Bob Shaw Frywolna Mona Lisa

Był styczeń, czwartkowy ranek — śmierdzący i wilgotny jak niedopałki cygar z poprzedniego dnia — a mój biurowy telefon milczał od tygodnia. Siedziałem przy biurku, klapnięty, czekając, aż mi przejdzie kac po tequili, kiedy wkroczyła ta wysoka blondynka o cerze jak krew z mlekiem. Jej ubranie szeptało o pieniądzach, a zawartość tegoż ubrania apelowała do mojego drugiego hobby — ale czułem się zbyt podle, żeby to sobie uświadomić. Położyła na moim biurku płaską paczkę i powiedziała:

— Czy pan jest Phil Dexter, prywatny telepata?

Zsunąłem z czoła kapelusz i uśmiechnąłem się do niej chłodno.

— A co tam jest napisane na drzwiach mojego biura, aniołku? Jej uśmiech był równie chłodny.

— „Spółka Gorseciarska Glossopa”.

— Ja zabiję tego faceta od szyldów — zgrzytnąłem zębami. — Obiecał w tym tygodniu załatwić to na pewno. Od dwóch miesięcy zajmuję ten lokal i…

— Panie Dexter, czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy na razie odłożyli na bok pańskie problemy i zajęli się moimi? — Zaczęła rozwiązywać sznurek, którym była związana paczka.

— Nic a nic. — Straciwszy inicjatywę stwierdziłem, że nie zaszkodzi zrobić czegoś dla poprawy stosunków z klientem. Tak czy siak nigdy nie uważałem, że prywatni telepaci mieli rozmawiać z klientami tak jak prywatni detektywi. — W jaki sposób mógłbym pani pomóc, panno…

— Nazywam się Carole Colvin. — Lekko zmarszczyła czoło. — Myślałam, że wy, telepaci, wiecie takie rzeczy bez mówienia.

— To talent spontaniczny — beznamiętnym głosem podałem szablonową odpowiedź. — Istnieją zjawiska niedostępne zwykłym ludziom.

W tym momencie należy zawsze zrobić minę lekko roztargnioną czy nawiedzoną, patrzyłem więc przez półkoliste okienko nad drzwiami i myślałem o mojej byłej sekretarce, która podała mnie właśnie do sądu za niewypłacanie jej poborów. Carole jak gdyby tego nie zauważyła. Skończyła rozpakowywać paczkę, wyjęła z niej nie oprawione olejne płótno i oparła je przede mną.

— Co pan może mi o nim powiedzieć? — zapytała obcesowo.

— Że jest to dobra kopia Mony Lisy — odparłem. — Bardzo sprytna imitacja, ale… — Głos mnie zawiódł, kiedy malowidło prze-mówiło do mojego szóstego zmysłu z pełną siłą. Wrażeniem starości — rzędu może z pięciuset lat — i oślepiającym natłokiem obrazów: przystojny brodaty mężczyzna w średniowiecznym stroju, pagórkowaty krajobraz z ciemnozieloną roślinnością, rzeźby z brązu, wąskie zatłoczone uliczki starożytnych miast. Za tym całym sztafażem, niemal całkowicie przyćmione przez jego przepych, majaczyło jakieś mroczne miejsce i okrągła drewniana rama, która mogłaby stanowić część jakiegoś dużego urządzenia.

Carole przyglądała mi się z zainteresowaniem.

— To nie jest kopia, prawda?

Moja szczęka wróciła do normalnego położenia.

— Panno Colvin, jestem prawie pewien, że ten obraz namalował sam Leonardo da Vinci.

— Chce pan powiedzieć, że jest to ta słynna Mona Lisa?

— To znaczy… tak. — Patrzyłem na płótno osłupiały z podziwu.

— Ale to przecież chyba niemożliwe?

— Zaraz się przekonamy. — Wcisnąłem klawisz końcówki komputera i rzuciłem: — Czy z paryskiego Luwru ukradziono Monę Lisę?

Odpowiedź nadeszła z elektroniczną szybkością.

— „Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie”.

— Niewystarczające dane?

— „Niewystarczające fundusze” — odparła maszyna. — „Dopóki nie uregulujesz opłaty za trzy zaległe miesiące, nie uzyskasz żadnej informacji”.

Zrobiłem przez okno, w kierunku, w którym według mnie musiał się znajdować ośrodek komputerowy, ordynarny gest.

— Mam cię w nosie — oznajmiłem zjadliwie. — Gdyby ukradli Monę Lisę, byłoby o tym we wszystkich gazetach.

— „Tym gorszy z ciebie dureń, że pytasz” — odpaliła maszyna. Zdjąłem palec z klawisza i uśmiechnąłem się głupio do Carole żałując, że chciałem się przed nią popisać skomputeryzowaną operatywnością.

Patrzyła na mnie coraz chłodniej.

— Jeśli pan już skończył, to panu powiem, skąd się u mnie wziął ten obraz. Chyba że to pana nie interesuje.

— Owszem, interesuje. — Uświadamiając sobie, że sprawa może mi przejść koło nosa, wyprostowałem się, czujny nagle i uważny.

— Mój ojciec zajmował się handlem dziełami sztuki i miał w Sa-cramento małą galerię — powiedziała Carole opadając na krzesło ruchem, który przypominał ściekanie miodu z łyżki. — Umarł dwa miesiące temu i zostawił wszystko mnie. Nie znam się specjalnie na sztuce, wobec tego postanowiłam sprzedać cały interes. I właśnie w trakcie sporządzania inwentaryzacji znalazłam ten obraz ukryty w sejfie.

— Miała pani szczęście.

— To się dopiero okaże. Obraz może być wart kilka milionów albo kilka lat ciupy, chciałabym dojść, czy jedno, czy drugie.

— I przyszła z tym pani do mnie! To bardzo rozsądnie z pani strony, panno Colvin.

— Właśnie zaczynam wątpić. Jak na kogoś, kto ma mieć szósty zmysł, wydaje się pan z lekka upośledzony, jeśli chodzi o pięć pozostałych.

Chyba właśnie w tym momencie zakochałem się w Carole. Rozumowałem tak: skoro patrzenie na nią sprawia mi taką przyjemność, mimo że traktuje mnie jak infantylnego durnia, to życie może być wręcz piękne, kiedy uda mi się ją skłonić, żeby dostrzegła we mnie inteligentnego mężczyznę. Tak czy owak, przystąpiłem do realizowania tego skrytego zamiaru.

— Pani ojciec nie wspominał nigdy nikomu o obrazie?

— Nie, dlatego się zastanawiam, czy, wszystko tu jest legalne.

— A czy domyśla się pani może, w jaki sposób wszedł w jego posiadanie?

— Ani trochę. Wiosną był na urlopie we Włoszech i pamiętam, że kiedy wrócił, wydał mi się dosyć dziwny.

— Dziwny w jakim sensie?

— Był napięty. Zamknięty w sobie. A to nietypowe dla człowieka po urlopie.

— Ciekawe. Zobaczymy, może uda mi się wyczuć'jeszcze coś, co by mi pomogło. — Nachyliłem się i dotknąłem lekko popękanej powierzchni malowidła. I znów doznałem silnego impulsu psychicznego: zobaczyłem podobiznę łysiejącego mężczyzny, o którym wiedziałem, że jest ojcem Carole, i migawki z jakichś miast. Tych ostatnich bym nie poznał, gdyby nie towarzyszyły im przeczucia, które potęgują zdolności telepatyczne.

— Rzym — powiedziałem. — Pani ojciec pojechał najpierw do Rzymu, ale większość czasu spędził w Mediolanie i okolicach.

— Rzeczywiście. — Carole posłała mi spojrzenie pełne niechętnej aprobaty. — Wygląda na to, że ma pan rzeczywiście autentyczny dar.

— Dzięki. Niektórzy twierdzą też, że mam zgrabne nogi. — Jej komplement nie wywarł na mnie pełnego. wrażenia, bo znów zobaczyłem ciemne pomieszczenie, jakby pieczarę, i kolistą drewnianą machinę, a poza tym moją uwagę pochłonęła emanująca stamtąd atmosfera odwiecznej tajemnicy.

— Tyle że nie posunęliśmy się wiele dalej — zauważyła Carole.

— Nie jest tak źle.

— Nie odpowiedział pan na najważniejsze pytanie: czy Leonardo da Vinci namalował dwie Mony Lisy?

— Na to wygląda, panno Colvin. Ale nie mam pojęcia, jak to może wpłynąć na wartość oryginału.

— Oryginału?

— To znaczy tego drugiego. — Patrzyłem na malowidło z nabożną czcią, poddając się jego oddziaływaniu wszystkimi zmysłami. Odniosłem wrażenie, że coś jest z nim nie w porządku, coś trudnego do sprecyzowania. Mona Lisa spoglądała na mnie ze swoim słynnym uśmieszkiem igrającym na jej ustach, tak jak ją pamiętałem ze wszystkich reprodukcji, jakie kiedykolwiek widziałem. Twarz w porządku, głębokie średniowieczne tło bez zarzutu, a jednak jakiś szczegół obrazu mnie raził. Czy to może coś, zastanawiałem się, z tymi pulchnymi, gładkimi rękami? Żeby zrobić wrażenie na Carole, przybrałem wyraz głębokiego skupienia i zadumy zastanawiając się jednocześnie, co też takiego w tym obrazie mogło uruchomić w mojej podświadomości dzwonki alarmowe.

— Czy pan zasnął? — spytała Carole władczym gestem stukając w biurko.

— Też coś! — ofuknąłem ją i wskazałem na ręce Mony Lisy. — Czy nic pani w tych rękach nie razi?

— Pan by to zrobił lepiej, tak?

— Chodzi mi o to, że na obrazie z Luwru ona jak gdyby jedną rękę wsunęła w drugą, a tu one się nie dotykają.

— Możliwe. Mówiłam panu, że się zupełnie nie znam na sztuce.

— To by mogło wyjaśnić istnienie dwóch Mona Lis. — Zacząłem się zapalać do mojej teorii. — Może namalował tę, a potem sobie pomyślał, że lepiej by wyglądała z rękami spoczywającymi jedna na drugiej.

— Jeśli by tak było — zauważyła logicznie Carole — to dlaczego nie miałby po prostu przemalować rąk?

— Hmm… no rzeczywiście… tak. — Przeklinałem siebie za wy-koncypowanie takiej idiotycznej teorii. — Ma pani rację.

— No, trzeba jechać. — Wstała i zaczęła pakować obraz w szary papier.

— Dokąd?

— Do Włoch oczywiście. — Przez jej piękną twarz przemknął cień zniecierpliwienia. — Zaangażowałam pana, żeby mi pan odpowiedział na pytanie, czy ten obraz stanowi moją legalną własność, i jest dla mnie oczywiste, że siedząc tutaj w Los Angeles nie będzie pan w stanie tego zrobić.

Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale uświadomiłem sobie, że apodyktyczna panna Colvin ma całkowitą rację, że potrzebna mi jest część pieniędzy, które tak bezspornie ona posiada i że krótki pobyt nad Morzem Śródziemnym zrobiłby mi dobrze. Ciekawość też stanowiła w tym wszystkim czynnik niebagatelny, zarówno jeśli chodziło o sam obraz, jak i inny element mojej wizji telepatycznej, o którym jej jeszcze nie wspomniałem, a mianowicie czarną pieczarę z jej tajemniczą kolistą machiną.

— No więc? — spytała prowokacyjnie Carole. — Zamierzał pan coś powiedzieć.

— Ja? Nie. Chętnie pożegnam się z tym miastem na kilka dni. Jak się wymawia po włosku arriyederci?

Złapaliśmy południową rakietę podorbitalną do Rzymu, poszczęściło nam się też z lokalnym połączeniem lotniczym i późnym popołudniem zameldowaliśmy się w hotelu Marco Polo w Mediolanie.

Zgłodniałem w podróży, więc nie żałowałem sobie, kiedy zasiedliśmy z Carole w dyskretnym kącie restauracji hotelowej. Kieliszek koniaku i dobre cygaro wpłynęły na moją życzliwszą ocenę występów kabaretowych, chociaż większość wykonawców musiała używać nowoczesnych „migdałkowych” mikrofonów, żeby ich w ogóle było słychać. Może to kwestia wieku, ale twierdzę, że piosenkarzom z prawdziwego zdarzenia w zupełności wystarczają tradycyjne mikrofony mocowane do zębów trzonowych. W każdym razie biorąc pod uwagę, jak fatalnie zaczął się dzień, nie było tak źle. Mnie otaczała aura powodzenia, a Carole wyglądała nieprawdopodobnie kobieco w czymś zwiewnym i złocistym. No i do tego jeszcze zarabiałem pieniądze.

— Kiedy pan ma zamiar zacząć pracować na to swoje honorarium? — spytała mierżąc mnie surowym wzrokiem poprzez delikatną palisadę płomieni świec.

.- Już zacząłem — zapewniłem ją, lekko urażony jej stosunkiem do mnie. — To jest hotel, w którym zatrzymał się pani ojciec, kiedy przyjechał do Mediolanu, i niewykluczone, że tu nawiązywał swoje kontakty. Jeśli tak było, to prędzej czy później złapię jakiś trop.

— Wolałabym, żeby to było prędzej, dobrze?

— Na talent samorodny człowiek nie ma wpływu. — Czując, że muszę trochę popracować nad stosunkami z klientem mówiłem stosując efekt pogłosu. — Właśnie w tej chwili, kiedy tu siedzimy, nieuchwytne falujące sieci mojej świadomości rozwijają się coraz bardziej…

— No i co?

— Chwileczkę — powiedziałem. Zupełnie nieoczekiwanie nieuchwytne falujące sieci mojej świadomości pochwyciły rybę w postaci przechodzącego właśnie kelnera od win. Był to szczupły, smagły młody człowiek o sprytnych ciemnych oczach i moje telepatyczne zdolności powiedziały mi z miejsca, że jego najświeższa przeszłość jest w jakiś niezwykły sposób powiązana z ojcem Carole. Natychmiast spróbowałem skojarzyć go z Mona Lisa. Nie uzyskałem pozytywnej odpowiedzi na poziomie intuicyjnym, a mimo to byłem coraz bardziej pewien, że z kelnerem warto porozmawiać. W ten sposób właśnie działa postrzeganie pozazmysłowe.

Carole poszła za moim wzrokiem i potrząsnęła głową.

— Mam wrażenie, że dosyć pan już wypił.

— Bzdura. Mógłbym przejść po desce. — Wstałem od stołu i poszedłem za kelnerem przez podwójne drzwi i dalej korytarzem, który najprawdopodobniej prowadził do piwnic. Spojrzał za siebie, kiedy usłyszał moje kroki, a następnie odwrócił się taksując mnie wzrokiem jak hodowca bydła oglądający młodego byczka.

— Przepraszam bardzo — zacząłem — czy mogę zająć panu chwilę czasu?

— Nie mam chwili czasu — odpowiedział. — A poza tym nie znam angielskiego.

— Aha… — Patrzyłem na niego speszony przez kilka sekund, aż dotarło do mnie jasno i wyraźnie: wyjąłem pieniądze, które mi dała Carole na pokrycie wydatków, wziąłem z tego dziesiątkę i wetknąłem mu ją do kieszeni białej kurtki. — Starczy na lingwafonowy kurs języka?

— Ach, zaczynam sobie przypominać… — Jego uśmiech był wymuszony, przebiegły. — Chce pan kobietę? O jaką panu chodzi?

— Nie, nie potrzebuję kobiety.

Zrobił jeszcze bardziej chytrą minę.

— To znaczy…?

— To znaczy, że towarzyszy mi już wspaniała kobieta.

— Ach, pan chce sprzedać kobietę? Może mi pan wierzyć, signor, trafił pan pod właściwy adres, mam dobre kontakty, jeśli chodzi o handel żywym towarem.

— Ale ja nie chcę również sprzedać kobiety.

— Jest pan pewien? Jeżeli tylko ma białą skórę, może pan za nią dostać dwa tysiące. Nie szkodzi nawet — powiedział wielkodusznie robiąc dłońmi koło piersi charakterystyczny gest — jeśli nie ma tego i owego. Wystarczy nieskazitelnie biała skóra…

Zniecierpliwiło mnie to.

— Nie chcę od ciebie nic więcej, Mario,, poza pewnymi informacjami.

Błysk chciwości w oczach kelnera ustąpił szybko wyrazowi czujności.

— Skąd pan zna moje imię?

— Mam swoje sposoby — zapewniłem go tajemniczo. Prawdę powiedziawszy sam nie miałem pojęcia, czy jego imię dotarło do mnie drogą pozazmysłową, czy też było to po prostu jedyne włoskie imię, jakie mi w tej chwili przyszło do głowy.

— Psychopata — powiedział. — Pan jest po prostu psychopata. Złapałem go za klapy i uniosłem.

— Posłuchaj, Mario, jeszcze jedno niegrzeczne słowo i…

— Pan mnie źle zrozumiał, signor — bełkotał Mario i z ulgą stwierdziłem, że mam do czynienia z jeszcze większym tchórzem, niż sam jestem. — Miałem na myśli tych, co to wszystko wiedzą, zanim im się coś powie.

— Taki facet nazywa się telepata. — Puściłem jego klapy. — Spróbuj to 'zapamiętać.

— Oczywiście, signor. — Cofnął się, żeby między nami przepuścić innego kelnera z butelką wina. — No, niech pan mówi, jaką informację chce pan kupić, to ja panu podam cenę. Mam ceny bardzo przystępne.

— Ale ja ci już zapłaciłem.

— No capisco — powiedział Mario lodowatym tonem i zaczął się oddalać.

— Wracaj — poleciłem. Szedł w dalszym ciągu. Wyciągnąłem zwitek banknotów, a on przejawiając szósty zmysł, który wzbudził moją zawodową zazdrość, dokonał natychmiastowego zwrotu i znów znaleźliśmy się twarzą w twarz. Wyglądało to tak, jakby go do mnie przyciągnął potężny magnes, a ja zrozumiałem, że mam przed sobą człowieka, który by sprzedał własną babkę. Bo i rzeczywiście — już z poprzedniej fazy rozmowy wynikało, że mógł przehandlować staruszkę, ze wszystkimi jej wielce szanownymi przyległościami, i w ogóle. Odnotowując w pamięci, że mam być ostrożny w kontaktach z Marłem, zapytałem go, czy sobie przypadkiem nie przypomina niejakiego Tr.evora J. Colvina, który w kwietniu zatrzymał się w tym hotelu.

— Owszem, pamiętam go — skinął głową, ale widziałem, że jest zaskoczony i z lekka zawiedziony, co znaczyło, że nie ma pojęcia, o co może chodzić. Postanowiłem na razie nic nie wyjaśniać.

— A dlaczego zapamiętałeś właśnie pana Colvina? Czy może miałeś z nim… hmm… jakieś interesy?

— -Nic, on też nie chciał kobiety. Ja go tylko skontaktowałem ?, Głupim Julio z Paesinoperduto, mojej rodzinnej wioski.

— A po co?

Mario wzruszył ramionami.

— Signor Colvin handluje dziełami sztuki. A Głupi Julio, który nie śmierdzi groszem, przyszedł do mnie z jakąś idiotyczną historią na temat starego malowidła, które podobno znalazł na terenie swojego gospodarstwa. Chciał je pokazać jakiemuś handlarzowi sztuki, najchętniej obcokrajowcowi. Wiedziałem, że to strata czasu, ale jestem człowiekiem interesu i jeśli Głupi Julio był gotów zapłacić za moje usługi…

Zastanawiając się, ile Mario wie, spytałem:

— Czy może służyłeś im za tłumacza?

— Nie. Julio zna angielski. Tyle że nie za dobrze, jest na to za głupi.

— Nie wierzyłeś, że może mieć obraz, który byłby coś wart?

— Głupi Julio? — Mario zachichotał przysłaniając usta ręką. — Jego ziemia to kawałek nagiej skały, a jedyne zbiory to puste butelki po pepsi-coli.

— Rozumiem. A możesz mnie do niego zaprowadzić? Mario z miejsca przestał chichotać, cała jego pazerność ożyła na nowo.

— A dlaczego pan się chce zobaczyć z Głupim Julio?

— Nasza umowa przewiduje — przypomniałem mu — że to ty odpowiadasz na moje pytania. Możesz mnie do niego zaprowadzić? Mario wyciągnął rękę.

— Stp dolarów — powiedział stanowczo.

Dotknąłem jego dłoni starając się w sposób telepatyczny wyciągnąć w ten sposób tyle informacji, żeby sobie poradzić samemu. Ale mignęły mi jedynie szare anonimowe wzgórza pokryte głazami. Dane, jakimi dysponowałem, były wystarczające, żebym odnalazł Julia za pomocą miejscowej służby informacyjnej, wymagałoby to jednak czasu i pieniędzy.

— Tu masz pięćdziesiąt na zadatek — powiedziałem do Maria kładąc mu na dłoni pięć banknotów. — Kiedy możemy tam jechać?

— Jutro rano pożyczę od matki samochód i sam pana zawiozę do Paesinoperduto. Zgoda?

— To mi odpowiada.

Mario zakasłał znacząco.

— Będzie niewielka opłata ekstra za użycie samochodu. Moja matka jest wdową, sam pan rozumie, i wypożyczanie samochodu, który został po ojcu, to jej jedyna możliwość zarobienia paru groszy.

— W porządku. — Zastanawiając się, czy nie byłem zbyt surowy w ocenie charakteru Maria, Umówiłem się z nim nazajutrz rano przed hotelem. Wróciłem do stolika i zdałem Carole żywą relację z postępów sprawy. Była na tyle zadowolona, że zgodziła się przejść ze mną na „ty”, wszelkie jednak moje nadzieje na dalszy rozwój naszych stosunków rozwiała orzekając, że mamy iść spać wcześnie i oddzielnie, abyśmy rano wstali wypoczęci.

Mój pokój był zimny i spałem źle, nękany złowrogimi snami o ciemnej pieczarze i dziwnej przypominającej koło machinie.

Rano czekaliśmy przed hotelem z dziesięć minut, zanim zjawił się Mario zabłoconym fiatem. Byłem po raz pierwszy we Włoszech i przekonany, że we wszystkich krajach śródziemnomorskich jest ciepło nawet w zimie, wziąłem ze sobą tylko lekki prochowiec. Dygotałem więc na rześkim wietrze, podczas gdy zaróżowiona Carole wyglądała stosownie w swoim kostiumie tweedowym i futrze. Kiedy ją Mario zobaczył, białka jego oczu zamigotały jak cyferki w okienku kasy rejestracyjnej.

— Trzy tysiące — szepnął do mnie, kiedy wsiadała do samochodu. — To tutaj najwyższa stawka.

Wepchnąłem go na siedzenie kierowcy i przysunąłem usta do jego ucha:

— Zamknij się, łajzo. My, Amerykanie, nie handlujemy naszymi kobietami, a poza tym ona nie należy do mnie.

Mario raz jeszcze spojrzał na Carole, a potem popatrzył na mnie ze zdziwieniem i pogardą.

— Pan jest wielkim głupcem, signor. Taka kobieta jak ta aż woła o miłość.

— To ty będziesz zaraz wołał o ratunek, jak się natychmiast nie zamkniesz i nie ruszysz. — Zatrzasnąłem drzwi po jego stronie, ale opuścił okno i wyciągnął rękę.

— Dwieście kilometrów po dwadzieścia pięć centów za kilometr to razem pięćdziesiąt dolarów. Płatne z góry.

Byłem w przymusowej sytuacji, więc chociaż gotowałem się” z wściekłości, dałem mu pieniądze i usiadłem obok Carole. Kiedy samochód ruszył z głośnym zgrzytem biegów, otuliła się futrem i spojrzała na mnie chłodno.

— Jesteś bardzo szczodry z moich pieniędzy — powiedziała. — Za pięćdziesiąt dolarów można by kupić całego tego grata.

— Ciekawe. — Skuliłem się w przeciwległym kącie, zdrętwiały z zimna, i zadumałem nad niesprawiedliwością losu. Mario był typem rodem z filmu kryminalnego, ale miałem niejasne uczucie, że się nie myli co do Carole. Być może właśnie zgodnie z duchem tych filmów siedziała, zimna na zewnątrz, ale rozpalona w środku — ludzkie przeciwieństwo Alaski{Alaska — rodzaj deseru, lody oblewane gorącą czekoladą.} — i czekała tylko, kiedy się na nią rzucę z łyżką, żeby ją pożreć. Być może wbrew pozorom należała właśnie do dziewczyn, które lubią, żeby nad nimi panować i je gwałcić. Pozwoliłem sobie na przeciągłe spojrzenie w stronę jej smukłych toczonych nóg czekając na reakcję.

— Podziwiaj piękne widoki, chłopcze — warknęła.

— Właśnie to robię — odparłem słabo. Ramiona Maria drgnęły nieznacznie, po czym poznałem, że chichocze. Zacząłem wyglądać przez okno, ale nie miałem wielkiej pociechy z widoków, ponieważ przejechaliśmy tylko dwie przecznice, skręciliśmy za róg i zatrzymaliśmy się w mrocznym obskurnym garażu.

— Mała przerwa, zaraz wracam — rzucił Mario. Wyskoczył z samochodu, zniknął pod nim i po chwili usłyszeliśmy spod podłogi jękliwy świst, przypominający borowanie w zębie. Znosiłem to do czasu, po czym wysiadłem i zajrzałem pod samochód. Mario odłączył linkę prędkościomierza i zaczął odkręcać licznik wiertarką elektryczną.

— Mario! — wrzasnąłem — co ty najlepszego wyprawiasz?

— Pokrywam moje koszty, signor.

— Co to znów ma znaczyć?

— Przysiągłem matce na honor, że dzisiaj zrobimy tylko dwadzieścia kilometrów, ale zauważyłem, że sprawdziła stan licznika. — Mario mówił teraz tonem człowieka pokrzywdzonego. — Ta stara ropucha nie wierzy nawet własnemu synowi! Jak się to panu po doba? Za każdym razem, kiedy biorę od niej samochód, muszę cofać licznik, boby mnie oskubała dokumentnie.

Wydałem zduszony okrzyk furii, złapałem Maria za kostki i wyciągnąłem spod samochodu.

— To jest twoja ostatnia szansa — powiedziałem drżącym głosem. — Albo nas zaraz zawieziesz do Paesino-jak-mu-tam, albo nasza umowa jest nieważna.

— Okay, nie ma się co denerwować. — Mario, spłoszony, rozejrzał się niepewnie po garażu. — A przy okazji, jak już jesteśmy u mnie, to może pan przypadkiem potrzebuje trawkę? Marihuana, haszysz, kokaina czysta, kokaina z morfiną. Niech pan tylko powie co i wszystko jest do dyspozycji.

— A masz może telefon? Bobym chętnie zadzwonił na policję. Skutek był natychmiastowy. Wepchnął mnie do samochodu i odjechaliśmy nie wyjmując nawet wiertarki z licznika. Łomotnęła kilka razy o podwozie, zanim ją zgubiliśmy. Carole spojrzała na mnie zaskoczona, ale potrząsnąłem głową dając jej do zrozumienia, żeby nie zadawała żadnych pytań. Jedno wiedziałem na pewno: jeżeli Mario zacznie się choćby w najmniejszym stopniu domyślać, jaki interes wiedzie nas do Głupiego Julia, rzuci się na nas jak głodny rekin wpuszczony luzem do basenu.

Pierwszy odcinek drogi na zachód od stoków Alp Graickich trudno byłoby nazwać przyjemnym. Okazało się, że w samochodzie nie ma ogrzewania i z powodów im tylko znanych moje sutki zareagowały na zimno nieznośnym bólem. Zrobiły się tak twarde, że za każdym razem, kiedy podskakiwaliśmy na wybojach, mało mi nie przedziurawiły koszuli, Carole siedziała odległa, spowita w swoje piórka jak wyniosły ptak. Nawet Mario nie miał nic do powiedzenia, żadnej występnej propozycji. Prowadził samochód w pełnej koncentracji zadumie, dokonując od czasu do czasu gwałtownych skrętów, żeby przejechać wałęsającego się psa. Kiedy po dwóch godzinach dobiliśmy do Paesinoperduto, w dwie godziny od startu, czułem się jak starzec.

— No, to jesteśmy na miejscu — oznajmił Mario, który nagle odzyskał głos. — Mam dobry pomysł.

— Mianowicie? — spytałem podejrzliwie.

— Gospodarstwo Głupiego Julia znajduje się o jakieś dwa kilometry na północ stąd, ale droga jest tam bardzo kiepska. Pan i si-gnora możecie tutaj zostać i napić się kawy, a ja pojadę po Julia i go tu przywiozę.

Potrząsnąłem głową.

— Nic z tych rzeczy, Mario. To ty zostaniesz tutaj i poczekasz, a panna Colvin i ja sami tam pojedziemy.

— To niemożliwe, signor. Pan nie jest objęty ubezpieczeniem samochodu jako kierowca.

— Ten samochód sam nie jest objęty żadnym ubezpieczeniem — skontrowałem.

— A zresztą pan nie zna drogi.

— Z tej odległości bez trudu trafię na zasadach telepatycznych.

— Czy pan sobie wyobraża, że pozwolę komuś obcemu odjechać samochodem mojej matki?

— Zobaczymy. — Rozejrzałem się po pustym rynku, na którym się zatrzymaliśmy. — Założę się, że znajdę w ten sposób również miejscowy komisariat.

— Niech pan uważa na hamulce — powiedział Mario zrezygnowany, wysiadając i przytrzymując mi drzwi, kiedy siadałem za kierownicą. — Ściągają na lewo.

— Dzięki. — Zwolniłem sprzęgło i skierowałem samochód w stronę jedynego północnego wyjazdu z rynku.

— Niezłe przedstawienie — powiedziała Carole, kiedy zostawiliśmy za sobą skupisko ruder. — Czy musiałeś być taki brutalny w stosunku do tego biednego chłopaka?

— Jeżeli ten biedny.chłopak nie należy do mafii — zapewniłem ją — to tylko dlatego, że go z niej haniebnie wylali.

Jechaliśmy, coraz gorszą drogą, prowadzącą do oblanych słońcem, usianych głazami wzgórz, które mignęły mi w mojej telepatycznej wizji poprzedniego dnia wieczorem. W pewnym miejscu — jak gdyby wiodąc do wspaniałej niegdyś posiadłości — droga mijała resztki czegoś, co przed wiekami mogło być masywnym kamiennym murem. Z lekka zdziwiony, że jakiś średniowieczny możnowładca chciał wyrzucać pieniądze, żeby osiedlić się w tak nieciekawej okolicy, zbliżałem się ze wzrastającym uczuciem niepokoju. Wyraźnie wyczuwałem bogato odzianych jeźdźców przyjeżdżających i odjeżdżających. Kiedy zobaczyłem, że droga rozgałęzia się odchodząc w prawo do odosobnionej wiejskiej chaty przytulonej do zbocza góry, natychmiast się zorientowałem, że jesteśmy na miejscu. Samochód podskakiwał gwałtownie na wybojach kamienistej drogi, ale byłem zbyt podniecony, żeby się przejmować moimi nieszczęsnymi sutkami, które szorowały boleśnie o koszulę.

— Czy to tu? — W głosie Carole brzmiało powątpiewanie. — Nic wygląda mi to na miejsce, gdzie można by znaleźć autentycznego da Vinci.

— Mnie też nie, ale możesz mi wierzyć, że jakieś kilkaset lat temu działy się tu wielkie rzeczy. — Zatrzymałem samochód, który mało nie rozleciał się na kawałki. — Da Vinci znaczną część życia spędził w Mediolanie i mógł łatwo zjawiać się tu osobiście, kiedy tylko chciał.

— W tej ruderze? — powiedziała Carole z pogardą patrząc na chatę.

— Ta jest nie dość stara. Nie, tutaj w okolicy muszą być jakieś groty i Julio prawdopodobnie w jednej z nich znalazł ten twój obraz.- Moje serce zabiło żywiej, bo znów mignęła mi drewniana machina. Tym razem zauważyłem coś więcej: całą serię malowideł ułożonych w koło. — Czuję, że tam mogło być znacznie więcej obrazów.

Carole dotknęła mojego ramienia dłonią w rękawiczce.

— Uważasz, że tu jest jakiś podziemny magazyn?

— Nie sądzę, żeby był… — urwałem, bo z chaty wyszedł niemło-dy mężczyzna i zaczął się do nas zbliżać. Był ubrany w drogi na oko garnitur z szarego tenisu, ale cały efekt psuła wystrzępiona koszula bez kołnierzyka i brudne tenisówki. Dubeltówka an jego ramieniu potwierdziła moją opinię, że odznacza się kiepskim gustem, jeśli chodzi o dodatki.

Opuściłem okno i emanując przyjazne uczucia wykrzyknąłem:

— Cześć, Julio! Jak się masz! Co słychać?

— Czego chcesz? — zapytał. — Wynoś się.

— Chciałbym z tobą porozmawiać. Julio uniósł dubeltówkę.

— Ja nie chcę z tobą rozmawiać.

— Tylko kilka minut, Julio.

— Pan posłucha, dla mnie strzelić to tyle co splunąc. — Popatrzył na mnie groźnie przez okienko. — Jeśli chodzi o ciebie, to nawet łatwiej.

Urażony, postanowiłem zacząć bardziej stanowczo.

— Chodzi mi o Monę Lisę, którą sprzedałeś signorowi Colvinowi, Julio. Interesuje mnie, skąd ją wziąłeś, i radzę ci dobrze, żebyś mi powiedział.

— Nic nie powiem.

— No, Julio — wysiadłem z samochodu i stanąłem nad nim — gdzie jest ta grota? Juliowi opadła szczęka.

— A skąd pan wie o grocie?

— Mam swoje sposoby. — Specjalnie mówiłem z głuchym pogłosem wiedząc o tym, że wieśniacy odczuwają lęk przed ludźmi obdarzonymi szóstym zmysłem.

Julio spojrzał na mnie spłoszony.

— Rozumiem — powiedział ściszonym głosem. — Pan jest psychopata.

— Telepata — warknąłem. — Spróbuj to zapamiętać, dobrze? No, gdzie jest grota?

— Będzie dla mnie z tego kłopot?

— Nie będzie żadnego kłopotu, jak długo będziesz grzeczny, a może nawet dostaniesz jeszcze jakieś pieniądze. Grota jest gdzieś tam, prawda? — Wiedziony potężnym impulsem ruszyłem pod górę w kierunku kępy ciemnozielonych drzew. Julio truchtał koło mnie, a Carole, która po raz pierwszy nie miała nic do powiedzenia, wysiadła z samochodu i poszła za nami.

— Znalazłem ją jakieś trzy, cztery lata temu, ale już długo nic nie ruszałem — powiedział Julio lekko zdyszany, próbując dotrzymać mi kroku. — Nikomu nic nie mówiłem, żeby nie było szumu, ale potem myślę tak: dlaczego mam sobie nie kupić ładnego miejskiego ubrania? Dlaczego tylko Chytry Mario ma mieć ładne miejskie ciuchy? Ale ja wziąłem tylko jeden obraz na sprzedaż, tylko jeden.

— A ile ich jest w grocie?

— Pięćdziesiąt. Może sześćdziesiąt. Parsknąłem śmiechem.

— To głupio, że wybrałeś właśnie tak znany obraz jak Mona Lisa.

Julio zatrzymał się.

— Ale, signor — powiedział rozkładając ręce. — Każda jedna jest Mona Lisa. Tym razem ja się zatrzymałem.

— Co takiego?

— Każdy jeden obraz to Mona Lisa.

— Chcesz powiedzieć, że jest tam pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt płócien i wszystkie są jednakowe? Julio niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

— One nie są jednakowe.

— To się kupy nie trzyma. — Spojrzałem na Carole i stwierdziłem, że jest tak samo zdezorientowana. — Chodź, musimy to zobaczyć na własne oczy.

Tymczasem zdążyliśmy już wejść między drzewa. Julio położył dubeltówkę, wyprzedził nas i usunął z drogi jakieś kawałki pogiętego, zardzewiałego żelastwa. Pod nami ukazał się nieregularny otwór i kamienne schody, które wiodły w ciemność. Julio zszedł pierwszy, zwinnie, w swoich tenisówkach, a za nim Carole i ja, dość niepewnie. Poczułem, jak dziewczyna wkłada rękę w moją dłoń, więc uścisnąłem ją dla dodania jej otuchy, kiedy osiągnęliśmy najniższy stopień i zaczęliśmy się posuwać czymś w rodzaju podziemnego korytarza. Światło padające od wejścia nagle zgasło.

Dotknąłem ramienia Julia.

— Nic nie widać. Masz latarkę?

— Latarka na nic. Kupiłem taką jedną za pieniądze od signora Colvina, ale oszukańcy nie powiedzieli mi, że trzeba kupować ciągle baterie. To jest lepsze. — Zapalił zapałkę i zaświecił latarnię sztormową, która stała na kamiennej podłodze. Kiedy naftowy płomień strzelił w górę, zobaczyłem, że korytarz kończy się masywnymi drewnianymi drzwiami. Julio pomajstrował chwilę przy zamku i pchnął drzwi. Mimo ciężaru i starości otworzyły się łatwo, w niesamowitej ciszy; za drzwiami ziała przepastna ciemność. Carole przysunęła się do mnie bliżej. Objąłem ją ramieniem, ale byłem zbyt zaabsorbowany tym, co się działo, żeby mieć z tego jakąś przyjemność — tajemnicze pomieszczenie, w którego progu staliśmy, miało dostarczyć odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania. Czułem, jak ocierają się o mnie nieznane postacie sprzed pięciuset lat, słyszałem niemal samego mistrza, jak w tajemnicy krąży wokół swego dzieła, niemal widziałem dziwną machinę. Największy geniusz wszystkich czasów wycisnął na tym miejscu swoje piętno, a jego niewidzialna obecność tak była przytłaczająca, że zwykli śmiertelnicy czuli się pełnymi pokory intruzami.

— Na co czekacie? — warknął Julio wchodząc do groty z wysoko uniesioną latarnią.

Wszedłem za nim i w migotliwym świetle dostrzegłem zarysy jak gdyby leżącego koła. Było ono duże, średnicy mniej więcej dwudziestu kroków, umieszczone na wysokości człowieka. Poprzez szprychy widać było niewyraźnie system trybów, z długą korbą, która znajdowała się akurat koło nas. Całe urządzenie przypominało starego typu karuzelę z wesołego miasteczka, z tą różnicą, że drewniane konie zastąpiono tu malowidłami, kiepsko zresztą widocznymi z powodu przesłaniających je ram. Wszystkie obrazy były przymocowane do wewnętrznej strony obręczy i skierowane frontem do środka. W samym środku okręgu maszyny dostrzegłem coś w rodzaju kunsztownie zdobionej budki strażnika, w której tylnej ścianie, na poziomie oczu, widniały dwa małe otwory.

Dziwaczna myśl zaczęła kiełkować w mojej głowie, gdy tak sterczałem gapiąc się na koło. Urządzenie rzeczywiście przypominało karuzelę, ale bardziej jeszcze wiktoriańską machinę do ożywiania rysunków. To odkrycie eksplodowało w moim umyśle jak granat.

Leonardo da Vinci, jeden z najpłodniejszych umysłów w historii ludzkości, twórca wynalazków, które znacznie wyprzedzały swoje czasy, wynalazł również kino!

Ta machina, od wieluset lat ukryta w grocie na skrawku ziemi biednego chłopa, musi być z pewnością największym skarbem, jaki dała współczesnym przeszłość. Przy niej grób Tutenchamona wydawał się drobnostką, a marmury katedry w Elgin czymś bez znaczenia, sam bowiem mechanizm stanowił jedynie część niewiarygodnego znaleziska. Tam gdzie ktoś pomniejszy eksperymentując z ożywianiem obrazów posłużyłby się zwykłymi rysunkami sylwetek, wspaniałe wizjonerstwo i ambicje Leonarda kazały mu zmierzać do doskonałości i użyć najwspanialszego z własnych dzieł.

O ile moje domniemania były słuszne, słynna Mona Lisa stanowiła zaledwie jedno ujęcie w pierwszym filmie na świecie!

Z zapartym tchem wszedłem do budki i spojrzałem przez otwory. Nie myliłem się. Soczewki w drewnianej obudowie skierowały mój wzrok na jeszcze jeden portret pięknej damy z Florencji. W niepewnym świetle wyglądała zaskakująco realnie, ale na tym obrazie trzymała ręce znacznie wyżej, jak gdyby je unosiła do szyi. Słynny uśmiech też wydawał się wyraźniejszy. Musiałem się cofnąć, żeby oswoić się jakoś z tym, co zobaczyłem. Tymczasem Julio powiesił latarnię na wystającym ze ściany haku. Miotał się zapalając inne latarnie, a następnie złapał za długą korbę, żeby nią zakręcić.

— Czy ten mechanizm działa? — spytałem. Skinął głową.

— Smaruję go, więc działa. — Zakręcił żelazną korbą i koło zaczęło się obracać. Początkowo poruszało się bardzo wolno, ale później nabrało szybkości, chodząc gładko i cicho, co wskazywało na idealne wyważenie. Julio machnął wolną ręką zapraszając, żebym popatrzył przez przyrząd optyczny. Uśmiechał się z zadowoleniem płynącym z poczucia własności.

Przełknąłem z trudem i wszedłem do ozdobnej budki. Moje zdumienie wzrastało z minuty na minutę, ledwie mogłem nad sobą zapanować. Prócz tego wszystkiego, co już mi się objawiło, miałem jeszcze dostąpić oglądania ożywionego w magiczny sposób wspaniałego arcydzieła, obcować z myślą mistrza w sposób, o jakim nie mógłby marzyć, zobaczyć najwyższą sztukę wyrażoną w ruchu. A może nawet posiąść tajemnicę uśmiechu Giocondy.

Z nabożną czcią przyłożyłem oczy do otworów i stwierdziłem, że w cudowny sposób Mona Liza zaczyna się poruszać, że ożywa.

Uniosła ręce do dekoltu sukni i obciągnęła go odsłaniając krągłą lewą pierś. Poruszyła ramieniem i pierś zatoczyła klasyczny łuk. Czegoś podobnego nie widziałem od czasu, kiedy byłem świadkiem, jak Bajeczna Fifi Lafleur z burleski Schwartza kręciła cyckami. Następnie Mona Lisa podciągnęła dekolt do poprzedniej skromnej pozycji i z przesadną wstydliwością skrzyżowała przed sobą ręce uśmiechając się delikatnie.

— O Boże — szepnąłem. — Boże, Boże, Boże!

Julio kręcił machiną, a ja patrzyłem bez przerwy nie mogąc oczu oderwać. Było to cudowne naśladownictwo rzeczywistości z jednym tylko zakłóceniem płynności ruchu — nieznacznym szarpnięciem na samym początku, najwyraźniej w miejscu, z którego Julio wykradł malowidło.

— Pokaż mi to — Carole zaczęła mnie szarpać za rękaw. — Ja też chcę zobaczyć.

Odsunąłem się i puściłem ją do okularów. Julio skwapliwie zakręcił korbą podskakując w swoich tenisówkach jak zidiociały karzeł. Carole patrzyła w milczeniu przez pełną minutę, a następnie odwróciła się do mnie z szeroko rozwartymi oczyma.

— To chyba ”niemożliwe — powiedziała słabym głosem.

— Oczywiście, że możliwe — odparłem, — Przy odrobinie wprawy niektóre dziewczyny potrafią robić cuda ze swoimi przyległo-ściami. Ja przecież sam doskonale pamiętam, jak Bajeczna Fifi La-fleur…

— Ja mówię o da Vincim — warknęła Carole. — Nie znam się na sztuce, ale nie przypuszczałabym, że on będzie parał się takimi rzeczami.

— Wszyscy artyści są tacy sami, robią to, za co im klienci płacą. — Mówiłem ze świeżo zrodzonym cynizmem. — Jest rzeczą wiadomą, że da Vinci brał pieniądze za wymyślanie rozrywek dla możnych tego świata, a niektórzy z wysoko urodzonych odznaczają się bardzo przyziemnymi upodobaniami.

— Ale tyle pracy…

— Prawdopodobnie korzystał z pomocy całej szkoły artystów. A poza tym tak wielkie przedsięwzięcie tłumaczy długie okresy nieproduktywne w karierze Leonarda. Kiedy powinien był trudzić się nad statuą Sforzy, siedział tutaj i pracował nad lewym…

— Nie bądź wulgarny — przerwała mi Carole. Odwróciła się do obracającej się w dalszym ciągu machiny. — Jak myślisz, ile to może być warte?

— Kto wie? Powiedzmy, że w grę wchodzi sześćdziesiąt obrazów. Gdyby zostały nielegalnie wywiezione z Włoch, mogłyby przynieść milion dolarów od sztuki. Może dziesięć milionów. Może miliard, zwłaszcza ten, na którym…

— Wiedziałem, że to będzie szczęśliwy dzień — odezwał się spoza moich pleców znajomy głos.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że w drzwiach stoi Chytry Mario, trzymając dubeltówkę, którą Julio porzucił na zewnątrz, wycelowaną w mój brzuch.

— Czego chcesz? — zapytałem, a następnie uświadamiając sobie retoryczność tego pytania, dodałem: — Dlaczego we mnie celujesz?

— A dlaczego pan ukradł samochód mojej matki? — Mario wydał jeden ze swoich najmniej przyjemnych chichotów. — I dlaczego groził mi pan policją?

— Nie powinieneś przywiązywać zbytniej wagi do tego, co mówię.

— Nie mogę, signor, zwłaszcza kiedy słyszę rzeczy w rodzaju,,sześćdziesiąt milionów dolarów”.

— Ale popatrz! — Ruszyłem do przodu, Mario jednak zatrzymał mnie unosząc strzelbę.

— Co?

— Głupio się zachowujemy, przecież tego łupu starczy dla wszystkich. To znaczy z sześćdziesięciu milionów możesz mieć piętnaście.

— Ja wolę całe sześćdziesiąt.

— Ale chyba za czterdzieści pięć nie zabijesz człowieka, co? — Spojrzałem w polerowane kamyki, które Mariowi zastępowały oczy, i zdrętwiałem.

— Wy troje pod ścianę — zakomenderował.

Kiedy ruszyliśmy w stronę ściany, Carole przytuliła się do mnie. Głupi Julio też usiłował się do mnie przykleić, ale go odsunąłem — została mi być może ostatnia minuta życia, miałem więc prawo być wybredny.

— Teraz jest dużo lepiej — powiedział Mario. — Teraz sam sobie obejrzę towar.

Ruszył w kierunku machiny, która w dalszym ciągu obracała się na dobrze nasmarowanym łożysku. Trzymając nas cały czas na muszce, wszedł do budki i popatrzył przez otwory. Widziałem, jak zesztywniał pod wpływem szoku. Co chwila spoglądając do tyłu, na nas, raz jeszcze zafascynowany popatrzył przez otwory. Kiedy wreszcie wyszedł z budki, był blady jak papier. Podszedł do nas bezgłośnie poruszając ustami, a ja w oczekiwaniu na eksplozję bólu przytuliłem do siebie mocno Carole.

Mario jak gdyby nas nie widział. Zdjął z haka latarnię i sztywnym ruchem cisnął ją w sam środek machiny. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem suchą drewnianą konstrukcję zaczęły lizać płomienie.

— Ty durniu! — wrzasnąłem. — Co robisz?

— Zaraz zobaczysz, co robię. — Trzymając mnie cały czas na muszce pozbierał pozostałe lampy i cisnął je w ślad za pierwszą.

Krawędź koła zaczęła się gwałtownie palić, a ja widziałem, jak malowidła, moje sześćdziesiąt Mona Lis, zajmują się powoli, marszczą i obracają w bezwartościowy popiół.

— Jesteś szalony! — usiłowałem przekrzyczeć trzask płomieni. — Nie zdajesz sobie sprawy, co zrobiłeś.

— Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co zrobiłem, signor — odpowiedział spokojnie Mario. — Zniszczyłem pornograficzne świństwo.

— Ty?! — zaskrzeczałem jak wariat. — Najgorszy łobuz, jakiego znam. Ograbiłeś mnie z pieniędzy, jak tylko się spotkaliśmy, okradasz swoją biedną starą matkę, usiłowałeś sprzedać mi kobietę, chciałeś kupić ode mnie Carole jako handlarz żywym towarem, jesteś handlarzem narkotyków i jeszcze przed chwilą zamierzałeś nas wszystkich zamordować. Nie potrafisz się ruszyć samochodem, żeby nie przejechać kota czy psa.

— To może i prawda, signor, co pan mówi — rzekł Mario z dziwną godnością — ale to nie znaczy, że nie jestem patriotą. Ze nie kocham mojej wspaniałej Italii.

— A co ma z tym wszystkim wspólnego patriotyzm?

— Wielki Leonardo jest najwspanialszym ze wszystkich artystów świata. To chluba mojego kraju — niech pan mi powie, signor, co by sobie świat pomyślał o Italii, gdyby się dowiedział, że nieśmiertelny Leonardo tak się prostytuował? Co by powiedział o narodzie, którego najszlachetniejszy artysta marnował swoje boskie talenty na… — głos odmówił Mariowi posłuszeństwa — …na jakieś średniowieczne filmy porno.

Potrząsnąłem głową. Mruganiem usiłowałem powstrzymać łzy, kiedy urządzenie załamało się do środka w kaskadach topazowych iskier. W miarę jak płomień pochłaniał resztki olejnych malowideł, pomieszczenie wypełniało się dymem.

Mario wskazał drzwi.

— W porządku. Możemy iść.

— A już nie zamierzasz nas zastrzelić?

— Nie potrzeba. Nawet gdybyście byli na tyle stuknięci, żeby o tym opowiadać, i tak nikt wam nie uwierzy.

— Chyba masz rację. — Spojrzałem na Maria ze zdziwieniem. — Ale powiedz mi, czy ci nie żal, że właśnie straciłeś sześćdziesiąt milionów dolarów?

Mario wzruszył ramionami.

— Raz się zyskuje, raz się traci. Nawiasem mówiąc, jeżeli chcecie wrócić do Mediolanu samochodem mojej matki, to w związku z tymi wszystkimi kłopotami, na jakie mnie naraziliście, będziecie musieli coś niecoś dopłacić…

Carole patrzyła na mnie w zadumie, kiedy sączyliśmy po kolacji drinka.

— Ze dwa razy okazałeś dzisiaj wielką odwagę, zwłaszcza z tą dubeltówką wycelowaną w ciebie.

— To nic wielkiego. Z tego, co wiem, Głupi Julio nie miał w niej nabojów. — Uśmiechnąłem się do Carole poprzez płomienie świec. — Bał się nawet kupić bateryjki do latarki.

— Nie. Byłeś naprawdę dzielny. Podziwiałam cię. — Carole znów zamilkła.

Zachowywała się tak przez cały czas trwania posiłku, nawet i wtedy, kiedy jej uświadomiłem, że dzięki obrazowi, który ma w Los Angeles, będzie bardzo bogata. Domyślałem się, że wypadki dnia wyczerpały ją nerwowo i że to była reakcja.

— To jest chyba zupełnie niemożliwe — powiedziała cicho. Ścisnąłem ją za rękę.

— Spróbuj o tym wszystkim zapomnieć. Najważniejsze, że wyszliśmy z tej groty cali…

— Ale ja mówię o Mona Lisie — przerwała mi. — O tej sztuczce z… hmm… z jej przyległościami. Czy myślisz, że ja bym coś takiego potrafiła?

Łyknąłem cały koniak na raz.

— Oczywiście.

— Jesteś specjalistą w tych sprawach?

— Cóż, widziałem kilka razy Bajeczną Fifi Lafleur, a jeżeli ona mogła to zrobić, to i ty najprawdopodobniej możesz.

— To chodźmy do mojego pokoju i spróbujmy — powiedziała Carole zmysłowym szeptem.

Podniosłem do ust pusty już kieliszek i mało nie rozbiłem go o zęby.

— Żartujesz — powiedziałem niezbyt błyskotliwie.

— Tak myślisz?

Spojrzałem na Carole i coś, co dostrzegłem w jej oczach, powiedziało mi, że nie żartuje. Ponieważ jestem dżentelmenem, nie będę mówił nic o tym, jak upłynęła nam noc, powiem tylko jedno: za każdym razem, kiedy patrzę na Monę Lisę, a szczególnie na jej słynny uśmiech, nie mogę nie odpowiedzieć jej uśmiechem.

Загрузка...