Bob Shaw Człowiek z dwóch czasów

I

Śmiertelnie znudzonemu Bretonowi dzwonek telefonu wydał się niemal piękny. Wstał, przeszedł przez jadalnię i skierował się do holu.

— Kto to może być, kochanie? — spytała Kate, zła, że im ktoś przeszkadza.

Breton przejrzał w myśli zatrute strzały ironicznych ripost, jakie mu się cisnęły na usta, i — ze względu na gości — wybrał najmniej groźną.

— Wybacz, ale nie poznaję po dzwonku — odparł spokojnie, odnotowując nagłe zaciśnięcie mlecznoróżowych warg Kate. Wykorzysta to oczywiście przeciwko niemu, najprawdopodobniej około trzeciej nad ranem, kiedy będzie usiłował spać.

— Poczciwy John, zawsze ostry jak brzytwa — rzucił szybko Gordon Palfrey tonem „ja się taktownie nie wtrącam”, a Miriam Palfrey skwitowała to swoim słodkim azteckim uśmieszkiem widocznym w przypominających łebki od szpilek oczach. Palfreyowie stanowili ostatni nabytek jego żony i ich obecność wywoływała zwykle u Bretona uczucie bolesnego niepokoju w żołądku. Uśmiechając się drętwo zamknął za sobą drzwi jadalni i podniósł słuchawkę.

— Słucham. John Breton przy telefonie.

— Cóż to, nazywamy się teraz John? Dawniej było Jack. — Męski głos, który się odezwał w słuchawce, zdradzał nutę kontrolowanego napięcia, jak gdyby jego właściciel starał się pohamować jakieś silne uczucie — strachu czy też może tryumfu.

— Kto mówi? — Breton bezskutecznie usiłował zidentyfikować rozmówcę, zdając sobie z zakłopotaniem sprawę, że linia telefoniczna stanowi wrota, przez które praktycznie każdy, niezależnie od tego, gdzie się znajduje, może wtargnąć do jego domu. Otwierając w ten sposób dostęp obcym myślom stawiał się w pozycji niekorzystnej, chyba że rozmówca by się przedstawił; wszystko to w sumie wydawało się jednak nie fair. — Ale kto mówi?

— Jak to, więc naprawdę nie wiesz? A to ciekawe! Pod wpływem tych słów Bretonem wstrząsnął dziwny nieokreślony dreszcz paniki.

— Proszę albo powiedzieć, o co panu chodzi — uciął krótko — albo odłożyć słuchawkę.

— Ale nie masz powodu się złościć, John, chętnie zrobię i jedno, i drugie. Zadzwoniłem po prostu, żeby się upewnić, czy jesteście z Kate w domu, bo mam zamiar przyjść. A teraz odkładam słuchawkę.

— Chwileczkę — warknął Breton, zdając sobie sprawę, że nieznajomy za bardzo działa mu na nerwy. — W dalszym ciągu nie powiedział pan, o co właściwie chodzi.

— O moją żonę oczywiście — odparł uprzejmie głos. — Żyjesz z moją żoną już prawie dziewięć lat, więc przyszedłem, żeby ją zabrać.

W słuchawce rozległ się trzask, a następnie bezczelne buczenie. Breton kilka razy stuknął w widełki i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że działa według zaszczepionego mu przez stare filmy wyświechtanego stereotypu i że jak już dzwoniący przerwie połączenie, żadne stukanie w widełki go nie przywróci. Klnąc pod nosem odłożył słuchawkę i przez kilka sekund stal w miejscu niezdecydowany.

Ktoś mu robi głupie kawały, ale kto?

Znał właściwie tylko jednego zawołanego kawalarza; był nim Carl Tougher, geolog z biura inżynieryjnego Bretona. Ale kiedy widział Toughera ostatni raz, a miało to miejsce po południu w biurze, geolog siedział ponuro i pocił się nad problemem, jaki powstał w trakcie pomiarów, które przeprowadzało ich przedsiębiorstwo wyznaczając teren pod zakłady cementowe w okolicy Silverstream. Breton nigdy chyba nie widział go bardziej zatroskanego i mniej skłonnego do żartów, zwłaszcza obfitujących w takie niezręczne momenty. Sama rozmowa nie miała znaczenia oczywiście — i nic dziwnego biorąc pod uwagę mentalność telefonicznych kawalarzy — ale były w niej jakieś niepokojące podteksty. Na przykład dziwne rozbawienie, z jakim facet zauważył, że Breton nie nazywa się już Jack. Zaczął używać oficjalnej wersji swojego imienia ze względów prestiżowych w okresie, kiedy rozkręcał swoje interesy, ale to już było wiele lat temu, a zresztą… — na samą myśl o tym ogarniała go wściekłość — co to kogo obchodzi, w końcu jego sprawa. Jednocześnie gdzieś w najtajniejszych zakamarkach duszy nigdy nie pogodził się z tą zmianą i odniósł wrażenie, że nieznany rozmówca przejrzał go na wylot i dotknął czułej struny.

Breton zatrzymał się w drzwiach jadalni, uświadamiając sobie, że reaguje dokładnie tak, jak by tamten sobie życzył: zamiast machnąć na całą sprawę ręką, obraca ją w myślach na wszystkie strony. Rozejrzał się dokoła obrzucając wzrokiem płomiennie pomarańczową boazerię w holu, z nagłym żalem, że nie przenieśli się w ubiegłym roku do większego, nowszego, mieszkania, tak jak sobie tego życzyła Kate. Wyrósł ze swojego starego domu i powinien go był porzucić bez żalu już dawno. „Żyjesz z moją żoną już prawie dziewięć lat”. Breton zmarszczył czoło na wspomnienie tych słów. Facet nie twierdził, że był przed nim mężem Kate ani niczego w tym rodzaju, ponieważ Breton i Kate byli małżeństwem od jedenastu lat, ale ta liczba dziewięć wydawała się mieć jakieś szczególne znaczenie, jak gdyby zawierała wielowarstwowe złoża niepokoju, a jakaś część jego podświadomości sycąc się tą jej wymową czekała z lękiem na następne posuniecie.

— Do cholery — zaklął Breton głośno i stuknął się z niesmakiem w czoło. — Jestem taki sam wariat jak i on.

Otworzył drzwi i wszedł do jadalni. W czasie jego nieobecności Kate przygasiła światła i przybliżyła mały podręczny stolik do Miriam Palfrey. Na stoliku leżał blok gładkiego białego papieru i pióro, a tłuste, krótkie palce Miriam wykonywały nad nimi nieokreślone płynne ruchy. Breton jęknął cicho — a więc mimo wszystko seans się odbędzie. Palfreyowie właśnie wrócili z trzymiesięcznej podróży po Europie i przez cały wieczór tyle było na ten temat gadania, że Breton miał nadzieję, iż obejdzie się bez seansu, i ta nadzieja pozwoliła mu uprzejmie wysłuchiwać ich krajoznawczych wrażeń.

— Kto to dzwonił, kochanie?

— Nie wiem. — Nie miał ochoty rozmawiać na temat telefonu.

— Zły numer?

— Tak.

Wzrok Kate pobiegł ku jego twarzy.

— To dlaczego byłeś tak długo? A poza tym słyszałam, jak krzyczałeś.

— No więc dobrze — odparł Breton zniecierpliwiony — numer dobry, tylko osoba zła.

Gordon Palfrey parsknął ubawiony i płomyk zainteresowania w oczach Kate przygasł zamieniając się w chłodny blask rozczarowania, jak gdyby Breton zgasił dwa miniaturowe telewizorki. Jeszcze jeden numer na conocne post mortem odbywające się regularnie o świcie, kiedy wszyscy normalni ludzie są pogrążeni w głębokim śnie i nawet firanki w ich pokojach oddychają miarowo w podmuchach wiatru. Dlaczego, pomyślał z poczuciem winy, robię przykrość Kate w obecności jej przyjaciół? No dobrze, a ona może sobie bez przerwy pozwalać, konsekwentnie lekceważąc moje sprawy zawodowe i jednocześnie robiąc mi publicznie scenę o głupi telefon? Breton usiadł ciężko, machinalnie sięgnął po szklaneczkę whisky i rozejrzawszy się dokoła obdarzył Palfreyów jednym ze swoich dobrotliwych uśmiechów.

Gordon Palfrey miętosił w palcach kwadratowy kawałek czarnego aksamitu w srebrne gwiazdki, którym jego żona zawsze przysłaniała twarz w czasie seansów, ale widać było, że wolałby w dalszym ciągu gadać o wrażeniach z podróży po Europie. Zabrnął w długą opowieść, nie speszony teatralnymi minami, którymi Breton za każdym razem kwitował wielokrotnie powtarzaną przez niego opinię: „Francuzi mają kapitalne poczucie koloru”. Jego ulubionym tematem był wspaniały wystrój europejskich dworków, czym górowały nad dziełami najlepszych artystów amerykańskich. Zapadając z powrotem w bursztynową samotnię znużenia Breton kręcił się niespokojnie w fotelu, zastanawiając się, jak zdoła przetrwać ten wieczór, który powinien był przecież spędzić w biurze, pomagając Carlowi Tougherowi w rozwiązywaniu problemu wytyczania terenu pod cementownię. Gładko i niepostrzeżenie, z wprawą urodzonego nudziarza Palfrey zmienił bieg przechodząc w opowieść o starym ślepym wieśniaku, którego spotkali w Szkocji, i jego ręcznie tkanych kocach w kratę, kiedy nagle Miriam zaczęła zdradzać pierwsze objawy poprzedzającego każdy jej trans niepokoju. — O czym ty mówisz, Gordon? — Miriam opadła na oparcie fotela, a jej prawa ręka, zawieszona nad zaczęła szybować jak latawiec na wietrze.

— Opowiadałem Kate i Johnowi o starym Hamlshu.

— Aha, tak, byliśmy zachwyceni Hamishem.

Głos Miriam, cichy i monotonny, wydał się Bretonowi nieskończenie banalnym naśladownictwem czegoś, co pamiętał z filmu Beli Lugosiego. Widząc na twarzy Kate wyraz ekstatycznego zachwytu, postanowił przypuścić frontalny atak w obronie zdrowego rozsądku.

— Więc byliście zachwyceni starym Hamishem — powiedział nienaturalnie głośno i radośnie. — Co za cudowny obrazek: już widzę starego Hamisha, jak zupełnie klapnięty siedzi w kącie swojej zagrody, niby pusta, wyschnięta skorupa, osiągnął bowiem cel życia — zachwycił Palfreyów.

Ale Kate dała mu gestem znak, żeby był cicho, a Cordon Palfrey rozwinął czarny aksamit i przykrył nim uniesioną do góry twarz żony. Zaraz potem pulchną dłonią ujęła pióro i zaczęła nim suwać po papierze pokrywając go linijkami równiutkiego pisma. Cordon ukląkł przy stoliku, przytrzymując go, żeby się nie kiwał, podczas gdy Kate odbierała kolejne zapisane kartki z nabożeństwem, które wydało się Bretonowi bardziej niepokojące niż cokolwiek Innego w tym całym obrządku. Jeżeli nawet jego żona interesuje się tak zwanym pismem automatycznym, dlaczego, na miłość boską, nie przejawia przy tym odrobiny zdrowego rozsądku? Sam by jej chętnie pomógł w zgłębianiu tego zjawiska, gdyby tylko nie podciągała go pod ogólną kategorię Przesłań z Tamtego Świata.

— Czy można wam jeszcze dolać piteczka? — Breton wstał i podszedł do barku koktajlowego z lustrem z tyłu. Piteczko, pomyślał. Rany boskie, co oni ze mną wyprawiają? Nalał sobie porządną porcję whisky, rozcieńczył ją trochę wodą sodową i oparł się o barek obserwując scenę rozgrywającą się w drugim końcu pokoju. Ciało Miriam jak gdyby zwiotczało w fotelu, ale jej ręka pisała tak szybko, jak tylko to było możliwe wyłączając stenografowanie — z prędkością trzydziestu albo i więcej słów na minutę. To, co wychodziło spod jej pióra, było zazwyczaj kwiecistą prozą starej daty na tematy nie powiązane, upstrzoną takimi słowami, jak „Piękno” i „Miłość”, zawsze pisanymi dużą literą. Palfreyowie utrzymywali, że teksty są dyktowane przez duchy zmarłych pisarzy, których próbowali identyfikować według stylu. Breton miał na to swój własny pogląd, a bezkrytyczny stosunek Kate do tego, co jemu wydawało się zabawą towarzyską żywcem przeniesioną z salonu epoki wiktoriańskiej, przerażał go bardziej, niż się do tego przyznawał.

Sącząc powoli drinka, patrzył, jak Kate zbiera zapisane kartki, numeruje je w rogach i układa w porządny stosik. W ciągu jedenastu lat małżeństwa nie zaszły w niej właściwie żadne fizyczne zmiany: w dalszym ciągu wysoka i szczupła, nosiła barwne jedwabne suknie, przypominające naturalne upierzenie wspaniałego egzotycznego ptaka; tylko w oczach się postarzała. Typowa dla przedmieść nerwica, pomyślał, tak, to niewątpliwie to. Rozproszenie rodziny, które odbiło się na jednostce. Wystarczy zdać sobie z tego sprawę, żeby o tym zapomnieć. Kobieta nigdy nie jest w pełni żoną, dopóki nie straci całej rodziny. Mieszanina sierocińca z biurem matrymonialnym. Stanowczo za dużo piję…

Cichy okrzyk podniecenia Kate znów zwrócił jego uwagę na grupę przy stoliku. Dłoń Miriam Palfrey zaczęła obrysowywać coś, co z tej odległości wyglądało na skomplikowany kolisty wzór, jakby rysunek świeżo rozkwitłego goździka. Podszedł bliżej i stwierdził, że to, co pisze, przypomina formą rozwijającą się powoli ciasno zwiniętą spiralę, że pojękuje przy tym z cicha i drży coraz gwałtowniej, w miarę jak wzór rośnie. Krawędź czarnej tkaniny zarzuconej na jej uniesioną do góry twarz to przylegała do niej, to wydymała się, jak narząd oddychania jakiegoś morskiego stworzenia.

— Co to jest? — zapytał Breton z ociąganiem, nie chcąc okazywać zbyt wielkiego zainteresowania, a jednocześnie świadom, że jest to coś nowego w porównaniu z innymi seansami. Miriam wyprostowała się niepewnie, kiedy się odezwał, a Gordon objął ją ramieniem.

— Nie wiem — odparła Kate obracając kartkę w swoich długich palcach. — To jest… to jest wiersz.

— No to może byśmy posłuchali — zaproponował Breton z umiarkowaną jowialnością, zaniepokojony trochę, że go to wciąga, ale zafascynowany niezwykłą wprost manualną sprawnością Miriam.

Kate odchrząknęła i zaczęła czytać:

Czekałem na ciebie przez tysiąc nocy,

Płakać mógłbym za tobą z gorzkiej tęsknoty,

Gdy zielonej wskazówki blask wolno się snuje.

Ale ty smaku łez mych nawet nie poczujesz.

Ta zwrotka napełniła Bretona jakimś dziwnym niepokojem, którego przyczyn nie potrafiłby określić. Wrócił do barku i podczas kiedy inni analizowali wiersz, stał posępnie wpatrzony w odbita w lustrze baterię butelek i szklaneczek. Sącząc mrowiący zimnem napój przyglądał się, swoim oczom odbitym w kryształowym mikrokosmosie, po czym — zupełnie nagle — pojął, co mogło oznaczać sformułowanie „Prawie dziewięć lat”. Jeśli się nie myli, tu jest właśnie pies pogrzebany, stąd ten cały telefon; psychologiczna bomba głębinowa, idealnie wycelowana, z zapalnikiem obliczonym na duże głębokości.

Bo przecież to właśnie dziewięć lat temu, dokładnie co do miesiąca, policja znalazła Kate spacerującą w ciemnościach po Pięćdziesiątej Alei ze szczątkami ludzkiej tkanki mózgowej rozpryśniętej na twarzy…

Breton wzdrygnął się na dźwięk telefonu, który zadzwonił w holu. Postawił z ostrym brzękiem szklaneczkę i poszedł przyjąć telefon.

— Słucham, tu Breton — warknął. — Kto mówi?

— Jak się masz, John. Co się stało? — Tym razem natychmiast poznał głos Carla Toughera.

— Carll — Breton opadł na krzesło i wyciągnął rękę po papierosy. — Dzwoniłeś może wcześniej? Z pół godziny temu?

— Nie… byłem zbyt zajęty.

— Na pewno?

— Ale o co ci właściwie chodzi, John? Mówiłem przecież, że byłem zajęty, są cholerne kłopoty z tym Silverstream.

— Nie wychodzą pomiary?

— Właśnie. Zrobiłem dziś rano na wyznaczonym terenie serię ośmiu przypadkowych odczytów, a po lunchu sprawdziłem je innym grawimetrem. Z tego, co wiem, cały ten pomiar, jaki wykonaliśmy w ubiegłym miesiącu, jest kompiętnie do kitu. Te nowe wartości są mniej więcej o dwadzieścia miligali niższe, niż być powinny.

— O dwadzieścia! To by oznaczało podłoże o niższej gęstości, niż przypuszczaliśmy. To by mogło znaczyć, że…

— Sól po prostu — przerwał mu Carl. — Czy mógłbyś wmówić klientowi kopalnie soli zamiast fabryki cementu?

Breton włożył papierosa do ust i zapalając go zastanawiał się, dlaczego świat wybrał sobie właśnie ten wieczór, żeby stanąć na głowie.

— Posłuchaj, Carl, można by dwojako interpretować te niezgodności. Albo, tak jak mówisz, wapień, który stanowi tam podłoże, w ciągu nocy zamienił się w sól, a to — zgodzisz się chyba ze mną — możemy wykluczyć od razu albo oba nasze grawimetry są nie skomparowane. Tak?

— No chyba tak — odparł Tougher znużony.

— Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wypożyczyć Jutro dwa nowe instrumenty i powtórzyć pomiary.

— Przypuszczałem, że tak powiesz. A czy ty sobie zdajesz sprawę, John, ile ja dzisiaj obleciałem mil kwadratowych? Czuję się tak, jakbym obszedł na piechotę cały stan Montana.

— Ja z tobą pójdę — powiedział Breton. — Przyda mi się trochę ruchu. Trzymaj się, do jutra, Carl.

— Tak, do jutra. Ale, John, zapomniałeś o trzeciej możliwości.

— To znaczy?

— Że od wczoraj zmalała siła ciężkości.

— Odpocznij trochę, Carl, nawet twoje żarty są już zmęczone.

Breton odłożył słuchawkę z uśmiechem — młody geolog nigdy się nie denerwował ani nie popadał w depresję. Gdyby taki telefoniczny żartowniś upodobał sobie Toughera, trafiłaby kosa na kamień — tyle że w tym wypadku jedynym podejrzanym, jaki Bretonowi przychodził na myśl, był właśnie Tougher. Jego dowcipy nie przekraczały na ogół poziomu wojskowych, ale jakieś dwa lata temu na przykład Carl wywalił z piętnaście dolarów na kanister benzyny, której codziennie po cichu dolewał do baku samochodu biurowego dozorcy. Znacznie później wyjaśnił bardzo rzeczowo, że interesowała go reakcja dozorcy, kiedy odkryje, że jego samochód zamiast zużywać — produkuje benzynę.

Czy był to kawał w rodzaju „Żyjesz już prawie dziewięć lat z moją żoną”? Breton nie wiedział, co o tym sądzić; przeszedł przez wyłożony musztardowym dywanem hol, machinalnie przy każdym kroku dotykając knykciami ściany, żeby się nie naelektryzować w suchym powietrzu.

Kate nie podniosła wzroku, kiedy wszedł do pokoju, i ogarnęły go lekkie wyrzuty sumienia na wspomnienie własnego ironicznego zachowania.

— To był Carl — wyjaśnił nie pytany. — Pracuje po godzinach.

Skinęła głową obojętnie i jego poczucie winy natychmiast zamieniło się w urazę — nawet w obecności przyjaciół nie starała się stworzyć choćby pozorów, że interesuje się jego pracą. To jest właśnie cała Kate, pomyślał z wściekłością, nigdy nie ustąpi. Żyje sobie z tej pracy całkiem nieźle, ale jednocześnie uważa, że ma prawo ją lekceważyć razem ze wszystkimi związanymi z nią ludźmi.

Breton patrzył ponuro na żonę i na Palfreyów, którzy właśnie odczytywali to, co wyprodukowała Miriam, i nagle zdał sobie sprawę, że zaczyna się lekko zataczać. Uniósł szklaneczkę, dopił drinka jednym haustem i nalał sobie następnego. A ja to wszystko znoszę — znów odżyła dawna złość nawiedzająca go w regularnych odstępach — ale ile można wytrzymać? Moja żona bez przerwy narzeka, że za dużo przesiaduję w biurze, a jak sobie zrobię wolny wieczór, właśnie tak to wygląda. Jacyś spirytyści od siedmiu boleści, a z jej strony protekcyjna porcja tej cholernej obojętności, i pomyśleć, że ja płakałem — tak, dosłownie płakałem z radości — że jest cała i zdrowa tej nocy, kiedy ją znaleźli z rozpryśniętym mózgiem Spiedela we włosach. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że przecież Spiedel chciał mi wyświadczyć przysługę. Ale teraz już wiem. Gdybym tylko mógł…

Breton odciął się od tej myśli, z przerażeniem uświadamiając sobie, że zaraz zacznie się podróż.

Ale było już za późno.

Przyćmione pomarańczowe lampy i wykończony białą zaprawą murarską kominek nie zmniejszając się wcale zaczęły oddalać się na planetarne, gwiezdne, galaktyczne i odległości. Chciał coś powiedzieć, ale przezroczysta warstwa języka przesuwała się tylko po powierzchni rzeczywistości odbierając rzeczownikom Ich znaczenie i całkowicie uniemożliwiając użycie orzeczenia. Perspektywy pokoju zostały podporządkowane dziwnej geometrii, przerzucając go boleśnie z jednego bieguna na drugi. Zwróciła się ku niemu jakaś twarz z grupy siedzących — blady, bez charakteru, pozbawiony formy kształt — mężczyzna, kobieta, przyjaciel czy może wróg? Ociężale, bezwolnie przekraczamy granicę…

Breton tak silnie trzasnął maską Buicka, że wielki samochód drgnął jak spłoszone zwierzę, przysiadając na swoim lśniącym zadzie. W jego ciemnym wnętrzu czekała Kate, nieruchoma niby Madonna, a ponieważ nie okazywała złości, Bretona ogarnęła dosłownie furia.

— Wysiadł akumulator. To przesądza sprawę, nie możemy jechać.

— Nie bądź głupi, Jack — Kate wysiadła z samochodu. — Przecież Maguire’owie na nas liczą, możemy zadzwonić po taksówkę. — Jej suknia koktajlowa była zupełnie nieodpowiednia na zimne wiatry późnego października i Kate otulała się nią z jakąś rozpaczliwą godnością.

— Nie bądź taka cholernie praktyczna, Kate. Już i tak jesteśmy godzinę spóźnieni, a ja nie mam zamiaru iść na przyjęcie z takimi rękami. Wracamy do domu.

— Jesteś dziecinny.

— Dziękuję ci bardzo. — Breton zamknął samochód, niedbale wycierając umazane smarem ręce o błękitną karoserię.

— Ja idę do Maguire’ów — oświadczyła Kate. — A ty możesz sobie wracać do domu i dąsać się, jeśli masz ochotę.

— Nie bądź głupia, przecież nie pójdziesz taki kawał drogi sama.

— Owszem, mogę iść sama i mogę sama wrócić, robiłam to latami, zanim ciebie poznałam.

— Wiem, kochanie, że zachowywałaś się dość swobodnie, ale po prostu byłem zbyt taktowny, żeby o tym wspominać.

— Dziękuję ci bardzo. Przynajmniej oszczędzisz sobie przykrości pokazywania się w moim towarzystwie dziś wieczorem.

Słysząc w jej głosie nutę bezradności Breton odczuł złośliwą radość.

— Ciekawe, jak zamierzasz się tam dostać? Masz jakieś pieniądze?

Zawahała się, po czym wyciągnęła rękę.

— Daj mi na taksówkę, Jack.

— Wykluczone, jestem dziecinny, już zapomniałaś? — Przez chwilę rozkoszował się jej bezradnością, odgrywając się za własne okrucieństwo, a potem wszystko mu się jakoś zaczęło rozłazić w rękach. Sytuacja jest niedobra — pomyślał — nawet dla mnie. Powiedzmy, że przyjdę na przyjęcie z twarzą i rękami wysmarowanymi na czarno: to drobiazg, każdy normalny człowiek pomyśli, że odwalam numer w stylu Ala Jolsona; znacznie gorsze jest to, iż wystarczy, żeby mnie poprosiła jeszcze raz, a złamię się i pójdę z nią do Maguire’ów.

Zamiast go jednak prosić, Kate rzuciła tylko krótkie, ostre słowo, raniąc go boleśnie, i oddaliła się ulicą wzdłuż rzęsiście oświetlonych wystaw sklepowych. Otulona w srebrzysty szal, w zwiewnej sukni, z długimi nogami, które dzięki sandałom na szpilkach wydawały się jeszcze smuklejsze — wyglądała jak klasyczna filmowa dziwka gangstera. Przez chwilę odczuwał jej fizyczną obecność znacznie silniej niż zwykle, jak gdyby gdzieś poza źrenicami nastawiono mu na ostrość dawno nie używany przyrząd optyczny. W powodzi światła bijącego od wystaw jej sylwetka zarysowała się w jego świadomości ostro jak klejnot i Breton dokonał zupełnie nowego odkrycia — dostrzegł pod jej kolanami dwie cieniutkie niebieskie żyłki. Ogarnął go przypływ czułości. Przecież nie możesz jej puścić z takim wyglądem samej, i to jeszcze w nocy, ostrzegał go natarczywie jakiś głos wewnętrzny. Ale przecież nie będzie za nią pełzał, płaszczył się. Zawahał się przez chwilę, po czym odwrócił się w przeciwną stronę, zobojętniały pod wpływem obrzydzenia do samego siebie, klnąc pod nosem.

Mniej więcej w dwie godziny później przed jego domem zatrzymał się wóz policyjny.

Breton, który stał właśnie w oknie, z ciężkim sercem pobiegł do drzwi. Za dwoma wywiadowcami o surowych twarzach majaczyło dwóch policjantów mundurowych.

Jeden z wywiadowców odsłonił znaczek służbowy.

— Pan John Breton?

Breton skinął głową, nie mogąc dobyć głosu. Przepraszam cię, Kate, pomyślał, przepraszam cię bardzo, wróć tylko, a zaraz pójdziemy na to przyjęcie. Ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że zachodzi w nim zupełnie niewiarygodny proces, że gdzieś w najtajniejszych zakamarkach duszy doznaje uczucia ulgi. Jeśli Kate nie żyje, to nie żyje. Jeśli nie żyje, to koniec. To jestem wolny…

— Porucznik Convery. Z Wydziału Zabójstw. Chciałbym zadać panu kilka pytań.

— Proszę bardzo — odparł Breton głucho. — Może panowie wejdą. — Wprowadził ich do jadalni i z trudem opanował chęć poprawienia poduszek na kanapie odruchem zakłopotanej gospodyni.

— Pan nie wydaje się zdziwiony naszą wizytą — powiedział wolno Convery. Miał pełną, opaloną twarz i maleńki nos, który ledwie było widać między szeroko rozstawionymi, błękitnymi oczyma.

— Czym mogę panu służyć, poruczniku?

— Czy ma pan broń?

— A… tak — w Bretona jakby grom strzelił.

— A może pan ją pokazać?

— Proszę bardzo — powiedział Breton głośno — ale o co właściwie chodzi?

Oczy Convery’ego były bystre, czujne.

— Jeden z posterunkowych pójdzie z panem.

Breton wzruszył ramionami i udał się do sutereny, gdzie mieścił się jego warsztat. Kiedy schodzili z drewnianych schodów na betonową podłogę, wyczuł napięcie policjanta, zatrzymał się więc i wskazał wysoką szafę, w której trzymał różne graty: większe narzędzia, wędki, sprzęt łuczniczy i broń. Policjant przecisnął się szybko obok niego, otworzył szafę i wyciągnął sztucer. Szamotał się przez chwilę, zanim odczepił rzemień broni od kołowrotka na ryby, w który się zaplątał.

Kiedy wrócili do jadalni, Convery wziął sztucer i przejechał palcem po grubej warstwie kurzu pokrywającej kolbę.

— Nie używa go pan zbyt często?

— Nie. Ostatni raz dwa lata temu. Jeszcze przed ślubem.

— Mhm. To szybka broń, prawda?

— Tak. — Breton czuł narastające w nim oszołomienie niemal jak fizyczny ucisk. Co się stało?

— Nieprzyjemna broń — powiedział Convery od niechcenia. — Rozrywa zwierzęta. Zastanawiam się, dlaczego ludzie jej używają.

— Jest po prostu dobra, to wszystko — odparł Breton. — A ja lubię rzeczy dobre. Ale, zapomniałem, jest nieczynna.

— A co się stało?

— Kiedyś upuściłem zamek i skrzywiła się iglica.

— Mhm. — Convery wyjął zamek, zbadał go, powąchał komorę, przy świetle lampy stojącej zajrzał w lufę i zwrócił sztucer posterunkowemu. — Czy to pańska jedyna broń?

— Tak. Poruczniku, wydaje mi się, że to już trwa trochę za długo. Dlaczego panowie tu przyszli? — Breton zawahał się. — Czy coś się stało mojej żonie?

— Już myślałem, że pan o to nie zapyta. — Niebieskie oczy Convery’ego badały twarz Bretona. — Pana żonie nic się nie stało. Była na tyle lekkomyślna, że szła sama w nocy przez park, i została napadnięta, ale nic jej się nie stało.

— Nie rozumiem. W jaki sposób… w jaki sposób mogło jej się nic nie stać, skoro została napadnięta.

— Miała szczęście. Jakiś mężczyzna, dziwnym trafem łudząco do pana podobny, wyszedł zza drzewa i rozwalił bandycie łeb strzałem ze sztucera.

— Co? Chyba nie chcecie powiedzieć… Gdzie jest teraz ten mężczyzna?

Corwery uśmiechnął się.

— Jak dotąd nie wiemy. Zniknął…


Poczucie bolesnego bezmiaru, przesuwanie się płaszczyzn i paralaks, niewyobrażalne przemieszczenia, w których krzywizny czasoprzestrzeni oscylują pomiędzy negatywem a pozytywem, zaś nieskończoność zieje pośrodku — magiczna, zwodnicza, potężna…


— Patrzcie no, jak ten facet pije — były to słowa Gordona Palfreya. — On dziś rzeczywiście będzie chyba orbitował.

Wszyscy spojrzeli na Bretona, który — rozpaczliwie usiłując się przestawić — z bladym uśmiechem usiadł w głębokim fotelu. Dostrzegł baczne spojrzenie Kate i zaczął się zastanawiać, czy przypadkowy obserwator mógł się zorientować, że był przez jakiś czas nieobecny. Pewien psychoanalityk nazwiskiem Fusciardi po bezowocnym badaniu zapewnił go, że te przerwy są niezauważalne, ale Bretonowi trudno było w to uwierzyć, ponieważ podróże zabierały mu często po kilka godzin czasu subiektywnego. Fusciardi wyjaśnił mu to w ten sposób, że Breton odznacza się rzadką, aczkolwiek nie unikalną, zdolnością do błyskawicznego powrotu zajmującego ułamki sekundy czasu obiektywnego. Radził mu nawet zwrócić się z tą sprawą do uniwersyteckiego zespołu psychologów, ale wtedy cały problem przestał już Bretona interesować.

Breton zapadł się głębiej w duży, stary fotel, napawając się wygodą jego normalnej namacalności. Ten epizod i Kate coraz częściej ostatnio powracał, co ogromnie przygnębiało Bretona mimo ostrzeżeń Fusciardiego, że kluczowe momenty życia — zwłaszcza te, które wiążą się ze stresami typu emocjonalnego — powracają najczęściej. Dzisiejsza podróż w czasie była szczególnie długa, a intensywność przeżycia tym większa, że zaczęła się prawie bez ostrzeżenia. Nie miał żadnych zaburzeń wzroku, które, jak mu powiedział Fusciardi, poprzedzają zazwyczaj ataki migreny u innych ludzi.

Ciągle jeszcze pod nieprzyjemnym wrażeniem spotkania z przeszłością, Breton szukał gorączkowo oparcia w teraźniejszości, ale Kate i Palfreyowie dalej byli pochłonięci badaniem niezwykłej próbki pisma automatycznego. Przez chwilę wsłuchiwał się w przewidziane rytuałem próby zidentyfikowania autora, po czym dał się ponieść ciepłym alkoholowym oparom. Niemało się zdarzyło w ciągu tego jednego wieczora, który rozpoczął się w atmosferze czystej nudy. Powinienem był zostać w biurze z Carlem, pomyślał. Pomiary dla Towarzystwa Cementowego Blundella należało zakończyć przed upływem tygodnia, a szły strasznie powoli jeszcze przed wystąpieniem dziwnych dwudziestomiligalowych niezgodności w wartościach pomiarów grawimetrycznych. Może po prostu nie zostały wprowadzone odpowiednie poprawki. Carl to bardzo dobry fachowiec, ale przecież jest tyle czynników, które należy uwzględnić w pomiarach grawimetrycznych — pozycje słońca i księżyca, pływy, sprężyste odkształcenia skorupy ziemskiej itd. Każdy może się pomylić, nawet Carl. Tak jak każdy może anonimowo zadzwonić, czy też odebrać anonimowy telefon. Byłem idiotą podkładając pod to jakieś starannie zaplanowane podteksty, po prostu stało się to w momencie osłabienia równowagi psychicznej, nic więcej. Ten telefon to była taka psychologiczna skórka od banana, na której się pośliznąłem. Dobre określenie… i whisky jest dobra. Nawet Palfreyowie są w porządku, jeśli się na nich spojrzy z właściwej strony, zwłaszcza Miriam. Piękna figura. Szkoda wielka, że dopuściła do tego, by na całym jej życiu zaciążył fakt, że się urodziła z twarzą Indianki czy też starożytnej egipskiej kapłanki rodem z hollywoodzkich filmów produkcji M.G.M. Gdyby wyglądała jak Elizabeth Taylor, mogłaby tu przychodzić co wieczór… Albo nawet Robert Taylor…

Czując, że spowija go słodki jak ulepek obłok życzliwości, Breton nastroił się znów na odbiór toczącej się w drugim końcu pokoju rozmowy. Kate właśnie mówiła coś na temat Oscara Wilde’a.

— Tylko nie o Oscarze Wildzie — zaprotestował łagodnie. — Już dosyć o Oscarze Wildzie.

Kate zignorowała go, a Miriam skwitowała to swoim przypominającym rzeźbę uśmiechem, ale Gordon Palfrey był rozmowny.

— Przecież my nie mówimy, że to Oscar Wilde przekazał te słowa, John. Tylko, że ktoś to zrobił, a styl miejscami jest identyczny ze stylem wczesnej prozy Wilde’a.

— Właśnie, jego wczesnej prozy — przerwał Breton — o to chodzi. Zaraz zobaczymy: Wilde umarł około roku 1900, tak? A teraz mamy 1981, czyli że po osiemdziesięciu jeden latach spędzonych po tej drugiej stronie czy też za zasłoną, czy jak tam wy spirytualiści to nazywacie, nie tylko nie rozwinął się jako pisarz, ale nawet cofnął się do okresu młodzieńczego.

— Tak, ale…

— I to nie może być brak wprawy, bo według tego, co wyczytałem w tych książkach, które pożyczyłaś Kate, od czasu śmierci jest jednym z najwybitniejszych pisarzy automatycznych. Wilde musi być jedynym w historii pisarzem, którego książki zyskały wyższą ocenę po śmierci autora. — Breton zaśmiał się, zadowolony, że znalazł się w tym miłym przelotnym stadium upojenia alkoholowego, w którym zawsze myślał i mówił dwa razy szybciej niż na trzeźwo.

— Zakładasz, że komunikacja pomiędzy naszym a jakimkolwiek innym wymiarem rzeczywistości odbywa się w stosunku jeden do jednego — powiedział Palfrey. — A to wcale nie musi tak być.

— Nawet nie może. Z danych, jakie posiadam na temat następnego wymiaru, wynika, że jest on zaludniony przez pisarzy, którzy nie posługują się papierem ani piórem i którzy spędzają czas na wysyłaniu tych swoich bzdur w nasz wymiar drogą telepatyczną. A Oscar Wilde stał się stachanowcem pośród nich; może to kara za napisanie „De profundis”…

Palfrey uśmiechnął się z politowaniem.

— Ale przecież my nie mówimy, że oni…

— Nie sprzeczaj się z nim — powiedziała Kate. — On sobie tak ubzdurał. Jest zawodowym ateistą, a poza tym zaczyna za dużo mówić. — Posłała mu pełne pogardy spojrzenie, ale przedobrzyła, bo przez jedną ulotną chwilę wyglądała jak mała dziewczynka. Dziwne, że takie właśnie uczucie potrafiło podziałać na nią tak odmładzająca.

— Ona ma rację — powiedział. — Cały szkielet mojej wiary załamał się, kiedy byłem dzieckiem. Pierwszym wstrząsem było odkrycie, że F.W. Woolworth nie jest miejscowym biznesmenem.

Kate zapaliła papierosa.

— Wypił dziesięć whisky. Zawsze po dziesięciu wyciąga ten dowcip.

A ty zawsze wyciągasz ten o dziesięciu drinkach, pomyślał Breton. Ty pozbawiona poczucia humoru suko, robisz ze mnie robota o napędzie alkoholowym. Ale pozostał jowialny i rozmowny, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że to reakcja na przeżycie, jakim była podróż. Udało mu się zachować dobry nastrój jeszcze podczas kawy i kanapek, po czym razem odprowadzili do drzwi gości, z którymi Kate wyszła aż do samochodu.

Była to rześka noc późnopaździernikowa i zimowe konstelacje gwiazd zaczynały się już wspinać ponad wschodni horyzont, przypominając, że wkrótce nadciągnie z Kanady śnieg. Odczuwając ciepło i odprężenie Breton stał w drzwiach i paląc ostatniego tego dnia papierosa patrzył na Kate, która rozmawiała z siedzącymi już w samochodzie Palfreyami. Kiedy tak stał z papierosem, na niebie rozbłysły dwa meteory: koniec podróży, pomyślał, witaj, Ziemio. Wreszcie samochód ruszył; zgrzytając i podskakując na żwirowanym podjeździe, przebił światłem reflektorów mroczną aleję wiązów. Kate pomachała Palfreyom na pożegnanie, po czym wróciła do domu, drżąc lekko z zimna. Breton próbował objąć ją ramieniem, kiedy mijała go w drzwiach, ale przeszła zdecydowanie, a on przypomniał sobie jej uszczypliwość. Oczywiście czekało go post mortem o bladym świcie, kiedy firanki w oknach oddychają delikatnie jak we śnie.

Wstrząsnął się, żeby sobie samemu udowodnić, jak mało go to wszystko obchodzi, a następnie wyrzucił niedopałek papierosa na trawnik, gdzie zgasiła go rosa. Raz jeszcze wciągnął w płuca pachnące liśćmi powietrze i wszedł do domu.

— Nie zamykaj, John — głos dochodził z ciemnego tunelu krzewów ciągnącego się wzdłuż podjazdu. — Przyszedłem po moją żonę. Zapomniałeś już?

— Kto to? — Breton wyrzucił z siebie pytanie w momencie, gdy wysoka męska postać zbliżyła się do światła, ale zdążył już poznać głos. Anonimowy rozmówca telefoniczny. Poczuł falę zaprawionej konsternacją złości.

— Jeszcze nie wiesz, John? — Nieznajomy zbliżył się i zaczął wchodzić na schodki. Światło nad drzwiami oświetliło go w pewnym momencie bardzo dokładnie. Breton — osłupiały z potwornego i niewytłumaczalnego lęku — stwierdził, że spogląda we własną twarz.

Загрузка...