozycji już nie ma. W 1947 roku PRL rezygnuje z uczestnictwa w planie Marshalla, który staje się po drugiej stronie Wisły jedną z podstawowych dźwigni szybko rosnącej gospodarki. Po wybuchu wojny koreańskiej (1953) oba państwa polskie przeżywają kolejny okres militaryzacji i szybkiej rozbudowy przemysłu ciężkiego. W RP idzie on w parze ze stałym, pokaźnym wzrostem stopy życiowej, w PRL - z niedoborem żywności (równolegle zaczęła się kolektywizacja) i rosnącym niezadowoleniem społecznym.
Granica między dwiema Polskami jest zamknięta od 1948 roku. W 1951 roku przed sądem staje Gomułka. Wkrótce zostanie stracony jako agent CIA i rządu warszawskiego. W tym samym czasie aresztowany zostaje biskup lubelski Stefan Wyszyński, przewodniczący nieformalnej konferencji biskupów ze Wschodu. Rok następny to czas wzmożonej agitacji władz za wstąpieniem PRL do „ojczyzny chłopów i robotników". Pod apelem w tej sprawie podpisują się do lutego 1953 roku miliony. Wiosną, po śmierci Stalina, kampania kończy się równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Tymczasem frustracja robotników z nowo powstałych kombinatów rośnie. 22 lipca 1953 roku, w dziewiątą rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, wychodzą na ulicę: najpierw we Lwowie, w południe na Pradze i w Białymstoku, później także w innych miastach PRL-u. Żądają podwyżek, równości, religii w szkole, prawdziwych związków zawodowych. Rząd lubelski wzywa na pomoc wojska radzieckie. Czołgi wjeżdżają do miast, zaczynają się walki uliczne.
W kwaterze głównej NATO przedstawiciel RP żąda natychmiastowej interwencji wojsk Układu Północnoatlantyckiego. Wali pięścią w stół. Amerykanin, też chory z niewyspania i własnej bezsilności w chwili pierwszej próby Sojuszu, pyta, czy z powodu strajku robotników w jakimś „Bajalistok" może ma rzucić bombę atomową. I na kogo - na waszych we Lwowie czy może zaraz na Moskwę. Tego samego dnia Amerykanie w ramach operacji NATO przejmują od Wojska Polskiego posterunki frontowe nad granicą. Ambasador Stanów Zjednoczonych przy Organizacji Narodów Zjednoczonych składa protest, żąda interwencji sił pokojowych w PRL; w tym samym czasie amerykański sekretarz stanu cierpliwie tłumaczy ambasadorowi ZSRR, że zaistniały w ostatnich godzinach pewne obawy co do tego, czy żołnierze polscy nie zechcą przyjść z pomocą walczącym rodakom po drugiej stronie. Natomiast Marines, podkreśla sekretarz stanu, na pewno nie wystrzelą pierwsi.
Walki w miastach PRL wygasają po kilku dniach. Liczba ofiar pozostaje nieznana do dziś. Niektórzy historycy twierdzą, że - wraz z egzekucjami - była wyższa niż w czasie powstania w lipcu 1944 roku. Dwieście tysięcy obywateli PRL ucieka do RP. Armia Radziecka przez 72 godziny po zakończeniu walk trzymała straż na mostach - i przepuszczała każdego.
Kryzys w stosunkach Warszawy z sojusznikami trwa w drugim półroczu 1953 roku. Polska należy do członków-założycieli NATO. Ostatnio podpisała się pod projektem Europejskiej Wspólnoty Obronnej. Teraz stawia nowy warunek: projekt EWO zostanie ratyfikowany, jeśli Niemcy, przystępując do Wspólnoty, definitywnie zrezygnują z utraconych w 1945 roku ziem wschodnich. Niemcy odmawiają, mówią o konieczności dalszych rozmów na ten temat. Sejm RP w grudniu 1954 roku odrzuca projekt ustawy ratyfikacyjnej, projekt EWO upada. Teraz Warszawa blokuje inicjatywę przyjęcia Niemiec do NATO. Po kilku miesiącach rozmów - za namową wszystkich partnerów - Berlin ogłasza, że uznaje powstały w 1945 roku porządek terytorialny w Europie, co potwierdza zawarty dzień przed wejściem Niemiec do NATO polsko-niemiecki układ graniczny.
Przez pierwsze lata wspólnej przynależności obydwu państw - polskiego i niemieckiego - do Sojuszu obowiązuje nieformalne porozumienie, że ich siły zbrojne nie sąsiadują ze sobą na manewrach.
Sukces ekonomiczny ostatnich lat w RP i uznanie jej granicy zachodniej nie przesłania faktu, że rządy kolejnych koalicji pod przewodnictwem PSL - zwłaszcza ostatnio - toną w morzu afer i skandali korupcyjnych. Zawłaszczanie państwa przez partie i klany jest na ustach wszystkich. Przed rokiem zaczęła się pierwsza w okresie powojennym recesja. Państwowe molochy uginają się pod ciężarem własnych zobowiązań i mocy produkcyjnych. Liberałowie, od lat obsadzający Ministerstwo Finansów, wołają o odpaństwowienie gospodarki przez przyspieszenie prywatyzacji. Świeżo powstała, coraz liczniejsza warstwa średnia - nie mówiąc o przedsiębiorcach - jest coraz bardziej przekonana, że bez „depeeselizacji" państwa, Polska nie utrzyma dotychczasowego tempa wzrostu. W wyborach 1958 roku wieczny premier Mikołajczyk ponosi klęskę i odchodzi w niesławie. Doceni go dopiero pośmiertnie - historia: jako polityka, który na trwałe zakotwiczył Polskę na Zachodzie i stworzył Polskę murowaną. O ile w 1945 roku różnica w PKB per capita między RP a PRL wynosiła 3:1, o tyle w kryzysowym roku 1958 - mimo szeroko zakrojonej industrializacji na Wschodzie - 7:1.
Przez trzy miesiące socjaliści, liberałowie i prawica nie są w stanie stworzyć rządu. Na zebraniu oficerów w Sztabie Głównym - korpus oficerski pamięta swoje upokorzenie w 1953 roku, a wydatki na wojsko spadły w ostatnich latach drastycznie - pada pytanie, czy prócz Wojska Polskiego jest jakakolwiek siła zdolna uchronić ten kraj przed wielkim kryzysem, który niewątpliwie wykorzysta wróg ze Wschodu. Na sali jest niewielu generałów. Dominują oficerowie młodsi i niżsi rangą, większość po zachodnich akademiach wojskowych i praktyce w NATO. Co powiedzieli w odpowiedzi na pytanie generałów, znamy tylko z relacji świadków. Musiało to brzmieć mniej więcej tak: rządy munduru w Polsce skończyły się - nawet jeśli mundur ten nosi bohater. Wojsko ma bronić państwa, a nie naprawiać je. „Piłsudski - miał powiedzieć jeden z majorów - może i musiał. My nawet nie powinniśmy o tym myśleć".
Pogłoski o - wkrótce legendarnym - zebraniu w Sztabie Głównym szybko docierają do opinii publicznej. Rząd powstaje w ciągu tygodnia. W wojsku dochodzi do kilkunastu spektakularnych dymisji. W referendum Polacy uchwalają zmianę konstytucji: prezydent wybierany jest od tej pory w głosowaniu powszechnym, ma też znacznie szersze kompetencje niż poprzednicy. Ku zaskoczeniu obserwatorów sceny politycznej pierwszą wyłonioną w ten sposób głową państwa jest 40-letni, bezpartyjny ekonomista, kojarzony głównie z depeeselizacją.
Francuski analityk pisze: „Znowu nas zaskoczyli. Kryzys prawie taki sam. Wojsko też. Nawet wybierają podobne rozwiązanie. Tylko im nie trzeba generała. Zdumiewający naród".
W 1960 roku Rzeczpospolita Polska podpisuje traktaty rzymskie i staje się członkiem Wspólnot Europejskich. Dzięki reformom właśnie wychodzi z recesji. Po drugim rozszerzeniu (w 1973 roku) stanie się płatnikiem netto.
W październiku 1963 roku, w 150. rocznicę bitwy narodów, prezydenci Polski i Francji oraz kanclerz Niemiec uczestniczą w uroczystej mszy w katedrze w Lipsku. Podpisany następnie tzw. traktat trójstronny stanie się punktem wyjścia do - niełatwego i co kilka lat wstrząsanego burzliwymi kryzysami, niemniej wciąż kształtującego politykę europejską - sojuszu, czyli tzw. Trójkąta Lipskiego.
W 1964 roku Krzysztof Kamil Baczyński otrzymuje literacką Nagrodę Nobla.
W 1968 roku RP i PRL niemal równocześnie wstrząsają zamieszki i demonstracje studentów. Od tej pory intelektualiści z „Zachodu" zaczną się intensywniej przyglądać „Wschodowi": gdyby wszystko było tam naprawdę inne, to wydarzenia tego roku nie miałyby się prawa zdarzyć.
W 1971 roku RP i PRL nawiązują stosunki dyplomatyczne. Wrogość ustępuje miejsca nieufności. Lublin skazany jest na kredyty z Warszawy. Różnica w PSB per capita wynosi (mimo relatywnie lepszych ostatnio wyników gospodarczych PRL) 12:1.
Pojawiają się pierwsi stali korespondenci po obu stronach Wisły. Karierę robi Ryszarda Kapuścińskiego porównanie Lublina z Phenianem.
Kiedy w 1979 roku do PRL po raz pierwszy przyjeżdża Timothy Garton Ash, jest po prostu przerażony: „Tu naprawdę trudno z kimkolwiek porozmawiać, wyjąwszy akademików i studentów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, na którym wszystko jest inne. Wisła stała się europejskim Rio Grandę, jakim nigdy nie była, a co najmniej w tym stopniu. Cała nadzieja w tym, że studenci i robotnicy, na których reżimowi najwyraźniej zależy, są młodzi i lepiej wykształceni niż poprzednie pokolenie".
W lecie 1980 roku na salę BHP w lubelskiej Fabryce Samochodów Małolitrażowych wchodzi elektryk Lech Łęsawa. Powstanie warszawskie - początek i symbol sukcesu Polski zachodniej - obchodzi go o tyle, że to zagadka - jak, mając mało, osiągnąć dużo, dzięki wyborowi właściwego czasu i miejsca. Łęsawa wiele na ten temat nie wie, coś mu opowiedzieli miejscowi studenci. Ale spróbuje.
Profesor Włodzimierz Borodziej (ur. w 1956 roku) jest historykiem, wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim, w latach 1999-2002 był jego prorektorem, Profesor wykładał także na niemieckich uczelniach: na Uniwersytecie Filipa w Marburgu (1994-1995), Uniwersytecie Technicznym w Dreźnie (2001-2002) i na Uniwersytecie Schillera w Jenie (2004-2005). Był również doradcą Szefa Kancelarii Sejmu (1991), dyrektorem Biura Stosunków Międzyparlamentarnych w Kancelarii Sejmu (1991 -1992) oraz dyrektorem generalnym Analiz Sejmowych (1992-1994). Ponadto Profesor jest przewodniczącym Rady Naukowej Centrum Badan Historycznych Polskiej Akademii Nauk oraz członkiem Rady Naukowej i jury konkursu historycznego KARTY (Warszawa). Profesor zasiada także w jury programu stypendialnego dla Europy Środkowo-Wschodniej ZEIT-Stiftung (Hamburg). Jest członkiem Rady Naukowej Ettersberg-Stiftung (Erfurt), kolegium wydawców Zeitschrift fur Ostmitteleuropaforschung (Marburg) i Jahrbuch fur Europaische Geschichte (Moguncja). W latach 1997-2007 był polskim współprzewodniczącym Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej. Profesor Włodzimierz Borodziej jest wybitnym badaczem dziejów powszechnych oraz Polski XX wieku. Napisał wiele książek oraz artykułów na ten temat, m.in.: Terror i polityka. Policja niemiecka a polski ruch oporu w Generalnym Gubernatorstwie 1939-1944 (1985), Terror und Politik. Die deutsche Polizei und die polnische Widerstandsbewegung im Generalgouvernement 1939-1944 (Mainz 1999), Od Poczdamu do Szklarskiej Poręby Polska w stosunkach międzynarodowych 1945-1947 (Londyn 1990), Der Warschauer Aufstand 1944, (Frankfurt/Menem 2001), Stosunki polsko-niemieckie 1831-1848: Wiosna Ludów i okres ją poprzedzający (współredaktor Tadeusz Cegielski, 1981), Polska między Niemcami a Rosją. Studia ofiarowane Marianowi Wojciechowskiemu w siedemdziesiątą rocznicę urodzin, (współredaktor Paweł Wieczorkiewicz, 1997), Ofiary czy współwinni. Nazizm i sowietyzm (1997), Kompleks wypędzenia (współredaktor Artur Hajnicz, 1998), Niemcy w Polsce 1945-1950. Wybór dokumentów, t. I-III. Wstęp (s. 5-23, 37-105) i red. dokumentów (s. 109-374) w 1.1 (2000-2002), Polska i Niemcy w XX wieku. Wskazówki i materiały do nauczania historii (2001). Ponadto jest współautorem takich publikacji, jak: Polska Podziemna (1991), PRL w oczach Stasi, 1.1 (1995); t. II (1996), Polska i Niemcy Krótki przewodnik po historii sąsiedztwa (1999).
Powojenna odbudowa gospodarcza Europy Zachodniej powszechnie wiązana jest z funkcjonowaniem planu Marshalla. Plan pomocy Stanów Zjednoczonych Ameryki dla zniszczonej Europy ogłoszony został 5 czerwca 1947 roku przez amerykańskiego sekretarza stanu gen. George'a Marshalla podczas wystąpienia na Uniwersytecie Harvarda. Oficjalnym celem projektu było przyspieszenie powojennej odbudowy i podniesienie stopy życiowej ludności. Jednak istotny wpływ na stanowisko Amerykanów miała rozlewającą się w Europie fala niepokojów społecznych, wywołanych złą sytuacją ekonomiczną i trudnymi warunkami bytowymi. Wykorzystywały je partie komunistyczne Zachodu w propagandzie antykapitalistycznej i w celu umocnienia swoich pozycji politycznych. Narastało niebezpieczeństwo bezpośredniej ingerencji Związku Radzieckiego, którego wpływy po drugiej wojnie światowej sięgnęły linii Łaby. Dlatego też plan Marshalla należy traktować jako posunięcie administracji amerykańskiej paralelne do sformułowanej przez prezydenta Harry ego Trumana doktryny powstrzymania (containment), ostrzegającej Związek Radziecki przed rozszerzaniem wpływów komunistycznych. Zdecydowanemu stanowisku politycznemu Stanów Zjednoczonych towarzyszył zamiar rozwiązania podstawowych problemów ekonomicznych Europy.
Plan Marshalla zaproponowany został większości państw kontynentu, w tym znajdującym się od 1944 roku pod dominacją radziecką. Wyrażano przy tym nadzieję, że państwa Europy Wschodniej osłabią współpracę ekonomiczną z ZSRR na rzecz ogólnoeuropejskiej. Nacisk Kremla, dostrzegającego antykomunistyczne ostrze programu pomocowego, zmusił państwa bloku radzieckiego do odrzucenia amerykańskiej oferty. Polska, Albania, Bułgaria, Czechosłowacja, Rumunia i Węgry odmówiły udziału w konferencji paryskiej poświęconej przygotowaniom do przyjęcia oferty amerykańskiej. Dla Europy Środkowej oznaczało to utratę możliwości uzyskania amerykańskich środków pomocowych i silniejsze podporządkowanie polityce ZSRR. Odrzucenie planu Marshalla dobitnie świadczyło o narastaniu zimnej wojny, w której niemałą rolę odgrywała rywalizacja gospodarcza między Wschodem a Zachodem.
Plan Marshalla, oficjalnie nazwany Planem odbudowy Europy (European Recovery Programm), miał na celu zwiększenie udziału Stanów Zjednoczonych w odbudowie potencjału produkcyjnego Europy Zachodniej. Szesnaście krajów (Austria, Belgia, Dania, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Irlandia, Luksemburg, RFN, Norwegia, Portugalia, Szwecja, Turcja, Włochy i Wielka Brytania) objętych planem Marshalla utworzyło Europejską Organizację Współpracy Gospodarczej (Organisation for European Economic Cooperation - OEEC) z zadaniem określenia potrzeb i dzielenia pomocy między państwa członkowskie.
W latach 1948-1952 OEEC uzyskała pomoc amerykańską wartości ok. 13 mld dol. (ok. 112 mld dol. wg cen z 2007 roku). Pomoc wykorzystano na zakup żywności, pasz, nawozów sztucznych, surowców, paliw oraz zwiększenie i unowocześnienie zdolności wytwórczych przemysłu. Głównymi odbiorcami amerykańskich towarów były: Wielka Brytania, Francja, Włochy, Niemcy Zachodnie i Holandia. Pomoc marshallowska stanowiła aż 2/3 importu do Europy ze strefy dolarowej, wyniosła 2,5% Produktu Krajowego Brutto (PKB) beneficjentów i szacowana była na ok. 20% ich akumulacji kapitału. W okresie realizacji planu Marshalla PKB krajów OEEC wzrósł o 32%, ich produkcja rolnicza przekroczyła poziom przedwojenny o 11%, a przemysłowa o 40%.
Ekonomiści uważają, że bez planu Marshalla odbudowa Europy Zachodniej przebiegałaby znacznie wolniej, a poszczególne kraje dłużej nękane byłyby problemami społecznymi. Podkreślają jego rolę w modernizacji i restrukturyzacji gospodarki europejskiej pod wpływem napływu amerykańskich dóbr inwestycyjnych i nowoczesnych technologii. Wskazują także na nawiązanie, w ramach OEEC, powojennej współpracy gospodarczej między państwami Europy Zachodniej, która z czasem przerodziła się w postępującą integrację.
Polska, której straty ludnościowe i w majątku narodowym w czasie drugiej wojny światowej należały do największych, na skutek splotu niekorzystnych warunków politycznych, nie skorzystała z pomocy marshallowskiej. Wydaje się, że jej wartość wahałaby się w przedziale od 1,5 mld dol. (tyle otrzymały Włochy) do 2,7 mld dol. (pomoc dla Francji). Daje to podstawę przyjęcia w szacunkach „utraconych korzyści" kwoty pomocowej nie mniejszej niż 2 mld dol. (ponad 17 mld dol. wg cen z 2007 roku). W podobnym kierunku zmierzają estymacje Leszka J. Jasińskiego, który szacuje ewentualną pomoc amerykańską na 1 do 2 mld dol.
Wymuszone odrzucenie planu Marshalla i narastanie zimnej wojny odcięło nasz kraj od możliwości korzystania z zachodniej pomocy finansowej, rozwijania handlu i sprowadzania nowoczesnych technologii. Powojenna odbudowa kraju musiała oprzeć się na własnych możliwościach i silnie propagandowo nagłaśnianej pomocy Związku Radzieckiego. Po rezygnacji z planu Marshalla Polska otrzymała radziecki kredyt w wysokości 450 min dol. (umowa z 26 stycznia 1948 roku). W czerwcu 1950 roku uzyskała dalsze kredyty na uprzemysłowienie wartości 100 min dol. Kredyty ze Wschodu przeznaczono na nowe inwestycje Planu odbudowy gospodarczej (1947-1949) oraz realizację planu sześcioletniego (1950-1955).
Na podstawie radzieckich projektów i dzięki dostawom maszyn i urządzeń przemysłowych, już w końcu lat czterdziestych ubiegłego wieku podjęto budowę Nowej Huty pod Krakowem, kilku fabryk, m.in. przemysłu elektromaszynowego, i kopalń węgla kamiennego. Szersze wykorzystanie kredytów nastąpiło w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Przeznaczono je m.in. na huty pod Krakowem i w Częstochowie, fabryki samochodów na Żeraniu i w Lublinie, elektrociepłownię na Żeraniu, fabryki przemysłu chemicznego, radiotechnicznego i włókienniczego. Powstały zakłady górniczo-hutnicze cynku w Bolesławcu, huta miedzi w Legnicy i elektrownia „Jaworzno II". Nieznana część kredytów skierowana została na zakup maszyn i urządzeń dla przemysłu zbrojeniowego, zlokalizowanego w Warszawie, Świdniku, Mielcu i Łabędach.
Radzieckie dostawy inwestycyjne bardzo często obejmowały produkty nienowoczesne, nawet pochodzące z reparacji wojennych. Przykładem może być Fabryka Samochodów Osobowych na Żeraniu, która zgodnie z wcześniejszymi założeniami miała wytwarzać fiata, a podjęła produkcję warszawy opartej na przestarzałej licencji radzieckiej pobiedy. Stawiało to gospodarkę polską w niekorzystnej sytuacji w stosunku do Europy Zachodniej, gdzie odbudowie i rozbudowie towarzyszyła dogłębna modernizacja.
Zauważając ograniczone efekty radzieckiej pomocy kredytowej, nazywanej niekiedy planem Mołotowa, trzeba z naciskiem podkreślić, że towarzyszyła jej jawna i utajona eksploatacja polskiego potencjału gospodarczego. Złożyły się nań demontaż maszyn i urządzeń oraz nieekwiwalentne korzystanie przez Armię Radziecką z polskich zakładów przemysłowych i gospodarstw rolnych, infrastruktury transportowej i telekomunikacyjnej. Najbardziej drastycznym objawem eksploatacji były dostawy w latach 1945 -1953 na potrzeby radzieckie węgla po zaniżonej cenie, które przyniosły Polsce straty obliczone na 600 min dol. Tak więc tylko z tego tytułu straty gospodarki narodowej przewyższały wartość radzieckich kredytów inwestycyjnych z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia.
Przytoczone fakty dowodzą, jak wielkim wysiłkiem społecznym dokonano odbudowy kraju po zniszczeniach wojennych i zainaugurowano proces tzw. socjalistycznej industrializacji. Efekty, służące podniesieniu stopy życiowej ludności, uzyskano tylko w latach odbudowy. Industrializacja, realizowana w warunkach izolacji od gospodarki światowej, przyniosła rezultaty ilościowe w wybranych dziedzinach, głównie służących militaryzacji. Odcinkowe sukcesy opłacono zastojem w rolnictwie i w gałęziach przemysłu produkujących dobra konsumpcyjne, co w połowie lat pięćdziesiątych doprowadziło do protestów społecznych na tle niskiej stopy życiowej ludności. Skorzystanie z planu Marshalla z pewnością przyspieszyłoby powojenną odbudowę kraju i umożliwiłoby łagodne przeprowadzenie niezbędnej jego industrializacji. Dałoby szanse rekonstrukcji polskiej gospodarki, zgodnej z trendami, które zarysowały się na Zachodzie po drugiej wojnie światowej. Zdecydowanie większe możliwości inwestycyjne oraz w sferze zaopatrzenia przemysłu i rolnictwa byłyby podstawą szybszego wzrostu stopy życiowej ludności, a przede wszystkim likwidacji trudnych problemów strukturalnych, jak przeludnienie agrarne i bezrobocie w miastach.
Wykorzystanie ewentualnej pomocy amerykańskiej można rozważać według dwóch scenariuszy, czyli w dwóch odmiennych sytuacjach politycznych Polski. Pierwszy zakłada powojenne status quo, czyli narzucone Polsce rządy komunistyczne i funkcjonowanie gospodarki centralnie kierowanej. Drugi - suwerenność kraju, wyrażającą się w demokratycznym ustroju politycznym i gospodarce rynkowej, poddanej rygorom interwencjonizmu. Taki bowiem obraz powojennej Polski występował w większości programów ugrupowań niekomunistycznych podczas drugiej wojny światowej.
Fabuły do pierwszego scenariusza dostarczyły lata siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy pojawiły się możliwości nawiązywania stosunków gospodarczych z Zachodem. Wówczas okazało się, że korzystanie z kredytów zachodnich charakteryzowało się krańcową nieefektywnością i marnotrawstwem. Ekipa Edwarda Gierka, w ramach aktywnej polityki kredytowej, zaciągnęła kredyty w kilku państwach kapitalistycznych. Umożliwiły one dodatkowe zakupy potrzebnych gospodarce surowców i paliw, materiałów zaopatrzeniowych, pasz, żywności i dóbr inwestycyjnych.
Dodatkowe środki inwestycyjne w podstawowej masie skierowano do przemysłu elektromaszynowego, paliwowo-energetycznego, metalurgicznego i chemicznego. Pewnym novum było większe niż w latach ubiegłych zasilenie przemysłu spożywczego, którego produkcja w dużym stopniu decydowała o poziomie zaopatrzenia rynku i eksporcie. Budowano kolejne kopalnie węgla na Śląsku i w okolicach Konina, ale także przystąpiono do tworzenia dwóch nowych zagłębi; węgla brunatnego koło Bełchatowa i węgla kamiennego w pobliżu Lublina. Jednocześnie inwestowano w wielkie elektrownie cieplne: „Dolna Odra", „Kozienice", „Ostrołęka" i „Rybnik" oraz wodne „Porąbka-Żar" i „Żarnowiec". Ta ostatnia stanowiła część przedsięwzięcia, które prowadzić miało do uruchomienia po 1980 roku elektrowni atomowej.
W przemyśle metalurgicznym w 1972 roku przystąpiono do realizacji wielkiego projektu Huta Katowice, zlokalizowanego na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. Olbrzymie środki inwestycyjne pochłonęły zagłębie miedziowe na Dolnym Śląsku z kopalniami i hutami oraz rozwijany okręg wydobycia i przerobu rud cynkowo-ołowiowych w okolicach Olkusza. O nowe obiekty wzbogacano przemysł elektromaszynowy, m.in. dużym nakładem środków dokonano rekonstrukcji i rozbudowy istniejącej wytwórni w Bielsku-Białej, która wraz z nowym zakładem w Tychach utworzyła Fabrykę Samochodów Małolitrażowych. Podjęła ona produkcję licencjonowanego Fiata 126p.
Wykorzystując zachodnie licencje, zmodernizował swoją wytwórczość przemysł elektroniczny. Podjęto produkcję m.in. układów scalonych, kolorowych monitorów i magnetofonów kasetowych. Kontynuowano rozwój przemysłu chemicznego, koncentrując uwagę na Zakładach Azotowych we Włocławku, toruńskiej „Elanie" i rozbudowie Mazowieckich Zakładów Rafineryjnych i Petrochemicznych w Płocku. W przemyśle mineralnym powstały nowe cementownie oraz liczne zakłady prefabrykacji elementów budowlanych, zwane fabrykami domów. Z większym niż dotychczas rozmachem rozwijano przemysł spożywczy, szczególnie mięsny, a także cukrowniczy, piwowarski i drobiarski.
Przyspieszenie inwestycyjne i produkcyjne nie przyczyniły się do wzrostu efektywności gospodarowania. W latach 1971-1975 tylko przemysł elektromaszynowy uzyskał postęp w zakresie wydajności pracy, produktywności środków trwałych i materiałochłonności produkcji. W innych gałęziach, poza wzrostem wydajności w przemyśle środków konsumpcji, odnotowano regres.
Wysokie nakłady inwestycyjne skierowano także na komunikację, w przede wszystkim zasilając kolej, jednak w stosunku do lat poprzednich wyraźnie wzrosły kwoty przeznaczone na rozbudowę portów i żeglugi morskiej, dróg kołowych, a także systemu łączności. Do najważniejszych przedsięwzięć w kolejnictwie należało rozpoczęcie budowy Centralnej Magistrali Kolejowej, łączącej Zagłębie Dąbrowskie z rejonem Warszawy i dalej Trójmiastem. Aby usprawnić transport kołowy, przystąpiono do realizacji ambitnego programu rozbudowy i modernizacji sieci drogowej. Program zakładał budowę odcinków autostrad i dróg ekspresowych, głównie na kierunku wschód-zachód. W transporcie morskim ważnym przedsięwzięciem była budowa Portu Północnego w Gdańsku.
Wyróżnikiem lat 1971 -1975 był gwałtowny wzrost obrotów handlu zagranicznego, przy czym na skutek uzyskanych z Zachodu kredytów dynamika importu górowała nad eksportem. W stosunku do 1970 roku obroty w 1975 były o 86% wyższe, import - o 104%, a eksport - o 66%. Szybko rósł przywóz paliw i energii, wyrobów przemysłu elektromaszynowego i chemicznego oraz zboża i pasz. Za dynamiką przywozu z Zachodu nie nadążał przyrost eksportu kierowanego do krajów rozwiniętych gospodarczo, ograniczany nienowoczesnością i niską jakością polskich wyrobów oraz trudnościami w uruchomieniu produkcji na pozyskanych licencjach.
Niski poziom eksportu stawiał pod znakiem zapytania realność aktywnej polityki kredytowej. Zakładała ona bowiem spłatę zaciąganych kredytów przez eksport nowoczesnych wyrobów wytwarzanych przez zakłady korzystające z kredytowych dostaw (zasada samospłaty inwestycji). W rezultacie zadłużenie Polski w krajach kapitalistycznych w 1975 roku przekroczyło 8,4 mld dol., co blisko dwukrotnie przewyższyło roczne wpływy z tytułu eksportu. Źródłem zadłużenia była nie tylko niska efektywność finansowanych ze środków zagranicznych inwestycji, ale przede wszystkim nadmierny kredytowy import pasz i żywności oraz części zamiennych i materiałów do produkcji, limitujący zakupy inwestycyjne. Obsługa zadłużenia obciążyła eksport do krajów kapitalistycznych na poziomie 32% jego wartości, przekraczając granicę bezpieczeństwa ekonomicznego państwa.
W tych warunkach niezbędne było ograniczenie importu i szukanie możliwości aktywizacji eksportu. Działania takie podjęto w 1976 roku w ramach manewru gospodarczego, doprowadzając do zmniejszenia nakładów inwestycyjnych (m.in. przerwano rozbudowę Huty Katowice i zrezygnowano z realizacji programu budowy autostrad), a także pogorszenia zaopatrzenia rynku i przemysłu. Wprowadzono kartkowe zaopatrzenie ludności w cukier i rozwijano komercyjną sprzedaż wyrobów mięsnych, co oznaczało podwyżkę ich cen. Dodatkowo spadał stopień wykorzystania potencjału produkcyjnego przemysłu na skutek trudności zaopatrzeniowych w materiały i energię. Mimo to nadal rosło zadłużenie zagraniczne Polski, osiągając w 1979 roku kwotę 24 mld doi, a stopień obciążenia eksportu obsługą kredytów sięgnął 94%.
Lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku jednoznacznie dowiodły, że zewnętrzne zasilanie kredytami nie było w stanie zrekompensować niskiej efektywności i marnotrawstwa występującego w realnym socjalizmie. Mimo że w latach siedemdziesiątych Polska wykorzystała, według oficjalnych danych, kredyty zagraniczne na sumę 42 mld dol., pod koniec okresu nastąpił bezwzględny spadek dochodu narodowego, potęgując narastający od 1976 roku kryzys ekonomiczny i społeczny. Jego nieodległą konsekwencją było załamanie gospodarki centralnie kierowanej i upadek w 1989 roku rządów komunistycznych w Polsce.
Kwota 42 mld dol. w 1979 roku stanowiła równowartość blisko 14 mld dol. z 1948 roku. Można zatem uznać, że wartość wykorzystanych przez ekipę Edwarda Gierka kredytów przewyższała sumę pomocy marshallowskiej dla 16 państw zachodnioeuropejskich. Prowadzi to z kolei do smutnej konstatacji o niewydolności i pasożytniczym charakterze centralnie kierowanej gospodarki. Tak więc wzrost, a następnie głęboki regres gospodarki w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia uzasadniają opinię, że przyjęcie przez Polskę planu Marshalla, w warunkach reżimu komunistycznego i gospodarki planowej, prowadziłoby do nieefektywnego społecznie wykorzystania przyznanych środków. Zewnętrzne zasilanie gospodarki wspomagałoby dziedziny preferowane przez władze w celu umocnienia siły i zdolności ekspansywnych całego bloku radzieckiego.
Odmienny obraz efektów przyjęcia planu Marshalla powstaje przy uwzględnieniu scenariusza, w którym mamy do czynienia z polityczną suwerennością Polski, wyrażającą się w demokratycznym ustroju i funkcjonowaniu systemu gospodarki rynkowej. W tych warunkach alokacja zewnętrznych środków podlegałoby demokratycznym procedurom, a system rynkowy prowadziłby do racjonalnego wykorzystania pomocy. Z takimi możliwościami spotykamy się po 1989 roku w rezultacie zmian ustrojowych i podjęcia realizacji tzw. planu Balcerowicza.
Jednym z głównych problemów gospodarczych Polski na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku pozostawała kwestia zadłużenia zagranicznego. W wyniku przedłużającej się agonii gospodarki centralnie kierowanej jego wartość w 1990 roku przekroczyła 46 mld doi, a według cen z 1948 roku - 7,7 mld zł. Zatem gdyby Polska otrzymała na starcie transformacji gospodarczej środki zewnętrzne równe estymowanej pomocy marshallowskiej, pokryłyby one zaledwie lA zadłużenia zagranicznego. Efekt byłby znacznie mniejszy od faktycznie uzyskanego dzięki negocjacjom naszego rządu z wierzycielami skupionymi w Klubie Paryskim i Klubie Londyńskim. Ich rezultatem była redukcja w połowie lat dziewięćdziesiątych zadłużenia wobec obcych rządów o 50%, a banków komercyjnych o 49%. Łącznie dawało to kwotę 23 mld dol. (wg cen z 1948 roku - 3,7 mld dol.), a więc prawie dwukrotnie wyższą od ewentualnej pomocy amerykańskiej w latach czterdziestych ubiegłego wieku.
W latach dziewięćdziesiątych dość często pojawiały się głosy o potrze bie nowego planu Marshalla dla gospodarek przechodzących od systemu centralnego planowania do rynku. W przypadku Polski takie zadanie z nawiązką spełniła postawa zachodnich wierzycieli wobec zadłużenia, które powstało, a następnie szybko narastało w ramach gospodarki realnego socjalizmu. Trzeba jednak podkreślić, że oddłużenie nie mogło mieć bez pośredniego wpływu na uruchomienie procesu wzrostu, co leżało u podstaw planu Marshalla. Strukturalnym problemem gospodarki polskiej był brak kapitału. Jego źródła sięgały zarówno w odległą przeszłość kraju, jak i wynikały z polityki władz komunistycznych, które zniszczyły prywatną przedsiębiorczość. Niezbędne było przyciągniecie do Polski inwestycji zagranicznych.
Kapitał zagraniczny w większej masie zaczął napływać od 1992 roku. Powodem tego napływu były rozmiary polskiego rynku, rysujący się wzrost gospodarczy, niski koszt siły roboczej i umacnianie reform rynkowych. Kapitał zagraniczny dokonywał zakupu prywatyzowanych firm, tworzył joint ventures i zakładał nowe przedsiębiorstwa. Początkowo największe zainteresowanie lokatami w Polsce wykazywały firmy amerykańskie, wielo narodowe, niemieckie, włoskie, francuskie i holenderskie. Ich kapitały kierowały się głównie do handlu i przemysłu przetwórczego. Do 1994 roku wartość zagranicznych inwestycji bezpośrednich osiągnęła 4,3 mld dol. Tak więc w okresie porównywalnym z funkcjonowaniem planu Marshalla w Polsce zainwestowano zaledwie 0,6 mld dol. wg cen z 1948 roku. Rów nowartość estymowanych 2 mld dol. z 1948 roku, w postaci bezpośrednich inwestycji zagranicznych, Polska uzyskała do 1996 roku, a więc w ciągu siedmiu lat od rozpoczęcia procesu transformacji systemowej.
Inwestycje zagraniczne istotnie przyczyniły się do przełamania kryzysu i przejścia do fazy wzrostu gospodarczego. Po gwałtownym załamaniu w latach 1990-1991, związanym z wdrażaniem reform stabilizacyjnych, od 1992 roku systematycznie rósł PKB, inwestycje i produkcja przemysłowa, przy spadającej stopie inflacji. Od następnego roku poprawiła się sytuacja w rolnictwie, a w latach 1994 -1996 nastąpił wzrost zatrudnienia i obniżyła się stopa długu publicznego. Optymizm budziła wysoka dynamika eksportu, rezultat unowocześnienia i rosnącej efektywności produkcji. Polska rozwijała się szybciej niż kraje Unii Europejskiej.
W rezultacie skumulowanych wysiłków poziom PKB z 1990 roku został przekroczony w 1996 roku o ponad 18%. Główną dźwignią wzrostu gospodarczego była prywatyzacja, niosąca ze sobą poprawę wskaźników wydajności pracy. Wpływ miał także wzrost inwestycji, których poziom w 1996 roku o blisko 49% przekraczał stan z 1990 roku. Natężenie procesów inwestycyjnych zawdzięczano aktywności sektora prywatnego, w tym szczególnie kapitału zagranicznego.
Przytoczone fakty wskazują, że ewentualna pomoc amerykańska dla Polski mogła przynieść korzystne efekty gospodarcze i społeczne tylko w warunkach demokratycznego ustroju państwa i gospodarki rynkowej. Świadczy o tym dobitnie kontrast między dekadami lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia w Polsce. W pierwszym okresie miało miejsce olbrzymie marnotrawstwo kredytów zagranicznych zaciągniętych przez rządy komunistyczne. Udowodniło ono niską efektywność i przyczyniło się do upadku gospodarki centralnie kierowanej. W drugim - pomoc zewnętrzna, głównie w formie redukcji długów zagranicznych i napływu inwestycji bezpośrednich, uruchomiła proces przebudowy systemowej, trwałego wzrostu gospodarczego i stopniowej poprawy stopy życiowej ludności.
Profesor Janusz Kaliński (ur. 1942 roku) jest ekonomistą, pracownikiem naukowym w Katedrze Historii Gospodarczej i Społecznej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. W latach 1981-1982 oraz 1990-1993 był dziekanem Wydziału Ekonomiczno-Społecznego SGH, a w latach 1993-1999 dziekanem Kolegium Ekonomiczno-Społecznego. Profesor specjalizuje się w najnowszej historii gospodarczej Polski oraz powszechnych dziejach gospodarki w XIX i XX wieku. Jest autorem wielu publikacji z dziedziny ekonomii, m.in.: Bitwa o handel 1947-1948 (1970), Plan Odbudowy Gospodarczej 1947-1949 (1977), Polityka gospodarcza Polski w latach 1948-1956 (1987), Gospodarka Polski w latach 1944-1989. Przemiany strukturalne (1995), Zarys historii gospodarczej XIX i XX w. (2001).
Należałoby zacząć właściwie od innego pytania: Czy Karol Wojtyła mógł nie zostać papieżem? I odpowiedź będzie oczywiście: Tak, z wielu przyczyn mógł nie zostać papieżem. Pomińmy przy tym rozważania nad jego drogą życiową, zakładając, że sam nic by w niej nie zmienił. Każdy człowiek zależny jest jednak od swego czasu, od okoliczności, w których przyszło mu żyć.
Aby Karol Wojtyła został papieżem, musiał poprzednio osiągnąć godność kardynała. Aby osiągnąć godność kardynała, zostać musiał krakowskim arcybiskupem albo objąć inny bardzo wysoki urząd kościelny. Powołaniu Karola Wojtyły na krakowski tron arcybiskupi sprzyjały dwie okoliczności. Pierwszą z nich była samodzielność polskiego Kościoła katolickiego.
Wiele z niej stracił Kościół na Węgrzech, którego prymas Laszló Lekai szedł na daleko idące ustępstwa wobec władz komunistycznych. Zdaniem jego biografa biskupi „stracili jednak autorytet wśród wierzących". Z kolei w Czechach Kościół był słaby, a w Słowacji skalany podczas II wojny światowej współpracą licznych duchownych z reżimem sojuszniczym wobec Niemiec. W Polsce Kościół katolicki był silny, a jego prymas, kardynał Stefan Wyszyński, unikał wprawdzie ostrych starć z rządzącymi, ale nigdy nie rezygnował z samodzielności. Inna sprawa, że gotów był do ustępstw przy obsadzaniu metropolii i diecezji, gdyby rządzący zgłaszali przeciw konkretnym osobom absolutny sprzeciw.
Drugą okolicznością była zupełnie błędna ocena, jaką komunistyczni notable przyjęli w związku z kandydaturą Karola Wojtyły na arcybiskupa krakowskiego. Zdawali sobie oni sprawę z wielkiego jego formatu. Przyzwyczajeni do personalnych ambicjonalnych starć we własnej ekipie wyobrażali sobie, że między Karolem Wojtyłą a Stefanem Wyszyńskim dojdzie do konfliktów, co osłabi pozycję Kościoła w społeczeństwie i wobec władz.
Kardynał Wyszyński nie tylko nie wszedł w konflikt z arcybiskupem, późniejszym kardynałem Wojtyłą, ale wspierał go w działaniach, które później odegrały ważną rolę w czasie wyboru na papieża. Największe znaczenie miał tu żywy udział Karola Wojtyły w międzynarodowych kontaktach polskiego Kościoła. Nie ma zaś wątpliwości, że to Stefan Wyszyński miał decydujący głos na temat tego, kto i kiedy ma Kościół ten reprezentować w Watykanie i w innych krajach.
Podsumowując ten wątek: Karol Wojtyła mógł nie zostać krakowskim metropolitą albo wtedy, gdyby kardynał Wyszyński przejawił małostkowość i nie chciał tolerować na szczytach hierarchii polskiego Kościoła wybitnego człowieka, albo gdyby przywódcy komunistyczni z ekipy Gomułki sądzili Wyszyńskiego i Wojtyłę nie wedle swej miary, oraz gdyby dostrzegli, że Kościół z tą nominacją nie osłabnie, lecz na odwrót, wzmocni się.
Zupełnie inna przyczyna, dla której Karol Wojtyła mógł nie zostać papieżem, wiązała się z nieoczekiwaną śmiercią jego poprzednika, Jana Pawła I, po zaledwie 33 dniach pontyfikatu. Jan Paweł I zmarł w nocy, na zawał serca, w wieku 66 lat. Warto tu zauważyć, że czterej jego poprzednicy, ale też jego następca Jan Paweł II, przeżyli ponad 80 lat. Odrzucić trzeba sensacyjną, lecz nieprawdopodobną hipotezę, że Jan Paweł I został otruty. Jego śmierć wydaje się jednak zbiegiem nieszczęśliwych wypadków. Albo lekarze watykańscy nie dołożyli dostatecznych starań, aby zawczasu zorientować się w stanie zdrowia papieża i podjąć odpowiednią kurację. Albo choroba była rzeczywiście głęboko ukryta i nierozpoznawalna, a przejawiła się z pełną siłą w chwilach nocnej samotności, nie dając lekarzom możliwości natychmiastowej pomocy. Jest prawdopodobne, że przy innym biegu zdarzeń Jan Paweł I nie zmarłby i tron papieski nie zostałby opuszczony być może jeszcze przez wiele lat.
Na papieskim wyborze Karola Wojtyły zaważyła dojrzewająca już decyzja, że powszechny Kościół nie powinien ograniczać grona kandydatów do tronu papieskiego, czyli uznawać za godnych udziału w nim jedynie Włochów. Tak działo się jednak przez cztery i pół wieki. W istocie rzeczy w 1978 roku nadal jeszcze spodziewano się wyboru włoskiego kardynała.
O wyborze Karola Wojtyły współdecydowały różne względy. Niektórzy poważni włoscy kandydaci byli w nie najlepszym stanie zdrowia, a po nagłej śmierci Jana Pawła I nie chciano, by następny pontyfikat okazał się znów krótki. Niemniejszą rolę odgrywały różnice poglądów w gronie kardynalskim. Jednym kardynał Giuseppe Siri z Genui wydawał się zbyt konserwatywny. Innym - kardynał Giovanni Benelli z Florencji nadto liberalny. Gdyby we włoskim gronie doszło wówczas do kompromisu, papieżem zostać mógłby mimo wszystko raz jeszcze Włoch.
Tyle w odpowiedzi na pytanie wstępne, czy Karol Wojtyła mógł nie zostać papieżem. Istotę rozpatrywanego tu problemu stanowi inne pytanie. Jakie pociągnęłoby to za sobą konsekwencje? Pytanie jest jednak zbyt proste i wymaga pewnego rozwinięcia. Jakie konsekwencje, dla czego czy też dla kogo? Dla dziejów dla Polski, bloku zdominowanego przez Związek Radziecki, czy też dla świata? Dla Kościoła w Polsce, dla katolickiego Kościoła powszechnego? Wszystkie te kwestie mają duże znaczenie.
Najłatwiejsza wydaje się odpowiedź dotycząca Polski, bo nieraz już pisano o związanej z nią problematyce. Wybór papieski miał ogromny wpływ na wzrost optymistycznego spojrzenia Polaków w przyszłość. Pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny (1979) utrwaliła poczucie społecznej solidarności, niezależności od reżimu komunistycznego. Poprzez udział w spotkaniach wielotysięcznych rzesz stanowiła też próbę spontanicznego organizowania się mas, pogłębienie podziału: my: naród - oni: władza. Czy bez Jana Pawła II nie byłoby „Solidarności"? Trudno to ocenić. Zapewne jednak droga do niej, gdyby okazała się możliwa, byłaby bardziej skomplikowana i znacznie dłuższa.
Podobne znaczenie miały dwie pielgrzymki papieża do Polski w trudnych latach osiemdziesiątych (1983, 1987). Znów zbierały się dziesiątki tysięcy ludzi. W poczuciu niezależności społeczeństwa od władzy przywoływali oni równocześnie pamięć o „Solidarności", ukazywali jej żywotność. Czy gdyby Karol Wojtyła nie został papieżem, gdyby nie stało się tak, że największy polski autorytet znajdował się w Watykanie i był zarazem wielkim autorytetem światowym, władze komunistyczne zachowałyby podobną wstrzemięźliwość w zwalczaniu opozycji, czy społeczeństwo gotowe byłoby na taka samą skalę trwać w oporze i uporze? Znów trudno to ocenić, ale wiele świadczy o tym, że Jan Paweł II był wówczas dla wielu Polaków zarazem sumieniem i nadzieją. Z utratą czystego sumienia, w poczuciu beznadziejności, trudno walczyć o wolność.
Inna jeszcze kwestia nasuwa się, kiedy zastanawiamy się nad tym, jak wyglądałaby Polska bez Jana Pawła II w czasie znacznie nam bliższym. Kiedy Polska znajdowała się w momencie podejmowania decyzji o swej europejskiej przyszłości, nie brakowało ostrzeżeń i sprzeciwów wobec integracji. Wiele z nich wychodziło od środowisk katolickich. Czasami swej niechęci do zjednoczenia europejskiego nie taili niektórzy biskupi. Czy tak jednoznacznie przeważyłaby w Polsce opcja europejska, gdyby nie wsparł jej Jan Paweł II? Jeżeli nawet wchodzilibyśmy do Unii Europejskiej, to zapewne nieporównanie głębiej podzieleni i bardziej między sobą zantagonizowani.
Wróćmy do czasów sprzed 1989 roku. Czy bez pontyfikatu Jana Pawła II inaczej rozwijałaby się sytuacja w bloku komunistycznym? Zapewne konsekwencje nie byłyby tak znaczne, jak w Polsce, ale istotne, zwłaszcza dla tych krajów, w których katolicyzm był religią wyznawaną przez znaczną część ludności. Istotnym zmianom uległa bowiem za Jana Pawła II polityka wschodnia, prowadzona podczas pontyfikatu Pawła VI głównie przez kardynała Agostina Casaroliego. W Czechach w 1965 roku Paweł VI wyniósł wprawdzie izolowanego przez władze prymasa Josefa Berana do godności kardynalskiej, w zamian jednak za jego zgodę na dożywotnią emigrację. W 1973 roku ten sam papież uznał, że przebywający na przymusowym wygnaniu prymas Węgier, kardynał József Mindszenty, przestał być głową węgierskiego Kościoła.
W imię zachowania podstawowych możliwości działania Kościoła czy też „ratowania substancji" dochodziło do daleko posuniętych ustępstw na rzecz komunistycznych rządów. Następcy odsuniętych hierarchów, na Węgrzech arcybiskup Laszló Lekai, a w Czechach administrator apostolski Pragi biskup Frantiśek Tomaśek, nie bez wsparcia z Watykanu przyjmowali taką właśnie ugodową linię działania. Zapewne byłaby ona kontynuowana, gdyby papieżem został kardynał z Włoch lub z innego kraju zachodnioeuropejskiego.
Jan Paweł II unikał wprawdzie ostrych konfliktów z komunistycznymi rządami - podobnie jak wcześniej w Polsce kardynał Wyszyński - wyraźnie jednak wsparł dążenia do samodzielności Kościoła w krajach komunistycznych. Na Węgrzech Watykan dał pewną ochronę opozycyjnym wspólnotom religijnym, w Czechach - zachęcił biskupa Tomaśka, powołanego w 1977 roku na praską stolicę arcybiskupią, z godnością prymasa, do samodzielności wobec władz, a później ostrożnego wspierania opozycji. Zapewne bez tych działań opozycji w obu tych krajach trudniej byłoby przygotować się do zniesienia reżimu komunistycznego.
Czy sytuacja w świecie byłaby inna, gdyby Karol Wojtyła nie został papieżem? To pytanie idzie już bardzo daleko, wykracza poza dwa poprzednie, choć jest z nimi związane. Gdyby w Polsce nie było „Solidarności", gdyby w Polsce „Solidarność" nie przetrwała lat osiemdziesiątych, gdyby opozycja węgierska i czechosłowacka gorzej przygotowała się do jesieni ludów w 1989 roku, świat zmieniałby się inaczej - choćby wolniej, ale niewykluczone, że bardziej burzliwie.
Trudno natomiast powiedzieć, czy gdyby to nie Jan Paweł II zasiadał na tronie papieskim, Kościół odgrywałby podobnie pozytywną rolę w propagowaniu europejskiej integracji. Właśnie w niektórych krajach katolickich, nie tylko w Polsce, występowały obawy przed jednoczeniem Europy. W znacznej mierze eurosceptycy odwoływali się do zagrożeń dla wartości katolickich, takich jak moralny relatywizm, swoboda seksualna lub przyzwolenie na aborcję czy nawet eutanazję, i wskazywali, że owo zjednoczenie może doprowadzić do ich szybkiego upowszechnienia. Czy inny papież potrafiłby równie konsekwentnie wzywać do integracji, nie lekceważąc zresztą owych zagrożeń? Nie odpowiemy na to pytanie. Zadowolić się trzeba jedynie stwierdzeniem, że być może gdyby Jan Paweł II nie został papieżem, przed integracją europejską pojawiłyby się dodatkowe trudności.
Nie do końca czuję się kompetentny, by rozważać, czym różniłaby się sytuacja Kościoła w Polsce i w świecie, gdyby Karol Wojtyła nie został papieżem. Zdaje się jednak nie ulegać wątpliwości, że w Polsce jego wybór umocnił religijność, ale zarazem nadał jej bardziej powszechny, mniej partykularny czy prowincjonalny charakter. Bez Jana Pawła II zapewne nie udałoby się tak bardzo zbliżyć do Kościoła wielu środowisk intelektualnych. Nie udałoby się wzmocnić świadomości ekumenicznej. I wreszcie - bez tego pontyfikatu nie udałoby się dokonać wielkiego kroku w przezwyciężeniu antysemityzmu przez środowiska katolickie. Zapewne też ani w Polsce, ani na Węgrzech czy w Czechosłowacji Kościołowi nie udałoby się wyjść z komunizmu z tak silnym autorytetem, gdyby Watykan nie skorygował do tego czasu swojej wschodniej polityki, w znacznej mierze pod wpływem Jana Pawła II.
Prawdopodobnie Kościół powszechny stosunkowo szybko dążyłby do zmian w zakresie ekumenizmu i odrzucenia antysemityzmu także bez Jana Pawła II, bo początek przemianom dały już pontyfikaty Jana XXIII i Pawła VI. Dla Kościoła i środowisk katolickich w Polsce głos polskiego papieża miał jednak szczególne znaczenie. Sceptyk może powiedzieć, że zmiany, które nastąpiły w polskim katolicyzmie, są dalece niepełne. To prawda - są jednak o wiele większe niż te, które następowały w ciągu wszystkich poprzednich dziesięcioleci XX wieku.
Inną i szczególną rolę odegrał pontyfikat Jana Pawła II w katolicyzmie powszechnym. Katolicyzm znajdował się w chwili papieskiego wyboru przed dwoma wielkimi wyzwaniami. Pierwszym była wzrastająca laicyzacja społeczeństw, zwłaszcza europejskich, i utrata autorytetu przez Kościół. Drugim - wewnętrzne rozdarcie środowisk katolickich. Jedne z nich uważały za konieczne daleko idące przystosowanie się do nowoczesności, w tym także zmianę poglądów obyczajowych, społecznych i politycznych. Inne dostrzegały w takim przystosowaniu zagubienie podstawowych zasad wiary, które odwoływać się winny do tradycji i nie podlegać wpływowi świeckiego świata.
Bez Jana Pawła II nie udałoby się zahamować szybkiego narastania kryzysu wiary i struktur katolickich. Oba wyzwania trwały, ale nie zagrażały już gwałtownym załamaniem katolicyzmu i Kościoła. Wpłynęła na to przede wszystkim osobowość papieża. Był postacią charyzmatyczną, budzącą podziw, szacunek, a w znacznej mierze też posłuch. Trudno wyobrazić sobie, by inny duchowny miał podobną siłę promieniowania na bardzo różne środowiska. Swymi poglądami oraz działaniami Jan Paweł II stanął niejako ponad podziałem katolicyzmu i Kościoła na liberałów czy konserwatystów.
Wielu duchownych i wielu przedstawicieli świeckiego katolicyzmu się z nim w poszczególnych kwestiach nie zgadzało, ale niewielu kwestionowało realizowaną przez niego misję. Gdyby Jan Paweł II nie został papieżem, katolicyzm w godzinę jego śmierci byłby znacznie słabszy niż w dniu jego wyboru. Wydaje się, że mimo wszelkich trudności był silniejszy.
W tekście tym wiele jest odpowiedzi niepewnych. Pojawiają się sformułowania: „być może", „zapewne", „prawdopodobnie", „wiele świadczy za tym". Nie wiemy przecież, jaka byłaby personalna alternatywa dla wyboru Jana Pawła II, nie wiemy też, jakie działania by prowadził, w jaki sposób i jaką by przejawiał osobowość ów nieznany nam inny papież. Nasuwa się tu przypomnienie Jana XXIII. Wszak kiedy został papieżem, nie spodziewano się, że liczący już 77 lat kardynał Angelo Roncalli stanie się w ciągu zaledwie pięcioletniego pontyfikatu wielkim reformatorem Kościoła.
Niezrealizowana historia pełna jest takich samych niespodzianek, jakie przynosiła nam historia zrealizowana. Tylko: o tych drugich wiemy, tych pierwszych możemy się jedynie domyślać. A domysły obciążone są zawsze niepewnością.
Profesor Jerzy Holzer (ur. w 1930 roku) jest historykiem i politologiem. Zajmuje się najnowszymi dziejami Polski oraz powszechnymi, zwłaszcza Niemiec. Jest wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim, od 1990 profesorem w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, od 1991 członkiem Polskiej Akademii Nauk. Profesor jest autorem wielu publikacji książkowych, m.in.: Polska w pierwszej wojnie światowej (współautor Jan Molenda 1967), 50 lat niepodległej Polski (1968), Kryzys polityczny w Niemczech 1928-1930: partie i masy (1970), Państwo Hitlera (1972), Od Wilhelma do Hitlera (1973), Mozaika polityczna Drugiej Rzeczpospolitej (1974), Agonia PPS: socjaliści polscy w sojuszu z PPR 1944-1948 (1981), „Solidarność" 1980-1981: geneza i historia (1983), Myśli o naszej Europie (1988), Solidarność w podziemiu (współautor Krzysztof Leski, 1990), Polska 1980-1981: czasy pierwszej Solidarności (1995), Kompleks Rapallo - mit czy realna groźba? (1999), Komunizm w Europie: dzieje ruchu i systemu władzy (2000), Komunizm XX wieku (2001), Dwa stulecia Polski i Europy: teksty pisane w różnych porach wieku (2004), Europejska tragedia XX wieku: II wojna światowa (2005), Europejska tragedia XX wieku. II wojna światowa (2005), Europa wojen (2008).
Czy „Solidarności" mogło nie być? Oczywiście! I to z dwóch względów. Po pierwsze, ówczesne władze komunistyczne rozważały stłumienie siłą strajku gdańskiego, zwłaszcza na jego początku, nim wybuchły w Polsce kolejne protesty, ale nie zdecydowały się na to. 15 sierpnia 1980 roku Gierek mówił na posiedzeniu Biura Politycznego partii, a więc w praktyce ścisłego kierownictwa kraju, że napięcie: „może przyjąć groźną formę i zmusić do użycia siły". 28 sierpnia szedł dalej: „Ponadto trzeba zaostrzyć blokadę Wybrzeża i wprowadzić stan zagrożenia w głównych ośrodkach, dziś w nocy przeprowadzić większe aresztowania".
Prawda, inni partyjni przywódcy mitygowali go i uważali, że siłą ruchu nie da się stłumić. Czy tak było rzeczywiście? Czy siły wojskowe i milicyjne gotowe były raz jeszcze dać się użyć w charakterze narzędzia przywracania porządku? Czy byłyby skuteczne? Czy wobec czołgów i zmasowanych uzbrojonych szeregów opór nadal trwałby? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć, bo historia nie zna próbnych eksperymentów.
Kierujący wówczas specjalnie powołanym zespołem Stanisław Kania, wkrótce następca Gierka, nie taił 27 sierpnia istnienia projektów użycia siły, choć sam był wobec nich sceptyczny. „Rozpatrywana jest też możliwość zdobycia portów Północnego i w Świnoujściu. Zadania tego nie można powierzyć wojsku. Robi się rozpoznanie, czy mogłaby tego dokonać MO. To nie jest sprawa prosta i łatwa, trzeba mieć też świadomość grożących konsekwencji. Nawet jeśli się porty zdobędzie - to co potem? Kto je będzie obsługiwał?"
Możemy jedynie przypuszczać, że gdyby rzeczywiście doszło do stłumienia siłą ruchu w lecie 1980 roku, prędzej czy później, zależnie od kosztów poniesionych wówczas przez protestujących, doszłoby do kolejnych konfliktów. Tak jak po 1970 roku był rok 1976, a po nim 1980. Polski system komunistyczny stracił zaufanie większości społeczeństwa, a polska gospodarka utraciła stabilność i nic nie przemawiało za tym, że zdoła ją odzyskać.
Drugi wzgląd, dla którego „Solidarność" mogła nie powstać, związany był z samym ruchem protestacyjnym. Gdyby w Gdańsku nie znalazła się grupa odważnych i rozumnych jego przywódców (w Szczecinie sytuacja miała się gorzej), którzy stanowczość łączyli z opanowaniem, wiedzieli, jak dalece można się posunąć i jakiej granicy nie należy przekraczać, dojść mogło do jednego z dwóch wariantów rozwoju sytuacji.
Albo do rezygnacji z bardziej radykalnych żądań, a więc przede wszystkim z utworzenia niezależnych związków zawodowych. Jak wiadomo, w Szczecinie strajkujący zgodzili się na pozwalającą się różnie interpretować formułę: „na podstawie opinii ekspertów będą mogły powstawać samorządne związki zawodowe, które będą miały socjalistyczny charakter".
Albo do spontanicznego wybuchu, przy którym interwencja zbrojna sił polskich, a może i zewnętrznych, głównie radzieckich, byłaby nieuchronna. Trudno sobie bowiem wyobrazić, w świetle doświadczeń z NRD w 1953 roku, z Węgier w 1956 roku, a nawet ze spokojnej w istocie rzeczy Czechosłowacji w 1968 roku, że w Moskwie tylko przyglądano by się walkom w Polsce, jeżeli rodzime siły nie dawałyby sobie rady.
Cóż więc stałoby się ostatecznie, gdyby „Solidarności" nie było? Możemy znów jedynie przypuszczać. Być może polski kryzys nabrałby charakteru przewlekłego, gospodarka cierpiałaby na tym jeszcze silniej, szybko posuwałaby się demoralizacja aparatu władzy, ale też polskiego społeczeństwa. Nie ma nic gorszego dla zbiorowej moralności niż poczucie beznadziejności i bezsiły, braku szans na pozytywne rozwiązanie problemów.
Czy reperkusje byłyby wyłącznie polskie? Znów przypuszczenie: zapewne nie. Polska „Solidarność" dodała zachęty ruchom opozycyjnym w innych krajach komunistycznych, na Węgrzech i w Czechosłowacji, w NRD, a nawet w Związku Radzieckim, szczególnie w jego zachodnich prowincjach. To jednak był tylko jeden z aspektów wydarzeń. Bodaj ważniejsze, że „Solidarność" zmusiła do głębszej refleksji przywódców radzieckich.
To oni zdecydowali, że przez pewien czas trzeba tolerować tak obcy systemowi komunistycznemu, czy jak to nazywano, kontrrewolucyjny ruch. 10 grudnia 1981 roku Jurij Andropow, szef radzieckiego KGB, a po kilku latach szef całego państwa radzieckiego, mówił na posiedzeniu radzieckiego kierownictwa: „A jeśli na Związek Radziecki rzucą się kraje kapitalistyczne, a oni już mają odpowiednie uzgodnienia o różnego rodzaju sankcjach ekonomicznych i politycznych, to dla nas będzie to bardzo ciężkie." Uważany słusznie za skrajnego konserwatystę Michaił Susłow dodawał: „Prowadzimy szerokie działania na rzecz pokoju i teraz nie wolno nam zmieniać swojego stanowiska. Światowa opinia publiczna nie zrozumie nas."
Od kiedy to w Moskwie przejmowano się sankcjami ekonomicznymi i politycznymi? Od kiedy przejmowano się światową opinią publiczną? „Solidarność" postawiła radzieckich przywódców pod ścianą, nie pozwalając na jakiekolwiek pozytywne wyjście, każąc wybierać lepsze ze złych. W istniejącej wówczas sytuacji, przy pogłębiającym się kryzysie gospodarczym, w Moskwie obawiano się konsekwencji bezpośredniej interwencji w Polsce.
Wprowadzenie stanu wojennego przez reżym Jaruzelskiego uznano właśnie za takie lepsze ze złych rozwiązanie, choć rychło zdano sobie sprawę z tego, że „normalizacja", pozbawiona tak ostrych represji jak w Czechosłowacji po 1968 roku, nie mówiąc już o Węgrzech po 1956 roku, nie doprowadzi do pełnej pacyfikacji w Polsce.
W tym właśnie radzieckim kierownictwie znalazł się jako jego członek Michaił Gorbaczow, wobec partyjnych matuzalemów niemal młodzik, w 1980 roku niespełna pięćdziesięcioletni. Nie wyróżniał się w miesiącach istnienia legalnej „Solidarności", podczas dyskusji w tym kierownictwie, szczególną aktywnością ani zbytnim liberalizmem. Zapewne pobierał jednak wówczas naukę: jeżeli znów przyjdzie w bloku radzieckim do ostrych konfliktów, a przyjść musi, i skoro nie jesteśmy w stanie zła wyrwać z korzeniami, skoro nie możemy stosować metod Stalina, Związek Radziecki znajdzie się znów, a może jeszcze bardziej, pod ścianą.
Nie odpowiemy sobie jednoznacznie na pytanie, czy bez „Solidarności" Gorbaczow doszedłby do władzy. Zapewne był to tylko jeden z drogowskazów dla radzieckiego gremium kierowniczego, ale po śmierci Breżniewa broniło się ono jeszcze przed odmłodzeniem i reformami, powołując na czoło państwa i partii dwóch kolejnych schorowanych starców, Jurija Andropowa i Konstantina Czernienkę. Zapewne bardziej niż „Solidarność" zaważyły na awansie Gorbaczowa i na jego decyzji o podjęciu pierestrojki skutki kryzysu gospodarczego. Paraliżował on polityczne i militarne aspiracje Związku Radzieckiego do współprzewodzenia światu, obok Stanów Zjednoczonych. Polska„Solidarność"oraz przebieg wydarzeń po jej delegalizacji były jednak również jednym ze skutków kryzysu gospodarczego, choć przyczyny jej powstania sięgały daleko poza gospodarkę.
Gdyby jednak „Solidarności" nie było, czy Polska przodowałaby w reakcji na pierestrojkę krajów zdominowanych przez Związek Radziecki? Czy jakikolwiek inny z tych krajów wywołałby ten sam proces łańcuchowy, który prowadził do likwidacji systemu komunistycznego, najpierw w nich samych, a później w radzieckiej metropolii? Czy Gorbaczow miałby szansę, o którą się starał? Chciał przecież reform systemu bez jego likwidacji, swoistego, choć prowadzonego bez Tian-an-menu wariantu chińskiego. Czy to ciąg wydarzeń zapoczątkowanych w 1980 roku przez „Solidarność" uniemożliwił owe zamysły, zastępując je pokojową rewolucją?
Nie odpowiemy więc, co stałoby się, gdyby „Solidarności" nie było. Możemy jedynie przypuszczać, że możliwe byłyby różne inne drogi przemian. Być może istniałby po dziś dzień Związek Radziecki. Być może zostałby utrzymany podział Europy i dominacja radziecka we wschodniej części kontynentu. Być może panujący system nadal byłby nazywany komunizmem i partie komunistyczne sprawowałyby władzę, choć w dziedzinie gospodarki owe kraje komunistyczne wpełzałyby w kapitalizm. Te przypuszczenia mają oczywiście także ograniczoną wartość. Europa, nawet we wschodniej swej części, ma znacznie silniejsze niż Daleki Wschód tradycje aktywności społecznej.
Czy mogła powstać zupełnie inna „Solidarność"? Oczywiście! I w tym przypadku z dwóch różnych względów. Po pierwsze, organizatorzy niezależnych związków zawodowych mogli się zawahać, czy nadawać im charakter jednolitej struktury, ze znacznym stopniem scentralizowania. Tak jest, scentralizowania, gdyż wbrew swoim oficjalnym enuncjacjom „Solidarność" znajdowała się pod jednolitym kierownictwem, ze szczególną przywódczą rolą Lecha Wałęsy i wpływem towarzyszącego mu grona doradczego.
Decyzje, które przyjęto we wrześniu 1980 roku, z jednej strony zapewniały odporność „Solidarności" na ataki i infiltrację. Gdyby powstała „Solidarność" całkowicie zdecentralizowana, rozbijane lub korumpowane byłyby jej kolejne regiony czy odłamy, aż wreszcie przestałaby odgrywać jakąkolwiek rolę. Z drugiej strony, przyjęte decyzje były jednak ryzykowne, bo prędzej czy później musiały prowadzić do frontalnego starcia dwóch struktur, komunistycznej i solidarnościowej. Takiego starcia, do którego doszło w grudniu 1981 roku.
Druga możliwość odmiennego ukształtowania się „Solidarności" wynikała z jej wewnętrznych problemów. Od początku była ona infiltrowana. Działali w niej ludzie skierowani przez partię czy służbę bezpieczeństwa, starali się swą aktywnością uzyskać dostęp do instancji „Solidarności". Przez pewien czas blisko sukcesu była grupa, która przejęła kierownictwo jednego z najważniejszych regionów, Jastrzębia. Skupiła ona pod swoją kontrolą związki z górnośląskich kopalni węglowych, ale też niektórych zakładów przemysłowych. Nie zadowalając się tym, usiłowała dotrzeć do wielkich przedsiębiorstw w innych częściach Polski.
Kierownictwo Jastrzębia stało się realnym konkurentem gdańskiego kierownictwa. Zdawało się, że może ono rozbić „Solidarność" lub przechwycić w niej ster. Taki rozwój wydarzeń prowadziłby zapewne do stopniowej rezygnacji „Solidarności" lub jej ważnej części z rzeczywistej samodzielności, podporządkowania się partii w zamian za ustępstwa, obiecywane lub nawet na krótko oferowane. Wreszcie po miesiącach wszystko wróciłoby do komunistycznej normy, a jastrzębska „Solidarność", przy triumfalnych fanfarach o zjednoczeniu ruchu związkowego, połączyłaby się ze związkami oficjalnymi. Ostatecznie jednak wygrał Gdańsk, także dlatego, że w samym regionie Jastrzębia dopatrzono się nieczystej gry i usunięto z kierownictwa tych, którzy ją prowadzili. Czy tak się stać musiało? Na pewno nie, gdyż nie zawsze uczciwi ludzie są dostatecznie spostrzegawczy i sprawni, by zażegnać niebezpieczeństwa.
Jakie byłyby konsekwencje obu wariantów takiej innej „Solidarności"? Zapewne najgorsze z możliwych. Ugruntowałyby w Polakach pogląd 0 niemożności zmian, ale też wzbudziłyby niewiarę we wszelkie formy niezależnego organizowania się. Albo pozostałoby im wycofanie się i zajęcie wyłącznie sprawami prywatnymi, życiem rodzinnym i szukaniem możliwości lepszego zarobkowania. Krytyk może powiedzieć: Ależ to nastąpiło po wprowadzeniu stanu wojennego. Rzeczywiście, pojawiła się wówczas 1 taka tendencja, ale ani nie była powszechna ani wyłączna. Pozostała tęsknota za „Solidarnością" jako uosobieniem wolności. Albo ci niepogodzeni z klęską i sposobem dojścia do niej szukaliby rozwiązań skrajnych, anarchicznych czy nawet terrorystycznych. To również pojawiło się w stanie wojennym, ale tylko z rzadka.
Historia nie jest procesem, w którym wszystko zostało zaprogramowane z nieuchronną koniecznością przyczynowo-skutkową. Rzecz tylko w tym, że nie jesteśmy w stanie dać podobnych jak w naukach ścisłych odpowiedzi, co nastąpiłoby, gdyby... Możemy jedynie stawiać hipotezy. Co wynika z nich w przypadku „Solidarności"? Niemal banał: zapewne lepiej, że się stało, co się stało.
O tym, co mogłoby się zdarzyć, piszę przede wszystkim w konwencji historii wydarzeniowej (i oczywiście można by przyjąć jakikolwiek inny wariant wydarzeń, począwszy na przykład od inwazji wojsk sowieckich na Polskę), ale postaram się także ująć problem w sposób syntetyczny, zarysowując skutki odstąpienia od wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w wieloletniej perspektywie. Miałem jednak, przyznam, pewne opory przed zbyt daleko idącym fantazjowaniem. A może po prostu nie starczało mi pomysłów?
Wszystkie przedstawione w tym tekście fakty, które miały miejsce do 10 grudnia 1981 roku, są zgodne z rzeczywistością, natomiast ogromna większość faktów datowanych na 11 grudnia 1981 roku i okres późniejszy jest alternatywną wersją historii. A oto, jaki był bieg wydarzeń poprzedzających tę datę.
Zrozumiałe jest, że w ciągu kilkunastu miesięcy, które minęły od strajków sierpniowych w 1980 roku i powstania „Solidarności", Polacy przywykli, iż co pewien czas następował gwałtowny wzrost napięcia politycznego. Najgoręcej było pod koniec listopada 1980 roku, gdy aresztowano dwóch współpracowników „Solidarności" Regionu Mazowsze, i w marcu 1981 roku, gdy milicja pobiła w Bydgoszczy trzech działaczy związku. Okresy takiego napięcia trwały jednak nie dłużej niż 1-2 tygodnie, po czym dochodziło do porozumienia i sytuacja wracała do poprzedniej normy - o ile stan emocjonalny, w jakim od lata 1980 roku znajdowali się Polacy, można uznać za normalny.
Przyzwyczajenie przyzwyczajeniem, ale w końcu 1981 roku, wraz ze zbliżaniem się zimy, nastroje społeczne pogarszały się, między innymi pod wpływem państwowych mediów, które roztaczały apokaliptyczną wizję wyłączeń prądu, ograniczeń w ogrzewaniu i braku podstawowych artykułów spożywczych. Zapowiadano równocześnie podjęcie przez rząd radykalnych kroków mających na celu ukrócenie anarchii, ale o tym, jakie działania mają być podjęte, nie mówiono. Wiele osób uważało, iż jest to straszak mający na celu zmuszenie „Solidarności" do ustępstw. Krążyły wieści, że ekipa generała Wojciecha Jaruzelskiego ma zamiar wprowadzić stan wyjątkowy, ale jego zakres i charakter były znane tylko bardzo wąskiemu kręgowi najwyższych rangą wojskowych i funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Nawet członkowie Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR nie mieli o nich jasnego wyobrażenia. Wprawdzie felietonista „Tygodnika Solidarność" zapowiadał, że na ulicach miast „wyroją się" patrole wojskowe, a na skrzyżowaniach staną czołgi, jednak opierał się na intuicji, a nie konkretnej wiedzy. Zresztą część działaczy „Solidarności" pod wpływem tych wieści raczej radykalizowała się w poglądach, niż poddawała lękowi o przyszłość.
W takiej atmosferze 2 grudnia 1981 roku doszło do spektakularnej akcji jednostek specjalnych MO, które z użyciem desantu helikopterowego rozbiły strajk studentów Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej w Warszawie. Reakcja „Solidarności" na tę akcję była stanowcza, ale ograniczona do formy werbalnej, natomiast państwowe media rozpoczęły gwałtowną kampanię mającą na celu dyskredytację związku i wykazanie, iż „Solidarność" zmierza do konfrontacji i przejęcia władzy. Napięcie gwałtownie wzrosło i po obu stronach padały radykalne wypowiedzi: z jednej strony odsądzano od czci i wiary coraz to innych działaczy związku, z drugiej, Region Mazowsze ogłosił, że 17 grudnia - w rocznicę masakry robotników w 1970 roku zorganizuje manifestację w centrum Warszawy. Na 11 grudnia zwołano posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności", aby wypracować strategię działania na najbliższy okres.
Wszystko to przypominało sytuację z ostatniej dekady marca 1981 roku, kiedy mimo tego, iż na terytorium Polski odbywały się ćwiczenia wojsk Układu Warszawskiego, związek przeprowadził z sukcesem 4-godzinny strajk ostrzegawczy i był gotów do bezterminowego strajku generalnego. Sprawa bydgoska zakończyła się jednak - jak dobrze pamiętano - porozumieniem.
W dniach 11-12 grudnia odbyło się w Gdańsku posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności", podczas którego nie podjęto jednak ostatecznych decyzji dotyczących strajku. W tym czasie ruszała już machina stanu wojennego, który był przygotowywany co najmniej od października 1980 roku. W sobotę, 12 grudnia mniej więcej od 15.00 z centrali Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie zaczęto wysyłać do komend wojewódzkich zaszyfrowane telegramy zawierające rozkaz rozpoczęcia operacji „Synchronizacja". Parę godzin później rozkazy o rozpoczęciu działań wyszły ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Wprowadzanie stanu wojennego rozpoczęto de facto około 23.30 od zajęcia międzymiastowych i miejskich central telefonicznych (Operacja „Azalia") oraz rozpoczęcia akcji internowania działaczy „Solidarności" i innych opozycjonistów (Operacja „Jodła"). O 24.00 zajęto gmachy oraz nadajniki radia i telewizji, a programy zostały nagle przerwane. Jednostki ZOMO zaczęły zajmować lokale „Solidarności". Godzinę później zebrała się Rada Państwa, która przyjęła (przy jednym głosie sprzeciwu) Uchwałę o wprowadzeniu stanu wojennego i kilka niezbędnych dekretów. Wszystkie te dokumenty były antydatowane - na 12 grudnia. O 6.00 w przemówieniu radiowym generał Wojciech Jaruzelski, premier i I sekretarz KC PZPR, ogłosił wprowadzenie stanu wojennego i powstanie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) jako instytucji rządzącej krajem. Część wcześniej wysłanych jednostek wojskowych osiągnęła już miejsca przeznaczenia, część znajdowała się jeszcze w drodze. W radiu i telewizji odczytywano dekrety i zarządzenia dotyczące stanu wojennego.
Właściwa reakcja „Solidarności" zaczęła się dopiero w poniedziałek, 14 grudnia. Strajki miały miejsce w kilkuset zakładach pracy, ale na ogół były krótkotrwałe, gdyż wszędzie pojawiały się oddziały MO i ZOMO oraz wojsko. Duże ośrodki zostały otoczone przez wojsko i milicję, a od nocy z 14 na 15 grudnia rozpoczęto - z użyciem czołgów i ciężkiego sprzętu stopniowe rozbijanie strajków. Przez centra miast przejeżdżały kolumny pancerne (tzw. pokaz siły), ulice były patrolowane, a mosty i trasy wylotowe obsadzone przez wojsko. 16 grudnia doszło do masakry w kopalni „Wujek". Załamało to falę strajkową, choć w pojedynczych przypadkach trwała ona jeszcze przez jakiś czas (górnicy z kopalni „Piast" przerwali strajk jako ostatni 28 grudnia). Pewien wpływ na stosunkowo szybkie zaniechanie oporu przeciw działaniom władz miały drastyczne przepisy stanu wojennego (między innymi wyłączenie telefonów, zakaz podróżowania, zamknięcie stacji benzynowych), brutalność ataków na strajkujących, aresztowania ich przywódców oraz internowanie ponad 5 tysięcy działaczy „Solidarności" (między innymi Lecha Wałęsy), w tym znacznej części działaczy z dużych zakładów pracy.
Jeśli chodzi o reakcję środowiska międzynarodowego, to co prawda państwa NATO zareagowały oburzeniem, ale tylko Stany Zjednoczone ogłosiły nałożenie sankcji gospodarczych na Polskę, a wkrótce też na ZSRR. Związek Sowiecki i pozostałe kraje komunistyczne z entuzjazmem przyjęły wprowadzenie stanu wojennego w PRL, gdyż żywiły obawę, iż „polska zaraza" może się rozprzestrzenić.
Choć duża część Polaków zdecydowanie negatywnie odnosiła się do wprowadzenia stanu wojennego, to jednak wobec braku równowagi sił nie podejmowano już oporu na terenie zakładów pracy, a manifestacje uliczne były organizowane sporadycznie. Natomiast natychmiast powstały pierwsze ogniwa podziemnej „Solidarności" i pojawiły się bardzo liczne przejawy sprzeciwu obywatelskiego (napisy na murach, ulotki, gazetki). Kościół katolicki nie tylko nawoływał do porozumienia i przekonywał władzę, aby nie uciekała się do przemocy, ale także nakłaniał do niepodejmowania radykalnych działań przeciwko niej. Po kilku tygodniach od wprowadzenia stanu wojennego generał Jaruzelski wprawdzie zdawał sobie sprawę, że „wojna" jeszcze nie jest skończona, ale uważał - nie bez racji - że wygrał pierwsza bitwę z „Solidarnością".
Tak, mniej więcej, przebiegały rzeczywiste wydarzenia. Można jednak, oczywiście, wyobrazić sobie, że sprawy potoczyły się inaczej. Przecież dzieje ludzkości nie są jednoznacznie zdeterminowane, a nawet można powiedzieć, że nader często decyduje o nich przypadek. Tak więc wyobraźmy sobie, że....
W piątek, 11 grudnia 1980 roku, tuż po południu, po codziennym komunikacie w Pierwszym Programie Polskiego Radia „o stanie wód na głównych rzekach Polski", sygnale czasu z obserwatorium astronomicznego oraz odegraniu hejnału z wieży kościoła Mariackiego, spiker odczytał wiadomości dziennika radiowego. Bezbarwnym tonem rozpoczął od komunikatu Polskiej Agencji Prasowej, która „została upoważniona" do przekazania, iż „od godzin porannych odbywa się plenarne posiedzenie Komitetu Centralnego PZPR", rozpoczęte od wystąpień I sekretarza KC, generała Wojciecha Jaruzelskiego, pod tytułem Pokój społeczny i porządek publiczny na obecnym etapie rozwoju socjalistycznego patriotyzmu oraz sekretarza KC Kazimierza Barcikowskiego O krokach niezbędnych dla zapobieżenia zapaści gospodarczej. Po nich rozpoczęła się dyskusja, w której „dotychczas", jak stwierdzano w komunikacie, zabrali głos członkowie KC: Stefan Olszowski, Mirosław Milewski, Hieronim Kubiak, Albin Siwak i Mieczysław Rakowski. Komunikat kończył się słowami: „Zakończenie obrad przewidziano na godziny popołudniowe". Nie powiedziano nic o treści referatów i dyskusji.
Wprawdzie o tej porze słuchaczami radia były głównie gospodynie domowe i emeryci, ale wiadomość o obradach VII Plenum KC błyskawicznie rozeszła się po kraju, miedzy innymi dzięki temu, że natychmiast podały tę informację, znajdujące się na ogół pod kontrolą „Solidarności", radiowęzły zakładowe, które gotowe były do relacjonowania przebiegu obrad Komisji Krajowej „Solidarności". Komunikat PAP wywołał zamieszanie. Wielu uważało, iż posiedzenie Komitetu Centralnego PZPR oznacza sygnał do wprowadzenia stanu wyjątkowego.
Niepokój opinii publicznej wzrósł, gdy o 12.30 Komisja Krajowa „Solidarności" ogłosiła, iż posiedzenie Komitetu Centralnego PZPR jest dowodem „dalszej eskalacji poczynań władz", a zatem Prezydium Komisji Krajowej przekształca się w Komitet Przygotowawczy Powszechnego Strajku Obronnego (KPPSO). Nakazano, aby w trybie nagłym analogiczne komitety powołano we wszystkich regionach, a w ich skład winni wchodzić przedstawiciele 2-3 największych zakładów pracy w regionie, z których jeden powinien stać się siedzibą komitetu. Obrady Komisji zostały przerwane, jej członkowie dostali polecenie udania się natychmiast do swoich regionów, a Komitet Przygotowawczy - z Lechem Wałęsą na czele - otrzymał upoważnienie zarówno do podjęcia rozmów z władzami, jak i ogłoszenia, bez zbierania Komisji Krajowej, terminu strajku. Tekst uchwały został rozesłany telefaksami i natychmiast odczytany w większości radiowęzłów. Po paru minutach przekazała go w całości Rozgłośnia Polska Radia Wolna Europa, która przerwała w tym celu normalny program. Polskie Radio dopiero w wiadomościach o 13.00 podało informację o powołaniu Komitetu Przygotowawczego i przerwaniu obrad Komisji Krajowej, nie mówiąc nic o decyzji odnoszącej się do regionów. Wkrótce analogiczne informacje o obradach Komitetu Centralnego PZPR i decyzjach Komisji Krajowej „Solidarności" - ale z powołaniem się na agencję TASS (Tielegrafnoje Agientstwo Sowietskogo Sojuza - centralna agencja prasowa ZSRR), podało radio moskiewskie.
Wciąż jednak nie było nic wiadomo o treści wystąpień i dyskusji na posiedzeniu Komitetu Centralnego. Dopiero około 14.15 Radio Wolna Europa, powołując się na anonimowego informatora z Warszawy, przekazało wiadomość, iż posiedzenie Komitetu Centralnego odbywa się w jednym z obiektów wojskowych na terenie stolicy, a powodem jego zwołania było otrzymanie przez generała Jaruzelskiego potwierdzonej informacji, iż miał miejsce „poważny przeciek", który dotarł do Wałęsy i prymasa Józefa Glempa. Przeciek ten miał zawierać informację, że w niedzielę, 13 grudnia, o 6.00 zostanie ogłoszone wprowadzenie stanu wojennego na terenie całego kraju, zaś sześć godzin wcześniej mają mieć miejsce prewencyjne aresztowania około 5 tysięcy osób. Wałęsa indagowany telefonicznie przez Radio Wolna Europa stwierdził, iż nic na ten temat nie wie, ale - dodał enigmatycznie - nie byłby zdziwiony, gdyby okazało się, że rzeczywiście wprowadzenie stanu wojennego było postanowione. I dorzucił: „Wojna z narodem, to oczywiście mój problem, ale nie mój kłopot. Niech martwi się generał Jaruzelski i jego banda, którzy szykują napad na Polskę". Natomiast sekretarz prasowy Episkopatu, odpowiadając na natarczywe pytania dziennikarzy, stwierdził, że prymas Glemp pogrążony jest w modlitwie i w ciągu najbliższych godzin będzie niedostępny. Rzecznik prasowy rządu, minister Jerzy Urban, wydał natychmiast oświadczenie, w którym stwierdzał, iż ta „wyssana z palca wiadomość" jest manipulacją „określonych sił imperialistycznych, którym nie w smak stabilizacja sytuacji w Polsce", a „monachijska szczekaczka [Radio Wolna Europa] od dawna specjalizuje się w prowokacyjnych informacjach". Sztab Generalny przekazał do PAP komunikat - co samo w sobie było ewenementem - w którym zdecydowanie zaprzeczano, aby 13 grudnia przewidziane były „jakiekolwiek ruchy wojsk niezwiązane z długookresowym planem szkolenia bojowego".
Napięcie sięgało zenitu. W sklepach wszystkich rodzajów ogołacano półki, błyskawicznie pustoszały stoiska na miejskich i osiedlowych targowiskach, gdzie na ogół handlowano ziemniakami i marchewką, a spod lady mięsem i masłem. Ludzie wykupowali gorączkowo przydziały kartkowe, pod sklepami Peweksu dochodziło do bójek, a w kilku miastach musiała interweniować milicja. Na szosie koło Krasnegostawu dokonano zuchwałego napadu, porywając wojskowy samochód cysternę z kilkunastoma tonami benzyny.
Jednocześnie w zakładach pracy komisje „Solidarności" organizowały zebrania załóg. Niemal wszędzie wypowiadano się za natychmiastowym ogłoszeniem bezterminowego strajku powszechnego, a w niektórych fabrykach rozgrywały się sceny jak ze słynnej ryciny Grottgera, która przedstawiała kowali z 1863 roku osadzających kosy na sztorc i wyrabiających stalowe piki dla powstańców. Z Gdańska telefaksami rozsyłano artykuł Jacka Kuronia Rząd narodowy (w którym nawoływał on do stworzenia przez Związek, Kościół i PZPR wspólnego rządu ocalenia narodowego) oraz przygotowaną już wcześniej przez Andrzeja Gwiazdę Instrukcję na czas strajku generalnego. Po kraju krążyły najbardziej fantastyczne i sprzeczne pogłoski. Na przykład, że rano miał miejsce desant sowieckich spadochroniarzy na lotniska w Warszawie, Gdańsku i Katowicach, a kolumny pancerne Północnej Grupy Wojsk Armii Sowieckiej zmierzają w stronę Szczecina, Wrocławia i Poznania. Wedle jednych wojsko polskie otrzymało rozkaz pozostania w koszarach, wedle innych odwrotnie - dwa bataliony 6. Dywizji Spadochronowo-Powietrznej miałaby jakoby okopywać się wzdłuż arterii wiodącej z Okęcia do centrum stolicy, jednostki Marynarki Wojennej wyjść na redę, tworząc zaporę wokół podejść do portów w Trójmieście, a na rozkaz Komitetu Obrony Kraju kolejarze mieli zablokować stacje graniczne.
W odróżnieniu od nader aktywnej poczty pantoflowej oficjalne media milczały. Nawet Radio Wolna Europa powtarzało znane już wiadomości, co wynikało z faktu, iż korespondenci zagraniczni w Polsce byli wciąż zdezorientowani, a autor sensacyjnej informacji o przecieku nie odzywał się. Poza jednozdaniowym oświadczeniem Departamentu Stanu, że administracja „nie posiadała, ani nie posiada" żadnych informacji na temat „rzekomego planu wprowadzenia stanu wojennego w Polsce", brak było reakcji państw zachodnich, a w stolicach obozu sowieckiego ograniczano się do przekazywania komunikatów PAP lub TASS. Wszędzie czekano na rozwój wydarzeń. Jedynie rzecznik prasowy Stolicy Apostolskiej podczas codziennego spotkania z dziennikarzami oświadczył, że Ojciec Święty modli się o pokój w swojej ojczyźnie i „apeluje do wszystkich Rodaków
o rozsądek i troskę o ludzi, którzy są najwyższym dobrem Narodu". Dziwne, a zarazem niepokojące było, iż milczała Moskwa.
Tego samego dnia (11 grudnia) w wiadomościach o 18.00 równocześnie Polskie Radio i Radio Wolna Europa podały informację o zakończeniu posiedzenia Komitetu Centralnego PZPR, na którym przyjęto uchwałę zatytułowaną: Pokój społeczny najwyższym dobrem i jedyną drogą wyjścia z kryzysu. W komunikacie stwierdzono też, że Komitet Centralny „jednogłośnie" poparł dotychczasowy skład Biura Politycznego i Sekretariatu, co oznaczało, iż w obliczu zagrożenia doszło do porozumienia między frakcjami. Chwilę później przekazano informację, że w godzinach wieczornych w gmachu Sejmu odbędzie się spotkanie przedstawicieli rządu i „Solidarności", którego gospodarzem będzie utworzony „na podstawie porozumienia zainteresowanych stron" Zespół Dobrych Usług. W jego skład wchodzić mieli kardynał Franciszek Macharski, profesor Klemens Szaniawski z Uniwersytetu Warszawskiego, członek Rady Państwa profesor Jan Szczepański i Józef Kuropieska, emerytowany generał. Uspokoiło to trochę nastroje, ale w niemal wszystkich dużych zakładach pracy na noc pozostały kilkusetosobowe grupy robotników, bramy starannie zamykano i blokowano od wewnątrz ciężkim sprzętem. Z siedzib zarządów regionów „Solidarności" wywożono do fabryk sprzęt poligraficzny, kasy i archiwa. Komisja Krajowa przeniosła swoje zasoby do Stoczni Gdańskiej. Moskwa wciąż milczała.
Na krótko przed powiadomieniem o zakończeniu obrad Komitetu Centralnego rządowym samolotem przyleciał do Warszawy Lech Wałęsa wraz z częścią członków Komitetu Przygotowawczego, do których na Okęciu dołączyło paru doradców „Solidarności" i działaczy Regionu Mazowsze. Wszyscy niezwłocznie udali się do siedziby Episkopatu, gdzie w obecności biskupa Bronisława Dąbrowskiego rozpoczęły się gorączkowe debaty nad ofertą odprężenia złożoną przez władze. Wałęsa, który od początku opowiadał się za tym, aby propozycję rozmów - mało precyzyjną, ale jednak realną - potraktować pozytywnie, przekonał nielicznych sceptyków. Szybko więc ustalono skład delegacji „Solidarności" i warunki brzegowe zbliżających się negocjacji.
Mniej więcej w tym samym czasie w gmachu Urzędu Rady Ministrów, wokół którego zostali rozstawieni żołnierze Czerwonych Beretów, w salce konferencyjnej przy gabinecie premiera zebrało się grono około 10 osób należących do najściślejszego kręgu elity władzy, zwane „Dyrektoriatem". W odległej o rzut beretem ambasadzie sowieckiej znajdowali się: dowódca wojsk Układu Warszawskiego marszałek Wiktor Kulikow, który już od kilku dni przebywał w Warszawie, ambasador Boris Aristow oraz generał Witalij Pawłów, szef rezydentury KGB w Warszawie. W czasie narady do ministra spraw wewnętrznych, generała Czesława Kiszczka, co parę minut podchodził dyżurny oficer Biura Ochrony Rządu i wręczał mu notatkę, którą minister po przeczytaniu przekazywał premierowi. Były to streszczenia z podsłuchu umieszczonego w siedzibie Episkopatu. Z uwagi na szybkość, z jaką grono to podejmowało decyzje, należy sądzić, że większość z nich była wcześniej - zapewne w ciągu minionej nocy - przygotowana i chodziło tylko o ich aktualizację po sondażu, jakim było posiedzenie Komitetu Centralnego PZPR, oraz po pierwszych reakcjach „Solidarności".
Pod wieczór w gmachu Sejmu doszło do spotkania obu delegacji, któremu przewodniczyli na zmianę kardynał Franciszek Macharski i profesor Jan Szczepański. Władze reprezentowali sekretarz KC Kazimierz Barcikowski, uważany za lidera „betonu" partyjnego, sekretarz KC Stefan Olszowski, wicepremier i szef Antykryzysowego Sztabu Operacyjnego Janusz Obodowski oraz członek Biura Politycznego, ekonomista, profesor Zbigniew Messner. Ze strony „Solidarności" przybyli wiceprzewodniczący Komisji Krajowej Stanisław Wądołowski, przewodniczący zarządu Regionu Mazowsze Zbigniew Bujak oraz doradcy - ekonomista profesor Witold Trzeciakowski i mecenas Jan Olszewski. Oczywiste jest, iż pewne preliminaria porozumienia były omówione już wcześniej w trakcie rozmów w sprawie przyjazdu Wałęsy do Warszawy, niemniej jednak debata nie przebiegała gładko i parokrotnie odbywały się konsultacje telefoniczne - jedni dzwonili do Jaruzelskiego, drudzy do Wałęsy, który w towarzystwie kilku osób jadł kolację w hotelu „Solec". Można jednak powiedzieć, że obie strony skazane były na wypracowanie koncepcji dalszych działań. Był już późny wieczór, około 23.00, gdy obie delegacje i członkowie Zespołu Dobrych Usług spotkali się z dziennikarzami. Obok kilku reporterów z radia i jednej ekipy telewizyjnej obecni byli korespondenci zagraniczni i nieliczni dziennikarze z biuletynu związkowego „AS", „Trybuny Ludu", „Żołnierza Wolności" i „Tygodnika Solidarność", którego redaktor naczelny, Tadeusz Mazowiecki, uzyskał zgodę cenzury na wydrukowanie sobotniego nadzwyczajnego wydania pisma.
Wspólny komunikat obu stron odczytał profesor Klemens Szaniawski. Pomijając zwyczajowo pompatyczną preambułę, do najważniejszych uzgodnień należały: wycofanie z Sejmu rządowego projektu Ustawy o nadzwyczajnych pełnomocnictwach, zobowiązanie rządu do ponownego uruchomienia Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej i przyjęcia na studia wszystkich uczestników strajku, odwołanie zapowiadanej manifestacji „Solidarności", zobowiązanie Związku do powstrzymania się przez dwa miesiące od strajków na poziomie ponadzakładowym, z tym że na taki sam okres nastąpi zamrożenie cen żywności, opału i energii oraz artykułów dla dzieci, a strajkowy Komitet Przygotowawczy zostanie zlikwidowany. Postanowiono też wznowić, zawieszone 17 października, rozmowy na tematy gospodarcze, w których trakcie miały zostać omówione propozycje „Solidarności" powołania Społecznej Rady Gospodarki Narodowej i społecznej kontroli eksportu żywności, a także nowe projekty „poważnych zmian" w zarządzaniu przedsiębiorstwami państwowymi oraz ustawy dotyczące swobody działalności gospodarczej. Kolejna część ustaleń dotyczyła utworzenia grupy negocjacyjnej, która zajmie się zmianami w ordynacji wyborczej do rad narodowych w celu „dalszej ich demokratyzacji", możliwością utworzenia ogólnopolskiej reprezentacji samorządów pracowniczych mającej „znaczne uprawnienia" oraz pracami nad „szerszym udostępnieniem" środków masowego przekazu organizacjom społecznym („w tym zawodowym") i związkom wyznaniowym. Ta sama grupa miała zająć się problemem „instytucjonalizacji dialogu społecznego na bazie partnerskiej, demokratycznej i uwzględniającej rzeczywisty zasięg organizacyjny oraz poparcie społeczne". W komunikacie także napisano, że mogą powstawać zespoły robocze zajmujące się poszczególnymi zagadnieniami, a rozmowy powinny się zacząć „tak szybko, jak na to pozwolą warunki techniczne", jednak nie później niż przed świętami Bożego Narodzenia. Na zakończenie profesor Szaniawski dodał od siebie, że nie jest to jeszcze „nowa umowa społeczna", która wydaje się niezbędna do ratowania kraju przed gospodarczą i cywilizacyjną katastrofą, ale dobra podstawa, aby taką umowę stworzyć. Dziennikarze nie mieli możliwości zadawania pytań.
Łatwo domyślić się, że od chwili zapowiedzi odbycia rozmów sprawa ta stała się hitem w mediach elektronicznych na całym świecie, a przynajmniej w tej części, w której nie zapadła jeszcze noc. Korespondenci przebywający w Polsce żądali od swych redakcji dosłania pomocników i sprzętu: z Wiednia i Berlina wyruszyli do Warszawy dziennikarze „obsługujący" Europę Środkowo-Wschodnią, a Ted Turner, właściciel CNN, nowej stacji telewizyjnej w Stanach Zjednoczonych, postanowił wyczarterować samolot i wysłać do Polski kilkunastoosobową ekipę telewizyjną.
Po świecie przetaczały się fale komentarzy i spekulacji. Znany specjalista od spraw polskich, paryski politolog Alexandre Poissier, stwierdził, że jest absolutnie niemożliwe, aby generał Jaruzelski podjął taką decyzję bez zgody Moskwy, ale ekspert BBC, Eugene Pitch, był zdania, że polski lider zagrał va banąue i postawił Sowietów przed faktem dokonanym. Giinther Schmalz z Deutsche Welle przepowiadał, że najdalej w ciągu 2-3 tygodni Sowieci doprowadzą do usunięcia Jaruzelskiego, a władzę przejmą „twardogłowi". Sugerował, że to oni mogli zainspirować przeciek, żeby skompromitować generała. W dziennikach telewizyjnych przypominano scenę z podpisywania porozumienia w Stoczni Gdańskiej i słowa Wałęsy o dogadaniu się „jak Polak z Polakiem". Telefony Komisji Krajowej „Solidarności", najbardziej znanych działaczy „Solidarności" i opozycji oraz biura Rzecznika Rządu i centrala Komitetu Centralnego PZPR były nieustannie zajęte i tylko nielicznym udawało się wyrwać po parę zdań od Jacka Kuronia, Adama Michnika, Andrzeja Gwiazdy czy dyżurnego urzędnika z biura rzecznika rządu, który sprawiał wrażenie lekko wystraszonego. Lech Wałęsa odmawiał jakichkolwiek komentarzy, a do gabinetu premiera nikt nawet nie usiłował dzwonić. Tymczasem radio moskiewskie i media państw komunistycznych wciąż przekazywały, jako trzecią lub czwartą wiadomość dnia, komunikaty PAP i TASS na temat Polski.
Wolniejsza była reakcja światowych rządów. Dopiero gdy rozpoczęło się spotkanie w Sejmie, rzecznik Białego Domu, podczas krótkiego briefingu dla dziennikarzy, złożył w imieniu prezydenta Ronalda Reagana deklarację wyrażającą „szczere i z głębi serca płynące" przekonanie, że sprawy w Polsce przybrały pomyślny obrót i należy wesprzeć Polaków w ich dążeniach, aby żyć godnie. Przypomniał, iż administracja podjęła już decyzję o przyznaniu Polsce 100 milionów dolarów pożyczki i dodał, iż „w najbliższym czasie" prezydent zaproponuje sojusznikom wspólne udzielenie „Polsce, a więc Polakom" znacznej pomocy finansowej i gospodarczej. Premier Francji, Pierre Mauroy, stwierdził w wywiadzie radiowym, że Polacy niezależnie od politycznych opcji - „tak jak już parokrotnie w ciągu minionego półtora roku, tak i teraz" pokazali światu, iż są prawdziwymi patriotami i nikt nie uczynił więcej dla pokoju na kontynencie niż naród uważany do tej pory za „chorego człowieka Europy". Premier Francji wspomniał też mimochodem, że podczas dopiero co odwołanej wizyty w Polsce miał zamiar wręczyć premierowi Jaruzelskiemu w upominku zabytkową szablę. Teraz uznał, iż bardziej stosownym prezentem będzie zabytkowy komplet szachów.
Zastanawiające było, że Sowieci nabrali wody w usta. Jedni komentatorzy uważali, iż I sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego (KPZR), Leonid Ilijcz Breżniew, po prostu czeka na rozwój wydarzeń i musi mieć trochę czasu, aby przygotować odpowiedź. Inni twierdzili, iż jest to „oczywista oznaka bezradności i słabości Moskwy", która uwikłana w wojnę w Afganistanie nie jest w stanie podjąć działań, którymi parokrotnie już groziła Polakom. Nie brakowało i takich, którzy przekonywali, że na Kremlu doszło do głębokiego podziału na tle wydarzeń nad Wisłą, co uniemożliwiało szybką reakcję. Interpelowani przez szefów o opinię na temat tego, co dzieje się w Moskwie, analitycy agencji wywiadowczych CLA, MI-6, BND czy DGSE bezradnie rozkładali ręce. Nawet kierownictwo Mossadu nie było w stanie nic sensownego powiedzieć swojemu premierowi. Niewątpliwie jednak „coś" musiało się tam stać.
Rozwiązanie zagadki, przynajmniej częściowe, przyniosło poranne wydanie rosyjskiej „Prawdy". Na pierwszej stronie znajdowała się informacja, iż poprzedniego dnia, w trakcie posiedzenia Prezydium KC KPZR, „uległ pewnemu pogorszeniu" stan zdrowia I sekretarza, towarzysza Breżniewa, który znajduję się „pod troskliwą opieką lekarzy", a jego życiu „z całą pewnością nic nie zagraża". Autor komentarza W spokoju pracuje się wydajniej, podpisany jako „W. Aleksandrów" (co oznaczało, iż tekst wyraża poglądy kierownictwa KPZR), stwierdzał, iż „wbrew rozsiewanym przez wrogów pogłoskom" podczas posiedzenia nie zajmowano się wydarzeniami w „bratniej Polsce", co miało jakoby przyczynić się do kłopotów zdrowotnych I sekretarza. Napisał także, że tematem obrad był referat, który na najbliższym posiedzeniu Komitetu Centralnego, wyznaczonym na niedzielę 13 grudnia, wygłosi członek Biura Politycznego, sekretarz KC Michaił Gorbaczow. Tytuł referatu brzmi: O dalszą poprawę składowania zbiorów zbóż w okresie zimowym, a posiedzenie będzie poświęcone sprawom rolnictwa, za które Gorbaczow jest odpowiedzialny. Jednak w opublikowanym na trzeciej stronie porządku obrad Komitetu Centralnego, obok punktu o przechowywaniu ziarna (i dyskusji nad nim), znalazł się także punkt określony enigmatycznie jako „sprawy organizacyjne". Sergio Mascarpone, korespondent w Moskwie włoskiej Telewizji Rai Uno, z którym połączył się telefonicznie redaktor prowadzący poranny przegląd włoskiej prasy, zwrócił uwagę, iż wieczorem poprzedniego dnia z uczestnikami odbywającego się w Teatrze Wielkim kongresu „weteranów pracy socjalistycznej" spotkali się - jak to określono w komunikacie TASS - „weterani pracy partyjnej", członkowie Prezydium KC Michaił Susłow, Dmitrij Ustinow i Andriej Gromyko. Włoski dziennikarz uznał, że może to oznaczać, iż cała trójka niebawem odejdzie na emeryturę. Ponieważ z nich tylko Susłow jest starszy od Breżniewa - kontynuował, dobrze poinformowany, gdyż zbliżony do włoskich komunistów,
dziennikarz - nie można wykluczyć, że „sprawy organizacyjne" oznaczać będą generalną zmianę pokoleniową w kierownictwie. Hipotezę tę poparł profesor Zbigniew Brzeziński, który z uwagi na różnice czasu wypowiadał się nieco później. Wywód oparł na swoich dawniejszych analizach o „wyczerpywaniu się, zarówno pod względem ideologicznym, jak i biologicznym" pokolenia, które w czynne życie polityczne weszło w okresie Wielkiej Czystki, a pierwsze ważniejsze stanowiska objęło w czasie Wojny Ojczyźnianej. Było więc uformowane przez tryumfujący stalinizm.
Mimo uspakajających opinię rezultatów wieczornego spotkania przedstawicieli rządu i „Solidarności", od przedpołudnia w Polsce wrzało. W setkach zakładów pracy odbywały się zebrania „Solidarności", podczas których pojawiały się liczne głosy, iż wobec oczywistych objawów słabości ekipy Jaruzelskiego i kryzysu, jaki zarysował się w Związku Sowieckim, należy wzmocnić nacisk na władze, stawiając problem zasadniczych zmian ustrojowych, a przede wszystkim wolnych wyborów do Sejmu. Jednak gdy przychodziło do uchwalania rezolucji, niemal zawsze przegłosowywano znacznie mniej radykalne wnioski za udzieleniem pełnego poparcia Lechowi Wałęsie i delegacji do rozmów z władzami. Około południa blisko 40 (na 107) członków Komisji Krajowej „Solidarności" zażądało natychmiastowego zwołania posiedzenia oraz wyraziło sprzeciw wobec zapisu o powstrzymaniu akcji strajkowych i rozwiązaniu komitetów strajkowych. „Musimy być w każdej chwili gotowi - pisano w oświadczeniu - do odparcia ataku na Związek". W odpowiedzi Wałęsa, w wystąpieniu natychmiast upowszechnionym przez media oficjalne, w radiowęzłach i Radiu Wolna Europa, rzucił hasło „»Solidarność« nie da się skłócić!" Aby pozostać w zgodzie z tym hasłem, oświadczył, iż „jest za tym, aby w najbliższym czasie" odbyło się posiedzenie Komisji Krajowej, na którym omówione zostaną wszystkie sprawy związane z nową sytuacją. „Teraz już nie damy się władzy oszukać" - rzucił na zakończenie.
Pełne poparcie dla rozmów i nadzieję na osiągnięcie porozumienia wyraziła zwołana ad hoc Rada Główna Episkopatu, zaś papież Jan Paweł II zupełnie niespodziewanie udzielił Telewizji Polskiej parominutowego wywiadu na żywo. Apelował w nim do obu stron, ale przede wszystkim do „wszystkich, znajdujących się w tak trudnej sytuacji Rodaków", o umiar, rozsądek i nieuleganie emocjom. „Pojawia się okazja - mówił Ojciec Święty - aby sprawy w Ojczyźnie rozstrzygane były przez Naród i dla jego dobra". Wezwał też, aby nazajutrz wierzący w modlitwie, zaś „niewierzący w namyśle", szukali „właściwych dróg wiodących ku odrodzeniu Polski". W niedzielę, 13 grudnia, można było odnieść wrażenie, że w Polsce nie ma niewierzących - kościoły trzeszczały w szwach, a większość przybyłych na niedzielne msze musiała pozostać, mimo mrozu, na zewnątrz. Tłumy klęczące na śniegu robiły mocne wrażenie na zachodnich dziennikarzach, a ich zdjęcia nieustannie pokazywane były przez dziesiątki stacji telewizyjnych.
Tymczasem od sobotniego zaś poranka w gmachu Urzędu Rady Ministrów obradował „Dyrektoriat". Zebrani byli zdezorientowani tym, co działo się w Moskwie, zwłaszcza że ambasador Aristow nie odbierał telefonów, wszędobylscy do tej pory Kulikow i Pawłów jakby zapadli się pod ziemię, Kazimierz Olszewski, ambasador Polski w Moskwie, nie zdążył wrócić z wycieczki na Zachodnią Syberię, a jego zastępcy wiedzieli tyle, ile przeczytali w „Prawdzie". Poważny problem postawił generał Czesław Kiszczak: czy w dalszym ciągu inicjować i podtrzymywać wewnętrzne konflikty w „Solidarności", czy też jednoznacznie poprzeć, skupioną wokół Wałęsy, frakcję umiarkowaną. W sprawie tej, jako „niezwykle pilnej", interpelowało go kierownictwo Służby Bezpieczeństwa, które zwracało uwagę, iż powstają techniczne kłopoty z kontaktowaniem sieci agenturalnej. Wezwano więc wiceministrów Bogusława Stachurę i Władysława Pożogę, którzy omawiając niektóre szczegóły prowadzonych działań operacyjnych, powiadomili jednocześnie, iż funkcjonariusze SB są „trochę zdezorientowani" wznowieniem rozmów z „Solidarnością". Generał Florian Siwicki, szef Sztabu Generalnego i od niedawna zastępca członka Biura Politycznego, twierdził stanowczo, iż nastroje w kadrze oficerskiej są bardzo dobre i wojsko „całkowicie popiera" generała Jaruzelskiego oraz ostatnie decyzje, które mają przecież - podkreślił - charakter taktyczny i „zostały wymuszone okolicznościami". Dodał też, iż jeśli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ma problemy z działalnością operacyjną, można zaktywizować kontrwywiad wojskowy. Wyraził nadzieję, że „towarzysze z MSW" sprawnie przekażą niektóre kontakty i część środków technicznych. Jaruzelski uznał, iż jest to dobry pomysł, a potencjał Wojskowej Służby Wewnętrznej powinien być w pełni wykorzystywany. Podkreślił, że należy utrzymać dotychczasową linię podsycania konfliktów w obozie przeciwnika. Konieczne jest - powiedział, zwracając się do Olszowskiego i Rakowskiego - aby linia ta była „z całą mocą" obecna w pionie propagandy, który jest ważniejszy niż działalność agenturalna. Spotkanie zakończono z uwagi na zaplanowane posiedzenie Biura Politycznego, zwołane w celu omówienia taktyki negocjacji. A także - dorzucił I sekretarz - ponieważ spodziewa się, że w najbliższych godzinach będzie miał rozmowę telefoniczną („a może nawet spotka się osobiście") z towarzyszami z kierownictwa KPZR. „Jutro, na szczęście, jest niedziela i mamy trochę czasu" - dodał na zakończenie.
Wczesnym rankiem 13 grudnia grupy oficerów z Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego pojawiły się w sztabach okręgów wojskowych, rodzajów sił zbrojnych i wojewódzkich komitetów obrony, gdzie pobrały całą dokumentację dotyczącą wprowadzenia Stanu „W" i przewiozły ją do siedziby Sztabu Generalnego. Podobne działania podjęło Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w instancjach resortu oraz w resortach cywilnych, takich jak Ministerstwo Sprawiedliwości i Ministerstwo Łączności. Do godzin popołudniowych w terenie właściwie nie pozostały ślady na piśmie o tym, co miało zacząć się o 6.00. Nie odwołano jednak, ani w wojsku, ani w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, stanów podwyższonej gotowości, które obowiązywały już od 10 grudnia. Wszystko to przebiegało w miarę sprawnie, choć nie uniknięto chaosu, zwłaszcza w sztabach niektórych dywizji pancernych. Zdarzało się na przykład, że brakowało jakichś map, przepadło gdzieś trochę kopert z blankietami asygnat na paliwo. W pewnej jednostce tajna koperta była całkowicie przemoczona po zalaniu koniakiem („gruziński" - stwierdził przybyły oficer). Nieporozumienia powstały tam, gdzie miały operować wspólne, polsko-sowieckie patrole wojskowe (na przykład w Legnicy), gdyż dowództwo Północnej Grupy Wojsk nie otrzymało z Moskwy rozkazów i Sowieci upierali się, że zgodnie z planem należy przeprowadzić ćwiczenia tych patroli i „sprawdzić, czy wszyscy towarzysze polscy znają wystarczająco dobrze język rosyjski".
Nic dziwnego, że rozkazów takich nie było, gdyż dopiero w południe - niemal tuż przed posiedzeniem Komitetu Centralnego KPZR - doszło na podmoskiewskim lotnisku wojskowym do ściśle utajnionego spotkania Jaruzelskiego, Siwickiego, Olszowskiego i Barcikowskiego z szefem KGB Jurijem Andropowem, ministrem obrony ZSRR Dymitrem Ustinowem, głównodowodzącym Wojskami Państw Stron Układu Warszawskiego Wiktorem Kulikowem i członkiem Biura Politycznego Michaiłem Gorbaczowem. Generał Jaruzelski najpierw kurtuazyjnie zapytał o stan zdrowia Leonida Ilijcza, na co usłyszał, iż jest „niezły, ale aktywność chorego na pewien czas wykluczona". Następnie poinformował o działaniach podjętych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Wojskową Służbę Wewnętrzną w celu wykrycia źródła przecieku. Najbardziej prawdopodobna - powiedział - jest hipoteza, iż zbiegły miesiąc wcześniej do Stanów Zjednoczonych pułkownik Ryszard Kukliński, który dużo wiedział o przygotowaniach, ale nie znał konkretnej daty, miał wspólnika w Sztabie Generalnym, który pozostał na stanowisku po ucieczce zdrajcy. W każdym razie wszystkie pomieszczenia Zarządu Operacyjnego zostały opieczętowane i prowadzone są w nich intensywne badania daktyloskopijne, a oficerów skierowano na urlopy bez prawa opuszczania Warszawy. Podobne działania zostały podjęte w Sekretariacie Komitetu Obrony Kraju, gdzie także mogło być źródło przecieku. Andropow stwierdził, iż wywiad KGB i GRU otrzymały już rozkazy zajęcia się tą sprawą, a generał Pawłów i jego ludzie w Polsce od dwóch dni w istocie tylko nad tym pracują. Oczywiście „w kontakcie z polskimi towarzyszami" - dodał.
Stało się nieszczęście, kontynuował najpewniejszy pretendent do schedy po Breżniewie, ale trzeba z tego wybrnąć, toteż kierownictwo KPZR, wyrażając troskę o powodzenie manewru, który podjęło polskie kierownictwo, akceptuje jego decyzje. Dodał też, iż wobec bardzo ograniczonych możliwości udzielenia Polsce znaczącej pomocy gospodarczej - a przede wszystkim pożyczki dewizowej w wysokości 5 miliardów dolarów, o którą się ubiegano - pomysły, aby idąc na chwilowe ustępstwa wobec sił antysocjalistycznych i kontrrewolucyjnych, uzyskać nowe kredyty i dotacje od państw kapitalistycznych, oraz przyjęcia Polski do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, uważa za interesujące, choć obarczone ryzykiem pogłębienia zależności gospodarczej i technologicznej od Zachodu, która i tak jest zbyt duża. Po kolei Jaruzelski i Olszowski, który, jako uważany za lidera frakcji „twardogłowych", był bardzo wiarygodny dla Sowietów (i zapewne dlatego Jaruzelski zabrał go z sobą), jednym głosem zapewniali, iż w pełni zdają sobie z tego sprawę. „Jednak uważaliśmy - mówili - iż dekonspiracja terminu wprowadzenia stanu wojennego zniweczy efekt zaskoczenia i doprowadzi do sytuacji, w której konieczna byłaby bezpośrednia pomoc wojskowa bratnich armii, nie potrafiliśmy znaleźć innego wyjścia". Czasu było bardzo mało i nie zdołano odpowiednio precyzyjnie skonsultować sprawy z przyjaciółmi. Był to zapewne błąd, gdyż postawił ich w niezręcznej sytuacji. Barcikowski dodał, iż jednym z argumentów za cofnięciem decyzji były wypowiedzi Nikołaja Bajbakowa, szefa Gospłanu, który podczas niedawnej wizyty w Warszawie jednoznacznie stwierdził, że „absolutnie nie dysponujemy żadnymi nadwyżkami surowcowymi - szczególnie surowców energetycznych - ani dewizowymi". W takiej sytuacji sztywna realizacja przyjętego planu i związane z nią gwałtowne pogorszenie zaopatrzenia ludności zapewne doprowadziłyby do wojny domowej. A to przecież nie leży w interesie nie tylko Polski, ale przede wszystkim całej wspólnoty socjalistycznej. Sowieci potakiwali. Tak więc, konkludował z kolei Jaruzelski, będziemy musieli jeszcze jakiś czas brnąć przez dotychczasowy stan rzeczy, stosować środki polityczne, administracyjne i operacyjne. Ale przecież nikt - z wielkiej wciąż jeszcze rzeszy polskich komunistów - nie ma złudzeń, iż uda się skutecznie rozczłonkować i wchłonąć „Solidarność". Może pewna „chwila odprężenia" i poprawa sytuacji gospodarczej ułatwi dalsze działania? Jednak - zakończył - ponowne podjęcie decyzji, z której musieliśmy się teraz wycofać, będzie zapewne nieuniknione. Andropow zadeklarował wszechstronną - „w miarę możliwości" także gospodarczą - pomoc. Sytuacja wymaga, dodał, bardzo ścisłej współpracy oraz ulepszenia wzajemnej komunikacji. Zasugerował skierowanie do Moskwy na stanowisko ambasadora osoby o odpowiednim autorytecie politycznym i osobistym. Stwierdził też, że bierze na siebie uspokojenie przywódców NRD i Czechosłowacji, Ericha Honeckera i Gustava Husaka, którzy w sobotę parokrotnie już dzwonili do Moskwy, a zapewne nawet dyskretnie spotkali się. Mają oni słuszne powody do niepokoju, gdyż infekcja z Polski jest bardzo groźna, co i my odczuwamy na Litwie czy Ukrainie. Termin „kordon sanitarny" źle się kojarzy, ale - kontynuował Andropow - należy lepiej kontrolować wyjeżdżających z Polski. Nie były to najlepsze słowa na pożegnanie, ale Polacy przyjęli je ze zrozumieniem, gdyż pamiętali Praską Wiosnę i obawy, które wówczas sami mieli.
Generał Wojciech Jaruzelski miał rację, a swoją drogą Polacy posłuchali Ojca Świętego - w ciągu niedzieli „modlitw i namysłu" emocje wyraźnie opadły. Nie zakłócił ich nawet przykry, choć drobny incydent. Okazało się, że dyrektor drukarni odmówił wykonania nadzwyczajnego wydania „Tygodnika Solidarność", gdyż na piśmie z cenzury brakowało koniecznej kontrasygnaty Centralnego Zjednoczenia Przemysłu Papierniczego, a więc gwarancji, że drukarnia dostanie dodatkowy przydział papieru gazetowego. „A przecież na toaletowym nie będę panu drukował" - śmiejąc się, odpowiedział wściekłemu Tadeuszowi Mazowieckiemu. Zresztą o papier toaletowy było chyba trudniej niż o gazetowy.
Podczas poniedziałkowego posiedzenia Komisji Krajowej „Solidarności" szeregi radykałów stopniały do około 20 osób, bo tyle tylko głosowało przeciwko uchwale akceptującej działalność delegacji, która odbyła rozmowy w Sejmie. Być może wpłynął na to fakt, iż jednym z promotorów sprzeciwu był podejrzewany o niejasne kontakty z SB przewodniczący Zarządu Regionu w Pile Eligiusz Naszkowski. Zapewne jednak kluczowe znaczenie miało wyjaśnienie się - przynajmniej częściowe sytuacji na Kremlu: na posiedzeniu Komitetu Centralnego KPZR Leonid Breżniew wybrany został na nowo utworzone, honorowe, stanowisko Przewodniczącego KPZR, z Prezydium odeszli Michaił Susłow i Andriej Gromyko, stanowisko I sekretarza objął zgodnie z oczekiwaniami Jurij Andropow, a ponadto powołano dwóch jego oficjalnych zastępców: marszałka Dmitrija Ustinowa, reprezentanta kompleksu militarnego-przemysłowego, i ostro prącego ku górze Michaiła Gorbaczowa. Do Biura Politycznego dokooptowany został Witalij Fiedorczuk, który po Andropowie objął KGB. W ten sposób w najwyższym organie wykonawczym sowieckich władz byli szefowie obu „siłowych struktur", co oznaczało, iż sytuacja w Moskwie jest ustabilizowana.
Już w środę, 16 grudnia, odbyło się w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie pierwsze spotkanie grupy negocjującej sprawy gospodarcze. Trudniejsze okazało się powołanie przedstawicieli „Solidarności" do grupy negocjacyjnej określanej jako „polityczna". O ile „gospodarczą" kierowali jak poprzednio ze strony związku Grzegorz Palka, a w imieniu rządu Marian Krzak, o tyle o skład i kierownictwo delegacji związkowej do rozmów na tematy polityczne i ustrojowe wybuchł długi spór: Wałęsa widział na tym stanowisku Bronisława Geremka, większość członków Prezydium Komisji Krajowej uważała, że powinien być to ktoś z ich grona, zaś biskup Jerzy Dąbrowski w poufnych rozmowach wskazywał na Andrzeja Stelmachowskiego. Na różnych naradach padały też nazwiska Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego, Jerzego Kropiwnickiego czy Jana Olszewskiego. Uważnie śledzone i szeroko relacjonowane oraz komentowane przez media państwowe targi i kłótnie przeciągnęły się do świąt i rozmowy zaczęły się w praktyce dopiero w nowym roku. Na czele delegacji rządowej stanął stosunkowo mało znany profesor politologii, od niedawna sekretarz Komitetu Centralnego PZPR, Marian Orzechowski, zaś „solidarnościowej" Mirosław Krupiński, wiceprzewodniczący Związku. Obie decyzje personalne mogły być odczytywane jako świadome obniżanie rangi tych negocjacji.
Wyraźnie brakowało impetu, który mogłoby nadać chyba tylko spotkanie na najwyższym szczeblu. Jednak mimo wysiłków biskupa Dąbrowskiego, a nawet osobistego zaangażowania się prymasa Glempa, Jaruzelski wymawiał się grzecznie, lecz stanowczo. Jeszcze silniejsze opory miał Wałęsa, zwykle akceptujący propozycje ludzi Kościoła. Choć udało mu się bez większych problemów przekonać Komisję Krajową do odrzucenia wniosku radykałów o powołanie „specjalnej komisji niezależnych prawników" do przeprowadzenia śledztwa w sprawie przygotowania stanu wojennego, to jednak najwyraźniej czuł niesmak po tym, co ujawniono w przecieku. Minister Jerzy Urban parokrotnie zaprzeczał „nieuprawnionym pogłoskom" o tym, że 13 grudnia miał być wprowadzony stan wojenny, ale nikt mu nie wierzył. A najmniej Wałęsa. Daleko było od euforycznej atmosfery z 31 sierpnia 1980 roku. Teraz trudno byłoby mówić o dogadaniu się „jak Polak z Polakiem", skoro jeden z nich był oszustem. Tak czy inaczej, negocjacje toczyły się powoli, kolejne komunikaty były mało konkretne, a opinia publiczna coraz mniej się nimi interesowała. Temperatura „życia wewnętrznego" „Solidarności" zawsze tak wysoka, wyraźnie obniżała się. Posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności", które odbyło się 4 stycznia, poświęcone było tak mało ekscytującemu problemowi jak rola sekcji branżowych w związku, przy czym nawet z tej okazji dało się zauważyć pewne konflikty i rywalizację między działaczami z regionów a tymi, którzy zajmowali się branżami. Wałęsa parę razy wyjeżdżał za granicę (od Watykanu poczynając), a każda taka podróż trwała kilka dni i zabierało się w nią nawet po kilkunastu czołowych działaczy związku i ekspertów.
Na arenie międzynarodowej nic lub niewiele działo się w sprawie Polski. Wprawdzie w świątecznym orędziu prezydent Reagan ciepło wypowiadał się o Polsce i - być może nieświadomie powtarzając slogan Breżniewa - stwierdził, iż „nie pozostawimy Polaków w biedzie", ale nowe decyzje o pomocy nie zapadały. Specjalny wysłannik Białego Domu, Lawrence Eagleburger, krążył między Paryżem, Bonn, Londynem i Brukselą, jednak nic z tego nie wynikało. Premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher była zaangażowana w walkę ze swoimi związkami zawodowymi i narastającym konfliktem z Argentyną o Falklandy, socjalistyczny rząd francuski spętany był przez komunistycznych koalicjantów, w Niemczech zaczynano przygotowywać się już do jesiennych wyborów parlamentarnych. Rozmowy na temat kredytów szły jak po grudzie, a wierzyciele Polski nie byli bynajmniej skłonni do rezygnacji z odsetek. Ponadto nikt w Zachodniej Europie nie chciał zadzierać z Moskwą. Raczej myślano o tym, jak szybko i za czyje pieniądze wybudować rurociągi, którymi miano sprowadzać z Rosji gaz i ropę naftową, niż o tym, jak pomóc satelicie Kremla targanemu wewnętrznym konfliktem, który zapewne stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa europejskiego, ale jednocześnie osłabiał Sowiety. Krótko mówiąc, mijał tydzień za tygodniem, a konkretów nie było. Bardziej szczodry był Andropow, ale możliwości Związku Sowieckiego były ograniczone i Jaruzelski musiał dzwonić do Moskwy i dopominać się o każde parę tysięcy ton mięsa.
Święta oczywiście nie odbyły się „na głodno", gdyż Polacy za bardzo byli zaprawieni w zdobywaniu żywności, ale zaopatrzenie wcale się nie poprawiało. Więzy kooperacyjne w przemyśle były wciąż potargane, brakowało surowców, produkcja nadal spadała, co ograniczało eksport, a więc i możliwości importu. Na scenie politycznej niby wciąż coś się działo, ale społeczeństwo myślało raczej o codziennych trudnościach, kolejkach i brakach, o wyłączeniach światła i spadającym co pewien czas ciśnieniu gazu. Mało kto miał głowę do zastanawiania się nad wyborami do rad narodowych, tworzeniem „branżowo-terytorialnych porozumień samorządów pracowniczych" czy budowaniem Patriotycznego Porozumienia na rzecz Odnowy Polski, co proponowała strona rządowa. Zespoły negocjacyjne podzielono na liczne podgrupy zajmujące się poszczególnymi problemami i widoczny był brak szerszej, zbornej wizji przyszłości. Szczególnie ze strony „Solidarności", bo strona rządowa, broniąc po prostu status quo, była w dogodniejszej sytuacji. Jedno trzeba przyznać - nie było strajków i podwyżek cen. Sceptycy mówili, że nie podnosi się cen, bo nie ma już na co. Ekonomiści zaś pytali: „Jak długo tak można?"
Około połowy stycznia 1982 roku zaczęło dochodzić do incydentów, jakby ludziom puszczały już nerwy. W jakimś zapyziałym PGR, podpity dyrektor pobił ciężarną pracownicę, na co „Solidarność" zażądała zwolnienia go i postawienia przed sądem. Jednak wojewoda odmówił wręczenia dymisji, a prokurator wzbraniał się przyjąć skargę, na co zarząd regionu postanowił, wbrew apelom Wałęsy, ogłosić pogotowie strajkowe, zaś sekcja branżowa pracowników PGR uznała, iż należy ogłosić ogólnokrajowy strajk robotników rolnych. W Żyrardowie, gdzie przez dwa dni nie było w sklepach chleba i mąki, tłum wdarł się do paru lokalnych piekarni i zdemolował urządzenia. Fakt, że mąki tam rzeczywiście nie było, tym bardziej rozwścieczył mieszkańców, gdyż, gdzie jak gdzie, ale w piekarni powinna być. Milicja zatrzymała kilkanaście osób i obroniła - bez użycia broni palnej atakowany komisariat, w którym byli przetrzymywani. W pewnej małej miejscowości na Podlasiu został napadnięty, pobity, a potem podpalony proboszcz, przy tym nie wykryto śladów, iż był to napad rabunkowy. Niespodziewanie telewizja zrobiła z tego news. Przed kopalnią „Manifest Lipcowy" nieznani sprawcy rozpylili gaz musztardowy, powodując zatrucie kilkudziesięciu górników wychodzących z pracy. Zgromadził się tłum, nie wiadomo skąd pojawił się samochód z megafonem, jednak działacze z zarządu regionu uspokoili zebranych. Nie doszło do incydentów, ale w całym regionie zapanowało wzburzenie, gdyż sprawa ta przypominała wydarzenie z października 1981 roku, za które wówczas obciążano SB. Region Mazowsze zaprotestował, gdy okazało się, że wracający na studia studenci Wyższej Oficerskiej Szkoły Pożarniczej zostali poddani szczegółowym badaniom lekarskim, w wyniku których jednego z członków komitetu strajkowego odrzucono: lekarz uznał, że wobec braku małego palca u lewej ręki nie nadaje się do pracy w straży pożarnej. W dzienniku telewizyjnym przez parę wieczorów z rzędu pokazywano makabryczne zdjęcia pokiereszowanych zwłok ofiar seryjnego mordercy ze Szczecina, a potem kloakę, w której znaleziono zwłoki noworodka.
W rządowych mediach znów - tak jak w listopadzie czy na początku grudnia 1981 roku - zaczęto mówić i pisać o narastającym chaosie, o wdzierającej się anarchii, za co czasami wprost, czasami aluzyjnie, obciążano „Solidarność" oraz „wrogie Narodowi i Państwu siły zewnętrzne". Wszystko to szybko psuło atmosferę, wprowadzało nerwowość, zaostrzało ton debat publicznych. Także w samej „Solidarności", w której narastało zniecierpliwienie przeciągającymi się rozmowami. Badania przeprowadzone przez związkowych socjologów wskazywały, iż spada determinacja członków: nie więcej niż 20% deklarowało chęć wzięcia udziału w strajku generalnym. Tylko wśród górników zdecydowana większość zapewniała, że czynnie poprze taki strajk.
W niedzielę, 22 stycznia 1982 roku, wieczorem, tuż po powrocie premiera z akademii dla uczczenia 119. rocznicy wybuchu powstania styczniowego, w sali Urzędu Rady Ministrów zebrał się „Dyrektoriat". Narada nie trwała długo, gdyż chodziło w zasadzie o podjęcie ostatecznych decyzji. Zebrani uznali, iż upoważnienie do wprowadzenia stanu wojennego, dane generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu przez Biuro Polityczne jeszcze 5 grudnia ubiegłego roku, nie utraciło mocy, a więc instancja ta nie musi być konsultowana. Zresztą najważniejsi jej członkowie właśnie siedzieli przy stole. Zlecono Stefanowi Olszowskiemu i Mieczysławowi Rakowskiemu rozpoczęcie zdecydowanej kampanii propagandowej i opracowanie - razem z fachowcami z SB - taktyki zerwania w odpowiednim momencie negocjacji i obciążenie za to „Solidarności". O żadnej dacie - na wszelki wypadek nie mówiono, ale i tak wszyscy rozumieli, że będzie to noc z najbliższej soboty na niedzielę. W środę oficerowie z Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego ponownie wyjechali w teren. Tym razem rozwozili dokumenty, które zbierali 13 grudnia. We czwartek Ministerstwo Spraw Wewnętrznych uruchomiło Pocztę Specjalną z centrali do komend wojewódzkich i służb resortu. Maszyna ruszyła...
Do dziś nie wiadomo, kto w grudniu 1981 roku zdradził jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych. Są tacy, którzy uważają, iż zrobił to sam generał Jaruzelski, ale nie potrafią jasno odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?
Profesor Andrzej Paczkowski (ur. w 1938 roku) jest historykiem. Był pracownikiem Biblioteki Narodowej, obecnie od wielu lat jest naukowcem w Polskiej Akademii Nauk, najpierw był zatrudniony w Instytucie Historii, później został kierownikiem Zakładu Historii Najnowszej w Instytucie Studiów Politycznych. Profesor był stypendystą m.in. Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu (1996), Woodrow Wilson Center w Waszyngtonie (2000-2001), The Norwegian Nobel Institute (2002). Wchodzi w skład zespołów redakcyjnych „Totalitarian Movements and Political Religions" (Frank Cass Publishers), „Cold War History" (Frank Cass Publishers), „Journal of Cold War Studiem" (MIT Press). W latach osiemdziesiątych XX wieku współpracował z podziemną „Solidarnością", należał do opozycyjnego Społecznego Komitetu Nauki. W 1999 roku z rekomendacji Unii Wolności został powołany w skład Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. W 2007 roku Sejm wybrał go na drugą kadencję i jest członkiem Kolegium IPN. Profesor jest autorem wielu publikacji książkowych, m.in.: Prasa drugiej Rzeczypospolitej 1918-1939 (1971), Czwarta władza: prasa dawniej i dziś (1973), Prasa polska w latach 1918-1939 (1980), Prasa codzienna Warszawy w latach 1918-1939 (1983), Stanisław Mikołajczyk 1901-1966. Zarys biografii politycznej (1991), Pół wieku dziejów Polski 1939-1989 (1995), Pół wieku dziejów Polski 1939-1989 (1998), Od sfałszowanego zwycięstwa do prawdziwej klęski: szkice do portretu PRL (1999), Droga do „mniejszego zła": strategia i taktyka obozu władzy; lipiec 1980 - styczeń 1982 (2001), Strajki, bunty, manifestacje jako „polska droga" przez socjalizm (2003), Wojna polsko-jaruzelska (2006).
Idea okrągłego stołu wywodziła się z dramatycznych rokowań w Stoczni Gdańskiej w upalne dni sierpniowe 1980 roku. W ich rezultacie zrodził się wielomilionowy Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność", którego powstanie było najważniejszym wydarzeniem w powojennych dziejach Polski.
Co prawda, po 16 miesiącach „karnawału wolności" przyszedł brutalny cios stanu wojennego, ale gdzieś w społecznej podświadomości pozostało przekonanie, że jedyną skuteczną formą rozwiązywania konfliktów są negocjacje.
Nadzieje władzy, że uda się, bez ustępstw politycznych, czyli zgody na powrót na scenę „Solidarności", przeprowadzić konieczne reformy gospodarcze, okazały się mrzonkami. Podobnie jak przekonanie kierownictwa „Solidarności", że rządzący są zbyt słabi, aby rządzić.
W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku obie strony konfliktu były coraz bliższe zaakceptowania idei podjęcia rozmów. Znaczną rolę odegrało w tym procesie kierownictwo Kościoła katolickiego, które pod wpływem papieża Jana Pawła II gotowe było podjąć się roli mediatora i gwaranta przyszłych porozumień.
Korzystnie zmieniała się też sytuacja w Związku Radzieckim. W marcu 1985 roku doszedł do władzy na Kremlu Michaił Gorbaczow, rzecznik przeprowadzenia zasadniczych reform. Rozumiał, że Moskwy nie stać na utrzymywanie rewolucyjnych reżimów w krajach Trzeciego Świata. Miał też nadzieję, że aspiracje niepodległościowe w krajach satelickich uda się utrzymać na poziomie finlandyzacji, czyli zaakceptowania ograniczeń suwerenności. Nie dotyczyło to NRD, bo tu jedynym rozwiązaniem było zjednoczenie Niemiec. Powstawało pytanie, za jaką cenę.
Zdaniem Gorbaczowa należało też przyznać się do klęski i wycofać z beznadziejnej wojny w Afganistanie. Wszystko to wymagało czasu i ludzi myślących podobnie do niego.
Dla Polski program Gorbaczowa był obiecujący, oznaczał bowiem znaczne zwiększenie pola manewru. 22 lipca 1986 roku przeprowadzona została kolejna amnestia. Okazała się jednak połowiczna, ponieważ wyłączono z niej niektórych więźniów politycznych. Dwa miesiące później, 11 września, minister spraw wewnętrznych generał Czesław Kiszczak ogłosił, że zostaną zwolnieni wszyscy więźniowie polityczni. Spełniony został jeden z warunków podjęcia przez opozycję rozmów z władzami. Bez tej decyzji amnestia byłaby kolejnym gestem władz, niezmieniającym w zasadniczy sposób sytuacji.
Drugim, o wiele trudniejszym, warunkiem była legalizacja „Solidarności". Niecałe dwa tygodnie po oświadczeniu generała Kiszczaka, 29 września 1986 roku, Lech Wałęsa powołał działającą jawnie, acz nielegalnie Tymczasową Radę NSZZ „Solidarność", do której weszli: Zbigniew Bujak, Bogdan Borusewicz, Władysław Frasyniuk, Tadeusz Jedynak, Bogdan Lis, Janusz Pałubicki i Józef Pinior.
Komentując decyzję o zwolnieniu wszystkich więźniów politycznych, Mieczysław Rakowski, ówczesny wicemarszałek Sejmu, pisał w nieprzeznaczonym do publikacji tekście: „Istotnym elementem obecnej sytuacji politycznej w PRL jest upowszechniający się pogląd w politycznie rozbudzonej części społeczeństwa, że w wyniku decyzji z dnia 11 września władze faktycznie, choć nie formalnie usankcjonowały istnienie opozycji jako stałego elementu w politycznym krajobrazie naszego kraju" (Archiwum Akt Nowych, KC PZPR, sygn. XIX 2448).
Powołanie Tymczasowej Rady NSZZ „Solidarność" nie spowodowało działań represyjnych ze strony władz. Powstawały zatem jej terenowe odpowiedniki. Scenariusz działań był zawsze taki sam: składano wojewodom pisma informujące o powstaniu lokalnej tymczasowej rady, co powodowało wszczęcie postępowania administracyjnego kończącego się wydaniem decyzji zakazującej radzie działalności. Nikt się tymi decyzjami nie przejmował, a władze ich nie egzekwowały. Oceniały, że w działania te jest zaangażowanych nie więcej niż 200 osób, w dodatku skłóconych ze sobą.
W jednej z analiz powstałych w tym czasie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych pisano: „Wałęsa rywalizuje z Bujakiem, Rulewski i Gwiazda wręcz chorobliwie reagują na Wałęsę, Frasyniuk i Modzelewski negatywnie odnoszą się do jawnych struktur «Solidarności», natomiast Kuroń przeciwny jest kontynuowaniu działalności konspiracyjnej i funkcjonowaniu TKK [Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ «Solidarność» utworzona 22 kwietnia 1982 roku - AG]. Na fakt powołania Tymczasowej Rady «Solidarności» niechętnie patrzą z jednej strony konspiratorzy z podziemia, z drugiej zaś doradcy byłej «Solidarności» zbliżeni do Kościoła" (Andrzej Garlicki, Karuzela. Rzecz o Okrągłym Stole, Warszawa 2003). Sporo było w tym tekście myślenia życzeniowego zakładającego, że istniejące spory i animozje w kierowniczych kręgach „Solidarności" przekreślą szanse na odegranie przez Związek istotnej roli społecznej.
Kilka miesięcy później, 30 marca 1987 roku, Andrzej Wielowieyski, jeden z czołowych doradców „Solidarności" a równocześnie działacz warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, przekazał za pośrednictwem Stanisława Cioska list do generała Wojciecha Jaruzelskiego. Zaczynał się on analizą powojennego społeczeństwa polskiego. Było to początkowo społeczeństwo chłopskie, z charakterystycznym dla chłopów priorytetem przetrwania. „Chłop - pisał Wielowieyski - od dziesiątków pokoleń nauczył się przetrwać: nieurodzaj i głód na przednówku, zarazy, najazdy i ucisk. Jak go bito, chłop chował głowę między ramiona i uchylał się, jak go opluwano - to się wytarł, byle przetrwać i zabezpieczyć się oraz, jeśli się da, znów iść do przodu. Ta hipoteza dobrze tłumaczy względną łatwość zrealizowania komunistycznej rewolucji i industrializacji w Polsce i u sąsiadów, mimo tylu cierpień, wyrzeczeń, poniewierki" (Andrzej Garlicki, op. cit, Warszawa 2003).
Sytuacja się jednak zmieniła, stwierdzał dalej autor listu, bo wyrosła nowoczesna klasa przemysłowa, która ma inny system wartości i inne aspiracje. Właśnie sprzeczność pomiędzy aspiracjami społecznymi a przeszkodami społecznymi jest podstawowym czynnikiem napięć. By je rozładować, konieczne są decyzje polityczne.
Reforma gospodarcza wymaga odrzucenia zasady nomenklatury, czyli uniezależnienia przedsiębiorstw od aparatu partyjnego. Konieczne jest również, zdaniem Wielowieyskiego, określenie „problemu pluralizmu związkowego". „Problem jest bardzo trudny i nie rozwiąże się go od razu [...] ale trzeba go chyba postawić wyraźnie, zakładając: 1. możliwość pluralizmu w zakładach, 2. prawnie uregulowaną konieczność współdziałania związków, 3. stopniową realizację" (Andrzej Garlicki, op. cit., Warszawa 2003).
List Wielowieyskiego znakomicie trafiał w sposób myślenia generała Jaruzelskiego, co nie oznacza jednak, że gotów był on już podjąć realizację sformułowanych postulatów. Zdawał sobie bowiem sprawę z oporu własnej bazy politycznej. Istotne ograniczenie nomenklatury, to jest stanowisk, o których obsadzie decydował aparat partyjny, oznaczało pozbawienie aparatu ważnego narzędzia sprawowania władzy. Należy pamiętać, że w nomenklaturze Komitetu Centralnego PZPR znajdowało się wówczas około 50 tysięcy stanowisk, a około 300 tysięcy w gestii niższych organów partyjnych. Każda próba zmniejszenia władzy aparatu partyjnego groziła wręcz otwartym buntem.
Jeszcze silniejszy opór budziły idee legalizacji „Solidarności". Obawiano się, i nie bez podstaw, że powtórzy się scenariusz posierpniowy i nastąpi żywiołowy, niekontrolowany rozwój Związku, co spowoduje postępującą destabilizację polityczną.
Generał Wojciech Jaruzelski działał więc ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów, z narastającą świadomością, że największe dlań zagrożenie stanowi własny aparat partyjny. Sytuacja była wprawdzie o tyle korzystna, że partyjni oponenci Jaruzelskiego nie mogli liczyć na poparcie Moskwy, gdzie Michaił Gorbaczow właśnie podejmował dzieło wielkiej reformy, zakończone zresztą rozpadem ZSRR i porażką samego Gorbaczowa.
W Polsce przyspieszenie zaczęło się wiosną 1988 roku. W kwietniu udało się władzom jeszcze zażegnać strajki ekonomiczne w Bydgoszczy i Inowrocławiu. Ale 26 kwietnia rozpoczął się strajk w Hucie im. Lenina w Krakowie. 2 maja zastrajkowała Stocznia Gdańska. Trzy dni później oddziały ZOMO zlikwidowały strajk w Nowej Hucie. Natomiast w Gdańsku starano się zastraszyć stoczniowców, lecz nie użyto siły. Po tygodniu, 9 maja, Komitet Strajkowy większością głosów powziął decyzję o zakończeniu strajku. Następnego dnia wieczorem strajkujący opuścili Stocznię. Ponieśli porażkę, bo nie wybuchły strajki solidarnościowe nie tylko w innych miastach, ale również i w innych zakładach w Gdańsku. Od początku strajkowała tylko część załogi, a w miarę upływu czasu liczba strajkujących wyraźnie się zmniejszała.
13 czerwca 1988 roku rozpoczęło się plenarne posiedzenie Komitetu Centralnego PZPR poświęcone zadaniom partii w pogłębianiu reform gospodarczych i politycznych oraz promocji kadr. To wówczas generał Wojciech Jaruzelski powiedział: „Wobec środowisk i grup zainteresowanych stowarzyszeniową formą pluralizmu w PRL występujemy z ofertą podjęcia rzeczowej dyskusji nad kształtem konkretnych rozwiązań. Uważamy za celowe spotkanie przy okrągłym stole reprezentantów szerokiej gamy istniejących i inicjowanych stowarzyszeń" (Archiwum Dokumentacji Historii PRL. Kolekcja Wiesława Górnickiego, materiały nieuporządkowane).
Można więc powiedzieć, że to generał Wojciech Jaruzelski wprowadził do obiegu politycznego termin „okrągły stół". Termin przez członków Komitetu Centralnego przyjęty nieufnie, bo obawiali się oni programu reform, uważając, że istnieje realne niebezpieczeństwo, że reformy polityczne wymkną się spod kontroli i powtórzy się sytuacja z lat 1980-1981. Mieli też świadomość, że nie potrafią działać w nowych warunkach.
W połowie sierpnia 1988 roku wybuchła nowa fala strajków. Zaczęło się od kopalni „Manifest Lipcowy", gdzie sformułowano żądania legalizacji „Solidarności". W kolejnych dniach zastrajkowały inne kopalnie, a następnie strajki rozlały się i na inne województwa. 20 sierpnia obradował Komitet Obrony Kraju. Podjęto między innymi decyzję o rozpoczęciu przygotowań do wprowadzenia stanu wyjątkowego. 22 sierpnia stanęła Stocznia Gdańska. Władze były przerażone. Na nieoficjalnym spotkaniu grupy pierwszych sekretarzy komitetów wojewódzkich PZPR stwierdzono, że kryzys ekonomiczny przekształcił się w kryzys polityczny sięgający podstaw sprawowania władzy.
Raz jeszcze, przy współdziałaniu Kościoła, udało się władzom wyjść z sytuacji obronną ręką. Za cenę złożonej przez generała Czesława Kiszczaka obietnicy odbycia w możliwie krótkim czasie spotkania z przedstawicielami różnorodnych środowisk społecznych i pracowniczych, które mogłoby „przybrać formę okrągłego stołu". W oświadczeniu generała Kiszczaka nie wymieniono ani nazwiska Lecha Wałęsy, ani nazwy „Solidarności", ale ci właśnie, oczywiście, byli jego adresatami.
Decydujące znaczenie miała postawa Kościoła. Pod wpływem papieża Jana Pawła II biskupi przestali być tylko aktywnymi obserwatorami na rzecz uczestnictwa w rozmowach władz z „Solidarnością" i zaakceptowania roli gwaranta przyjętych ustaleń. Gdyby Kościół na to się nie zdecydował, wobec nieufności układających się stron, szanse na porozumienie byłyby znikome.
31 sierpnia odbyło się w obecności biskupa Jerzego Dąbrowskiego i Stanisława Cioska spotkanie Kiszczaka i Wałęsy mające przygotować obrady okrągłego stołu. Wałęsa, wspierany przez biskupa Dąbrowskiego, domagał się legalizacji „Solidarności", Kiszczak unikał precyzji w tej kwestii.
Trwały rozmowy przygotowawcze. Ustalono, że okrągły stół obradować będzie w podwarszawskiej Jabłonnie. Fabryka mebli w Henrykowie przygotowała odpowiedni mebel. Inauguracja obrad miała się odbyć 17 października 1988 roku. Nie odbyła się. Przesunięto ją na 28 października, ale i ten termin nie został dotrzymany. Nowej daty nie podano, natomiast 31 października rząd ogłosił decyzję o postawieniu Stoczni Gdańskiej w stan likwidacji, która miała się zakończyć w 1991 roku. Było oczywiste, że przekreśla to szanse na okrągły stół. Mebel rozmontowano i wywieziono do Henrykowa.
Powstaje pytanie, co by się stało, gdyby na zawsze już pozostał w magazynie.
Rząd Rakowskiego powołany 27 września 1988 roku był ostatnią szansą ratowania dotychczasowego systemu. Władze liczyły, że uda się uzyskać społeczne poparcie dla reform i uniknąć oficjalnego uznania „Solidarności". Rychło przekonano się, że jest to niemożliwe. Powrócono więc do idei okrągłego stołu.
Gdyby jednak tak się nie stało, procesy wyzwalania się państw satelickich z moskiewskiej dominacji, być może z pewnym opóźnieniem, przebiegłyby podobnie. Katalizatorem byłyby zapewne wydarzenia w NRD. Zgoda Moskwy na zjednoczenie Niemiec doprowadziłaby do rozbiórki muru berlińskiego i obalenia władz komunistycznych w Czechosłowacji, na Węgrzech, w Bułgarii i Rumunii. Również w Polsce, choć być może nie bez przelewu krwi.
Rozpad systemu państw satelickich ZSRR, zwanych Krajami Demokracji Ludowej, był bowiem nieuchronny i niezależny od wydarzeń w Polsce. Z chwilą gdy Kreml zrezygnował z NRD, sprawa została przesądzona.
Bez jawnych i poufnych, chwilami bardzo dramatycznych negocjacji, które ostatecznie zakończyły się porozumieniem podpisanym przy okrągłym stole, nie powstałby wszakże rząd Tadeusza Mazowieckiego, jako rezultat tak zwanych wyborów kontraktowych. Bez Mazowieckiego nie byłoby Balcerowicza, czyli początku zmiany ustroju społeczno-gospodarczego.
W czasie poprzedzających końcowe porozumienie rozmów nastąpiło też wzajemne poznanie się i oswojenie elit przywódczych obu stron. W systemach demokratycznych rząd i opozycja, często wymieniając się miejscami, świetnie się znają. W tak zwanym realnym socjalizmie miejsce opozycji było w więzieniu, a w najlepszym wypadku na obrzeżach życia społecznego.
Gdyby więc okrągły stół na zawsze pozostał w magazynie, przemiany w Polsce zostałyby spowolnione. Mielibyśmy kolejne, nieudane, próby reform gospodarczych pogłębiających stan zapaści.
Trudno powiedzieć, czy umiano by wyciągnąć korzyści z rozpadu Związku Radzieckiego. Model białoruski w Polsce wydaje się mało prawdopodobny, ale ukraiński?