Bob Shaw Cisi wspólnicy

Z początku dostrzegł tylko, że jest ubrana w futro, później, że ma włosy blond, mimo wieczornego wiatru gładkie jak szkło. Kiedy się zbliżyła, dostrzegł błysk klejnotów w uszach i na szyi i złota na przegubach rąk. A na koniec zobaczył jej twarz, która była piękna. Nie znał tej kobiety, a jednak jej twarz wydała mu się swojska jak twarz kogoś, kto mu się dawno temu przyśnił.

Purvey przyczaił się w krzakach, gdzie było zupełnie ciemno, i czekał, aż kobieta podejdzie jeszcze bliżej, by znaleźć się w jego zasięgu.

Ze swojej kryjówki widział obydwa oświetlone przez latarnie wejścia do małego parku i jednocześnie fragmenty cichych podmiejskich ulic za nim. To dziwne, że nie zauważył, jak przechodziła przez bramę, ale być może wypił trochę za dużo w trakcie oczekiwania. Od lat już musiał urządzać takie łupieżcze wyprawy i jego nerwy wymagały uspokojenia za pomocą alkoholu. Oszukańczy proceder stwarzał widać kiepskie perspektywy, skoro człowiek z dwudziestoletnim stażem w tym rzemiośle musiał się jąć zwykłego rozboju.

Zaczerpnąwszy głęboko tchu wyjął z kieszeni pistolet i szybko wyszedł na ścieżkę.

— Ani słowa — ostrzegł kobietę. — Dawaj pieniądze i biżuterię. — Spojrzał jej w twarz usiłując ocenić, czy ma do czynienia z kimś, kto posłusznie wykona polecenie, czy z kłopotliwą facetką, po której można się wszystkiego spodziewać.

W słabym świetle sączącym się z ulicy zobaczył, że z jej piękną twarzą stało się coś straszliwego. Nerwowo poderwał rękę do ust, cofnął się o krok i uniósł pistolet w obronnym geście.

Kobieta zwisła, jakby nie miała kości, pomarszczyła się i w ciągu sekundy znikła pozostawiając po sobie jedynie ciemny kształt wijący się u jego stóp na ziemi. Z jękiem rozpaczy rzucił się do ucieczki.

Ale było o wiele za późno.

Purveyowi bardzo rzadko się cokolwiek śniło, ale kiedy miał dwanaście lat, przyśnił mu się koszmar: otóż popełnił samobójstwo w ten sposób, że położył się w trumnie, wypełnionej ziemią i różami. Kolce raniły mu ciało upuszczając krew, dzięki której róże rozkwitały szczególnie pięknie, aż został z niego dosłownie wysuszony szkielet, martwy pod pięknym kirem z żywych kwiatów. I wtedy, tak jak to się zdarza w snach, doszedł do wniosku, że mimo wszystko wcale nie chciał popełnić samobójstwa.

Teraz doznał tego samego uczucia.

Wielkie, mięsiste liście i dziesiątki ciemnozielonych wici leżało mu na piersi i twarzy poruszając się leciutko na wietrze i sącząc mu pod ubranie wścibskie strumyczki zimnej wody. Mobilizując wszystkie siły odsunął plątaninę, usiadł i natychmiast zorientował się, że jest na pokładzie statku kosmicznego. Dostatecznie wiele razy był w koloniach na orbicie okołoksiężycowej, żeby rozpoznać swoje doznania, mimo że jego obecne otoczenie mniej przypominało wnętrze statku kosmicznego niż cokolwiek, co widział w życiu.

Niskie, niemal koliste pomieszczenie było miejscami jasno oświetlone z góry, a miejscami ciemne i sprawiało wrażenie tajemniczego bezmiaru nie mającego żadnego związku z rzeczywistymi wymiarami pokoju. Ciemnobrązowe ściany ociekały wilgocią. Potężne wentylatory, umieszczone na nich w regularnych odstępach, wykonywały pozornie przypadkowe ruchy wzbudzając w ten sposób nierównomierne porywy zimnego wiatru.

Podłogę pokrywała cienka warstwa mułu, z którego sterczały \ chaotycznie rozrzucone postumenty od aparatów, obudowy maszyn, kable i niskie przepierzenia. Najwyraźniej nie było tu nikogo poza nim.

Purvey pozbierał się jakoś, przy czym o mało nie upadł z powodu zawrotu głowy, i ruszył w kierunku jednego z postumentów, który, promieniował czerwonym blaskiem i wydawał szczególny. cienki świst o zmiennej tonacji. Na postumencie znajdował się niewielki ekran, ukazujący kilka jasnych gwiazd na tle purpurowej przestrzeni. Oznaczenia na tarczach stanowiły małe różnokolorowe kleksy.

Purvey obszedł pomieszczenie dokoła i upewnił się, że jest puste; a wtedy zaczął krzyczeć, żeby go wypuszczono. Ale nikt się nie pojawił. Z minuty na minutę odczuwał coraz silniejszy zawrót głowy, jakby powietrze zawierało jakąś zdradliwą truciznę. Przechodząc przez pokój przewrócił się na śliskim błocku i stanął przed niewielkim ekranem deliberując, w jaki sposób mógł się znaleźć w tak koszmarnej sytuacji.

Nagle przypomniał sobie ostatnie wypadki z niezwykłą ostrością:

kobieta w parku! Jak mógł zapomnieć ohydnie rozpływającą się twarz czy sposób, w jaki zamieniła się w niemożliwy do opisania przedmiot na ziemi? Przejechał palcami po gładkim szkle ekranu odczuwając nieznaczną ulgę na myśl, że nie ma jej czy też tego czegoś w bezpośredniej bliskości.

Z tyłu za nim rozległ się mokry, mlaszczący odgłos.

Odwrócił się czując, jak usta wykrzywia mu strach. Ciemnozielona masa, która ciekła mu po twarzy i piersi, kiedy się obudził, pełzła za nim zostawiając za sobą w błocie szeroką koleinę. Pośrodku gmatwaniny liści i wąsów Purvey dostrzegł zawiły guzowaty rdzeń około półmetrowej średnicy. Niektóre wici kończyły się lśniącymi czarnymi paciorkami, pełniącymi najwyraźniej rolę oczu.

Purvey zaczął się cofać przed nacierającą na niego rośliną macając ręką w kieszeni w poszukiwaniu pistoletu. Ale go tam nie znalazł. Wreszcie zatrzymał się przy ścianie — stojąc nieruchomo wpatrywał się po prostu w sunącego stwora, który poruszał się za sprawą ledwie widocznego źródła impulsów umiejscowionego gdzieś pod rdzeniem. Stwór zatrzymał się w odległości mniej więcej ludzkiego kroku i pozostał nieruchomy przez bardzo długi, jak się wydawało Purveyowi, czas. W końcu na jednym z potężnych liści z wierzchu, na tle jaśniejszej zieleni, zajaśniały bielą niewyraźne litery.

Stwór próbował się z nim porozumieć.

— Dostaniesz złoto — brzmiał napis. Macki zaopatrzone w czarne paciorki falowały łagodnie w powietrzu i Purvey poczuł zapach zakurzonego bluszczu rosnącego na rozpadającym się murze.

Żywo zareagował na jedno ze swoich ulubionych słów i z miejsca stał się mniej podejrzliwy.

— Za co? — Stanął swobodnie na całych stopach i usiłował przeniknąć wzrokiem najwyraźniej obdarzonego inteligencją roślinnego stwora. — Za co dostanę złoto?

Nastąpiła kolejna długa pauza, po czym zielony 'tekst zbladł i zastąpił go następujący komunikat: „Eksplozja zniszczyła część statku", po czym: „Łącznie z warsztatem naprawczym", następnie:

„Lurr dokonał prowizorycznych reperacji", następnie: „Jesteś w wysokim stopniu ruchomy", następnie: „Będziesz w pogotowiu podczas podróży", wreszcie: „Lurr zapłaci złotem".

— Ale ja nie umiem reperować statków kosmicznych — zauważył Purvey, grając na zwłokę, żeby zyskać czas na zastanpwie-nie się.

— Praca będzie prosta. Jesteś ruchomy. Ja tobą pokieruję. — Przekazywanie poszczególnych informacji za pomocą kontrolowanego efektu blaknięcia liter trwało długo.

Puryey zaczął grzebać w kieszeni i znalazł spłaszczoną paczkę papierosów i wieczną zapałkę. Kiedy ją potarł, zabłysła dużym, jasnym płomieniem. Zorientował się, że powietrze na statku jest bogate w tlen. Prawdopodobnie dlatego czuł się taki oszołomiony, 'zupełnie jak pijany. Zdmuchnął zapałkę nie bez trudności, schował ją i z lubością zaciągnął się papierosem.

— A czy później przywieziesz mnie z powrotem na Ziemię?

— Tak.

Purvey zastanawiał się przez chwilę, czy nie poprosić Lurra o oficjalne przyrzeczenie, ale zrezygnował nie będąc pewnym, ile jest warte słowo rośliny. Mogło nie być bardziej godne zaufania niż słowo niektórych spośród jego przyjaciół.

— Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób mnie tu sprowadziłeś — powiedział. — To było chyba trochę… trochę nieetyczne. — W każdym razie nie było to postępowanie, jakiego można by oczekiwać po takiej zieleninie, pomyślał ze złością, ale nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie. Zauważył, że czarne paciorki zmętniały, jakby Lurr zasnął. Purvey parsknął z niesmakiem. Przycupnął pod ścianą, z uniesionym kołnierzem płaszcza, i dokończył papierosa.

Jedynym odgłosem, jaki dał się słyszeć w pomieszczeniu, był nieustanny szept wentylatorów na ścianie nad nim.

Po pewnym czasie, obudziwszy się z niespokojnego snu, Puryey stanął wobec kolejnego problemu.

Przypominające dzikie wino odroślą, które stanowiły członki ciała Lurra, oplatały go mokrą siecią jak za pierwszym przebudzeniem. Przerwał ten odrażający kontakt odsuwając ciemnozieloną masę i usiłując dociec, dlaczego ona się w ogóle do niego zbliża. Był przekonany, że Lurr jest równie bezpłciowy jak kapusta, a jednak w jego dotyku było coś z koszmarnej pożądliwej pieszczoty. Czy możliwe, żeby roślina była zboczona? Perspektywa zostania zgwałconym przez roślinę wydała się Purveyowi szczególnie nieprzyjemna.

— Powiedz mi — odezwał się — jak długo może potrwać ta podróż? Szeroki liść rozwinął się i pojawiło się na nim mozolne pismo.

— Piętnaście twoich dni.

— A co z żywnością? — zapytał Purvey. — Będę potrzebował żywności.

— Możesz jeść to samo co Ahtaur.

— Co Ahtaur? A co to takiego Ahtaur?

— Ahtaur jest moim pomocnikiem. Ona cię tu przyprowadziła.

— Ja nie chcę jej jedzenia — odpowiedział Puryey, nagle zdjęty strachem.

— Jej to nie będzie przeszkadzało. — Lurr poruszył się wolno i odpełzł, pozostawiając ślad, w którym prześwitywał białawy metal podłogi. Jak zauważył Purvey, były w niej niewielkie otworki, przez które stale wydobywał się muł:

Purvey ruszył za Lurrem zastanawiając się, czy ta ostatnia uwaga była zaprawiona ironią. Czy taki stwór mógł być obdarzony poczuciem humoru? Miał nadzieję, że nie. Wystarczy mu w zupełności, że we śnie obmacują go lubieżne brokuły, ale wysłuchiwać potem dowcipnych powiedzonek — tego byłoby stanowczo nadto.

Znalazłszy się przy niskich drzwiach w ścianie kadłuba, Lurr wyciągnął mackę, dotknął białego koła i drzwi otworzyły się ukazując proste przypominające szafę wnętrze. Za dotknięciem innego koła otworzyła się klapa i wysunęła się kostka różowej gąbczastej substancji. Puryey wziął ją ostrożnie, ale ponieważ głód mu doskwierał na długo przedtem, nim zaczęły się jego bieżące kłopoty, skwapliwie spróbował dziwnego pokarmu. Był letni, gumiasty i smakował jak pasta z langusty z wyraźnym dodatkiem czerwonej papryki. Lepszy, niż się spodziewał.

Posiliwszy się, popił wody z małego strumyka, jakich wiele spływało ze ściany, ale nie ugasił pragnienia. Lurr zbliżył się do jednego z pulpitów z przyrządami i leżąc koło niego bez ruchu, oczyma na wyciągniętych słupkach obserwował szereg zegarów.

W drodze nieustannego zadawania pytań Purvey ustalił, że statek, na którym się znajduje, jest czymś w rodzaju jednostki zwiadowczej eskortującej ogromny międzygwiezdny liniowiec albo okręt wojenny. Kiedy zdarzył się wypadek, Lurr zamiast zatrzymać statek macierzysty w celu uzyskania pomocy, dał znać drogą radiową, że sam sobie poradzi. Gdyby mu się jednak nie udało wrócić do bazy, statek macierzysty miał wyruszyć na poszukiwanie. Ziomkowie Lurra toczyli wojny tylko, kiedy zostali zaatakowani, ale okręty wojenne mieli bardzo duże i potężne.

Purvey zauważył, że w ostatnich słowach Lurra pobrzmiewały echa wypowiedzi ludzkich mężów stanu ha forum Organizacji Narodów Zjednoczonych, i zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie miała być jakaś aluzja. Jak na stworzenie obdarzone tak odmiennym umysłem, nie mówiąc już o powłoce cielesnej, Lurr opanował doskonale język angielski i nie przekręcał słów.

— Jak to jest — spytał Purvey — że mówisz, to znaczy piszesz, tak dobrze po angielsku?

Ale czarne paciorki znów zaszły mgłą. Purvey snuł się dokoła studiując dziwne mechanizmy, zabijając w ręce z zimna i zastanawiając się, co tu jest nie tak. Wszystko, oczywiście, doszedł do wniosku, jako że wszystko jest tu produktem obcego myślenia. Ale to nie wyczerpywało sprawy. Purvey odkrył, że szybko się męczy. Czas wlókł się w monotonnej niewygodzie pomieszczenia i Purvey często zapadał w sen, przycupnięty w najciemniejszym kącie, gdzie znajdowało się najmniej mułu. Było to miejsce, gdzie nastąpiła eksplozja, o czym świadczyły osmalone części metalowe, podziurawione obudowy przyrządów i potłuczone lampy u sufitu. Tu Purvey czuł się najlepiej; było to bowiem jedyne miejsce, którego Lurr zdawał się unikać.

W pewnym momencie, kiedy poczuł się szczególnie źle, a Lurr nie zdradzał chęci do rozmowy, postanowił poszukać czegoś, w co mógłby się owinąć przed zimnem. Jego płaszcz nieprzemakalny, ciężki od błota i mokry, był bezużyteczny i Purvey stwierdził, że marzy o cieple w jakiejkolwiek formie.

Podszedł do rzędu niskich drzwi i otworzył kilka z nich naciskając białe kółka. Wewnątrz znalazł zwykłe półki zastawione nie oznaczonymi skrzynkami czy częściami maszyn, które, chociaż pokryte kropelkami wilgoci, nie nosiły śladów korozji. Jedna z półek była zawalona bryłami kolorowego szkła czy też plastiku, inna czymś, co wyglądało na purpurowe morskie glony.

Jedne z drzwi, większe od innych, "wyróżniały się czerwonym kółkiem. Zdrętwiały z zimna Purvey otworzył je i zobaczył mały pokoik, pośrodku którego płonął staromodny przysadzisty piec. Pochylił się już, żeby wejść, kiedy nagle uświadomił sobie, że przecież piec nie może się tam znajdować, i stanął jak wryty. Coś poruszyło się w pobliżu jego stóp. Zanim zdążył odskoczyć i zatrzasnąć drzwi, mignęło mu tłuste, podobne do ślimaka stworzenie, które uniosło się z rozdziawionym szarym pyszczkiem.

Lurr ożywił się nagle i rozwinął liść służący mu do porozumiewania się.

— Widzę, że tym razem rozpoznałeś Ahtaur.

— Tym razem? — zapytał Purvey. — Czy to była ta kobieta, którą widziałem?

Lurr wydawał.się dość aktywny i raźny, a odpowiedzi ukazywały się wyraźnie szybciej niż poprzednio. Ahtaur była bardzo wolno poruszającym się mięsożernym stworzeniem pochodzącym z rodzimej planety Lurra. Zbliżając się do swoich ofiar, w telepatyczny sposób opanowywała ich umysły tak sterując ich ośrodkami wzrokowymi, że wydawała im się atrakcyjnym obiektem. Najwyraźniej Lurr ujarzmił Ahtaur, wyposażył ją w coś, co nazwał chwytem pola siłowego, a następnie'spuścił ją na Ziemię, żeby w cichym, ustronnym miejscu znalazła jakąś ludzką istotę. Purvey, który lubił ciche, ustronne miejsca, wpadł w pułapkę.

Produktem ubocznym obserwacji ziomków Lurra nad Ahtaur było wynalezienie przez nich urządzenia, które im pozwalało wykrywać i rozumieć myśli obdarzonych inteligencją zwierząt. Purvey przyglądał się z zastanowieniem swojej zielonej towarzyszce, gładząc się po nie ogolonej brodzie i usiłując zgadnąć, czy to kolejne ostrzeżenie.

Piątego dnia, z pomocą zegarka, odkrył, że Lurr go okłamuje.

Uczucie, że jest coś nieuchwytnie fałszywego w całym układzie, osiągnęło swój szczyt, kiedy wreszcie zrozumiał, że w pomieszczeniu znajdują się dwa odrębne komplety przyrządów sterowniczych. Te, które były w użyciu i przy których Lurr spędzał większość czasu, stały zgrupowane wzdłuż jednej ze ścian. Każda część, każda najmniejsza podstawa czy obudowa była wykonana z gładkiego, lśniącego metalu z taką precyzją, że przywodziła mu na myśl wysokiej jakości automat do gry. Wszelkie złącza były ledwo widoczne, a małe kolorowe punkciki, które zastępowały cyfry, były doskonałymi w kształcie kółkami i kwadracikami odciśniętymi w metalu.

Drugi, nie używany komplet przyrządów, rozrzucony pośrodku pomieszczenia — przeciwnie — przypominał Purveyowi radio, które zbudował podczas zajęć resocjalizacyjnych: płytki, które do niczego nie pasowały, puste otwory, wtyczki, których nie było gdzie wetknąć, a zamiast kolorowych oznaczeń po prostu bezkształtne kleksy emalii. Odgarnąwszy kilka garści mułu Purvey stwierdził, że w podłodze są celowo wypalone otwory i że przechodzą przez nie kable i rury. Żaden z elementów skleconego byle jak sprzętu eksperymentalnego nie odpowiadał wyobrażeniu Purveya o zwykłym statku zwiadowczym. Ale nie widział powodu, dla którego obcy mieliby go oszukiwać w tej sprawie. Starał się jednak nie myśleć o swoim odkryciu, na wypadek gdyby Lurr potrafił czytać jego myśli, i ze względów zasadniczych zaczął się interesować działaniem statku. Instynkt zawodowy podpowiedział mu, że ma. do czynienia z nie byle czym.

Minął jeszcze jeden dzień, dłużący się mniej dzięki ustalonemu już codziennemu tokowi zajęć. W przerwach Lurr wyjmował z szafki po trochu różowej gąbczastej substancji i wpychał ją przez szparę w drzwiach do pomieszczenia Ahtaur. Małe niebezpieczne stworzenie wydawało się odgrywać w jego życiu rolę ulubionego pieska, z tą różnicą, ze nigdy nie było wypuszczane na żaden spacer. Purvey za każdym razem, kiedy był głodny, posilał się tym samym pożywieniem i stwierdził, że je nawet zaczyna lubić.

— To jest całkiem niezłe, jak już się człowiek przyzwyczai — powiedział Lurrowi machając ręką, która zdążyła mu się już opalić. — Jak mi dasz przepis, to po powrocie kupię sobie za złoto od ciebie restaurację i będzie to moja specjalność zakładu.

— Jednym z powodów, dla których smakuje ci pokarm Ahtaur — odparł Lurr — jest nieznajomość jego składników.

Purvey przestał jeść i wrzucił resztę do wspaniale pomyślanego urządzenia usuwającego odpady, które przydzielił mu Lurr do różnych celów osobistych. Gapił się na Lurra w zadumie usiłując znów dociec, czy z niego zakpiono, i marząc o tym, żeby się dorwać do środka przeciw chwastom.

Doszedł do wniosku, że liściasty stwór zmienił się w stosunku do tego, jaki był na początku podróży. Na przykład w rozmowach, które wiedli od czasu do czasu, potrafił nadawać swoje krótkie pisane komunikaty szybciej, niż Purvey mógł na nie odpowiedzieć, co budziło niemiłe podejrzenie, że ta ruchoma jarzyna może go przewyższać inteligencją. Ruchy Lurra stawały się coraz żwawsze, aż wreszcie przemieszczał się równie szybko jak człowiek — kolejne odkrycie, z którego Purvey nie był zadowolony. Jedyną korzystną zmianą wydawało się to, że Lurr przezwyciężył dziwną potrzebę owijania się wokół niego za każdym razem, kiedy Purvey kładł się spać. To stwarzało Purveyowi lepsze warunki wypoczynku.

Siódmego dnia Purvey zorientował się, ze musi być dalej od Ziemi niż ktokolwiek przed nim. Jak dotąd jedynie dwa statki ziemskie z załogą dotarły do Marsa, chociaż mówiło się wiele o wysłaniu trzeciego, żeby sprawdził, dlaczego tamte nie wróciły. I oto Don Purvey znalazł się w połowie drogi do gwiazdy…

— Jak daleko dotarliśmy? — zapytał. — Pewnie daleko, co? Ile lat świetlnych?

— Nie jestem przyzwyczajony do obliczania odległości w waszych jednostkach — odparł Lurr. — Najdokładniejsze przybliżenie, jakie mogę ci podać, to jest… sześć godzin świetlnych.

— Godzin świetlnych?! — wykrzyknął Purvey. — Ależ to znaczy, że właśnie przekroczyliśmy orbitę Plutona. Powiedziałeś mi, że podróż będzie trwała piętnaście dni. Połowa tego czasu już minęła, a my wciąż jesteśmy w granicach systemu słonecznego. Co jest grane?

Lurr nie odpowiedzią! od razu; okazał pierwsze wahanie od wielu dni. Wreszcie odparł:

— Podróż składa się z trzech etapów. Wydostanie się z waszego systemu planetarnego zabiera połowę czasu. Wejście w mój system drugą połowę. To znaczy w przypadku podróży w normalnej przestrzeni i ze standardowym napędem. Przeskok z systemu do systemu przy użyciu napędu luriańskiego zajmuje tylko kilka godzin.

Purvey pogłaskał się po brodzie i uśmiechnął pod adresem Lurra. O to chodzi — pomyślał tryumfalnie.

— Nowy element, o który wzbogaciłeś statek, zmienił go ze zwykłego planetarnego pojazdu w statek międzygwiezdny. To twój wynalazek, prawda, Lurr? Oczywiście! Właśnie mówiłeś o lunańskim napędzie. Jesteś zupełnie sam, nie ma żadnego statku macierzystego, który by cię poszukiwał…

Szybkość, z jaką Lurr się.rzucił, tak zaskoczyła Purveya, że nim się zorientował, co się święci, tamten był już niemal przy drzwiach do pomieszczenia Ahtaur. Pobiegł za Lurrem mrucząc coś pod nosem ze złością, ale jedna z macek śmignęła szybko i dotknęła czerwonego koła. Kiedy drzwi stanęły otworem, Purvey usiłował się zatrzymać, ale pośliznął się na mule i ciężko zwalił na bok. Impet upadku pozbawił go tchu. Wydał okrzyk przerażenia widząc, jak, Ahtaur wężowym ruchem z nieoczekiwaną szybkością wpełzła do pokoju, to otwierając, to ściągając bladoszary otwór gębowy jak gdyby w skurczach głodu. Spowijał ją obłok mglistych, kłębiących się bezkształtnych widm różnych przedmiotów, które powstawały w miarę, jak kamuflujące talenty Ahtaur oddziaływały na oszołomionego Purveya. Rozejrzał się dokoła w panice i nie znalazłszy niczego, co by mogło mu posłużyć za broń, przedarł się jakoś do najbliższego rzędu kabin.

Otworzył jedną z nich i stwierdził, że jest pełna niewielkich szklanych brył. Następna zawierała coś, co okazało się skomplikowanym systemem zaworów i Purvey wyrwał go z uchwytu. Potężny kawał metalu mało nie wypadł mu z ręki, kiedy stracił na moment równowagę, ale zdołał go' jakoś rzucić na grzbiet Ahtaur. Ślimacze ciało pękło zatapiając w sobie bryłę metalu. Ahtaur wydała bulgotliwy jęk, a płynne obrazy, które rozmywały jej kontury, znikły nagle.

Pozostawiając zaimprowizowaną maczugę tam, gdzie utkwiła, Purvey zaczął się rozglądać za Lurrem. Roślinny stwór sunął żwawo z wymierzonym w niego spiczastym kaktusowatym wyrostkiem.

Purvey uskoczył do tyłu, uświadamiając sobie, że nie powinien był się wzdragać przed wyciągnięciem maczugi. Przebiegł w drugi koniec pomieszczenia, cały czas grzebiąc pod marynarką, aż wyciągnął pasek od spodni. Był on zrobiony z cienkiej metalowej taśmy elastycznej. Purvey ujął go mocno za klamerkę i odwróciwszy się ciął uniesione macki Lurra zakończone oczyma.

Rozległ się ostry trzask i dwoje oczu stuknęło o ściankę. Zamierzywszy się znowu pośpiesznie, ze strachem i obrzydzeniem Purvey chłostał Lurra raz po raz, dopóki nie pozbawił go wszystkich oczu. Dalsza akcja była już stosunkowo bezpieczna, tyle że zabicie wroga kawałkiem metalu wydartego ze zniszczonej części pomieszczenia trwało z pół godziny.

Nigdy już nie wezmę do ust surówki z kapusty — przysięgał sobie w duchu Purvey zgarniając drgające jeszcze szczątki roślinne i ładując je do śmietnika.

Sterowanie statkiem było, jak się przekonał obserwując Lurra, całkowicie automatyczne. Zmiana programu, według którego komputery miały wyprowadzić pojazd z systemu słonecznego, nie przedstawiała trudności. Na małym modelu układu słonecznego, na którym szereg guzików biegł łukiem od jarzącej się półkuli, Purvey wcisnął trzeci, oznaczający Ziemię. Był przekonany, że w ten sposób statek wyląduje na trzeciej planecie jakiegokolwiek systemu. Fakt, że komputer był przyzwyczajony do rodzimego systemu Lurra, nie stanowił żadnej różnicy, bowiem gdyby nawet statek został unieruchomiony na dowolnie długo i przez ten czas układ planet by się zmienił, statek po uruchomieniu zacząłby przeszukiwać niebo i znalazł swój cel.

A był to statek wysokiej klasy, gratulował sobie Purvey, wyprzedzający o setki lat wszystko to, co w tej dziedzinie stworzono na Ziemi. Za samo urządzenie, które czyniło go niedostępnym dla radaru, Purvey dostanie więcej pieniędzy, niż będzie mógł wydać, i to bez łaski jakiejś pełzającej rośliny.

Kiedy przekonał się, że potrafi sterować pojazdem, przycupnął zadowolony w swoim ulubionym kącie i po raz pierwszy od wieiu dni wyspał się porządnie. Po przebudzeniu stwierdził, że go boli głowa, ale złożył to na karb swoich przejść; ból jednak stawał się z czasem coraz silniejszy. Po zjedzeniu posiłku i kolejnej drzemce musiał przyznać, że w pomieszczeniu panuje zaduch.

Rozglądając się za klimatyzatorem znalazł w ścianie pod każdym z wentylatorów małą kratkę. Oznaczało to, że istnieje na statku urządzenie do odświeżania zużytego powietrza i że urządzenie to nie działa. Pocąc się pomimo zimna zaczął szukać dokoła siebie i znalazł potężny przewód. Przewód wychodził z obudowy mechanizmu w pobliżu kąta, w którym Purvey sypiał. Podszedłszy bliżej dokonał prostego, ale potwornego odkrycia: ściany obudowy zostały wgniecione siłą eksplozji.

Urządzenie klimatyzacyjne nie działało.

Szlochając ze strachu pobiegł po narzędzia, nagle jednak stanął jak wryty. Zrozumiał, że gdyby nawet urządzenie było i sprawne, jego sytuacja w niczym by się nie zmieniła. Bo przecież ono produkowało dwutlenek węgla!

Nagle pojął całą sytuację. Lurr był ruchomą rośliną żyjącą na zasadzie fotosyntezy: dwutlenek węgla i wodę zamieniał w węglowodany, wydzielając przy tym tlen. Podczas manewru eksperymentalnego wybuch zniszczył agregat wytwarzający dwutlenek węgla i Lurr zastąpił go Donem Purveyem. To dlatego z takim upodobaniem kładł się koło niego; tym również należało tłumaczyć obfitość tlenu w powietrzu na początku lotu. Dzięki obecności Puryeya wydychającego cenny dwutlenek węgla roślinny stwór poruszał się tak żwawo. To go trzymało przy życiu, tak jak Purveya trzymał przy życiu wydzielany przez Lurra tlen.

Stanowili idealną załogę małego statku kosmicznego i dopiero teraz Purvey zrozumiał, że pozbycie się partnera było błędem z jego strony.

Niestety, jak poprzednio, zrozumiał za późno.

Загрузка...