Bob Shaw Cicha inwazja

POWRÓT CIENI

Rozdział 1

Lord Toller Marauuine wyjął błyszczącą szablę z ozdobnego futerału i ustawił ją tak, że przed-dzienne słońce rozgorzało wzdłuż klingi. Jak zawsze, urzekło go jej czyste piękno. W przeciwieństwie do broni koloru czarnego, jakiej używali jego rodacy, ta szabla zdawała się posiadać cudowne przymioty, niczym promień słoneczny przeszywający grubą watę mgły. Toller wiedział jednak, że drzemiące w niej możliwości nie mają nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonym. Nawet w najprostszej, nie ulepszonej postaci ten rodzaj oręża był jak dotąd najskuteczniejszym narzędziem śmierci — a Toller pchnął jego ewolucję o krok do przodu.

Dotknął przycisku ukrytego wśród zdobień rękojeści i mała, wygięta klapka odskoczyła odsłaniając cylindryczną wnękę, którą wypełniała szklana fiolka o cienkich ściankach, zawierająca żółtawy płyn. Upewniwszy się, że jest na swoim miejscu, Toller zatrzasnął klapkę. Nie spiesząc się z odłożeniem szabli, przez kilka sekund sprawdzał w dłoni ułożenie i wyważenie broni, a potem ustawił ją w pozycji wyjściowej. W tejże chwili ciemnowłosa żona Tollera, posiadająca przedziwną umiejętność zjawiania się zawsze w najmniej odpowiednich momentach, otworzyła drzwi i weszła do pokoju.

— Och, przepraszam. Myślałam, że jesteś sam. — Gesalla posłała mu uśmiech pełen nieszczerej słodyczy. — Ale gdzież się podział twój przeciwnik? Poszatkowałeś go na tak malutkie kawałeczki, że ich nie widać? A może od początku był on niewidzialny?

Toller westchnął i opuścił klingę szabli.

— Sarkazm do ciebie nie pasuje.

— A zabawa w wojnę nie pasuje do ciebie. — Poruszając się lekko i bezgłośnie Gesalla podeszła do niego i zaplotła ręce na jego szyi. — Ile masz lat, Tolerze? Pięćdziesiąt trzy! Kiedy wreszcie przestaniesz myśleć o wojaczce i zabijaniu?

— Gdy tylko wszyscy ludzie staną się świętymi, a nie zanosi się na to w przeciągu najbliższego roku lub dwóch.

— No i kto teraz pozwala sobie na sarkazm?

— Widocznie jest zaraźliwy — odparł Toller, uśmiechając się do Gesalli. Patrzenie na nią sprawiało mu niewymowną przyjemność, która wcale nie malała z biegiem lat. Dwadzieścia trzy lata na Overlandzie, w dużej części spędzone na ciężkiej pracy, nie wpłynęły na jej urodę ani nie pogrubiły smukłej sylwetki. Jedyną zauważalną zmianą w wyglądzie Gesalli były pojedyncze pasemka srebra we włosach, lecz z powodzeniem mogły uchodzić za dzieło cyrulika. Nadal ubierała się w długie, powiewne suknie w stonowanych kolorach, choć raczkujący przemysł włókienniczy Overlandu nie produkował jeszcze tego cienkiego materiału, jaki ceniła sobie w starym świecie.

— O której godzinie masz spotkanie u króla? — spytała, odstępując o krok i obrzucając jego strój krytycznym spojrzeniem. Wiele niesnasek między nimi wynikało z tego, że pomimo wyniesienia do szlacheckiej godności Toller obstawał przy tym, by ubierać się jak zwykły człowiek, przeważnie w koszulę z rozpinanym kołnierzykiem i proste bryczesy.

— O dziewiątej. Powinienem niedługo ruszać.

— Masz zamiar jechać w tym ubraniu?

— Dlaczego nie?

— Nie przystoi w takim stroju iść na audienq'ę do króla — zawyrokowała Gesalla. — Chakkell może odczytać to jako nieuprzejmość z twojej strony.

— Niech sobie odczytuje, jak chce. — Toller nachmurzył się i odłożywszy szablę z powrotem do skórzanego futerału, zatrzasnął wieko. — Czasem mam wrażenie, że cała rodzina królewska i ich zwyczaje wychodzą mi już bokiem.

Dostrzegł wyraz zaniepokojenia, który przemknął po twarzy Gesalli, i natychmiast pożałował swojej uwagi. Włożywszy futerał pod ramię, uśmiechnął się, by pokazać, że w rzeczywistości jest w pogodnym i niewojowniczym nastroju. Ujął smukłą dłoń Gesalli i razem ruszyli w stronę frontowego wejścia do domu. Zajmowali parterowy budynek o dość prostej architekturze, skromnie zdobiony, podobny do większości domostw Overlandu. Jednak fakt, że jako budulca użyto kamienia oraz to, że mieszkańcy mogą poszczycić się aż dziesięcioma przestronnymi pokojami, wskazywał, że jest on siedzibą rodziny o szlacheckim rodowodzie. Choć od czasu Migracji upłynęło ponad dwadzieścia lat, wciąż brakowało murarzy i stolarzy i większość Overlandczyków musiała /.adowolić się stosunkowo kruchymi schronieniami.

Szabla Tollera wisiała w pochwie na pasku w holu wyjściowym. Sięgnął po nią, ale spojrzawszy na Gesallę machnął tylko ręką i otworzył drzwi. Podwórko jaśniało w słońcu tak silnie, że miało się wrażenie, iż chodniki i murki świecą własnym światłem.

— Nie widziałem dzisiaj Cassylla — zauważył Toller. Żar panujący na zewnątrz buchnął mu w twarz. — Gdzie on się podziewa?

— Wstał wcześnie i pojechał prosto do kopalni. Toller skinął głową z aprobatą.

— Ciężko pracuje.

— Odziedziczył to po mnie — odparła Gesalla. — Wrócisz przed małonocą?

— Tak, nie mam ochoty przedłużać spotkania z Chak-kellem. — Toller podszedł do niebieskorożca, który czekał cierpliwie przy krzewie przypominającym kształtem włócznię. Przytroczył skórzany futerał w poprzek szerokiego zadu zwierzęcia, wskoczył na siodło i pomachał Gesalli na pożegnanie. Odpowiedziała mu powolnym skinieniem głowy, a twarz jej nagle się zasępiła.

— Przecież jadę tylko do pałacu — rzucił Toller. — Czemu się niepokoisz?

— Nie wiem. Chyba mam złe przeczucia. — Gesalla uśmiechnęła się słabo. — Może zbyt długo siedziałeś cicho.

— Mówisz tak, jakbym był przerośniętym dzieckiem. Gesalla otworzyła usta, by coś powiedzieć, po czym zmieniła zdanie i bez słowa zawróciła do domu. Trochę zbity z tropu, Toller zaciął niebieskorożca. Przy drewnianej bramie wyszkolone zwierzę trąciło pyskiem zamek uruchamiający jej skrzydła, urządzenie skonstruowane przez Cassylla, i po kilku sekundach gnał już poprzez jaskrawą zieleń wiejskiego krajobrazu.

Droga — pas piachu i kamieni opasany z obu stron bliźniaczymi wstęgami skał — biegła prosto na wschód, przecinając trakt prowadzący do Prądu, głównego miasta Overlandu. Na całym obszarze posiadłości Tollera ziemię uprawiali dzierżawiący ją farmerzy. Mieniła się pasmami różnych odcieni zieleni, lecz wzgórza poza granicami włości Maraquine'ów miały naturalną, jednolitą barwę soczystego szmaragdu rozlewającą się aż po linię horyzontu. Na niebie nie unosiła się ani jedna chmurka, ani nawet najlżejsza mgiełka, która mogłaby przytępić słoneczne promienie.

Firmament jaśniał niczym wieczna, nieskalana świątynia światła, i tylko migocące gwiazdy albo zbłąkany meteor odcinały się na tle jednolitego blasku. Prosto nad głową Tollera widniała na niebie ogromna tarcza Starego Świata, symbol najdonioślejszego epizodu w historii Koicorronu, ale choć przygniatała swoim ogromem, nie budziła lęku.

Zazwyczaj w podobny przeddzień Toller czułby się pogodzony ze sobą i całym wszechświatem; jednak niepokój, który w nim zaprószyła swym ponurym nastrojem Gesalla, nie opuszczał go. Czy naprawdę umiała wyczuć przyszłe zdarzenia, nagłe przemiany, jakie zajdą w ich życiu? A może, co wydawało mu się bardziej prawdopodobne, znała go lepiej niż on sam i odczytywała w nim to, o czym on nie miał pojęcia?

Bez wątpienia w ostatnim czasie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Usługi, jakie oddał królowi przy zawładnięciu Overlandem, przyniosły mu honory i wielkie dobra; ożenił się z kobietą, którą kochał, i miał syna, z którego był dumny. A jednak dziwnym zrządzeniem losu życie straciło dla niego smak. Perspektywa egzystowania tak miło i bez większych problemów, aż zgnuśnieje z wiekiem i umrze, przyprawiała go o mdłości. Czując się jak gdyby ją zdradzał, ukrywał swój stan ducha przed Gesalla, ale nigdy nie udawało mu się oszukiwać jej zbyt długo…

W oddali zauważył nieliczny oddział żołnierzy sunących Iraktem na północ. Nie poświęcał im zbytniej uwagi, aż w pewnej chwili przyszło mu do głowy, że jak na oddział jadący wierzchem mają nad wyraz ospałe tempo. Z zadowoleniem witając okazję do oderwania się od własnych rozterek, wyjął z sakwy podróżnej niedużą lunetę i skierował ją na żołnierzy w oddali. Powód powolnej jazdy natychmiast wyszedł na jaw. Czterech żołnierzy na niebieskorożcach eskortowało pieszego, który ponad wszelką wątpliwość był więźniem.

Toller złożył lunetkę i wsunął ją na powrót do sakwy. Ze zmarszczonym czołem zadumał się nad faktem, że Overland był właściwie wolny od przestępców. Wszyscy mieli ręce pełne pracy, a niewielu posiadało przedmioty warte kradzieży, ponadto mała liczba mieszkańców sprawiała, że winowajcom raczej trudno było ukryć się w tłumie.

Powodowany ciekawością Toller przyspieszył i dotarł do skrzyżowania na krótko przed oddziałem. Ściągnął cugle wierzchowca i zaczął przypatrywać się nadciągającym żołnierzom. Zielona rękawica w herbie na piersiach jeźdźców wskazywała, że służą w gwardii przybocznej barona Panvarla. Drobny mężczyzna zataczający się pośrodku kwadratu, jaki tworzyły cztery niebieskorożce, miał około trzydziestu lat i ubrany był jak prosty rolnik. Nadgarstki związano mu z przodu, a strużki zaschniętej krwi biegnące od czarnych zmierzwionych włosów świadczyły o tym, że obchodzono się z nim bezwzględnie.

Toller czuł, jak kiełkuje w nim niechęć do żołnierzy. Naraz zauważył, że oczy więźnia spoczęły na nim i że pojawia się w nich błysk rozpoznania, co z kolei pobudziło jego własną pamięć. Zmylił go niechlujny wygląd tego człowieka, ale teraz już poznał Oaslita Spennela, hodowcę owoców, którego ziemia leżała o kilka mil na południe od skrzyżowania. Od czasu do czasu Spennel zaopatrywał dom Maraquine'ów w jagody i cieszył się reputacją cichego, pracowitego człowieka o łagodnym usposobieniu. Początkowa niechęć Tollera do żołnierzy przerodziła się w otwartą wrogość.

— Przeddzień dobry, Oaslit! — zawołał, podjeżdżając na niebieskorożcu, tak by zastawić drogę. — Dziwi mnie doprawdy, że widzę cię w tak podejrzanym towarzystwie.

Spennel wyciągnął do przodu spętane dłonie.

— Niesłusznie mnie aresztowano, mój…

— Milcz, zasrańcu! — Sierżant prowadzący oddział zamierzył się na więźnia, po czym skierował złowrogie spojrzenie w stronę Tollera. Był to beczkowaty mężczyzna, nieco za stary na swoją rangę, o tępych rysach i ponurym spojrzeniu człowieka, który wiele w życiu widział, ale nie skorzystał z tego ani krztyny. Sierżant omiótł wzrokiem Tollera, gdy ten przyglądał mu się bez ruchu, świadom, że /ołnierz stara się pogodzić jego prosty ubiór z faktem, iż dosiada niebieskorożca paradującego w bogatej uprzęży.

— Zejdź nam z drogi — zażądał ostatecznie. Toller potrząsnął głową.

— Chcę usłyszeć, jakie to zarzuty stawia się temu człowiekowi.

— Dużo chcecie — sierżant zerknął na swoich trzech kompanów, którzy odpowiedzieli mu szerokim uśmiechem — jak na kogoś, kto wyprawia się na przejażdżkę bez broni.

— Nie muszę nosić broni w tej okolicy — odparł Toller. — Jestem lord Toller Maraąuine. Pewnie o mnie słyszeliście.

— A któż by nie słyszał o Królobójcy — mruknął sierżant doprawiając brak szacunku w głosie odwlekaniem należnego tytułu. — Panie.

Toller uśmiechnął się notując w pamięci twarz sierżanta.

— Jakie zarzuty postawiono waszemu więźniowi?

— Ta świnia winna jest zdrady i będzie dziś stracona w Prądzie.

Toller zsiadł z niebieskorożca i powoli, by odczekać, aż oswoi się z tą wiadomością, zbliżył się do Spennela.

— Cóż ja słyszę, Oaslit?

— To wszystko kłamstwa, panie. — Spennel mówił s/.ybko, głosem niskim, przerażonym i bezbarwnym. — Zaklinam się, panie, że jestem bez winy. Nie ubliżyłem baronowi.

— Mówisz o Panvarlu? A co on ma z tym wspólnego? Zanim Spennel udzielił odpowiedzi, zerknął bojaźliwie na żołnierzy.

— Moja farma, panie, przylega do ziem pana barona. Strumień, który nawadnia moje drzewka, płynie dalej przez jego tereny i… — Spennel urwał i potrząsnął głową, przez chwilę nie mogąc wydusić słowa.

— Mów dalej, człowieku — ponaglił go Toller. — Nie będę ci mógł pomóc, póki nie dowiem się wszystkiego.

Spennel przełknął głośno ślinę.

— Woda zbiera się w kotlinie, co powoduje, że ziemia staje się bagnista w miejscu, gdzie pan baron lubi ujeżdżać swoje niebieskorożce. Dwa dni temu przyjechał do mnie i rozkazał, bym postawił na strumieniu tamę z kamieni i cementu. Odparłem, że woda potrzebna jest w gospodarstwie i zaproponowałem, że odprowadzę ją kanałami z jego terenów. Pana barona bardzo to rozsierdziło i kazał mi bezzwłocznie wybudować tamę. Wówczas pozwoliłem sobie wyjaśnić, że to nie ma sensu, gdyż woda i tak znajdzie sobie ujście na powierzchnię… i właśnie wtedy… wtedy pan baron oskarżył mnie o to, że go obrażam. Odjechał grożąc, że uzyska od króla nakaz aresztowania i egzekucji pod zarzutem zdrady.

— I wszystko z powodu skrawka błotnistej ziemi! — Toller skubał wargę w zakłopotaniu. — Panvarl postradał chyba rozum.

Spennel zdobył się na koślawą parodię uśmiechu.

— Wcale nie. Pan baron skonfiskował już ziemię niejednemu farmerowi.

— A więc tak się sprawy mają — powiedział Toller niskim, gardłowym głosem, czując jak ogarnia go znajome rozczarowanie, które nieraz kazało mu unikać ludzi. W swoim czasie, zaraz po przylocie na Overland, żywił głębokie przekonanie, że jego \rasa stanęła u progu nowego etapu. Miało to miejsce w niespokojnych latach eksploracji i zasiedlania zielonego kontynentu opasującego pierścieniem planetę, łudził się, że wszyscy staną się równi, że wyprą się starych, wielkopańskich zwyczajów. Miał tę nadzieję nawet wówczas, gdy rzeczywistość im zaprzeczyła, jednak w końcu zmuszony był zadać sobie pytanie, czy nie odbyli podróży miedzy dwoma .bliźniaczymi planetami na próżno.

— Nic się nie bój — powiedział Spennelowi. — Nie zginiesz z ręki Panvarla. Masz na to moje słowo.

— Dziękuję, panie, bardzo dziękuję… — Spennel zerkną] ponownie na żołnierzy i zniżając głos szepnął: — Czy jest w waszej mocy, panie, uwolnić mnie teraz?

Toller potrząsnął przecząco głową.

— Gdybym zakwestionował nakaz króla, pogorszyłoby to tylko twoją sytuację. Poza tym, w naszym interesie leży, byś poszedł do Prądu na piechotę. W ten sposób dotrę tam przed tobą i będę miał dość czasu, by porozmawiać z królem.

— Bardzo dziękuję, panie, z całego… — Spennel urwał, zażenowany. — Gdyby jednak coś mi się przydarzyło, panie, czy bylibyście tak… czy powiadomilibyście moją żonę i córkę, i dopatrzyli, by…

— Nic złego cię nie spotka — uciął Toller. — Teraz uspokój się, na ile możesz, a resztę pozostaw mnie.

Odwrócił się, podszedł niedbałym krokiem do niebiesko-rożca i wdrapał się na siodło, odczuwając pewien niepokój na myśl o Spennelu, który nie zważając na gwarancje, jakie mu dał, w duchu nadal liczył się ze śmiercią. Toller odebrał to jako znak czasu, przypomnienie, że nie jest już w łaskach u króla, i że fakt ów powszechnie znano. Dotąd nie zaprzątał sobie tym głowy, ale jeśli nie uda mu się pomóc Spennelowi…

Spiął niebieskorożca i przybliżył się do sierżanta.

— Jak się nazywacie? — spytał.

— A czemu chcecie wiedzieć? — odparował sierżant. — Panie.

Ku swojemu zdziwieniu Toller stwierdził, że przed oczami.

— Cicha i na krańcach pola widzenia rozbłysły języczki czerwieni, co zawsze towarzyszyło najzapalczywszej złości w młodzieńczych latach. Pochylił się do przodu, zatopił wzrok w twarzy sierżanta i patrzył, jak znika z niej wyzywająca mina.

— Pytam po raz ostatni, sierżancie — wycedził. — Jak brzmi wasze nazwisko?

Tym razem sierżant zawahał się tylko na ułamek sekundy.

— Gnapperl.

Toller posłał mu szeroki uśmiech.

— Świetnie, Gnapperl. Teraz, gdy się poznaliśmy, możemy zostać dobrymi przyjaciółmi. Jadę w tej chwili do Prądu na audiencję u króla, i pierwszą rzeczą, jaką uczynię, będzie uniewinnienie Oaslita Spennela. Do tego czasu biorę go pod moją osobistą opiekę i choć przykro mi mówić o tym teraz, gdy zostaliśmy już dobrymi przyjaciółmi, jeśli coś złego stanie się temu człowiekowi, na waszą głowę spadnie o wiele gorsze nieszczęście. Myślę, że wyrażam się jasno…

Sierżant posłał mu nieżyczliwe spojrzenie i nerwowo poruszając wargami zastanawiał się, co odpowiedzieć. Toller skinął mu z udawaną grzecznością, zawrócił wierzchowca zmusił do szybkiego galopu. Od głównego miasta Kolcor-ronu dzieliło ich parę mil, miał więc nadzieję znaleźć się w Prądzie przynajmniej godzinę przed Gnapperlem i jego drużyną. Rzucił okiem na ogrom bliźniaczej planety wiszącej dokładnie nad jego głową i grubość oświetlonego słońcem sierpu upewniła go, że dotrze na umówione spotkanie w samą porę. Nawet mając do omówienia uwolnienie Spennela, zdąży załatwić resztę spraw i znaleźć się z powrotem w domu, nim słońce zajdzie za Stary Świat. Oczywiście jeśli król jest w dobrym nastroju.

Postanowił, że najlepiej będzie zagrać na niechęci, z jaką Chakkell odnosił się do pomysłu, by szlachta znowu powiększała swe terytoria. Kiedy powstało nowe państwo Kolcorronu, Chakkell, pierwszy nie dziedziczny władca w historii, zadbał o wzmocnienie własnej pozycji, poważnie okrąjając włości arystokratów. Działania te spotkały się z pewnymi protestami, lecz Chakkell rozprawił się z nimi stanowczo, a w niektórych przypadkach krwawo. Toller miał wówczas zbyt wiele pilnych spraw, by zaprzątać sobie głowę podobnymi sprawami.

Tamte wczesne lata po Migracji kołatały się teraz w jego pamięci jak sen. Z trudem przywoływał przed oczy obraz chyboczącego się sznura statków podniebnych, tworzących wysoką na wiele mil piramidę, zmierzających ku Overlan-dowi z zenitu nieba po trudach międzyplanetarnej przeprawy. Większość statków rozebrano zaraz po lądowaniu, materiał balonów gazowych posłużył osadnikom za namioty albo czasem, po ponownym zszyciu, został użyty do konstrukcji powłok niektórych konstrukcji. Kaprys Chak-kella sprawił, że pewną liczbę statków zachowano jako zalążek przyszłego muzeum, jednak Toller od dawna nie miał okazji bliżej się im przyjrzeć. Widoku bezwładnych, opatrzonych podporami uwięzionych balonów nie dało się pogodzić z twórczym dynamizmem nowego etapu w życiu Tollera.

Wspiąwszy się na szczyt wzniesienia, ujrzał w oddali Prąd, który miał swoją kolebkę w zakolu szerokiej rzeki. W oczach Tollera miasto przedstawiało przedziwny widok, gdyż, w odróżnieniu od Ro-Atabri, gdzie się wychował, wyrosło z abstrakcyjnej myśli, architektonicznego planu. Skupisko wysokich budynków znaczyło serce stolicy, wyraźnie rysując się na tle zielonej płaszczyzny krajobrazu, natomiast układ pozostałych dzielnic był wciąż zaledwie zaznaczony. Przyszłe aleje i skwery wytyczały w paru miejscach wstęgi drewnianych domostw, przeważnie jednak tylko samotne słupy i pomalowane na biało kamienie. Tu i ówdzie, na przedmieściach, wzniesiona z kamienia konstrukcja państwowego urzędu nadawała architektonicznemu planowi znamiona rzeczywistości. Budynki te przywoływały obraz samotnych posterunków obleganych przez zastępy traw i krzewów. Na szerokich połaciach ziemi nic się nie poruszało, tylko kuliste pterty posuwały się łagodnymi skokami naprzód po otwartych polach lub wzdłuż płotów.

Toller wjechał traktem do miasta. Odwiedzał je bardzo rzadko. Mijając wzbierający nurt pieszych — mężczyzn, kobiet i dzieci, dotarł do centralnej dzielnicy, gdzie wpadł w sam środek kipiącego zgiełku, który przypominał mu dawne miasteczko targowe w Starym Świecie. Publiczne budynki wzniesiono w tradycyjnym kolcorroniańskim stylu, który cechowały zazębiające się romboidalne wzory z różnokolorowej cegły i tynku, a zmodyfikowanym z konieczności. Narożniki i obrzeża domów powinien zdobić ciemnoczerwony piaskowiec, jednak na Overlandzie nie natrafiono na użyteczne złoża tego kamienia i architekci zastępowali go brązowym granitem. Większość sklepów i zajazdów budowano tak, by przypominały te w Starym Świecie, zatem w niektórych miejscach Toller miał wrażenie, że znalazł się z powrotem w Ro-Atabri.

Mimo wszystko widok surowych i nie wykończonych budynków utwierdzał go w przekonaniu, że Chakkell chciał zrobić zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Przeprawę na Overland udało się przeżyć zaledwie dwunastu tysiącom ludzi, i choć rozmnażali się w szybkim tempie, populacja całej planety nie przekraczała pięćdziesięciu tysięcy. Dużą liczbę Kolcorronian stanowiła młodzież, a na skutek dążeń Chakkella, pragnącego opanować cały glob, mieszkała w skupiskach porozrzucanych po kontynencie. Nawet ludność Prądu, zwanego miastem stołecznym, nie sięgała ośmiu tysięcy, człowiek czuł się tam jak wiosce, przedziwnym zrządzeniem losu okrzykniętej stolicą.

Kiedy dojeżdżał do północej części miasta, w polu widzenia Tollera coraz częściej migał pałac królewski wznoszący się na drugim brzegu rzeki. Była to prostąkątna budowla o niepełnej konstrukcji, bez skrzydeł i wież, ich wzniesienie nawet niecierpliwy Chakkell musiał powierzyć przyszłym pokoleniom. Biało-różowy marmur, którym ozdobiono pałac, prześwitywał przez rzędy niewyrośniętych drzewek. Wkrótce Toller jechał już przez jedyny most, łączący brzegi rzeki. Przy pałacowej bramie z drzewa brakka dowódca straży rozpoznając nadjeżdżającego Tollera dał znak, że może wjechać nie zatrzymując się.

Na dziedzińcu stało około dwudziestu powozów i tyleż samo niebieskorożców, dowód bardzo pracowitego przed-dnia króla. Tollerowi zaświtała myśl, że może wcale nie uda się mu zobaczyć z Chakkellem, i poczuł nagły dreszcz niepokoju o Spennela. Groźba, jaką rzucił sierżantowi, nie na wiele się zda, jeśli kat i wysocy urzędnicy dostaną nakaz egzekucji. Zsiadł z niebieskorożca, odwiązał skórzany futerał i pospiesznie skierował się w stronę opatrzonego łukiem głównego wejścia. Wartownicy rozstąpili się przed nim bezzwłocznie, ale tak jak się obawiał, przed rzeźbionymi drzwiami do sali audiencji drogę zagrodzili mu halabardnicy w czarnych zbrojach.

— Przykro mi, mój panie — rzekł jeden z nich. — Macie poczekać tu, aż król was poprosi.

Toller zerknął na ludzi, którzy stali w korytarzu w grupkach po dwóch lub trzech. Kilku nosiło szable i pióra — insygnia królewskich posłańców.

— Ale ja mam wyznaczone spotkanie na godzinę dziewiątą.

— Niektórzy czekają tu od siódmej, mój panie. Tollera ogarnął silniejszy niepokój. Spacerował wkoło po mozaikowej posadzce, podczas gdy dojrzewała w nim decyzja. Potem podszedł ponownie do halabardników, starając się wywrzeć wrażenie człowieka odprężonego i spokojnego. Kiedy wdał się z nimi w swobodną pogawędkę, zauważył, że przyjęli to jako zaszczyt, ale nie do końca — sprawowanie warty przy tych drzwiach przydawało im powagi w kontaktach z wieloma petentami. Toller przez kilka minut prowadził rozmowę i gdy zaczynał już mieć kłopoty z wymyślaniem odpowiednio trywialnych tematów, po drugiej stronie podwójnych drzwi rozległy się kroki.

Halabardnicy otworzyli skrzydła drzwi i z sali wyłoniła się mała grupka mężczyzn ubranych w szaty komisarzy królewskich, którzy kiwali głowami wyraźnie zadowoleni z wyniku rozmowy z monarchą. Białowłosy mężczyzna wyglądający na administratora okręgowego uczynił krok naprzód, spodziewając się oczywiście, że zostanie dopuszczony przed oblicze Chakkella.

— Najmocniej przepraszam — mruknął Toller, wyprzedzając go. Zaskoczeni halabardnicy próbowali za-” grodzić mu drogę, ale nawet w wieku pięćdziesięciu paru lat Toller zachował wiele z szybkości i siły, która wyróżniała go podczas żołnierskiej służby za młodu. Bez trudu odepchnął ich na boki i w chwilę później sunął zamaszystymi krokami przez wysoką komnatę w kierunku podniesienia, na którym siedział Chakkell. Król podniósł głowę, zaniepokojony klekotem zbroi halabardników, którzy puścili się w pogoń za Tollerem, i twarz wykrzywiła się mu ze złości.

— Maraąuine! — parsknął dźwigając się na nogi. — Co oznacza to wasze wtargnięcie?

— Wasza Wysokość, jest to sprawa życia lub śmierci! — Toller pozwolił, by strażnicy chwycili go za ramiona, ale skutecznie opierał się próbom odciągnięcia z powrotem do drzwi. — Idzie o życie niewinnego człowieka, i błagam Waszą Wysokość o rozpatrzenie tej sprawy bezzwłocznie. Poza tym radzę Waszej Wysokości kazać waszym odźwiernym mnie puścić, bo kiedy odetnę im dłonie, na nic się już wam nie przydadzą.

Słowa Tollera kazały strażnikom podwoić wysiłki, by go wyprowadzić, lecz Chakkell wskazał na nich palcem, po czym powoli zatoczył nim łuk w stronę drzwi. Strażnicy puścili Tollera, skłonili się i wycofali z komnaty. Chakkell stał wlepiając wzrok w Tollera, dopóki nie zostali sami, wtedy usiadł ciężko i przyłożył dłoń do czoła.

— Nie mogę w to uwierzyć, Maraąuine — rzekł. — Nadal nic się nie zmieniliście, prawda? Miałem nadzieję, że pozbawiając was włości Burnoru ukrócę to wasze przeklęte zuchwalstwo, ale widzę, że byłem niepoprawnym optymistą.

— Nie mogłem śtierpieć… — Toller urwał, uświadamiając sobie, że obiera złą drogę do celu. Obrzucił króla wzrokiem starając się wysondować, ile szkody wyrządził już sprawie Spennela. Chakkell liczył sobie sześćdziesiąt pięć lat; jego zbrązowiała od słońca czaszka była niemal pozbawiona włosów, a sylwetka niknęła w fałdach tłuszczu, jednak król nie utracił ani odrobiny umysłowej sprawności. Nadal był nieustępliwym, mało tolerancyjnym człowiekiem i czas tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle, stępił bezwzględność, dzięki której niegdyś zdobył tron.

— Mów dalej! — Chakkell ściągnął brwi tak, że ułożyły się w pojedynczą kreskę. — Czego nie mogłeś ścierpieć?

— To nie ma znaczenia, Wasza Wysokość — odparł Toller. — Najgoręcej przepraszam za wtargnięcie przed wasze oblicze, ale jak powiedziałem, jest to sprawa życia niewinnego człowieka i nie ma czasu do stracenia.

— Jakiego niewinnego człowieka? Dlaczego zawracacie mi tym głowę? — Kiedy Toller opisywał całe wydarzenie, Chakkell bawił się niebieskim klejnotem, który nosił na piersi, a gdy opowieść dobiegła końca, na jego usta wypełzł sceptyczny uśmiech. — Skąd macie pewność, że wasz prostacki przyjaciel nie obraził Panvarla?

— Przysiągł mi.

Chakkell nadal się uśmiechał.

— A zatem stawiacie słowo jakiegoś marnego farmera ponad słowo szlachcica?

— Znam go osobiście — rzekł Toller pospiesznie. — Ręczę za jego prawdomówność.

— Co mogłoby jednak skłonić Panvarla do kłamstwa w sprawie tak małej wagi?

— Ziemia. — Toller odczekał, aż to słowo dotrze do króla w całym swoim znaczeniu. — Panvarl wyrugowuje rolników z ich włości graniczących z jego włościami i przyłącza ich grunty do swojej domeny. Jego zamiary są dość oczywiste i, jak śmiem twierdzić, nie po waszej myśli.

Chakkell odchylił się do tyłu w swoim pozłacanym krześle i uśmiechną) się jeszcze szerzej.

— Dobrze wiem, do czego zmierzacie, mój drogi Tol-lerze, ale jeśli Panvarl zadowoli się połykaniem kolejnych poletek uprawnych, upłynie tysiąc lat, nim jego potomkowie poważnie zagrożą panującej monarchii. Pozwolicie teraz, że wrócę do pilniejszych spraw.

— Ależ… — Toller poczuł smak nadchodzącej porażki, gdy zrozumiał, co kryje się za tym, że Chakkell zwrócił się do niego po imieniu i że nagle poprawił mu się humor. Miał zostać ukarany za przeszłe i teraźniejsze błędy śmiercią tamtego człowieka. Ta świadomość sprawiła, że jego niepokój urósł do mrożącej krew w żyłach paniki.

— Wasza Wysokość — rzekł. — Muszę odwołać się do waszego poczucia sprawiedliwości. Jeden z waszych uległych poddanych, człowiek, który nie ma środków na swoją obronę, zostaje pozbawiony własności i życia.

— Ależ taka jest właśnie sprawiedliwość — odparł Chakkell spokojnie. — Powinien był lepiej przemyśleć całą sprawę, nim zachował się obraźliwie w stosunku do Pan-varla, a pośrednio w stosunku do mnie. Moim zdaniem baron postąpił jak najbardziej stosownie. Miał wszelkie prawo położyć tego gbura trupem na miejscu bez potrzeby starania się o nakaz.

— Uczynił to, by nadać swoim zbrodniczym działaniom pozory legalności.

— Uważaj, Maraąuine! — Dobroduszność zniknęła ze śniadej twarzy króla. — Możesz posunąć się za daleko.

— Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość — powiedział Toller i w desperacji postanowił sprowadzić rozmowę na osobiste tory. — Moim jedynym zamiarem jest uratowanie życia niewinnemu człowiekowi. W tym celu pozwolę sobie przypomnieć, że Wasza Wysokość winna jest mi przysługę.

— Przysługę? Toller skinął głową.

— Tak, Wasza Wysokość. Mam tu na myśli chwilę, kiedy uratowałem nie tylko wasze życie, ale także życie królowej Daseene i trójki waszych dzieci. Nigdy nie poruszałem tej sprawy, ale nadszedł czas…

— Dosyć! — Ryk niedowierzania wyrwał się z ust Chakkella i poniósł echem pod sklepieniem komnaty. — Przyznaję, że w trakcie ratowania własnej skóry przypadkowo uratowaliście moją rodzinę, ale to miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu! A co do nieporuszania tej sprawy, to sięgaliście po nią zawsze, gdy chcieliście wyłudzić ode mnie jakieś ustępstwo. Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że mówiliście głównie o niej! O nie, Maraąuine, pozwalałem wam frymarczyć tym zdarzeniem zbyt długo.

— Ale mimo wszystko, Wasza Wysokość, cztery królewskie życia za cenę jednego zwy…

— Milczeć! Zakazuję wam niepokoić mnie w tej sprawie. A w ogóle to po co tu przyjechaliście? — Chakkell złapał plik papierów z podstawki przy swoim krześle i zaczął je wertować. — Aha, twierdzicie, że macie dla mnie podarunek. Co to jest?

Rozumiejąc, że dalsze naciskanie byłoby zbyt ryzykowne, Toller otworzył skórzany futerał i przedstawił jego zawartość.

— Naprawdę szczególny podarunek, Wasza Wysokość.

— Metalowa szabla. — Chakkell wydał z siebie przesadzone westchnienie. — Maraąuine, wasza monotematycz-ność zaczyna mnie nużyć. Myślałem, że ustaliliśmy raz na zawsze, że w produkcji broni żelazo ustępuje drzewu brakka.

— Ale klingę tej szabli wykonano ze stali. — Toller wziął broń do ręki i miał ją właśnie podać królowi, gdy zaświtał mu w głowie pewien pomysł. — Odkryliśmy, że ruda wytapiana w górnych partiach pieca daje o wiele twardszy metal, otrzymuje się z niego doskonałe ostrza. — Położywszy futerał na posadzce, Toller przyjął odpowiednią postawę, trzymając szablę w pozycji wyjściowej.

Chakkell poruszył się niespokojnie na krześle.

— Maraąuine, wiecie, co etykieta mówi na temat noszenia broni w pałacu. Wezwę strażników i każę się im z wami rozprawić.

— Byłaby to świetna okazja do zademonstrowania wam, Wasza Wysokość, wszystkich walorów tego podarunku — odparł Toller z uśmiechem. — Tą szablą mogę pokonać najlepszego szermierza w królewskiej armii.

— Zaczynacie mnie śmieszyć. Wracajcie do domu i pozwólcie, że zajmę się ważniejszymi sprawami.

— Wiem, co mówię. — Toller nadal swojemu głosowi nutkę nieustępliwości. — Najlepszego szermierza w królewskiej armii.

Chakkell zwęził źrenice w odpowiedzi na wyzywający ton Tollera.

— Zdaje się, że wiek osłabił nie tylko wasz umysł, ale także i wasze ciało. Słyszeliście pewnie o Karkarandzie. Zdajecie sobie sprawę, co on zrobi z człowiekiem w waszym wieku?

— Dopóki mam w dłoni tę szablę, będzie bezsilny. — Toller opuścił broń do boku. — Jestem tak mocno o tym przekonany, że gotów jestem założyć się o moją jedyną posiadłość. Wygram pojedynek z Karkarandem. Wiem, iż macie słabość do hazardu, Wasza Wysokość, czy zatem podejmujecie ten zakład? Moja cała posiadłość przeciwko życiu jednego farmera.

— A więc o to chodzi! — Chakkell potrząsnął głową. — Nie jestem skłonny…

— Jeśli chcecie, możemy bić się na śmierć i życie. Chakkell poderwał się na nogi.

— Jesteście aroganckim głupkiem, Maraąuine! Tym razem dostaniecie to, o co tak wytrwale zabiegaliście, od kiedy się spotkaliśmy. Widok światła dziennego docierającego do waszego tępego łba sprawi mi największą przyjemność.

— Dziękuję, Wasza Wysokość — odrzekł Toller sucho. — A w tym czasie… wstrzymanie egzekucji?

— Nie będzie to konieczne. Zakład rozstrzygniemy bezzwłocznie. — Chakkell uniósł dłoń i przygarbiony sekretarz, który widocznie patrzył przez ukryty otwór, wbiegł drobnymi kroczkami do komnaty przez małe drzwiczki.

— Słucham, Wasza Wysokość? — spytał, kłaniając się z wigorem, jakby wskazywał Tollerowi, że zdobył swoją pozycję latami uległości.

— Po pierwsze — rzekł Chakkell — powiedz ludziom czekającym w korytarzu, że muszę oddalić się w innej sprawie, ale niech się nie niecierpliwią, gdyż moja nieobecność potrwa krótko. Niezwykle krótko. Po drugie, przekaż dowódcy straży, że za trzy minuty chcę widzieć Karkaranda na placu defilad. Niech przyjdzie uzbrojony i gotów do przeprowadzenia sekcji zwłok.

— Tak, Wasza Wysokość. — Sekretarz ukłonił się ponownie i rzuciwszy przeciągłe, zaciekawione spojrzenie na Tollera, pobiegł susami w stronę podwójnych drzwi. Posuwał się żwawym krokiem człowieka, którego nudny dzień nagle rozjaśniła nadzieja niezapomnianej rozrywki. Toller patrzył, jak sekretarz się oddala, i mając czas do namysłu zastanawiał się, czy w obronie Spennela nie przekroczył przypadkowo granic rozsądku.

— Cóż ja widzę, Maraąuine — rzucił Chakkell, na powrót przybierając jowialny ton. — Czyżby ogarniały was wątpliwości? — Nie czekając na odpowiedź kiwnął na niego palcem i wyprowadził z sali audiencji przez zasłonięte tajne wyjście.

Podążającemu za plecami króla korytarzem o ścianach wykładanych boazerią Tollerowi stanął nagle przed oczami obraz Gesalli w chwili, gdy się rozstawali, jej szare, pełne niepokoju oczy, i na nowo opadły go złe przeczucia. Czy za sprawą jakieś intuicji wiedziała, że wyrusza w objęcia niebezpieczeństwa? Choć żył w społeczeństwie, w którym gwałtowna śmierć nie należała do zdarzeń rzadkich, w minionych latach nie doszły go wieści o szybkich procesach i niesprawiedliwych egzekucjach. Spotkanie ze Spennelem i jego oprawcami było oczywiście całkowicie przypadkowe, ale on sam być może, odczuwając zabójcze rozgoryczenie, po prostu szukał okazji, jak to spotkanie na drodze, by wystawić się na niebezpieczeństwo.

Jeśli podświadomie chciał narazić własną głowę, udało mu się to wyśmienicie. Nie widział tego Karkaranda na oczy, ale słyszał o nim wiele. Karkarand był utalentowanym szermierzem, nie skrępowanym żadnymi więzami moralności czy szacunku dla ludzkiego życia, tak zbudowanym, że jednym uderzeniem pięści kładł trupem niebieskorożca. Człowiek w średnim wieku, bez względu na to jak dobrze uzbrojony, stając w szranki z taką maszyną do zabijania popełniał czyn szalenie nierozważny. Po prostu samobójstwo. A on, jak skończony idiota, założył się o ziemie, z których utrzymywał rodzinę, że rozstrzygnie ten pojedynek na swoją korzyść!

„Wybacz mi, Gesallo”, poprosił spuszczając w myślach wzrok pod nieugiętym spojrzeniem żony. „Jeśli przeżyję tę awanturę, będę świecił przykładem rozstropności aż do śmierci. Obiecuję, że będę taki, jakim ty chcesz, żebym był”.

Stanąwszy u drzwi wychodzących na zewnątrz, Chakkell, w zupełnej sprzeczności z pałacową etykietą, otworzył je i gestem dłoni zaprosił Tollera, by jako pierwszy wszedł na plac defilad. Resztka dobrego wychowania kazała Tollerowi się zawahać, potem dostrzegł jednak uśmieszek Chakkella i zrozumiał symboliczne znaczenie tego gestu. Król chętnie odstąpił od etykiety w zamian za przyjemność wyprowadzenia starego przeciwnika ze świata żyjących.

— Coś was gnębi, Tollerze? — spytał, a jowialność ponownie zabrzmiała w jego głosie. — Niejeden człowiek na waszym miejscu by się rozmyślił. Czy wy też się namyślacie, a może żałujecie?

— Wprost przeciwnie — odparł Toller, odwzajemniając uśmiech. — Nie mogę doczekać się tego przemiłego ćwiczenia.

Położył futerał na posypanej żwirem nawierzchni zamkniętego placu i wyjął szablę. Jej wyważony ciężar, pewność, z jaką leżała w dłoni, dodały mu otuchy i poczuł, jak pozbywa się obaw. Zerknął na ogromną tarczę Starego Świata i stwierdził, że mija właśnie dziewiąta godzina, co oznacza, że wciąż może zdążyć do domu przed małonocą.

— Czy te strudziny odprowadzają krew? — spytał Chakkell. Po raz pierwszy baczniej spojrzał na stalową szablę i zauważył rowek, który biegł po klindze od rękojeści. — Nie uda ci się wbić tak długiego ostrza w całości.

— Nowe materiały, nowe kształty. — Toller, nie chcąc, by sekret broni wyszedł na jaw zbyt szybko, odwrócił się i przebiegł wzrokiem po niewysokich wojskowych kwaterach i składach, które okalały plac defilad. — Gdzie się podział ten wasz szermierz, Wasza Wysokość? Ufam, że w walce porusza się żwawiej.

— Niedługo sam się o tym przekonasz — odrzekł Chakkell pewnym głosem.

W tej chwili w murze po drugiej stronie placu otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna w mundurze formacji liniowych. Zza jego pleców wysunęli się żołnierze i rozsypali się na boki, zlewając się z luźnymi szeregami widzów, wyrosłych jak spod ziemi na obrzeżach placu. Wieść o pojedynku rozeszła się błyskawicznie, zwabiając tych, którzy mieli nadzieję ujrzeć, jak bryzgi szkarłatu ożywiają monotonię pałacowego dnia. Toller skupił uwagę na żołnierzu, idącym teraz w ich stronę.

Karkarand nie był aż tak wysoki, jak się tego spodziewał, ale jego niezwykle szeroki tors dźwigały dwie kolumny nóg tak silne, że poruszał się sprężystym krokiem mimo masyw-ności ciała. Ramiona objuczone mięśniami, nie mogąc zwisać pionowo wzdłuż boków, sterczały pod pewnym kątem, przydając i tak przerażającej postaci wygląd prawdziwego potwora. Karkarand miał szeroką czaszkę, choć nieco węższą od szyi, a twarz przesłaniał mu kilkudniowy zarost. Oczy wbite w Tollera pałały bladym blaskiem, tak że zdawały się fosforyzować w cieniu rzucanym przez hełm z drzewa brakka.

Toller z miejsca pojął, że zrobił poważny błąd, rzucając królowi wyzwanie. Nie miał przed sobą ludzkiej istoty, lecz machinę wojenną, która nie potrzebowała żadnej broni, by wzmocnić niszczycielską siłę, jaką natura obdarzyła groteskową postać. Nawet gdyby udało się mu rozbroić Karka-randa, ten i tak potrafiłby zadusić przeciwnika. Toller instynktownie mocniej zacisnął dłoń na rękojeści szabli i postanowiwszy nie zwlekać dłużej, dotknął ukrytego przycisku. Poczuł, jak wewnątrz szklana fiolka zadrżała i uwolniła ładunek żółego płynu.

— Wasza Wysokość — odezwał się Karkarand zadziwiająco melodyjnym głosem, salutując królowi.

— Przeddzień dobry, Karkarandzie. — Ton głosu Chak-kella był równie lekki, niemal towarzyski. — Lord Toller Maraąuine, o którym bez wątpienia słyszałeś, zadurzył się w śmierci. Bądź tak dobry i spełnij natychmiast jego życzenie.

— Tak jest, Wasza Wysokość. — Karkarand zasalutował i pociągnąwszy dalej ten gest, z gracją dobył szabli. W miejscu zwykłych oznaczeń regimentu gładką czerń drzewa brakka czerwieniła szkarłatna emaliowana intarsja w kształcie kropelek krwi, oznaka, że właściciel broni jest królewskim faworytem. Karkarand niespiesznie obrócił się w stronę Tollera, podczas gdy na jego twarzy trwał wyraz spokoju i lekkiego zaciekawienia, po czym uniósł szablę. Chakkell usunął się kilka kroków w tył.

Serce waliło Tollerowi w piersiach, gdy przygotowywał się do walki, próbując zgadnąć, jaką formę ataku wybierze Karkarand. Na wpół świadomie oczekiwał nagłej szarży, która zakończyłaby pojedynek w kilka sekund, ale jego przeciwnik najwyraźniej obrał inną taktykę. Poruszając się wolno do przodu Karkarand wysoko podniósł szablę i opuścił ją, jak gdyby wykonywał proste, bezpośrednie cięcie, jak dziecko podczas zabawy. Toller automatycznie sparował cios i omal nie krzyknął głośno, gdy wstrząs przebiegł po klindze, wykręcił mu rękę i osłabił uchwyt palców na rękojeści, wywołując gejzer bólu w dłoni.

Pierwszy niedbały cios Karkaranda niemal wyrwał mu szablę z dłoni!

Zacisnął odrętwiałe palce na wciąż drgającej szabli w sam czas, by odparować dokładne powtórzenie pierwszego uderzenia. Tym razem był lepiej przygotowany na siłę ciosu i szabla bezpiecznie pozostała w uchwycie dłoni, lecz ból okazał się bardziej dojmujący niż za pierwszym razem, napływając falą do nadgarstka. Karkarand nadal parł naprzód niespiesznym krokiem, powtarzając bez zmian uderzenie w dół, aż w końcu Toller zrozumiał taktykę swojego przeciwnika. Miał ponieść śmierć z rąk wcielenia pogardy. Karkarand słyszał oczywiście o lordzie Tollerze Maraąuine i postanowił powiększyć swą sławę przechodząc po Królobójcy niczym automat, unicestwiając go prostacką, brutalną siłą. „Nie wymagało to żadnych szczególnych umiejętności” — takie miało być przesłanie dla widzów i reszty świata. „Wielki Toller Maraąuine stał się łatwą ofiarą pierwszego prawdziwego wojownika, jakiego spotkał”.

Toller odskoczył daleko od Karkaranda, by odetchnąć trochę od wyczerpujących zbliżeń z czarną szablą oraz by zyskać czas do namysłu. Przekonał się, że broń Karkaranda jest grubsza i cięższa od zwykłej szabli, stosowniejsza do oficjalnych egzekucji niż dłuższej walki, i tylko ktoś dysponujący nadludzką siłą mógł posługiwać się nią w pojedynku. Kłopot leżał w dziwnym stylu walki, jaki przyjął Karkarand. Bezlitosny deszcz pionowych ciosów stanowił i przecież najlepszy sposób, aczkolwiek wybrany nieświadomię, na zneutralizowanie dodatkowej sekretnej mocy stalowej szabli. Jeśli Toller chciał żyć i udowodnić słuszność swoich racji, musiał narzucić radykalną zmianę stylu walki. Utwierdzając się w swoim postanowieniu poczekał, aż szabla Karkaranda ponownie znajdzie się w górze, i wów-Ą czas podbiegł w mgnieniu oka do przeciwnika i zablokował spadający cios zwierając szable u rękojeści. Taki ruch zaskoczył Karkaranda, gdyż mógł się powieść tylko przeciwnikowi o większej sile fizycznej, którą w sposób oczywisty Toller nie dysponował. Karkarand zamrugał oczami, po czym sapnąwszy naparł w dół całą siłą potężnego prawego Tramienia. Toller opierał się, by ustąpić po chwili, a gdy napór przeciwnika nabrał rozpędu, zatoczył się w tył haniebnie, co o mały włos nie skończyło się upadkiem.

Widzowie ściśnięci w krąg przyjęli to z ironicznym aplauzem, w którym Toller wyłowił nutkę zapadającego wyroku. Skłonił się nisko Chakkellowi, który dał niecierpliwy sygnał, by kontynuować pojedynek. Z satysfakcją i ulgą Toller przypuścił gwałtowne natarcie na przeciwnika, wiedząc, że górne części szabli złączyły się na czas wystarczająco długi, by broń Karkaranda hojnie powlekła się żółtym płynem.

— Dość tych aktorskich popisów, Królobójco! — ryknął Karkarand wymierzając jeszcze jeden świszczący w powietrzu, morderczy pionowy cios.

Zamiast odbić go w prawo, Toller, używając szabli niczym rapieru, owinął swoją klingę wokół szabli Karkaranda, i zakończył cios uderzeniem przez oś klingi. Szabla Karkaranda pękła tuż pod rękojeścią i czarne ostrze pokoziołkowało po żwirze. Podbiegając kilka kroków w stronę zniszczonej broni, Karkarand wydał okrzyk bolesnego zdziwienia, który zabrzmiał wyraźnie w ciszy, jaka spowiła tłum.

— Jak ty to zrobiłeś, Maraąuine?! — zaryczał król Chakkell i ruszył do przodu zamaszystym krokiem, falując tłustym brzuchem. — Co to za sztuczki?

— Żadne sztuczki! Niech Wasza Wysokość sam sprawdzi! — zawołał Toller, poświęcając tylko część uwagi królowi. Pojedynek dobiegłby teraz końca lub został odroczony, gdyby obowiązywały normalne kolcorroniań-skie zasady, ale Toller wiedział, że Karkarand jest człowiekiem, dla którego kodeksy postępowania nic nie znaczą, i który zabija imając się wszelkich sposobów. Tylko przez chwilę patrzył na króla, szacując ile ma czasu, po czym wykonał szybki półobrót trzymając płasko błyszczącą klingę szabli. Karkarand, pędzący na Tollera z pięściami niczym maczugi uniesionymi w górze, zatrzymał się z poślizgiem, z czubkiem szabli Tollera w swojej przeponie. Szkarłatna plama rozlała się szybko po szorstkim, szarym materiale munduru. Ale Karkarand nie upadł. Oddychając ciężko, zdawał się przeć naprzód nie bacząc na metal, który przenikał mu ciało.

— Wybieraj, potworze — rzekł Toller łagodnym głosem. — Życie albo śmierć.

Karkarand patrzył na niego bez słowa, nadal nie odstępując. Oczy osadzone w spłaszczonej twarzy zmieniły się w blade, jadowite szparki i Toller gotował się na posuniecie, które już dawno stało się obce jego naturze.

— Rusz głową, Karkarandzie! — zawołał Chakkell. — Nie będę miał z ciebie wiele pożytku z przetrąconym kręgosłupem. Wracajcie natychmiast do swoich zajęć. Tę sprawę możemy dokończyć innego dnia.

— Rozkaz. — Karkarand uczynił krok w tył, zasalutował królowi, nadal nie spuszczając wzroku z twarzy Tollera. Obrócił się i pomaszerował w kierunku koszar, przechodząc przez pierścień widzów, którzy rozstąpili się przed nim pospiesznie. Chakkell, z ochotą folgując swoim poddanym póki sądził, że Toller nie wyjdzie z pojedynku żywy, uczynił odpędzający gest dłonią i tłumek w mgnieniu oka się rozproszył. Po chwili Toller i Chakkell stali sami na zalanej słońcem arenie.

— No dobrze, Maraąuine! — Chakkell wyciągnął rękę. — Pokażcie mi tę szablę.

— Oczywiście, Wasza Wysokość. — Toller otworzył schowek w rękojeści, odsłaniając strzaskaną fiolkę skąpaną w żółtej mazi. Ostry capach, przypominający smród białej paproci, rozszedł się w ciepłym powietrzu. Trzymając szablę za koniec klingi podał ją Chakkellowi.

Chakkell zmarszczył nos z obrzydzeniem.

— Śluz z drzewa brakka.

— Rafinowany. W tej postaci daje się łatwiej usunąć ze skóry.

— To, w jakiej jest postaci, nie ma tutaj żadnego znaczenia. — Chakkell zerknął na ziemię i trącił końcem buta porzuconą rękojeść szabli Karkaranda. Czarny kikut klingi kipiał i otaczał się pianą pod działaniem zabójczego płynu. — Posłużyliście się sztuczką.

— A ja utrzymuję, że nie było w tym żadnej sztuczki — odparował Toller. — Kiedy pojawia się nowa, doskonalsza broń, jedynie głupiec trzyma się kurczowo starej — taką zasadą kierowano się zawsze w wojskowej logice. A od dzisiejszego dnia broń wyrabiana z drzewa brakka trzeba uznać za przestarzałą. — Przerwał, by zerknąć w górę na krąg Starego Świata. — Należy do tamtego miejsca — do przeszłości.

Chakkell zwrócił mu stalową szablę i w zamyśleniu podreptał w kółko, po czym ponownie utkwił wzrok w Tollerze.

— Nie rozumiem was, Maraąuine. Dlaczego posunęliście się aż tak daleko? Dlaczego zadaliście sobie tak dużo trudu?

— Wyrąb drzew brakka musi się skończyć. A im szybciej, tym lepiej.

— Zawsze ta sama stara śpiewka! A co, jeśli zataję szczegóły waszej nowej zabawki?

— Za późno — odrzekł Toller, wskazując kciukiem kwatery wojskowe. — Wielu żołnierzy widziało, jak stalowa szabla przetrwała najpotężniejsze uderzenia Karkaranda i to, co stało się z jego klingą. Zatuszowanie tych informacji nie leży w mocy żadnego władcy. Żołnierze zawsze będą gadać między sobą, Wasza Wysokość. Czują niepewność i urazę, jeśli kazać im walczyć bronią, o której wiadomo, że nie jest najlepsza. Gdyby w przyszłości, nie daj Boże, wybuchło powstanie, zdrajca stojący na jego czele zrobiłby wszystko, by uzbroić swoich żołnierzy w stalowe szable nowej konstrukcji. A wtedy setka ludzi mogłaby rozbić w perzynę tysią…

— Dość. — Chakkell przycisnął dłonie do skroni i stojąc tak przez chwilę, oddychał ciężko. — Dostarczcie dwanaście egzemplarzy waszej cholernej szabli Gagronowi z Rady Wojennej. Porozmawiam z nim.

— Dziękuję, Wasza Wysokość — odrzekł Toller, starając się, by w jego słowach zabrzmiała wdzięczność, a nie triumf. — Jest jeszcze sprawa wyroku na tego farmera.

Coś drgnęło w głębi brązowych oczu Chakkełla.

— Nie możecie mieć wszystkiego, Maraąuine. Pokonaliście Karkaranda podstępem, więc przegraliście zakład. Powinniście być wdzięczni, że nie żądam przewidzianej w naszej umowie zapłaty.

— Postawiłem jasne warunki — odparował Toller, zatrwożony tą zmianą. — Powiedziałem, że potrafię pokonać najlepszego szermierza w waszej armii, dopóki dzierżę w dłoni tę szablę.

— Zaczynacie gadać jak tani kailiańskł prawnik — odparł Chakkell, a uśmiech na jego twarzy z wolna zamierał. — Pamiętajcie, że jesteście człowiekiem honoru.

— To nie mój honor stoi pod znakiem zapytania. Słowa, które wypowiedział — własny wyrok śmierci — szybko rozmyły się w otaczającej ich ciszy, a jednak Tollerowi zdawało się, że słyszy, jak brzmią dalej niczym refren, wolniutko zapadając w jego duszę. Ale dlaczego ciało postąpiło według własnego planu? Dlaczego tak szybko uczyniło ten śmiertelny krok? Czy uważa, że umysł to chwiejny i niepewny wspólnik? Czy każdy samobójca obwinia się, gdy patrzy na pustą buteleczkę po truciźnie?

Zamroczony i otępiały, z kamienną twarzą, gdyż ostatnią rzeczą, jaką umiałby teraz zrobić, to okazać skruchę, Toller czekał na nieuchronny wyrok. Próby przepraszania lub obietnice poprawy nie miały sensu. W społeczeństwie kolcorroniańskim karą za uwłaczanie władcy była śmierć. Tollerowi nie pozostało już nic innego, tylko postarać się nie myśleć o wyrazie twarzy Gesalli w chwili, gdy dowie się, jak sam zgotował sobie taki koniec…

— W pewnym sensie, miedzy nami zawsze toczyła się gra — odezwał się Chakkell, spoglądając na niego raczej z wyrzutem niż z gniewem. — Raz za razem pozwalałem, żeby uszły wam płazem sprawki, za które kazałbym kogoś innego obedrzeć ze skóry; i nawet w ten przeddzień, gdyby wasz zatarg z Karkarandem potoczył się naturalną koleją rzeczy, sądzę, że wstrzymałbym jego szablę i nie pozwolił wam umrzeć. A wszystko z uwagi na naszą małą, prywatną farsę, Tollerze. Naszą sekretną grę. Czy to rozumiecie?

Toller potrząsnął głową.

— Nie, obawiam się, że przekracza to umysł człowieka mojego pokroju.

— Dokładnie wiecie, o czym mówię. Wiecie też, że ta gra dobiegła końca chwilę temu, kiedy złamaliście wszystkie zasady. Nie pozostawiłeś mi żadnego innego wyjścia, jak tylko…

Słowa Chakkella umknęły Tollerowi, gdy spoglądając ponad ramieniem króla, dostrzegł oficera, który wybiegł z drzwi w północnej ścianie pałacu. Przeszło mu przez myśl, że Chakkell pewnie dał tajny sygnał. Zacisnął dłoń na stalowej rękojeści, a serce podskoczyło mu w piersiach. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie wziąć króla jako zakładnika i wymienić go na wolną drogę z pałacu, ale twarda strona jego natury szybko doszła do głosu. Nie pociągała go wizja ucieczki przed pościgiem i życia niczym zwierzę zaszczute w potrzasku. Poza tym czyn taki odbiłby się na jego rodzinie. Lepiej pogodzić się z myślą, że wybiła ostatnia godzina i rozstać się z życiem zachowując resztki godności i honoru.

Toller odsunął się od Chakkella i gdy podnosił szablę, zdał sobie sprawę, że kapitan w hełmie z pomarańczowym pióropuszem wcale nie wygląda na oficera, który ma rozkaz go aresztować. Nie prowadził ze sobą strażnika pałacowego, miał podniecony wyraz twarzy i niósł lornetkę zamiast obnażonej szabli. Daleko w tyle, na obrzeżach placu defilad, ukazywali się inni żołnierze i nadworni urzędnicy zwracając twarze w stronę południowej części nieba.

— …jeśli nie będziesz próbował się opierać — mówił Chakkell. — W przeciwnym razie będę zmuszony uciec się do… — przerwał, zaniepokojony odgłosem zbliżających się kroków, i obrócił się do biegnącego kapitana.

— Wasza Wysokość! — zawołał kapitan. — Przynoszę wiadomość przekazaną heliopisem od marszałka powietrznego Yeaparda. Najwyższy stopień pilności. — Kapitan zatrzymał się z poślizgiem, zasalutował i czekał na pozwolenie, by mówić dalej.

— No, mówże! — rzucił zirytowany Chakkell.

— Dostrzeżono statek podniebny na południe od miasta, Wasza Wysokość.

— Statek podniebny?! — Chakkell ryknął na kapitana. — O czym ten Yeapard bredzi?

— Nie mam żadnych innych informacji — odpowiedział kapitan, nerwowo ściskając oprawioną w skórę lornetkę. — Marszałek poprosił, by Wasza Wysokość raczył z niej skorzystać.

Chakkell chwycił lornetkę i wycelował ją w niebo. Toller upuścił szablę na ziemię i sięgnął do sakwy po lunetę, mrużąc oczy, gdy natrafił wzrokiem na lśniący na południu obiekt, mniej więcej W połowie drogi między horyzontem a tarczą bliźniaczej planety. Z wyćwiczoną sprawnością nastawił lunetę, ustawiając obcy statek w centrum niebieskiego blasku. Powiększony obraz wywołał w nim falę odczuć tak silną, że zamazała natychmiast wszystkie myśli o nieuchronnej śmierci.

Zobaczył gruszkowaty balon imponujących rozmiarów, co było widoczne nawet z odległości wielu mil, oraz podwieszoną pod nim prostokątną gondolę. Dostrzegł stożek wylotu silnika odrzutowego sterczący z gondoli w dół i mógł niemal rozróżnić ledwo widoczne linie rozporek przyspieszenia, które łączyły górną i dolną część lecącego statku. I to właśnie widok tych rozporek, które miały jedynie statki skonstruowane dwadzieścia lat wcześniej na potrzeby Migracji, potwierdził to, o czym intuicyjnie wiedział od początku. Chwilę walczył z chaosem ogarniających go myśli.

— Nic nie widzę — gderał Chakkell, kręcąc zbyt raptownie lornetką. — Jak ten podniebny statek mógł się tam znaleźć? Nie wydałem pozwolenia na żadne renowacje.

— Wydaje mi się, że właśnie w tym tkwi sens wiadomości od marszałka — odezwał się Toller bez drżenia w głosie. — Mamy gości ze Starego Świata.

Rozdział 2

Trzydzieści parę wozów Pierwszej Ekspedycji Osadniczej zajechało zbyt daleko.

Deski wozów wypaczyły się i popękały, niewiele pozostało z farby, jaką je pomalowano, a awarie zdarzały się tak często, że kolumna rzadko pokonywała więcej niż dziesięć mil dziennie. Choć wzdłuż drogi nie brakowało odpowiednich pastwisk, niebieskorożce, siła pociągowa ekspedycji, miały zapadnięte boki i powłóczyły nogami osłabione przenoszonymi przez wodę chorobami i atakami pasożytów.

Bartan Drumme, przewodnik wyprawy, trzymał w dłoni lejce niebieskorożca ciągnącego wóz jadący na czele rozproszonej kolumny, która wspinała się na szczyt niskiego pasma wzgórz. Przed nim rozpostarł się widok na przedziwnie ubarwione moczary. W kolorystyce przeważała brudna biel i mdła zieleń, a całość nakrapiana była drzewami o obwisłych gałęziach i niesymetrycznych kształtach i poskręcanymi iglicami czarnych skał. Podobny krajobraz nie ująłby za serce przeciętnego wędrowca, a w oczach kogoś, kto wiedzie gromadę pełnych nadziei farmerów do rolniczego raju, wyglądał strasznie przygnębiająco.

Bartan jęknął na głos, gdy rozważając różne czynniki doszedł do wniosku, że co najmniej pięć dni zajmie grupie wozów przedostanie się do wstęgi niebiesko-zielonych wzgórz na linii horyzontu, znaczących drugi brzeg bagnistej kotliny. Jop Trinchil, który obmyślił i zorganizował wyprawę, z każdym dniem tracił złudzenia w stosunku do Bartana, a obecne niepowodzenie na pewno nie poprawi ich wzajemnych stosunków. Teraz, gdy o tym myślał, Bartan zdał sobie sprawę, że będzie dobrze, jeśli którykolwiek farmer zechce jeszcze mieć z nim coś wspólnego. Dotąd odzywali się do niego, gdy to było konieczne, i w Bartanie zaczynało kiełkować niejasne uczucie, że nawet lojalność jego narzeczonej, Sondeweere, zaczyna się kruszyć wobec tych wszystkich niepowodzeń.

Zdecydowany, że najlepiej uczciwie stawić czoło złości farmerów, zatrzymał wóz, zaciągnął hamulec i zeskoczył na trawę. Był wysokim, dwudziestoparoletnim, ciemnowłosym mężczyzną, szczupłej budowy, o żywym usposobieniu i krągłej chłopięcej twarzy. To właśnie jego gładka, wesoła, bystra twarz doprowadziła do wcześniejszych kłopotów z farmerami, którzy mieli skłonność do obdarzania nieufnością każdego, kto nie był ulepiony z tej samej gliny co oni. Gdy dawał kolumnie wozów sygnał do postoju, Bartan bardzo starał się, by zachowywać się ze znajomością rzeczy i niezmąconym spokojem, świadom problemów, z którymi będzie musiał sobie poradzić w ciągu najbliższych kilku minut.

Tak jak się spodziewał, nie musiał zwoływać zebrania. Po paru sekundach od chwili gdy ich wzrok prześlizgnął się po rozciągającym się przed nimi posępnym terenie, farmerzy i ich rodziny opuścili wozy i zebrali się wokół niego. Wydawało się, że każdy krzyczy o czymś innym, co wzbudziło hałaśliwy zgiełk, ale Bartan domyślał się, że swoje szyderstwa kierują mniej więcej w równym stopniu pod adresem jego umiejętności jako przewodnika, jak i kolejnej z nieurodzajnych, nie nadających się do uprawy połaci ziemi. Nawet małe dzieci patrzyły na niego z otwartą pogardą.

— No, Drumme, jaką to zmyśloną historyjkę opowiesz nam tym razem? — spytał Jop Trinchil z rękami skrzyżowanymi na potężnej klatce piersiowej. Był to siwy mężczyzna pokaźnej tuszy, jednak nadmiar ciała nie przeszkadzał mu poruszać się sprężyście, a dłonie miał niczym dwa bochny. W bezpośrednim starciu poradziłby sobie z B ar tanem nie dostając nawet zadyszki.

— Historyjkę? Historyjkę? — Bartan, grając na czas, postanowił okazać oburzenie. — Nie zajmuję się opowiadaniem historyjek.

— Naprawdę? Co w takim razie robiłeś, gdy opowiadałeś mi, że znasz te okolice?

— Mówiłem, że kilkanaście razy przelatywałem nad tymi terenami z moim ojcem, ale to było bardzo dawno temu, a człowiek nie jest w stanie wszystkiego zobaczyć i zapamiętać. — Ostatnie słowo wyrwało się Bartanowi z ust, nim zdążył je w sobie zdusić. Zbeształ się w myślach za to, że dał staremu kolejną okazję do użycia ulubionego i dowcipnego w jego mniemaniu powiedzonka.

— Dziwię się, że w ogóle pamiętasz — cedził Trinchil dobitnym głosem, rozglądając się wokół po towarzyszach — by odchylać od siebie fujarę, gdy sikasz.

„A ja się dziwię, że ty w ogóle pamiętasz, gdzie masz fujarę”, pomyślał Bartan, z trudem zachowując tę ripostę dla siebie, gdy wszyscy, a zwłaszcza dzieci, wybuchnęli niepohamowanym śmiechem. Jop Trinchil był prawnym opiekunem Sondeweere i mógł nie dopuścić do ślubu. Gdy Bartan okpiwał go w słownym pojedynku, Trinchil znosił to tak źle, że Sondeweere kazała narzeczonemu przysiąc, że nigdy już nie będzie starał się z nim wygrać.

— Nie widzę sensu, by dalej podążać na zachód — wtrącił młody farmer nazwiskiem Raderan. — Jestem za tym, żeby skręcić na północ.

Ktoś inny dorzucił:

— Zgadzam się. Pchając się dalej na zachód, jeśli niebieskorożce wytrzymałyby taką podróż, w końcu dobrnęlibyśmy tam, skąd wyruszyliśmy, tyle że z przeciwnego kierunku.

Bartan potrząsnął głową.

— Jeśli pojedziemy na pomoc, dotrzemy jedynie do Nowej Kaili, która jest już zasiedlona. Trzeba będzie się rozdzielić i zająć co gorsze pola. Myślałem, że głównym celem tej ekspedycji jest objęcie w posiadanie żyznej gleby i stworzenie wspólnoty.

— Taki mieliśmy cel, ale popełniliśmy błąd nie wynajmując zawodowego przewodnika odparował Trin-chil. — Nasz błąd polega na tym, że wynajęliśmy ciebie.

Prawda zawarta w tym oskarżeniu ubodła Bartana mocniej niż gwałtowny sposób, w jaki ją wypowiedziano. Kiedy poznał i zakochał się w Sondeweere, nie mógł pogodzić się z myślą, że opuszcza ona okolice Ro-Amass wraz z ekspedycją. Powodowany pragnieniem, by Trinchil i reszta osadników przyjęli go do siebie, wyolbrzymiał w opowieściach swoją znajomość tej części kontynentu. W swojej gorliwości przekonywał sam siebie, że przypomina sobie ukształtowanie geograficzne rozległych obszarów, ale kiedy kolumna wozów brnęła po omacku na zachód, zawodna pamięć oraz niedokładności garstki szkiców coraz wyraźniej wychodziły na jaw.

Płacił teraz za oszustwo, a coś w zachowaniu Trinchila mówiło mu, że w tej zapłacie jest miejsce i na fizyczny ból. Zaniepokojony obrotem spraw, Bartan osłonił oczy i przyjrzał się bacznie połyskującym w słońcu moczarom, z nadzieją, że dojrzy jakiś charakterystyczny punkt, który wpłynie pobudzająco na jego pamięć. Niemal od razu wpadło mu w oko coś jakby supeł na opasującej mokradła linii horyzontu, który mógł świadczyć o wąskim przedłużeniu moczarów w korycie rzeki. Jak by to wyglądało z powietrza? Jak smukły biały palec skierowany na zachód? Czyżby ponownie oszukiwał sam siebie, czy też rzeczywiście podobny obraz tkwił gdzieś w zakamarkach jego umysłu? I czy łączył się on naprawdę z wizją bujnych, falujących łąk poprzecinanych kryształowymi strumieniami?

Decydując się postawić wszystko na jedną kartę Bartan wybuchnął śmiechem, wykorzystując pełnię swoich głosowych możliwości, tak by zabrzmiało to możliwie naturalnie i swobodnie. Trinchilowi nie ogolona szczęka opadła ze zdziwienia, a niezadowolone pomruki reszty osadników ucichły raptownie.

— Nie widzę nic zabawnego w naszym położeniu — powiedział Trinchil. — A tym bardziej w twoim — dodał złowieszczo.

— Przepraszam, bardzo przepraszam. — Bartan chichotał i pocierał pięściami oczy, sprawiając wrażenie człowieka, który stara się opanować szczere rozbawienie. — Postąpiłem okrutnie, ale widzicie, czasem nie mogę się powstrzymać, by nie spłatać komuś figla. Po prostu musiałem zobaczyć wasze miny, kiedy pomyślicie, że całe przedsięwzięcie wzięło w łeb. Bardzo przepraszam, naprawdę.

— Postradałeś zmysły? — warknął Trinchil, a jego dłonie zwinęły się w ogromne, twarde jak kamień kule. — Gadaj w tej chwili, o co ci chodzi.

— Z przyjemności. — Bartan uczynił teatralny gest, którym omiótł całość bagnistej kotliny. — Pewnie miło wam będzie usłyszeć, że tamta oto miseczka spleśniałej owsianki jest właśnie punktem, do którego zmierzaliśmy od samego początku wyprawy. Po drugiej stronie, zaraz za tamtymi wzgórzami, znajdziecie dostatek najżyźniej-szych ziem uprawnych, jakie widzieliście w życiu, ciągnących się mila po mili w każdą stronę świata, jak okiem sięgnąć. Przyjaciele, nasza wędrówka dobiega końca. Wkrótce skończą się dni znoju i poświęcenia, i będziemy mogli zająć…

— Dość tego pieprzenia! — wrzasnął Trinchil, podnosząc ręce, by uciszyć wzbierające odgłosy podniecenia pośród farmerów. — Już nieraz w przeszłości karmiłeś nas podobnymi krasomówczymi wzlotami. Dlaczego mielibyśmy uwierzyć ci tym razem?

— Nadal twierdzę, że powinniśmy skierować się na północ — odezwał się Raderan, występując naprzód. — Jeśli wszyscy się zgadzają, to lepiej zdecydujmy się na to teraz i nie marnujmy czasu na okrążanie moczarów wierząc wymysłom tego głupka.

— Głupek to za słabe słowo na niego — włączyła się tęga żona Raderana, Firenda. Po chwili namysłu zaproponowała odpowiednie według niej określenie, które u paru innych kobiet wywołało głośne zachłyśnięcie się powietrzem, a u dzieci ekstatyczny ryk.

— Ma pani szczęście, że chroni panią suknia — rzucił Bartan, wątpiąc w duchu, czy umiałby dotrzymać pola temu kobiecemu gigantowi dłużej niż przez kilka sekund. Ku jego przerażeniu kobieta od razu zaczęła gmerać przy pasku.

— Jeśli odstrasza cię tylko mój damski przyodziewek — zazgrzytała — to zaraz…

— Zostaw to mnie, kobieto! — Trinchil wyprężył się w całej okazałości swojego wybujałego wzrostu, w widoczny sposób dając do zrozumienia, kto tu dzierży władzę. — Wszyscy tutaj jesteśmy ludźmi rozumnymi i wypada nam rozstrzygać nasze dysputy na drodze rozumu. Zgodzicie się z tym, prawda, panie Drumme?

— Całym sercem — przytaknął Bartan, a ulgę, jaką odczuł, przytłumiło podejrzenie, że zamiary Trinchila wobec niego wcale nie stały się życzliwsze. Poza kręgiem ludzi dostrzegł żółtowłosą postać Sondeweere, która ukazała się zza plandeki wozu. Domyślił się, że nie ruszała się z miejsca, gdyż wiedząc, że narzeczony znów znalazł się opałach, nie chciała swoją obecnością przydawać mu cierpienia. Miała na sobie zieloną bluzkę bez rękawów i obcisłe spodnie w kratę w nieco ciemniejszym odcieniu. W społeczności wiejskiej podobny strój młode kobiety nosiły na co dzień, lecz Bartanowi wydawało się czymś oczywistym, że Sondeweere nosi go w specjalny sposób, który odróżnia ją od innych dziewcząt i wskazuje na jej rzadkie zalety umysłu. Pomimo że obecne trudne położenie pochłaniało jego myśli, czerpał niewysłowioną przyjemność z widoku wdzięcznych ruchów bioder, gdy Sondeweere schodziła z wozu na ziemię.

— W takim razie, panie Drumme — zawyrokował Trinchil, kierując się w stronę wozu Bartana — sądzę, że nadszedł czas, by obudzić waszą śpiącą pasażerkę i kazać jej zapłacić za przejazd.

Tego momentu Bartan pragnął uniknąć od samego początku ekspedycji.

— Ach… będzie to wymagało dużo trudu.

— Na pewno nie więcej niż przekroczenie tamtych wzgórz i natknięcie się po drugiej stronie na bagna lub pustynie.

— Tak, ale…

— Ale co? — Trinchil chwycił poplamione płócienne nakrycie wozu. — Trzymasz tam statek powietrzny? Umiesz na nim latać, prawda? Jeśli okaże się, że przewróciłeś mojej bratanicy w głowie stekiem kłamstw, bardzo mnie to rozgniewa. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Bardziej niż jesteś sobie w stanie wyobrazić.

Bartan zerknął na Sondeweere, która docierała właśnie do krańca grupy, i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie słowa widząc, że patrzy na niego wzrokiem pytającym, żeby nie powiedzieć wątpiącym.

— Oczywiście, że trzymam tam statek — rzucił pospiesznie. — To znaczy, jest to raczej latająca łódź niż statek, ale zapewniani was, że jestem świetnym pilotem.

— Statek, łódka czy czółno — nie mamy zamiaru słuchać więcej twoich wykrętów. — Trinchil zaczął odwiązywać plandekę, a pozostali mężczyźni skwapliwie podbiegli, by mu w tym pomóc.

Nie ośmielając się zaprotestować Bartan przyglądał się całemu przedsięwzięciu w mrocznym nastroju. Statek powietrzny był jedynym cennym przedmiotem, jaki odziedziczył po ojcu, człowieku, którego pasja latania wpierw zubożyła, a w końcu zabiła. Zdolność statku do lotu była w najwyższym stopniu wątpliwa, lecz Bartan zataił ten fakt, gdy przedstawiał argumenty za tym, by pozwolono mu dołączyć do ekspedycji. Przekonywał, że powietrzny zwiadowca może wyświadczyć cenne usługi wyprawie, aż w końcu Trinchil, choć niechętnie, przeznaczył dla statku miejsce w wozie. Podczas podróży kilkakrotnie nadarzały się okazje, gdy rzeczywiście warto było dla powietrznego rekonesansu podjąć wysiłek posłania statku w górę, jednak za każdym razem Bartan naciągał swoją pomysłowość do granic możliwości, wymyślając mające choć cień prawdy powody, by nie odrywać się od ziemi. Teraz wyglądało jednak na to, że w końcu nastał sądny dzień.

— Popatrz, z jakim zapałem się krzątają — rzucił przysuwając się do Sondeweere. — Jakby ścigali się, kto szybciej. Można by pomyśleć, że wątpią w moje umiejętności pilota.

— Wkrótce poddamy je próbie. — Głos Sondeweere był jeszcze zimniejszy, Bartan się tego nie spodziewał. — Mamy nadzieję, że jesteś lepszym pilotem niż przewodnikiem.

— Sondy!

— Cóż — odparła bez żadnych oznak skruchy — musisz przyznać, że jak dotąd okazywałeś się kompletną dupą we wszystkim, co robiłeś.

Bartan patrzył na nią zraniony, z zakłopotaną miną. Twarz Sondeweere byk najpiękniejszą, jaką widział w życiu, o dużych, szeroko rozstawionych niebieskich oczach, kształtnym nosku i wyraźnie zarysowanych, zmysłowych ustach, a przeczucie podpowiadało mu, że Sondy ma równie urocze wewnętrzne powaby. Lecz czasem Sondeweere mówiła coś, co nasuwało podejrzenia, że jest tak samo prostacka jak reszta tej gromady. A może było to z jej strony rozmyślne działanie? Czyżby na swój sposób starała się go ostrzec, że życie farmera, które miał wkrótce podjąć, nie jest dla fajtłapy? Powróci myślami do rzeczywistości, gdy ujrzał, jak jeden ze stojących na wozie farmerów podnosi pomalowaną na zielono skrzyneczkę i przymierza się do zrzucenia jej na ziemię.

— Ostrożnie! — krzyknął Bartan i popędził w jego stronę. — W środku są kryształy!

Farmer wzruszył obojętnie ramionami i złożył skrzynkę w dłonie Bartana.

— — Podajcie mi od razu tę purpurową — poprosił Bartan. Otrzymawszy drugą skrzynkę, włożył obie pod ramię i odniósł w bezpieczne miejsce, starannie układając je na płaskim głazie. Zielone kryształy pikonu i purpurowe halvellu, pozyskiwane z ziemi przez korzenie drzew brakka, nie były niebezpieczne, chyba że zmieszało sieje razem w zamkniętym pojemniku. Kosztowały jednak sporo i trudno było je dostać poza wielkimi ośrodkami miejskimi, dlatego Bartan obchodził się troskliwie z niewielką ilością, jaka mu pozostała. Pogodziwszy się z tym, że przyjął na siebie zobowiązanie wykonania lotu pomimo związanego z tym ryzyka, zaczął nadzorować rozpakowawywame i składanie powietrznego statku.

Pomimo że malutka gondola ważyła bardzo niewiele, Bartan nie miał żadnych obaw co do jej wytrzymałości, a wiedział, że wykonany z drewna brakka silnik odrzutowy jest praktycznie niezniszczalny. Martwił się przede wszystkim stanem powłoki. Impregnowane płótno, gdy je pakował, nie wyglądało najlepiej, a długi okres przechowywania w tyle wozu z pewnością nie poprawił jego stanu. Gdy chłopi rozpościerali powłokę na ziemi, Bartan sprawdzał materiał, szwy klinów i linki nośne. To, co zobaczył, spotęgowało tylko jego obawy. Tkanina przypominała w dotyku papier, a na linkach powiewało wiele luźnych nitek.

„To zupełne szaleństwo”, pomyślał Bartan. „Nie zamierzam dać się dla kogoś zabić”.

Zastanawiał się właśnie, czy stawić czoło Trinchilowi i zwyczajnie nie zgodzić się lecieć, czy może cichaczem uszkodzić statek, przedziurawiając powłokę, gdy zauważył zmianę zachodzącą w pozostałych członkach wyprawy. Mężczyźni pytali go o konstrukcję i obsługę statku, i z uwagą przysłuchiwali się temu, co mówił. Nawet najbardziej niesforne dzieciaki odnosiły się do niego z większym szacunkiem. Powoli zaczynało Bartanowi świtać, że osadnicy i ich rodziny niegdy przedtem nie widzieli z bliska latającej maszyny, i że budzi się w nich zaciekawienie. Statek i dziwne pokładowe urządzenia, oglądane po raz pierwszy, stanowiły dowód na to, że Bartan naprawdę umie latać. W przeciągu kilkunastu minut z me budzącego zaufania nowicjusza, ciężaru dla całej wyprawy, stał się człowiekiem posiadającym arkana tajemnej wiedzy, rzadkie zdolności i boską umiejętność stąpania po chmurach. Ta nowa pozycja bardzo go ucieszyła, szkoda tylko, że skazana była na tak krótki żywot.

— Ile czasu zajmie ci dotarcie do tamtych wzgórz? — spytał Trinchil bez śladu zwykłej protekcjonalności w głosie.

— Około trzydziestu minut. Trinch.il zagwizdał.

— Naprawdę imponujące. Nie boisz się latać?

— Ani odrobinę — odparł Bartan, żałując, że nie może dłużej zwlekać z wyjawieniem swojego postanowienia. — Widzisz, ja nie mam najmnieszego zamiaru lecieć tym…

— Bartan! — Sondeweere podbiegła do niego w wirze żółtych warkoczy i objęła go w pasie. — Jestem z ciebie taka dumna.

Zdobył się na słaby uśmiech.

— Muszę ci coś…

— Muszę ci coś szepnąć na ucho. — Przyciągnęła w dół jego głowę jednocześnie przywierając do niego ciałem tak, że poczuł napór ciepłych piersi na swoich żebrach i łona, którym otarła się o jego udo. — Przepraszam, że zachowałam się wobec ciebie szorstko — wyszeptała mu w ucho. — Bałam się o nas, a wujek Jop wpadł w taki ponury nastrój. Nie zniosłabym, gdyby coś stanęło na drodze do naszego małżeństwa, ale teraz wszystko jest znów w porządku. Pokaż im wszystkim, jaki jesteś wspaniały, Bartanie — zrób to dla mnie.

— Ja… — Bartanowi głos uwiązł w gardle, gdy spostrzegł, że Trinchil przygląda mu się badawczym wzrokiem.

— Chciałeś coś powiedzieć. — W oczach Trinchila zdawała się gorzeć dawna animozja. — O tym, że nie masz zamiaru lecieć.

— Nie mam zamiaru lecieć? — Bartan poczuł, jak dłoń Sondeweere ześlizguje się mu po plecach i zatrzymuje na pośladkach. — O nie, nie! Chciałem powiedzieć, że nie grozi mi niebezpieczeństwo, gdyż nie mam zamiaru lecieć zbyt szybko ani bawić się w jakąś nieroztropną akrobatykę. Lotnictwo jest moim zawodem, wyłącznie zawodem.

— Miło to słyszeć — odrzekł Trinchil. — Jestem jak najdalej od pouczania innych, jak mają pracować w swoim zawodzie, ale czy pozwolisz, że dam ci pewną przydatną radę?

— Proszę — odpowiedział Bartan, zastanawiając się, dlaczego uśmiech starego nie wydaje się szczególnie uspokajający.

Trinchil zacisnął potężne dłonie na ramionach Bartana i potrząsnął nim z udaną wesołością.

— Jeśli przypadkowo nie znalazłbyś dobrej ziemi za tymi wzgórzami, leć prosto przed siebie i postaraj się zwiększyć dzielącą nas odległość, na ile tylko będzie cię stać.

Statek posłusznie reagował na ruchy sterów i gdyby nie strach przed nieprzewidzianym i katastrofalnym w skutkach zapadnięciem się powłoki, uczucie wznoszenia się w powietrze podniosłoby Bartana w równym stopniu na duchu.

Silnik, który zaprojektował i skonstruował ojciec Bartana, choć farmerom wydał się bardzo skomplikowany, miał jedynie trzy podstawowe urządzenia sterujące. Manet-ka tłoczyła pikon i halvell do komory spalania, a uzyskany w ten sposób gorący gaz miglignowy uciekał skierowaną ku rufie rurą wylotową wprawiając statek w ruch. Rurę można było obrócić poziomo za pomocą rumpla, by uzyskać kierunkową kontrolę lotu; jeśli zaistniała taka potrzeba, trzecia dźwignia kierowała gaz w górę do wnętrza balonu, by wytworzyć i utrzymać siłę nośną. Jako że nawet ochłodzony miglign był lżejszy od powietrza, cały układ był wydajny i zajmował mało miejsca.

Bartan poprowadził łódź na wysokość piętnastu metrów i pożeglował wokoło grupy wozów, po części pragnąc sprawić przyjemność Sondeweere, ale przede wszystkim by sprawdzić, czy dodatkowe napięcia podczas skręcania nie przeciążą klinów powłoki. Stwierdziwszy z ulgą, że statek jest zdatny do lotu, przynajmniej na razie, królewskim gestem pomachał przyglądającym się mu farmerom i wziął kurs na zachód. Mijało południe, a słońce stało w zenicie. Zatem żeglował, w ochronnym cieniu kuli balonu mając możność oglądania otoczenia z niezwykłą ostrością. Moczary ciągnęły się z przodu niczym zabarwiony pastelami śnieg, a na ich tle odległe wzgórza zdawały się niemal czarne. Niebo było czyste, nie licząc sporadycznych rozbłysków meteorów. Jego blask spowijał wszystko prócz najjaśniejszych gwiazd, i nawet Drzewo, najważniejsza konstelacja południowej części nieba, było prawie niewidoczne po lewej stronie.

Po kilku minutach nie zakłóconego lotu Bartan przestał bać się o swoje bezpieczeństwo. Przerywany odgłos silnika niknął szybko w przenikliwej ciszy. Bartan nie miał nic innego do roboty, jak tylko trzymać kurs, pompując kryształy do silnika. Lot sprawiałby mu nawet przyjemność, gdyby nie pożegnalne słowa Jopa Trinchila. Po raz kolejny pożałował, że nie udało się mu przekonać Sondeweere, by opuściła grupę osadników.

W czasie Migracji miał zaledwie dwa lata, toteż tamte wydarzenia zatarły mu się w pamięci, ale ojciec dużo mu, o nich opowiadał, wyrobił więc sobie dobre pojęcie o ich historycznym tle. Kiedy pterty zmusiły króla Prada do wybudowania floty ewakuacyjnej zdolnej przenieść ludzi z Landu na bliźniaczą planetę Overland, Kościół wystąpił z silnym protestem. Podstawowy dogmat religii głosił, że po śmierci dusza odlatuje na Overland, gdzie w drodze reinkarnacji przeżywa kolejne życie i wraca na Land w ten sam sposób, w ramach wiecznego i niezmiennego procesu wymiany. Propozycja, by tysiąc statków fizycznie podjęło przeprawę na Overlahd, była afrontem wobec ówczesnego Lorda Prałata i wywołane przez niego rozruchy zagroziły całemu przedsięwzięciu. Migracja odbyła się jednak pomimo niesprzyjających okoliczności.

Gdy okazało się, że na Overlandzie nie ma ludzi i żadnego odpowiednika landyjskiej cywilizacji, wiara niemal zanikła wśród kolonizatorów. To, że nie wyginęła do końca, było, według ojca Bartana, triumfem upartego irracjonalizmu. No dobrze, nie mieliśmy raqi — argumentowali ostatni pobożni ludzie — ale tylko dlatego, że nasze umysły są zbyt maluczkie, by w pełni docenić wspaniałość zamysłów Wielkiej Niezmienności. Wiedzieliśmy, że po śmierci dusza podejmuje wędrówkę do innego świata, a nasze wyobrażenie było tak niedoskonałe, że uważaliśmy, iż tym światem jest Overland. Teraz rozumiemy już, że faktycznym celem wędrówki odchodzącej duszy jest Farland. Niebieska Droga jest o wiele dłuższa, niż przypuszczaliśmy, bracia.

Farland leżał mniej więcej dwa razy dalej od słońca niż para Land-Overland. Minie wiele setek lat, nim overlandz-kie statki podejmą taką wyprawę, wywnioskował Ylodern Drumme, zaszczepiając wrodzony cynizm w swoim synu. Święci kapłani dokonali zatem mądrego wyboru, zabezpieczyli swoje stołki jeszcze na długie lata…

Jak się okazało, ojciec Bartana nie miał racji. Kładąc podwaliny pod raczkujące państwo Overlandu król Chak-kell, odwieczny wróg Kościoła, dopatrzył, by nie ostał się nawet ślad oficjalnej religii. Potem jednak zajął się innymi sprawami, nie zauważając, że swoim edyktem stworzył próżnię, którą zapełnili kaznodzieje nowej generacji, a których Jop Trinchil był właśnie przedstawicielem.

Trinchil został wyznawcą religii w późnym okresie swego życia. W wieku czterdziestu lat ochoczo wziął udział w międzyplanetarnej migracji, nie odczuwając ani odrobiny wyrzutów sumienia depcząc świętą Niebieską Drogę. Większa część życia na Overlandzie upłynęła mu na ciężkiej pracy w małym gospodarstwie w okolicy Ro-Amass. Dobiegającego sześćdziesiątki Trinchila znudziła uprawa ziemi i postanowił zostać świeckim kaznodzieją. Niepiśmienny, nieokrzesany, skłonny do przemocy, dysponował jednak pewną prymitywną siłą osobowości i po niedługim czasie omotał niedużą kongregację, której datki znacznie uzupełniały wynagrodzenie za znój fizycznej pracy na roli.

W końcu Trinchil wpadł na pomysł poprowadzenia swojej trzódki do takiej części Overlandu, gdzie mogliby praktykować własną religię nie niepokojeni przez wścibs-kich, gotowych donieść o zakazanych praktykach Trinchila prefektowi w Ro-Amass.

Właśnie podczas przygotowań do ekspedycji osadniczej przecięły się drogi Trinchila i Bartana Drumme'a. Bartan miał godziwy, choć nieregularny dochód ze sprzedaży taniej biżuteri własnego pomysłu i wyrobu. Zazwyczaj miał dobre handlowe rozeznanie, ale na krótki czas zadurzył się w urodzie nowo odkrytych metali miękkich — złota i srebra, i w efekcie skończył z garstką świecidełek, których, jak się okazało, nie był w stanie sprzedać na rynku, zdominowanym przez tradycyjne materiały takie jak szkło, ceramika, steatyt i drewno brakka. Nie zniechęcając się zaczął objeżdżać wiejskie okolice Ro-Amass w poszukiwaniu mniej wymagającej klienteli. I poznał Sondeweere Trinchil.

Jej żółte włosy oślepiły go swoim blaskiem mocniej niż złoto i z miejsca zakochał się w niej na zabój, marząc o tym, by zabrać ją do miasta jako swoją małżonkę. Sondeweere odpowiedziała przychylnie na zaloty Bartana, wyraźnie zadowolona z perspektywy poślubienia człowieka, który wyglądem i manierami różnił się bardzo od przeciętnego młodego rolnika. Plany Bartana napotkały jednak dwie poważne przeszkody. Żądza nowości sąsiadowała u Sondeweere z upartą niechęcią do zmiany trybu życia. Niewzruszenie obstawała, że będzie mieszkać tylko na wsi. Bartan więc odkrył w sobie drzemiące dotąd w ukryciu zamiłowanie do rolnictwa i pragnienie pracy na własnej ziemi. Jednak drugi problem zdecydowanie oparł się rychłemu rozwiązaniu.

Od pierwszej chwili Jop Trinchil i Bartan zapałali do siebie niechęcią. U jej korzeni nie leżał ani konflikt interesów, ani nawet niebacznie wypowiedziane słowo. Głęboko zakorzeniona, niewzruszona wzajemna wrogość narodziła się zaraz od pierwszego spotkania. Trinchil natychmiast doszedł do wniosku, że Bartan będzie haniebnym nieudacznikiem jako mąż i ojciec; a Bartan wiedział i nikt mu nie musiał tego mówić, że zainteresowanie Trinchila religią było tylko sposobem na wypchanie sobie kieszeni.

Bartan musiał przyznać, że Trinchil szczerze lubił swoją bratanicę i choć chwytał się każdej okazji, by ośmieszać wady zalotnika, nie zabronił małżeństwa. Tak przedstawiała się sytuacja do tej chwili, Bartan przeczuwał, że teraz waży się jego przyszłość, a stanu ducha nie poprawiało mu wspomnienie zachowania się Sondeweere. Postąpiła tak, jak gdyby jej miłość poczęła się chwiać, jakby mogła odwrócić się od niego, jeśli nie uda mu się dotrzymać ostatniej obietnicy.

Myśl ta kazała Bartanowi skupić wzrok na nieregularnym punkciku w odległym końcu podmokłej kotliny. Teraz, gdy znajdował się wyżej i bliżej, miał prawie pewność, że rzeczywiście oznacza on przedłużenie moczarów w okresowo wysychającym korycie rzeki. Być może więc rzeczywiście przypominał sobie widok tego miejsca z powietrza. Żałując, że nie może bardziej polegać na swojej pamięci, wpuścił kilka podmuchów miglignu do kołyszącej się nad nim kuli balonu i statek powoli zaczął nabierać wysokości potrzebnej, by przelecieć ponad wzgórzami. Iglice skał sterczące z bladej równiny skurczyły się do rozmiarów czarnych świec.

Łódź przemknęła nad nieregularną granicą mokradeł i Bartan upewnił się, że ich wąska końcówka wybiega na zachód na odległość około trzech mil. Z rosnącą pewnością i podnieceniem podążył wzdłuż biegu wyschniętej drogi wodnej. Gdy pod łodzią wyrosły trawiaste kontury, Bartan dostrzegł stado podobnych do jeleni zwierząt, które wystraszone odgłosem silnika odrzutowego, puściły się krętym biegiem, a białe zady migały znacząc susy. Przestraszone ptaki wyrywały się spomiędzy drzew niczym tańczące w powietrzu zawirowania płatków śniegu.

Bartan nie spuszczał oczu ze stoków wznoszących się w oddali. Zdawały się tworzyć barierę, która rosła coraz wyżej, przesłaniając widok, aż w końcu Bartan przebrnął ponad ich granią i z zapierającą dech w piersi szybkością horyzont cofnął się, uciekając w dal, a leżące wokół tereny zalśniły żywymi barwami sawann, łagodnych pagórków, jezior i lasów.

Bartan wydał z siebie okrzyk radości widząc wszystko to wyłożone przed nim jak skarbiec bogacza, jak spełniający się sen rolnika! Gnany pierwszym impulsem chciał zawrócić powietrzną łódź i popędzić do Trinchila i reszty z dobrą nowiną, ale górskie zbocze uchylało się przed nim łagodnie, zapraszając do kontynuowania lotu. Doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi poświęcić kilku minut na bliższe i dokładniejsze przyjrzenie się najbliższym połaciom ziemi, a może i odnalezienie strumienia, który posłużyłby za dobre miejsce postoju jak na początek. W ten sposób sprawi na farmerach wrażenie człowieka kompetentnego i praktycznego.

Pozwalając, by łódź wytracała naturalnie wysokość poprzez oziębienie miglingu, Bartan leciał dalej na zachód, czasem śmiejąc się na głos z czystej radości, czasem wzdychając z ulgą — jeszcze niedawno był o krok od poniżenia i wydalenia z ekspedycji… Czystość powietrza spłaszczała pespektywę, piętrząc nierówności terenu jeden na drugim jak na skrupulatnie wykonanym obrazie, umożliwiając mu dostrzeżenie szczegółów ukształtowania skał i roślinności z tak wielkich odległości, że w normalnych warunkach uznałby to za niemożliwe. Właśnie dlatego, choć znajdował się dobre parę mil od białej cętki na zboczu pagórka, wiedział, co oznacza, w chwili gdy ujrzał ją po raz pierwszy.

Przed oczami miał zabudowania gospodarcze!

Ukłucie rozczarowania zdało się poszarzyć niebo i oziębić powietrze, wyrywając mu z ust bezwiedny jęk protestu. Bartan wiedział, że pierwszą ważną decyzją króla Chakkella po tym, jak wstąpił na tron, było ustanowienie państwa Kolcorronu na całej planecie. W tym celu użyto ogromnej flotylli statków powietrznych, która rozwiozła świeżo przybyłych migrantów po całym globie. Podobne zarodki państwowości posłużyły za punkty węzłowe do dalszej energicznej ekspansji, ale, jak mniemał Bartan, ta część kontynentu pozostawała dotąd nie tknięta. Żeby utrzymać tempo rozwoju, rolnicy przeprowadzający się na nowe obszary mieli prawo zajmować znacznie większe działki, niż te przydzielane w bardziej zaludnionych obszarach. Zasada ta stała się motywacją dla Jopa Trinchila, a teraz wyglądało na to, że pokrzyżuje mu ona zamiary. Plany Bartana spełzną również na niczym, jeśli nie okaże się, że zasiedlanie tego terenu dopiero co się zaczęło. W takim przypadku znalazłyby się liczne połacie ziemi dla wielu nowych rodzin osadniczych. Bartan musiał zasięgnąć dokładnych informacji przed powrotem do ekspedycji.

Z cieniem nadziei w sercu Bartan zmienił kurs lekko na pomoc, kierując się prosto na biały prostokąt chałupy. Wkrótce znalazł się niespełna pół mili od zagrody i mógł wychwycić wzrokiem stojące wokół domu płowe komórki. Zmniejszając siłę nośną przygotowywał się do lądowania, gdy zauważył, że w wyglądzie tego miejsca jest coś dziwnego. Nigdzie nie widać było ani ludzi, ani zwierząt czy pojazdów, a ziemia wślizgująca się pod dziób łodzi nie sprawiała wrażenia uprawianej. Słabe różnice w kolorycie roślin dowodziły, że siano je niegdyś w dobrze znanym układzie sześciu pasm, lecz krawędzie poszczególnych pasów zacierały się już, a inwazja dzikich traw osnuła pole równą zieloną mgiełką.

Fakt, że farma świeci pustkami, wywołał u Bartana głębokie zdziwienie. Być może właścicieli zabiła epidemia albo będąc nowicjuszami, zniechęcili się i wrócili do miasta, ale na pewno znalazłoby się wielu chętnych do przejęcia gospodarstwa, w którym wszystkie poważne prace wykonali już poprzedni właściciele.

Zdjęty ciekawością Bartan zamknął dopływ paliwa do silnika i sprowadził łódź na płaską ziemię otaczającą dom i zabudowania. Lekkość bryzy umożliwiła mu wylądowanie dokładnie opodal zagonu winorośli cierpnika. Gdy tylko wysiadł z łodzi, jej konstrukga stała się lżejsza od powietrza i zaczęła wzlatywać w górę, ale Bartan trzymał ją za płozę, póki nie zarzucił cumy na najbliższą gałąź winorośli. Wówczas łódź łagodnie uniosła się na długość liny i zatrzymała się kołysząc, trącana z lekka słabymi prądami powietrza.

Bartan skierował się w stronę zagrody, coraz bardziej zaintrygowany tajemniczym miejscem, dostrzegając po drodze pokryty kurzem przewrócony pług. Tu i ówdzie leżały inne narzędzia. Zrobione były z drewna brakka, ale niektóre miały nity z żelaza, metalu, który stawał się szeroko dostępny. Sądząc po grubości rdzy, narzędzia spoczywały nie tknięte przynajmniej rok. Bartan zmarszczył brwi, oceniając praktyczną wartość porzuconego wyposażenia. Gospodarstwo wyglądało tak, jakby jego właściciele pewnego dnia najzwyczajniej w świecie wszystko porzucili lub jakimś niewiadomym sposobem zostali porwani za pomocą czarów.

Dziwna była ta myśl, która przyszła Bartanowi do głowy, gdy stał skąpany w słońcu podnia, zwłaszcza że sam żywił jedynie pogardę dla ludzi, którzy dawali wiarę opowieściom o mocach nadprzyrodzonych. Uświadomił sobie jednak z niepokojem, że jego rasa zamieszkuje Overland od zaledwie dwudziestu czterech lat i że wiele spraw na tej planecie nadal osnutych jest tajemnicą. Jeszcze niedawno myśl o tym, że jest przybyszem na prawie nie zbadanej planecie przyprawiała go o dreszcz emocji, lecz teraz nagle poczuł, że jego zapał stygnie.

„Nie zachowuj się jak dziecko”, skarcił się w duchu. Czego się tutaj bać?

Obrócił się w stronę domu. Miał on solidną konstrukcję z piłowanych bali uszczelnionych pakułami, a wybielone ściany dowodziły, że stanowił niegdyś przedmiot czyjejś chluby. Bartan ponownie zmarszczył brwi, gdy wzrok jego padł na pożółkłe firanki, które wisiały w oknach, jaśniejąc w cieniu okapu. Zdjęcie ich było kwestią krótkiej chwili. Jak sądził, postąpiłby tak każdy domator, bez względu na pośpiech, z jakim opuszczał to miejsce.

Czy możliwe, że właściciele wcale nie wyjechali? Czy cala rodzina jest nadal w środku? Zabita jakąś chorobą? Albo… zamordowana?

— Sąsiedzi na pewno by tu zajrzeli — powiedział na głos, by zatamować potok pytań w głowie. — Sąsiedzi na pewno by tu zajrzeli, nawet do tak odosobnionego miejsca. Zabraliby narzędzia. Farmer nigdy nie pozwoli, by coś sif zmarnowało. — Dodawszy sobie otuchy tym rozumowaniem, podszedł szybko do parterowego domu, nacisnął klamkę i pchnął drzwi.

Oczy przywykły do silnego słońca, więc minęło kilka sekund, nim przystosowały się do cienia pod okapem i względnego półmroku wewnątrz domu — minęło kilka sekund, zanim wyraźnie ujrzał bezimienną bestię czekającą, aż wejdzie.

Bartan jęknął, odskoczył w tył i upadł, a głowę wypełnił mu ten okropny obraz… ciemnej, wolno falującej piramidy ciała, wyprostowanej i wysokiej jak człowiek… obwisłej, rozpływającej się twarzy z ranami w miejscu oczu… pojedynczej, wąskiej macki łagodnie wysuwającej się ślepo do przodu…

Bartan gruchnął tyłkiem i dłońmi w ziemię, okręcił się w kurzu i już gnany strachem podrywał się do ucieczki jak najdalej od tego domu, gdy obraz w jego głowie zadrżał i uległ zmianie. Zamiast koszmarnego potwora ujrzał przeróżne stare łachy wiszące na kołku w ścianie. Był tam ciemny płaszcz, porwana kurtka, kapelusz i poplamiony fartuch z jednym paskiem poruszonym raptownym otwarciem drzwi.

Powoli podniósł się na nogi i otrzepał kurz, przez cały czas wpatrując się w ciemny prostokąt drzwi. Teraz, gdy stało się jasne, co spowodowało to chwilowe złudzenie, Bartan doznał palącego uczucia wstydu na myśl o swojej reakcji, ale pomimo to opanowała go dziwna niechęć, by wchodzić do domu.

„Co mnie podkusiło, żeby tam wchodzić?”, pomyślał. „To jest czyjaś własność. Nie mam czego tu szukać…”

Obrócił się i właśnie robił pierwszy krok w stronę łodzi, gdy zatrzymała go nowa myśl. Uciekał z tego miejsca tylko dlatego, że ogarnął go niewytłumaczalny strach. Jeśli tak uczyni, to okaże się mniej męski, niż Trinchil przypuszczał. Mrucząc posępnie pod nosem, Bartan zawrócił na pięcie i pomaszerował w stronę domu.

Pobieżna inspekcja zatęchłych pokoi potwierdziła, że jego najgorsze obawy były bezpodstawne. W domu nie znajdowały się żadne ludzkie szczątki. Wszystkie większe meble zabrano, ale Bartan natknął się na dodatkowe dowody na to, że właściciele wyjechali w wielkim pośpiechu. W dwóch pokojach pozostawiono maty, a w niszy w kamiennym palenisku znalazł słoik soli. Ludzie żyjący na roli nie zwykli porzucać podobnych rzeczy.

Skonstatowawszy z ulgą, że nie ma powodu, by dłużej przebywać w przykrej atmosferze domu, wyszedł na zewnątrz, ocierając się o drgające lekko ubrania wiszące obok drzwi, i skierował się prosto do łodzi. Część siły nośnej uszła wraz z ochłodzeniem się gazu i łódź spoczywała teraz łagodnie na płozach. Bartan odwiązał cumę, usadził się w gondoli i poprowadził ją w górę. Niewiele czasu minęło od chwili, gdy wybiło południe i po krótkim namyśle Bartan postanowił kontynuować lot na zachód, posuwając się wzdłuż traktu ledwie widocznego w bujnym zielonym krajobrazie. Cały obszar pokrywały gęsto dru-mliny — niskie grzbiety wzgórz, wygładzone przez pradawne lodowce — ułożone tak regularnie, że przywodziły mu na myśl gigantyczne jajka w koszyku. „To dobra nazwa dla tych żyznych terenów, pomyślał. Koszyk Jaj!”

Po krótkiej chwili dostrzegł kolejną farmę położoną dogodnie na zboczu jednego z okrągłych wzgórz. Przechylił statek w zakręcie i poleciał w jej stronę. Tym razem, zachowując czujność, szybciej zauważył, że ziemia wokół leży odłogiem. Znalazłszy się nad farmą, zatoczył nad nią koło na niskiej wysokości, by upewnić się w swoich spostrzeżeniach. Nigdzie nie zauważył żadnych narzędzi ani sprzętów, a dom wydawał się kompletnie ogołocony — znak, że ewakuacja przebiegła bez pośpiechu, w sposób bardziej uporządkowany. Ale dlaczego w ogóle miała miejsce?

Bartan, mocno zaintrygowany tym,-co zobaczył, ruszył dalej, lecąc zakosami, co ułatwiało przepatrywanie okolicy, a opóźniało posuwanie się na zachód. W przeciągu następnej godziny odkrył kolejne osiem farm, każdą na idealnej ziemi ornej, wszystkie zupełnie opuszczone. Gospodarstwa miały zbyt duże powierzchnie, by dała na nich radę pracować jedna rodzina. Zajmowano je najwyraźniej z zamiarem położenia podwalin pod fortuny potomków. Wraz ze wzrostem liczby ludności Overlandu można by sprzedawać lub dzierżawić ziemię przyszłym pokoleniom. Z takiej zdobyczy nie rezygnuje się tak łatwo, a jednak coś skłoniło farmerów do spakowania rzeczy i ruszenia dalej w świat.

W końcu Bartan natrafił wzrokiem na odblask słońca w szerokiej rzece i postanowił, że wyznaczy ona naturalny koniec dzisiejszemu lotowi. Na północnym końcu jednego z zakosów wypatrzył mglisty słup dymu wyrastający z miejsca, które zdawało się leżeć blisko rzeki. Była to pierwsza oznaka ludzkiego siedliska, jaką widział od ponad dziesięciu dni. Zaciekawiony, tym bardziej że pojawiła się szansa zasięgnięcia języka o pustych ziemiach, przez które przeleciał, wziął kurs na strużkę dymu, lecąc tak szybko jak tylko śmiał z uwagi na niepewny stan powłoki balonu. Po niedługim czasie doszedł do wniosku, że miejsce, do którego zdążał, nie jest kolejną farmą, lecz małym miasteczkiem.

Leżało ono w rozwidleniu w kształcie litery igrek, tam gdzie do dużej rzeki wpadała mniejsza. Kiedy łódź podleciała bliżej, Bartan doliczył się około czterdziestu budynków, z których kilka miało rozmiary magazynów. Białe kwadraty i trójkąty żagli oznaczały, że rzeka jest żeglowna aż do południowego oceanu. Miasteczko miało wyraźnie charakter ośrodka handlowego, który mógł z czasem rozrosnąć się w ważną i kwitnącą miejscowość, a jego obecność tak blisko opuszczonych farm tym bardziej czyniła całą sprawę nadzwyczaj tajemniczą.

Na długo zanim Bartan dotarł do obrzeży miasta, ryk silnika zwrócił na siebie uwagę mieszkańców. Dwaj mężczyźni nadjechali galopem na niebieskorożcach, machając do niego rękami, po czym dotrzymywali kroku lecącej łodzi, podczas gdy BaYtan sprowadzał ją w dół, w kierunku otwartej piędzi ziemi obok mostu przewieszonego przez mniejszą z dwóch rzek. Mężczyźni i kobiety wysypywali się z pobliskich budynków zbierając się w koło. Kilku młodzieńców, nie potrzebując zachęty, ochoczo pochwyciło płozy i przytrzymało statek, dopóki Bartan nie uwiązał go do odpowiedniego młodego drzewka.

Czerwony na twarzy mężczyzna o przedwcześnie posiwiałych włosach zbliżył się do Bartana. Pomimo że był niższego wzrostu niż przeciętny mieszkaniec, sprawiał wrażenie pewnego siebie, i co dziwne w takim miejscu, nosił rapier.

— Jestem Majin Karrodall, kasztelan miasta Nowa Minnett — odezwał się przyjacielskim tonem. — Nieczęsto widujemy powietrzne statki w tych okolicach.

— Jestem przewodnikiem grupy osadników — odpowiedział Bartan na niewypowiedziane pytanie. — Nazywam się Bartan Drumme i byłbym wdzięczny za trochę wody do picia. Zaleciałem dziś dalej, niż zamierzałem, a praca wzmaga pragnienie.

— Możesz swobodnie wypić tyle wody, ile chcesz, ale jeśli wolisz, możesz dostać dobrego ciemnego piwa. Co ty na to?

— Poproszę dobrego ciemnego piwa. — Bartan, który nie próbował napoju alkoholowego od czasu przyłączenia się do ekspedycji, wyszczerzył zęby w uśmiechu, żeby okazać, jak bardzo docenia tę propozycję. Wśród gapiów rozległ się pomruk aprobaty i mężczyźni podążyli gromadnie ku otwartemu z przodu, podobnemu do stodoły budynkowi, który zdawał się spełniać podwójną rolę — miejsca zebrań i tawerny. Bartana usadzono przy długim stole w towarzystwie Korrodalla i około dziesięciu innych mężczyzn, z których większość przedstawiono mu jako kupców i załogantów statków rzecznych. Z miłego przekomarzania się Bartan wywnioskował, że podobne biesiady nie należą tutaj do rzadkości, oraz że jego przybycie było wygodnym pretekstem. Postawiono przed nim pokaźny kufel o dwóch uchach i gdy z niego upił, stwierdził, że piwo jest schłodzone, mocne i jak na jego gust wcale nie za słodkie. Podniesiony na duchu powitaniem i nieoczekiwaną gościnnością, począł gasić pragnienie i odpowiadać na pytania o siebie, łódź powietrzną i cele ekspedycji Trinchila.

— Obawiam się, że nie to chcielibyście usłyszeć, ale będziecie zmuszeni skręcić na północ. Ziemie na zachód stąd uszczuplają góry, a na południu ocean, a wszystkie lepsze skrawki już zajęto i zarejestrowano. Szczerze mówiąc, wasza sytuacja nie będzie też lepsza, gdy skręcicie na północ w stronę Nowej Kaili, ale doszły mnie słuchy o jednej czy dwóch małych, zacisznych, jak dotąd nie tkniętych dolinach po drugiej stronie pasma Bariery.

— Widziałem te dolinki — wtrącił pulchny mężczyzna nazwiskiem Otler. — Jedynym sposobem, by stanąć tam prosto, jest zapuszczenie sobie jednej nogi dłuższej od drugiej.

Uwaga ta wywołała wybuch śmiechu i Bartan poczekał, aż wszyscy ucichną.

— Przelatywałem właśnie nad wyśmienitymi ziemiami uprawnymi na wschód od rzeki. Rozumiem, oczywiście, że jest już za późno, by je zająć, lecz dlaczego tamtejsze farmy świecą pustkami?

— Nigdy nie będzie za późno, żeby zająć to przeklęte miejsce — mruknął Otler, wbijając wzrok w kufel.

Bartan natychmiast nastawił uszu.

— Co mó…

— Nie zwracaj na niego uwagi — rzekł Karrodall pospiesznie. — Piwo przemawia przez niego.

Otler siadł prosto, z nadąsanym wyrazem twarzy.

— Nie jestem pijany! Twierdzisz, że jestem pijany? Wcale nie!

— Jest pijany — upewnił Karrodall Bartana.

— Mimo wszystko chciałbym wiedzieć, co miał na myśli. — Bartan zdawał sobie sprawę, że ciągnąc ten temat irytuje kasztelana, ale dziwna uwaga Otlera kołatała się mu w głowie. — Dla mnie jest to rzecz dużej wagi.

— Powiedz mu to, co chce wiedzieć, Majin — rzucił ktoś inny. — Sam się przekona.

Karrodall westchął, rzucił Otlerowi złowieszcze spojrzenie i gdy zaczął mówić, jego głos stracił uprzednią śpiewność.

— Ziemie, o których wspomniałeś, nazywamy Złą Doliną. Prawdą jest, że wszystkie próby zasiedlenia tego terenu spełzły na niczym, jednak informacja ta na nic się tobie nie przyda. Twoi ludzie nigdy się tam nie osiedlą.

— Dlaczego nie?

— A jak myślisz, dlaczego nazywamy je Złą Doliną? To siedziba zła, przyjacielu. Wszyscy, którzy tam idą, zostają opętani.

— Przez duchy? Widma? — Bartan nie starał się ukryć niedowierzania i radości w głosie. — Mówisz, że na drodze do zajęcia tej ziemi stoją tylko chochliki?

Twarz Karrodalla przybrała poważny wyraz, jego oczy patrzyły bacznie na Bartana.

— Mówię, że nie radzimy się wam tam osiedlać.

— Dziękuję za radę. — Bartan dopił piwo, odstawił ozdobny kufel i wstał. — Dziękuję za gościnność, panowie. Wkrótce się wam. odpłacę.

Odszedł od stołu i wyszedł na podzienne słońce, pragnąc jak najszybciej wzbić się w powietrze i powrócić do ekspedycji z dobrą nowiną.

Rozdział 3

Podniebny statek, niesiony leciutką bryzą, kierował L^ się na wschód, a teren, ponad którym szybował, urozmaicały wzniesienia i porastały krzewy, co sprawiało, że jeźdźcy mieli niejakie trudności, by doścignąć tę dziwną „zwierzynę”.

Pułkownik Mandle Gartasian, który kłusował na czele kolumny, trzymał wzrok nieruchomo utkwiony w statku, powierzając swojemu niebieskorożcowi wyszukiwanie drogi wśród wertepów. Widok pokaźnego balonu z uczepioną poniżej gondolą o rozmiarach pomieszczenia mieszkalnego wywołał w jego pamięci zblakłe wspomnienia, które zadawały mu ból, jakiego nie doświadczył od czasu pierwszych lat pobytu na Overlandzie, a jednak nie potrafił odwrócić wzroku.

Był wysokim mężczyzną o mocnej budowie ciała typowej dla kolcorroniańskiej kasty wojskowych i prawie nic nie wskazywało, że dobiegł już pięćdziesiątki. Co prawda cień siwizny przyprószył czarne, krótko ostrzyżone włosy, a kwadratową twarz poorały zmarszczki, lecz prócz tego w jego wyglądzie nie zaszły żadne zmiany od czasów pospiesznej ewakuacji z Ro-Atarbi. Był wówczas młodym porucznikiem, idealistą, który bez wahania zaokrętował się na jeden z pierwszych powietrznych statków wojskowych, by wyruszyć z tamtego przeklętego miasta. Od owego dnia tysiące razy przeklinał swoje naiwne zaufanie do starszych oficerów, które kazało mu wystartować przed żoną i malutkim synkiem.

Ronodę i chłopca umieszczono na pokładzie statku cywilnego i Gartasian rozstał się z nimi wierząc, że armia w pełni kontroluje sytuację, oraz że załadunek odbędzie się według planu, a ich rozłąka potrwa tyle co przelot. Dopiero gdy w okularach lornetki objawił mu się wzbierający daleko w dole chaos, poczuł pierwsze ukąszenia strachu, lecz wtedy było już o wiele za późno…

— Niech pan spojrzy, panie pułkowniku! — Doszły go słowa porucznika Keero, który podążał u jego boku. — Chyba przygotowują się do lądowania.

Gartasian skinął głową.

— Macie rację. Pamiętajcie, by nie pozwolić ludziom tłoczyć się wokół statku, gdy wyląduje. Nikomu nie wolno się zbliżać na odległość mniejszą niż dwieście kroków, nawet gdyby okazało się, że statek ma trudności z lądowaniem. Nie znamy intencji załogi. No i na pokładzie może znajdować się groźne uzbrojenie.

— Rozumiem, panie pułkowniku. Trudno uwierzyć w to, co się dzieje. Myśli pan, że naprawdę przylecieli tu z Landu? — Czyniąc nieistotne uwagi Keero naruszał dyscyplinę polową, lecz można to było złożyć na karb podniecenia, które zaróżowiło jego twarz. Gartasian, zazwyczaj surowy w takich przypadkach, uznał, że jest to potknięcie wybaczal-ne ze względu na wyjątkowe okoliczności.

— Bez wątpienia przybyli ze Starego Świata — odparł. — A pierwsze pytanie, jakie sobie musimy zadać brzmi… dlaczego? Po co, skoro upłynęło już tyle lat? Oraz kto? Czy mamy do czynienia z niewielką grupą, która zdołała przetrwać ataki ptert, a na koniec udało jej się zbiec? Czy też…? — Gartasian nie dokończył pytania. Przypuszczenie, że pterty oszczędziły część ludności wystarczająco liczną, by odbudować zorganizowane społeczeństwo, brzmiało tak niesamowicie, że trudno było o nim mówić. Poza tym z pewnością nie należało wygłaszać podobnych fantastycznych domysłów w obecności młodszego oficera, szczególnie jeśli skrywały się w nich ziarenka znacznie śmielszej koncepcji. Czy mógł żywić choćby cień nadziei, że Ronoda i Hallie nadal żyją? Czyżby przez te wszystkie lata tracił czas nurzając się w poczuciu winy i wyrzutach sumienia? Czy gdyby posiadał dar przewidywania oraz wystarczającą dozę przedsiębiorczości i odwagi, udałoby mu się zorganizować powrotny lot na Land? Wir wątpliwości i opary rojeń, w których spełniały się jego marzenia, na pewno nie były tym, czego potrzebował Gartasian, by sprawnie wypełniać rolę dowódcy operacji wojskowej. W myślach dał sobie porządnego kuksańca i zmusił umysł do skupienia się na namacalnych realiach sytuacji. Po chwili dobiegł go głuchy, niosący się echem ryk palnika, który wydzielał gorący gaz do balonu podniebnego statku. Oznaczało to, że załoga wyszukuje odpowiednie miejsce do ładowania. Gondola wisiała teraz niezbyt wysoko nad ziemią i Gartasian dostrzegł na pokładzie sylwetki kilku mężczyzn, którzy najwidoczniej uwijali się przy armatce zamocowanej na relingu. Gdy armatka strzeliła w dół, zaczął się zastanawiać, czy dwieście kroków to wystarczający margines bezpieczeństwa. Cztery kotwice w kształcie harpunów wczepiły się w ziemię wlokąc za sobą liny. Załoga momentalnie zaczęła wybierać cumy doprowadzając gondolę do kontrolowanego przyziemienia. Balon, wciąż napełniony gazem, zakołysał się niezgrabnie w górze. — Jedno jest przynajmniej pewne — zwrócił się Gartasian do porucznika. — Nasi goście ani przez chwilę nie myśleli składać nam dłuższej wizyty, w przeciwnym razie wypuściliby gaz z balonu.

W odpowiedzi Keero tylko zasalutował pospiesznie i oddalił się z sierżantem u boku, by rozstawić żołnierzy wokół statku. Z sakwy przy siodle Gartasian wydobył lornetkę i nakierował ją na gondolę.

Jego oczom ukazały się głowy czterech przybyszów krzątających się przy cumach, lecz nie to przykuło jego uwagę w powiększonym obrazie. Kształt gondoli był właściwie taki sam, jaki miały statki za czasów Migracji, z tym, że przy burtach brakowało działek przeciw pteTtom. Choć broń ta stanowiła nie lada obciążenie, powszechnie uważano, iż jest niezbędnym wyposażeniem statku, który ma przedrzeć się przez dolne warstwy atmosfery Landu, toteż jej brak zaintrygował Gartasiana. Czyżby był to znak, że pterty, których jad o mało nie unicestwił Kolcor-ronu — zaprzestały rzezi ludzkości? Serce Gartasiana zabiło żywiej, gdy ponownie o tym pomyślał. Cywilizacja obejmująca obydwa światy… powrót na Land tych, których rozczarował Overland… cudowne spotkanie z najbliższymi, których od dawna uważano za zmarłych…

— Jaki ze mnie głupiec! — skarcił się szeptem Gartasian opuszczając lornetkę. — Co za bzdury przychodzą mi do głowy?! Czy jestem już tak wspaniałym dowódcą, że mogę pozwolić sobie na to, by moją uwagę rozpraszały nierealne mrzonki?

Gotów, by podjechać bliżej, starał się pamiętać o dwóch istotnych sprawach. Na drodze do awansu stanęła mu ambiwalencja wyrastająca z poczucia winy; a teraz los zsyła mu wyjątkową sposobność zrekompensowania tego, rzucając go w pobliże miejsca lądowania statku. Z Prądu przekazano heliopisem wiadomość, że król Chakkell jest już w drodze oraz że do czasu jego przybycia pułkownik Gartasian ma prawo podejmować działania i kroki, jakie uzna za stosowne. Jeśli się sprawdzi wykonując to zadanie, może liczyć na korzyści w przyszłości.

— Zostańcie tutaj — rozkazał porucznikowi Keero. Ruszył stępa, rozmyślnie utrzymując wolne tempo, by okazać gościom, iż nie żywi wobec nich wrogich zamiarów. Gdy zbliżał się do statku, przejęła go nieprzyjemna świadomość, że pancerz z gotowanej skóry nie będzie najskuteczniejszą ochroną, jeśli zaczną, do niego strzelać, lecz nadał jechał wyprostowany w siodle, przybrawszy wygląd człowieka pewnego, że umie poradzić sobie w obecnej sytuacji.

Załoga statku, patrząc jak się zbliża, przerwała pracę i zebrała się na zwróconym w jego kierunku boku gondoli. Gartasian szukał wzrokiem kogoś, kto wyglądałby na kapitana, lecz wszyscy na pokładzie zdawali liczyć sobie niewiele więcej niż dwadzieścia łat, wszyscy też nosili identyczne brązowe koszule i kaftany. Jedynymi widocznymi dystynkqami były małe kółka w różnych kolorach przyszyte do klap kaftanów, lecz znaczenia różnic w barwach Gartasian nie potrafił rozszyfrować.

Zaskoczyło go, że mężczyźni są do siebie tak podobni, że można ich było przez pomyłkę wziąć za braci — wszyscy mieli wąskie czoła, blisko osadzone oczy i wąską, wystającą szczękę. Wkroczywszy w cień balonu, z nagłym dreszczem niepokoju stwierdził, że cała czwórka ma ciemną cerę jak u chorych na żółtaczkę i szczególny, metaliczny połysk skóry. Podobny wygląd sugerowałby przebycie jakiejś okrutnej choroby, gdyby nie promieniowała od nich nieświadoma buta, której źródłem jest na ogół doskonała kondycja fizyczna. Obserwowali Gartasiana z minami, które zdawały się wyrażać zarazem rozbawienie i potępienie.

— Jestem pułkownik Gartasian — przedstawił się zatrzymując niebieskorożca w pobliżu gondoli. — W imieniu króla Chakkella, władcy tego świata, witam was na Overlandzie. Niesłychanie poruszył nas widok waszego statku i wiele pytań kołacze się w naszych głowach.

— Zatrzymaj te swoje pytania i powitanie dla siebie — przemówił po kolcorrniańsku, lecz z dziwnym akcentem mężczyzna stojący po prawej stronie, najwyższy z czterech. — Nazywam się Orracolde, jestem kapitanem statku, a także mam zaszczyt być kurierem królewskim. Przybywam na tę planetę z posłaniem od króla Rassamardena.

Gartasiana zaszokowała niespodziewana, otwarta wrogość rozmówcy, lecz postanowił trzymać gniew na wodzy.

— Nigdy nie słyszałem o królu Rassamardenie.

— Nic dziwnego, zważywszy na okoliczności — odparł Orracolde z uśmiechem pogardy. — Spodziewałem się, że Prąd nie żyje, ale jak Chakkellowi udało się zostać królem? A co się stało z synem Prada, Leddravohrem? I z Pouchem?

— Również nie żyją — odparł szorstko Gartasian zdając sobie sprawę, że w imię honoru trzeba będzie podjąć wyzwanie ukryte w zachowaniu Orracolda. — By cię bardziej oświecić, oznajmiam ci, że w dalszym przebiegu nasze spotkanie odbywać się będzie według innych reguł. Ja będę zadawał pytania, a ty będziesz na nie odpowiadał.

— A jeśli ja zadecyduję inaczej, stary wojaku?

— Moi ludzie otoczyli twój statek.

— Fakt ten nie umknął mojej uwagi — odpowiedział Orracolde. — Lecz o ile ich zawszone kobyły nie potrafią wzbić się w powietrze jak orły, nie stanowią dla nas żadnego zagrożenia. Możemy odfrunąc w mgnieniu oka. — Odwrócił się od relingu, a w chwilę później palnik na statku buchnął oddechem gorącego gazu prosto do środka majaczącego w górze balonu podtrzymując siłę nośną. Niebieskorożec Gartasiana, poderwany niosącym się rykiem, stanął dęba i, ku uciesze czterech widzów, jeździec musiał się trochę namęczyć, by utrzymać go pod kontrolą. Dotarło do Gartasiana, że na razie przybysze posiadają sporą przewagę i że jeśli nie nawiąże z nimi kontaktu w jakiś przebieglejszy sposób, to mogą go upokorzyć. Potoczył wzrokiem po rozsianych po okręgu żołnierzach, tak nagle odległych, i przyjął inną taktykę.

— Kłótnią żaden z nas nic nie zwojuje — odezwał się rozsądnie. — Posłanie, o którym wspomniałeś, możesz przekazać królowi przeze mnie lub, jeśli wolisz, możesz poczekać, aż Jego Wysokość przybędzie osobiście.

Orracolde przekrzywił głowę.

— A jak długo to potrwa?

— Król jest już w drodze i przybędzie tu, nim upłynie godzina.

— Co da wam mnóstwo czasu, by sprowadzić działko o dalekim zasięgu. — Orracolde przebiegł wzrokiem porośnięty krzakami teren, jak gdyby spodziewał się tam ujrzeć przegrupowania wojsk.

— Ależ nie mamy powodu, by mieć względem was złe zamiary — zaprotestował Gartasian zatrwożony irracjonalnym tokiem myślenia przybysza. Cóż to był za wysłannik? I jaki władca powierzyłby takiemu człowiekowi misję dyplomatyczną?

— Chyba bierzesz mnie za głupca, stary wojaku. Bez zwłoki odczytam słowa króla Rassamardena. — Orracolde pochylił się nurkując na moment w głębi gondoli, po czym ponownie ukazał się wyjmując żółtawy zwój ze skórzanej tuby.

Gartasian uzmysłowił sobie, że pewien szczegół nie daje mu spokoju. Orracolde uwłaczał mu każdym zdaniem, lecz słowo „stary” wymawiał szczególnie jadowicie, jak gdyby należało ono do najbardziej obraźliwych w jego słowniku. Nie była to jednak najbardziej zdumiewająca strona całej sytuacji, zwłaszcza że Girtasian w żadnym wypadku nie uważał siebie za starego człowieka. Odpędził szybko od siebie te myśli widząc, że Orracolde rozwija kwadratowy zwój papieru o wyraźnej fakturze.

— Działam w imieniu króla Rassamardena. Następujące posłanie należy przyjąć tak, jak gdyby wypływało z jego ust — ogłosił Orracolde. — Ja, król Rassamarden, jestem prawowitym władcą wszystkich mężów i niewiast urodzonych na planecie Land i wszystkich ich potomków, gdziekolwiek by zamieszkiwali. Zatem uważa się, że wszystkie nowe terytoria na planecie Overland zostały zajęte w moim imieniu. Dlatego też ogłaszam siebie jedynym władcą Landu i Overlandu. Niech będzie wiadomym, że zamierzam wyegzekwować wszelkie daniny należne mi według prawa.

Orracolde opuścił zwój papieru i wpatrzył się w Gar-tasiana oczekując odpowiedzi.

Przez kilka sekund Gartasian gapił się na niego z rozdziawionymi ustami, po czym wybuchnął śmiechem. Jawna niedorzeczność tego, co usłyszał, w połączeniu z pompatycz-nym stylem obwieszczenia niespodzianie nadały całej tej scenie posmak farsy. Pękło wzbierające w nim napięcie, co podsyciło wesołość, tak iż miał prawdziwe trudności, by ponownie złapać oddech.

— Straciłeś rozum, stary? — Orracolde przechylił się przez reling wysuwając do przodu brązową twarz, jak żmija plująca jadem. — Nie widzę w tym nic śmiesznego.

— Tylko dlatego, że nie możesz się zobaczyć — odparował Gartasian. — Nie wiem, który z was jest większym głupcem: czy Rassamarden, który kazał obwieścić to pożałowania godne posłanie, czy ty, który podjąłeś się tak długiej i ryzykownej podróży, by nam je przekazać.

— Karą za obrazę króla będzie twoja śmierć.

— Już cały drżę. Orracolde wykrzywił usta.

— Zapamiętam cię, Gartasianie, lecz teraz mam ważniejsze sprawy na głowie. Niedługo zapadnie małonoc. O zmroku wzbijemy się w powietrze, by nie dać wam sposobności do przeprowadzenia chyłkiem ataku, lecz zatrzymamy się na bezpiecznej wysokości i zaczekamy na podzień. Do tej chwili Chakkell z pewnością do was dołączy, a jego odpowiedź przekażesz mi heliopisem.

— Odpowiedź?

— Oczywiście. Albo Chakkell ugnie kolano przed królem Rassamardenem z własnej woli, albo zostanie do tego zmuszony.

— W istocie jesteś szalony. Szaleniec przemawiający w imieniu szaleńca. — Gartasian przytrzymał niebieskorożca, gdy ktoś z załogi wystrzelił następnym podmuchem gazu w balon. — Czy mówisz o wojnie pomiędzy dwoma światami?

— Jak najbardziej.

Zmagając się z rosnącym niedowierzaniem, Gartasian spytał:

— Jak w takim razie wyobrażasz sobie przebieg takiej wojny?

— Budujemy już flotę statków wojennych.

— Ile?

Orracolde uśmiechnął się nieznacznie.

— Dosyć.

— Nigdy nie będzie dosyć — odparł niewzruszenie Gartasian. — Nasi żołnierze będą czyhać na każdy lądujący statek.

— Chyba nie myślisz, że dam się na to nabrać, stary wojaku. — Orracolde ukazał zęby w uśmiechu. — Wiem, jak mała jest gęstość zaludnienia na waszej planecie. Przy mądrym wykorzystywaniu prądów powietrznych jesteśmy w stanie wylądować właściwie w każdym jej punkcie. Moglibyśmy lądować także pod osłoną nocy, jednak nie ma potrzeby się ukrywać, ponieważ posiadamy uzbrojenie, o jakim wam się nawćt nie śniło. A do tego — Orracołde obejrzał się na trzech towarzyszy, którzy potaknęli zgodnie, jak gdyby wiedzieli, co za chwilę powie — istnieje pewna naturalna i niezaprzeczalna wyższość Nowych Ludzi.

— Ludzie to ludzie — odparł Gartasian, na którym nie zrobiło to większego wrażenia. — Jak mogą istnieć jacyś Nowi Ludzie?

— Dopilnowała tego natura. I pterty. Urodziliśmy się całkowicie odporni na ich jad.

— A więc to tak! — Gartasian przypatrzył się czterem wąskim twarzom, które ze swoim nieludzkim, metalicznym połyskiem mogły niemalże należeć do czterech posągów odlanych z tej samej formy, i gdzieś w głębi mózgu zaczynał rozumieć. — Myślałem, że… może… pterty przestały atakować.

— Ich ataki następują z niesłabnącą siłą, lecz teraz są daremne.

— A co stało się z ludźmi… mojego rodzaju? Czy ktoś przeżył?

— Nikt — odparł Orracolde z triumfem w głosie. — Wszystkich starych zmiotło.

Gartasian milczał przez chwilę w ciszy, żegnając na dobre swoją żonę i syna, po czym powrócił myślą do obecnych kłopotów. Koniecznie musiał wywiedzieć się wszystkiego o międzyplanetarnych gościach. W kilku słowach wypowiedzianych przez Orracolde'a malowała się przerażająca sceneria, wizja cywilizacji w mękach agonii. Dryfujące kule ptert kłębiły się na niebie Landu rzucając się bez miłosierdzia na ludzkie ofiary, przywodząc je do całkowitej zagłady, aż ilość ich była…

Żołądek mnie piecze!

Uczucie palenia było tak straszliwe, że Gartasian o mało nie zgiął się wpół. W kilka sekund węzeł gorąca spod piersi wysunął macki do reszty ciała, jednocześnie Gartasian odniósł wrażenie, że powietrze wokół nieco się ochłodziło. Nie chcąc okazać, że coś mu dolega, tkwił w siodle bez ruchu i czekał, aż spazm dobiegnie końca. Jednakże trwał on z niezmiennym nasileniem i Gartasian doszedł do wniosku, że będzie musiał zebrać cenne informacje ignorując ból.

— Wszystkich zmiotło? — powtórzył. — Wszystkich? Czyli całe wasze społeczeństwo urodziło się po Migracji.

— Po Przelocie. Ten akt tchórzostwa i zdrady nazywamy Przelotem.

— Lecz jak udało się przetrwać niemowlętom? Bez rodziców byłoby to…

— Narodziliśmy się z tych, którzy byli częściowo odporni — przerwał mu Orracolde. — Wielu z nich pożyło dość długo.

Gartasian potrząsnął głową ciągnąc swoją myśl na przekór ogniowi trawiącemu mu rdzeń istnienia.

— Lecz na pewno wielu zginęło! Jaką macie liczbę ludności?

— Czy myślisz, że jestem głupcem? — odpowiedział Orracolde z szyderczym uśmiechem na ciemnej fizjonomii. — Przybyłem tutaj, by dowiedzieć się czegoś o waszym świecie, a nie żeby chlapać informacjami o moim. Zobaczyłem tyle, ile trzeba było zobaczyć, a ponieważ to już prawie małonoc…

— Twoja niechęć, by odpowiedzieć na moje pytanie, mówi sama za siebie! Wasze zastępy muszą istotnie być nieliczne, może nawet mniej liczne niż nasze. — Gartasian zadrżał gwałtownie, gdyż w przeciwieństwie do żaru palącego mu ciało, powietrze wokół spowiło go lepkim chłodem. Dotknął skroni, stwierdził, że jest śliska od potu i wstrząsająca myśl zaczęła mu świtać gdzieś głęboko w mózgu wijąc się jak glista. Od czasów młodości na Landzie nie natknął się na przypadek ptertozy, lecz nikt z jego pokolenia nie zapomni jej objawów — pieczenia w żołądku, obfitego potu, bólu w piersiach i wzdęcia śledziony…

— Zbladłeś, stary wojaku — zauważył Orracolde. — Coś ci dolega?

Gartasian starał się przemawiać normalnie.

— Nic mi nie jest.

— Ależ pocisz się i drżysz i… — Orracolde wychylił się przez reling, utkwił spojrzenie w twarzy Gartasiana, a jego oczy rozszerzyły się. Była to chwila niemal telepatycznej jedności. Potem Orracolde cofnął się i szeptem wydał rozkazy załodze. Któryś z jego towarzyszy schylił się znikając z pola widzenia, a palnik na statku zaczął ryczeć nieprzerwanie, pozostali dwaj zaś pospiesznie wybierali cumy zwróconej w dół armatki.

Gartasian miał absolutną, niezmąconą pewność tego, co wyczytał w oczach przeciwnika i w momencie, gdy pogodził się z własnym wyrokiem śmierci, jego umysł dał susa daleko poza ograniczoną teraźniejszość. Orracolde chełpił się bronią, o jakiej nie śniło się Overlandczykom, lecz nawet on nie przypuszczał, nie przeczuł przerażającej prawdy, którą zwiastowały jego własne słowa. On i jego załoga sami byli bronią — nosicielami ptertozy w postaci tak zjadliwej, że powalała z nóg, gdy tylko osoba nie zabezpieczona podeszła do nich bliżej.

Ich król, choć według norm Gartasiana najwyraźniej chory na umyśle, był na tyle roztropny, że wysłał statek zwiadowczy, by oszacować, na jaki opór trafią najeźdźcy. Jeśli otrzyma wiadomość, że obrony nie będzie, że obrońców Overlandu wytępi ptertoza, podsyci to jeszcze bardziej jego apetyt.

Nie mogę pozwolić im odlecieć!

Myśl ta dała Gartasianowi bodziec do działania. Jego ludzie znajdowali się zbyt daleko, by mu pomóc w jakikolwiek sposób, a statek już parł w górę. W tej sytuacji wyłącznie na Gartasianie spoczywała odpowiedzialność za zapobieżenie startowi. Jedynym sposobem w tej sytuacji było rozerwanie tkaniny potężnego balonu cisnąwszy w niego szablą. Dobył broni, odchylił się w siodle, by wykonać rzut i głośno westchnął, gdy nagły ból przeszył mu klatkę piersiową, paraliżując wzniesione ramię. Opuścił szablę do pozycji, z której mógł wyrzucić ją spod ramienia wysokim łukiem, gdy spostrzegł, że Orracolde wyciąga przeciw niemu muszkiet o dziwnym kształcie.

Licząc na opóźnienie powstające, gdy kryształy energetyczne łączą się ze sobą w komorze spalania, Gartasian machnął bronią w górę. Z muszkietu wydobył się dziwnie suchy trzask. Coś trzepnęło Gartasiana w lewe ramię okręcając go wokół własnej osi. Szabla, wyrzucona zbyt słabo, pokoziołkowała daleko od celu. Gartasian zeskoczył ze spłoszonego niebieskorożca i ruszył po leżącą na ziemi broń, lecz potworny ból w ramieniu i piersi przemienił zamierzony śmigły bieg w serię potknięć i chwiejnych kroków. W chwili gdy odzyskał szablę, gondola znajdowała się już wysoko, a niosący ją balon był daleko poza zasięgiem rzutu.

Stał i patrzył bezsilnie, jak statek podniebny gwałtownie nabiera wysokości, i widok ten przyćmił grozę jego osobistej tragedii. Chociaż statek unosił się na tle zamglonej, błękitnej tarczy Landu, niełatwo go było dostrzec, gdyż słońce znajdowało się niemal na linii wzroku, zalewając srebrem wschodnią krawędź bliźniaczej planety. Gartasian zrezygnował z próby przeniknięcia wzrokiem oślepiających promieni, igiełek światła. Opuścił głowę i wlepił wzrok w trawę myśląc o tym, że ostatnia akcja w jego karierze i życiu zakończyła się nikczemną porażką i jedynie odgłos kopyt zbliżającego się niebieskorożca wyrwał go z gorzkiej zadumy. Zostały jeszcze obowiązki, z których należało się wywiązać.

— Zostań tam! — krzyknął do porucznika Keero. — Nie zbliżaj się do mnie!

— Panie pułkowniku? — Keero wstrzymał wierzchowca do stępa, ale nadal posuwał się do przodu.

Gartasian wycelował w niego szablę.

— To rozkaz, poruczniku. Nie wolno się wam do mnie zbliżać. Jestem zarażony.

Keero stanął.

— Zarażony?

— Ptertoza. Słyszałeś o tym, jak sądzę.

Górną część twarzy Keero maskował cień przyłbicy, lecz Gartasian dostrzegł, jak usta porucznika wykrzywia trwoga. Zaraz potem skąpane w słońcu wzgórza zamigotały paletą barw, po czym gwałtownie przygasły, gdy z prędkością orbitalną nad okolicę nadciągnął cień Landu. Kiedy jego kraniec przemknął nad wzgórzami rozpoczynając niedługą fazę półcienia małonocy, ciemniejące niebo wpadło w objęcia potężnej spirali mglistej poświaty o ramionach usianych białymi, niebieskimi i żółtymi migocącymi gwiazdami. Świadomość, że oto po raz ostatni rozpościera się przed nim widowisko nocnego nieba, wypełniła Gartasiana pragnieniem, by wpatrywać się w nie aż do utraty tchu, by zapamiętać wzór drobnych zawirowań i komet, by wziąć ze sobą światło tam, gdzie światła nie ma. Odsunął te myśli i zwrócił się do porucznika, który czekał w odległości około dziesięciu metrów.

— Słuchajcie mnie uważnie, Keero! — zawołał. — Umrę, nim się skończy malonoc, a wy musicie… — Ogień w płucach podsycony krzykiem zmusił go do zrezygnowania z zamiaru, by cenne informacje przekazać ustnie.

— Zamierzam napisać raport dla króla, a ciebie czynię odpowiedzialnym za to, by do niego dotarł. A teraz wyciągnij książkę depesz, upewnij się, że ołówek nie jest złamany i zostaw to dla mnie na ziemi. Gdy to uczynisz, dołącz do pozostałych i czekaj z nimi, aż przybędzie król. Opowiedz mu o wszystkim, co się tu wydarzyło — i przypomnij mu, że nikomu nie wolno zbliżać się do mego ciała przynajmniej przez pięć dni.

Opadłszy z sił, wyczerpany przedłużonym aż do bólu mówieniem, Gartasian zmusił się, by pozostać w pionowej, regulaminowej pozyqi, gdy Keero zeskakiwał z siodła i umieszczał książkę depesz na ziemi.

Porucznik wdrapał się z powrotem na siodło, po czym zawahał się przez moment.

— Panie pułkowniku, przykro mi…

— W porządku — odparł Gartasian wdzięczny za ludzki gest. — Nie zaprzątaj sobie mną głowy. Po prostu jedź i weź ze sobą mojego niebieskorożca. Mnie on już na nic.

Keero zasalutował niezdarnie, zabrał zwierzę i odjechał w mrok. Gartasian podszedł do miejsca, gdzie leżała książka, a nogi z każdym krokiem uginały się pod nim coraz mocniej. Pozwolił ciału opaść na ziemię. Ledwie zdołał wyciągnąć ołówek ze skórzanej oprawki, a ostatni okruch słońca ześlizgnął się za krzywizny terenu. Dzięki aureoli Landu i niezwykłemu połyskowi gwiazd żarzących się na dalszej części nieba, z których kilka skupiło się w okrągłe, jasne pęki, widział dość dokładnie, by pisać, pomimo półmroku.

Usiłował oprzeć się na lewej ręce, lecz aż poderwał się w górę, gdy ból zaognił się w zranionym ramieniu. Badając ranę palcami stwierdził, że krążek z drzewa brakka, którym strzelono do niego z muszkietu, większą część swojej energii strawił żłobiąc zwiniętą skórę na brzegu pancerza. Utkwił mu w ciele, lecz nie złamał kości. Przypominając sobie, by zamieścić wzmiankę o tym, jak broń wypaliła bez zwykłego opóźnienia, zasiadł z książką na kolanach i rozpoczął spisywanie szczegółowego raportu na użytek tych, którzy wkrótce będą musieli stawić czoło śmiertelnemu wrogowi.

Dyscyplina umysłu, jakiej wymagało to zajęcie, pomogła mu uniknąć użalania się nad własnym losem, lecz ciało często przypominało o przegranej bitwie, którą toczyło z jadem pterty. Zdawało się mu, że żołądek i płuca wypełniają rozżarzone węgle. Śmiertelne skurcze zaciskały pierś, a sporadyczne napady dreszczy sprawiały, iż miejscami pismo stawałoby się prawie nieczytelne. Postęp objawów był tak gwałtowny, że dobrnąwszy do końca raportu Gartasian dziwił się tępo, że jeszcze nie stracił świadomości i że drzemią w nim resztki sił.

„Jeśli się stąd zabiorę”, pomyślał, „będą mogli zabrać tę książkę od razu i bez ryzyka dla życia.”

Ułożył książkę na ziemi i zaznaczył to miejsce przygniatając ją swoim hełmem z czerwonym pióropuszem. Podniesienie się na nogi wymagało o wiele większego wysiłku, niż przewidywał. Nie mógł nic poradzić na to, że zataczał się w różnych kierunkach przepatrując okolicę, która wyglądała jak scena namalowana na falującej materii. Keero zebrał ludzi i rozpalono ogień, by ułatwić królowi Chakkellowi dotarcie na miejsce. W półmroku żołnierze i wierzchowce tworzyli nieruchomą, bezkształtną bryłę i wszystko pozostawało w bezruchu, prócz bezustannie migocących meteorów na tle gęstego pola gwiazd.

Gartasian zgadywał, że na nim koncentrowały się spojrzenia jego ludzi. Odwrócił się i ruszył w przeciwnym kierunku, słaniając się groteskowo, perląc trawę krwią z palców lewej ręki. Po jakichś dwudziestu krokach stopy uwięzły mu w paproci i upadł ciężko w przód, grzebiąc twarz w liściach o ostrych włoskach.

Nie było sensu wstawać.

Ani nadal starać się, by nie utracić świadomości.

„Wracam do was, Ronodo i mój mały Hallie”, pomyślał odgradzając się powiekami od wszechświata. „Niedługo będę z…”

Rozdział 4

Kiedy Toller usłyszał, że odsuwają rygiel w drzwiach celi, pierwszym uczuciem, jakiego doświadczył, była ulga. Pozwolono mu zatrzymać coś do pisania, więc godziny małonocy spędził siedząc z notatnikiem na kolanach i starając się ułożyć list do Gesalli i Cassylla. Miał zamiar wytłumaczyć się i przeprosić, lecz okazało się to niemożliwe, bo jak mógłby znaleźć choć odrobinę rozsądku w tym co zrobił? — i wszystko, co napisał zawarło się w jednym, banalnym słowie:

„Przepraszam”.

Słowo to wydało mu się odpowiednim, choć posępnym epitafium dla życia, które odrzucił, i w tej chwili odczuwał niezmierne pragnienie, by mieć już te ostatnie, jałowe minuty za sobą, odbębnione.

Wstał i obrócił się twarzą do drzwi, pewien, że ujrzy kata w towarzystwie dozorców więziennych. Jednak poszerzający się prostokąt światła ukazał brzuchatą postać króla Chakkella otoczoną strażnikami przybocznymi o kamiennych twarzach.

— Czy mam czuć się zaszczycony? — powitał go Toller. — Czy na egzekucję wyprowadzi mnie sam król?

Chakkell uniósł oprawną w skórę książkę depesz, w rodzaju tych, jakich używała armia kolcorroniańska.

— Twoje zdumiewające szczęście jednak cię nie opuszcza, Maraąuine. Podejmujemy grę na nowo. Chodźcie ze mną. Potrzebuję was.

Capnął Tollera za ramię z siłą, jakiej użyłby zapewne oprawca, i pociągnął do przejścia, gdzie zgaszone niedawno knoty nadal kopciły i dymiły w lichtarzach.

— Jestem potrzebny? Czy to znaczy…? — paradoksalnie w chwili gdy Toller zaczął cieszyć się nadzieją, obezwładniły go szpony śmiertelnego strachu, który zmroził mu skroń i zdławił głos w gardle.

— To znaczy, że jestem gotów zapomnieć o głupocie, jaką wykazaliście się w przeddniu.

— Jestem wdzięczny, Wasza Wysokość… naprawdę wdzięczny — zdołał wykrztusić Toller. W duchu zaś przyrzekł: nigdy już cię nie zawiodę, Gesallo.

— I dobrze, że jesteście! — Chakkell wyprowadził go z lochów przez bramę, przy której strażnicy wyprężyli się na baczność, i poprowadził go dalej na plac defilad, gdzie jak się wydawało, całe wieki temu Toller stawił czoło Karkarandowi.

— Pewnie ma to związek ze statkiem podniebnym, który wypatrzyliśmy? — zagadnął Toller. — Czy rzeczywiście przybył on z Landu?

— Porozmawiamy o tym na osobności.

W towarzystwie strażników Toller i Chakkell wkroczyli do pałacu tylnym wejściem i przemierzyli korytarze, aż dotarli do niepozornych drzwi. Jako że szedł za królem, Toller wyczuł mdły zapach potu niebieskorożca unoszący się z jego szat i ta pozostałość po pospiesznym galopie wzmogła jego ciekawość. Chakkell odesłał ludzi skinieniem dłoni i wprowadził Tollera do apartamentu o skromnych rozmiarach, gdzie jedyne umeblowanie stanowiły okrągły stół i sześć prostych krzeseł.

— Czytajcie. — Król wręczył Tollerowi książkę depesz, zasiadł przy stole i wbił wzrok w zaciśnięte pięści. Jego mocno opalona czaszka połyskiwała od potu i Chakkell wyraźnie był czymś niezmiernie wzburzony. Postanowiwszy, że niemądrze byłoby zadawać jakiekolwiek wstępne pytania, Toller usiadł po przeciwnej stronie stołu i otworzył książkę. Kłopoty, jakie w młodości sprawiało mu czytanie, rozwiały się z upływem lat, tak więc zapoznanie się z kilkoma stronami rękopisu zajęło mu zaledwie kilka minut, mimo że miejscami pismo było okropnie koślawe. Skończywszy zaniknął książkę i odkładając ją, niespodziewanie zauważył plamy krwi na okładce.

Nie podnosząc głowy Chakkell zerknął na niego spod brwi błyszcząc białymi półksiężycami z oczodołów.

— I co?

— Czy pułkownik Gartasian nie żyje?

— Oczywiście, że nie żyje, a sądząc po tym, co tu napisane, może być pierwszym z wielu — odparł Chakkell. — Pytanie brzmi: co możemy na to poradzić? Co uczynić z tym zarażonym nasieniem?

— Czy Wasza Wysokość myśli, że ten Rassamarden naprawdę zamierza przeprowadzić inwazję? Jest to dość nierozważne posunięcie ze strony człowieka, który ma do dyspozygi prawie nie zamieszkaną planetę.

Chakkell wskazał na raport.

— Widzieliście, co napisał Gartasian. Nie mamy do czynienia z ludźmi rozumnymi, Maraąuine. Według opinii Gartasiana, wszyscy oni są do pewnego stopnia stuknięci. A ich władca może się okazać najgorszy z całej tej bandy.

Toller przytaknął.

— Tak to zwykle bywa.

— Nie pozwalajcie sobie na zbyt wiele — warknął Chakkell. — Wasze doświadczenie w dziedzinie statków podniebnych nie ma sobie równych, dlatego chcę usłyszeć wasz pogląd na to, jak powinna wyglądać nasza obrona.

— No cóż… — przez ułamek sekundy uwagę Tollera rozpraszała wzbierająca fala niepohamowanej radości, po której natychmiast poczuł wstyd i wyrzuty sumienia. Co z niego za człowiek? Jeszcze nie skończył przysięgać sobie, że nigdy już niczego nie będzie stawiał wyżej niż błogosławionego zacisza sielskiej domowej egzystencji, a już serce bije mu żywiej na myśl o jakiejś nowej wojennej awanturze. Czyżby to była reakcja na wiadomość, że nie zostanie stracony, że życie potoczy się dalej? Czy też był człowiekiem z nieuleczalną skazą, tak jak dawno już nieżyjący książę Leddravohr? Ta druga możliwość była zbyt przykra, by ją rozważać.

— Czekam — zniecierpliwił się Chakkell. — Tylko mi nie wmawiajcie, że nasze położenie jest tak beznadziejne, że aż zapomnieliście języka w gębie.

Toller zaczerpnął głęboki oddech i wypuścił powietrze z westchnieniem.

— Wasza Wysokość, zakładając, że rzeczywiście dojdzie do walk, to los nam dyktuje warunki. Nie możemy przyjąć bezpośredniej bitwy z wrogiem i z oczywistych powodów nie wolno nam pozwolić, by ci tak zwani Nowi Ludzie postawili stopę na naszej planecie. W takiej sytuacji pozostaje nam tylko jedno wyjście.

— Czyli…

— Odcięcie się! Bariera! Musimy zaczaić się na ich statki w strefie nieważkości, w połowie drogi pomiędzy dwoma światami, i zniszczyć ich, gdy będą lecieć tu z Landu. To jedyny sposób.

Chakkell taksował oczami twarz Tollera, badając jego szczerość.

— O ile pamiętani, w tym rejonie powietrze jest zbyt zimne i rozrzedzone, by na dłuższą metę mogło dać możliwość przeżycia.

— Potrzebujemy statków o innej konstrukcji. Gondole muszą być większe i szczelnie zamknięte, by zatrzymywać powietrze i ciepło. Prawdopodobnie użyjemy nawet soli strzelniczej, by wzbogacić powietrze. To i pewnie jeszcze więcej będzie niezbędne, jeśli mamy przebywać w strefie nieważkości przez dłuższy okres.

— Czy naprawdę jest to wykonalne? — zapytał Cha-kell. — Wygląda na to, że opowiadacie o prawdziwych fortecach zawieszonych na niebie. Ciężar…

— Stare statki mogły pomieścić dwudziestu pasażerów plus niezbędne wyposażenie. To dość poważne obciążenie, więc żeby podwoić ich ładowność, trzeba będzie przyczepić dwa balony do jednej, wydłużonej gondoli.

— Warto by się nad tym zastanowić. — Chakkell wstał i spacerował wokół stołu marszcząc brwi i nie spuszczając wzroku z Tollera.

— Zdaje się, że specjalnie dla was powołam nowe stanowisko — wydusił w końcu. — Będzie to… Marszałek Nieba… odpowiedzialny za obronę powietrzną Landu. Będziecie podlegać tylko mnie i będziecie upoważnieni do korzystania z wszelkich niezbędnych zasobów — ludzkich czy materialnych — by dobrze wykonać swoje zadanie.

Tollera podniosła na duchu perspektywa nowego celu i kierunku w życiu, lecz ku własnemu zaskoczeniu z rezerwą myślał o poddaniu się fali kaprysów Chakkella. Jeśli w jednej chwili można go skazać na stracenie, a w drugiej wynieść na wysokie stanowisko, to nie jest niczym więcej jak tylko wytworem króla, kukłą bez godności, bez własnej tożsamości.

— Jeśli mam podjąć się tej misji — zaczął — to istnieją pewne…

— Jeśli macie się podjąć! Jeśli! — Chakkell odtrącił nogą swoje puste krzesło, plasnął dłońmi o stół i przechylił się przez blat. — Co się z wami dzieje, Maraąuine? Jesteście nielojalni wobec własnego króla?

— Jeszcze tego przedednia mój własny król skazał mnie na śmierć.

— Wiecie przecież, że nie dopuściłbym, aby sprawy zaszły tak daleko.

— Czyżby? — Toller nie ukrywał sceptycyzmu. — Wasza Wysokość odmówił mi jedynej przysługi, o którą błagałem.

Chakkell wyglądał na szczerze zdumionego.

— O czym wy mówicie?

— O życiu tego farmera, Spennela.

— A, o tym! — Chakkell na moment skierował wzrok w sufit okazując swoje poirytowanie. — Oto co zrobię, Maraąuine. Egzekucja została prawdopodobnie odłożona ze względu na to całe zamieszanie w mieście. Natychmiast więc pchnę umyślnego i jeśli wasz szanowny przyjaciel jeszcze żyje, zostanie oszczędzony. Czy to was satysfakcjonuje? Mam nadzieję, że tak, ponieważ nic więcej nie mogę dla was zrobić.

Toller kiwnął głową niepewnie, zastanawiając się, czy głos sumienia można zagłuszyć tak po prostu.

— Posłaniec musi wyruszyć natychmiast.

— Zrobione! — Chakkell obrócił się i skinął w kierunku wykładanej boazerią ściany, w której Toller nie potrafił wypatrzyć żadnej szczeliny, po czym opadł na krzesło stojące obok tego, które przewrócił. — A teraz, Maraąuine, musimy skonkretyzować nasze plany. Jesteście w stanie naszkicować projekt podniebnej fortecy?

— Myślę, że tak, ale chcę mieć Zavotle'a do pomocy — odparł Toller wymieniając nazwisko człowieka, z którym służył za czasów dawnej Eskadry Eksperymentalnej, a który później, podczas Migracji, został mianowany jednym z czterech pilotów królewskich. — Zdaje się, że lata on na jednym z królewskich statków kurierskich, Wasza Wysokość, więc odszukanie go nie powinno sprawić kłopotu.

— Zavotle? Czy to ten, co ma takie osobliwe uszy? Dlaczego chcecie właśnie jego?

— Jest bystry i dobrze nam się razem pracuje — odpowiedział Toller. — Potrzebuję go.

Ilven Zavotle mając czterdzieści parę lat wyglądał zbyt młodo jak na człowieka, który dowodził królewskim statkiem w czasie lotu z Landu. Z biegiem lat nabrał tylko odrobinę tuszy, włosy miał nadal ciemne, krótko przycięte, odsłaniając drobne, odstające, zagięte do wewnątrz uszy. Dołączył do Tollera i Chakkella w dziesięć minut po tym, jak wezwano go z pobliskiego lotniska, a jego żółty mundur kapitana lotnictwa nosił ślady pospiesznego wydobywania z szafy.

Gdy tłumaczyli mu naturę niebezpieczeństwa grożącego ze strony Nowych Ludzi, słuchał uważnie i, jak to miał we zwyczaju, robił notatki przejrzystym, ciasnym pismem. Zachowywał się dokładnie tak, jak Toller pamiętał: był precyzyjny i pedantyczny. Stylem bycia dawał do zrozumienia, że nie istnieje trudność, której nie można by przezwyciężyć w sposób uporządkowany, odwołując się do rozumu.

— Tak więc — zwrócił się Chakkell do Zavotle'a — co myślicie o koncepcji, by umieścić stałe, obsadzone załogą fortece w strefie nieważkości?

Królowi nie podobało się to, że musi konsultować się z poślednim kapitanem, lecz przystał na prośbę Tollera, a nawet, co mogło być miarą tego, jak poważnie ocenia sytuację, zaprosił Zavotle'a, by zasiadł z nimi przy jednym stole. Lustrował przybysza krytycznie z miną dyrektora szkoły, który szykuje się, by zganić odpowiedź ucznia.

Zavotle siedział wyprostowany jak struna, świadom, że przechodzi próbę, i odpowiadał bez wahania.

— Sądzę, ze tak, Wasza Wysokość. Prawdę mówiąc, będziemy do tego zmuszeni. Nie ma innej rady.

— Rozumiem. A co powiecie na przymocowanie dwóch balonów do jednej, podłużnej gondoli?

— Z całym szacunkiem dla lorda Tollera, nie przemawia do mnie ten pomysł, Wasza Wysokość — odparł Zavotle spoglądając na Tollera. — Żeby doczepić dwa balony, gondola musiałaby być bardzo długa i myślę, że pociągnęłoby to za sobą poważne problemy ze sterowaniem.

— A więc optowalibyście za użyciem pojedynczego, monstrualnego balonu?

— Nie, Wasza Wysokość. To byłoby źródłem zupełnie nowej serii trudności. Bez wątpienia z czasem udałoby się je przezwyciężyć, lecz przecież nie mamy chwili do stracenia.

Chakkell wyglądał na zniecierpliwionego.

— Co proponujecie w takim razie? Czy macie gotowy pomysł, kapitanie, czy też poprzestaniecie na wyliczaniu tego, czego nie można zrobić?

— Myślę, że nadal powinniśmy pozostać przy rozmiarach balonów, jakie stosowaliśmy dotychczas — odparł Zavotle nie tracąc rezonu. — Należy wybudować podniebne fortece w częściach, przetransportować je jedna po drugiej i zmontować dopiero w strefie nieważkości.

Chakkell wlepił nieruchomy wzrok w Zavotle'a, a na jego twarzy powoli odmalowywała się mieszanina zaskoczenia i szacunku.

— Oczywiście! Oczywiście! Nie ma innego wyjścia. Toller poczuł, że jest dumny z Zavotle'a, gdy ten nowy pomysł zawładnął jego umysłem wywołując serię oszałamiających obrazów.

— W porządku, Ilven — wysapał. — Wiedziałem, że się nam przydasz. Cały cierpnę na myśl o ogromie pracy, która nas czeka. Człowiek, nawet dobrze zabezpieczony pasami, na widok tysięcy mil rozrzedzonego powietrza pod sobą nie będzie mógł się skoncentrować.

— Prawda, że wielu będzie zupełnie niezdolnych, by skupić się na czymkolwiek — przytaknął Zavotle. — Ilość pracy ograniczymy do koniecznego minimum. Forteca mogłaby składać się z okrągłych, sczepionych prostą klamrą i uszczelnionych mastyksem elementów. Po trzy na każdą.

— Zanim przejdziemy do szczegółów, muszę wiedzieć, ile takich podniebnych fortec będziemy potrzebować — zainteresował się Chakkell. — Im dłużej o tym myślę, tym bardziej ogarniają mnie wątpliwości co do wykonalności całego przedsięwzięcia. Pomijając nawet objętość i traktując strefę nieważkości jako płaski dysk w połowie drogi pomiędzy dwoma światami, mamy setki tysięcy mil nieba do obrony. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można tego dokonać. Nawet dysponując zasobami starego Kolcorronu, nie byłbym w stanie skonstruować dostatecznej liczby fortec. Potrzebujemy ich tysiąc, powiedzielibyście? Pięć tysięcy?

Zavotle zerknął na Tollera, pozostawiając mu możliwość wypowiedzenia się, ale ten delikatnie potrząsnął głową. Zastrzeżenie wyrażone przez króla wydawało mu się istotne, lecz choć sądząc po nieporuszonej minie Zavotle'a, odpowiedź istniała, w tej chwili nie potrafił jej sam wydedu-kować.

— Wasza Wysokość, nikt nie wymaga, byśmy bronili całego obszaru tej strefy — powiedział Zavotle. — Obydwie planety mają wspólną atmosferę, lecz jest ona ukształtowana na podobieństwo klepsydry z wysmukłą talią. Statki podniebne muszą szybować w obszarze jej przewężenia, innymi słowy przez wąski most powietrza, i to właśnie w tym miejscu będziemy oczekiwać Landyjczyków. Nie wiem, na ile determinacja każe im przeć naprzód, ale gdy zniszczymy pierwszy statek, możliwe, że pozostałe będą starały się ominąć nas w bezpiecznej odległości. W tym celu będą zmuszeni zapuścić się tak daleko poza obręb mostu powietrznego, że ich załogi stracą przytomność, a następnie uduszą się. floty mij ie jedynj do produ sprawy, lecz nasiona lnu, które przywieźliśmy z Landu, nie przyjęły się najlepiej na tutejszej glebie. Tylko z nielicznych poletek rozsianych tu i ówdzie zbieramy zadowalające plony, z których większość przeznaczono na statki będące obecnie w służbie. Czy waszym zdaniem materiał z tych statków można by pociąć i zszyć z niego balony statków podniebnych?

— Wykluczone — odpowiedzieli jednocześnie Toller i Zavotle, lecz ten pierwszy, któremu odpowiedź ponownie podyktował instynkt, łamał sobie głowę nad konstruktywną odpowiedzią. Przypomniało mu się, że Chakkell nie był królem z urodzenia, ale dlatego że posiadał fenomenalnie szczegółową wiedzę na temat tych zagadnień rolnictwa, przemysłu i handlu, które stanowiły rzeczywisty fundament potęgi narodu. Toller postanowił nie odzywać się, składając całą odpowiedzialność na barki Zavotle'a. Gdy Zavotle udzielił odpowiedzi z niczym nie zmąconym uśmiechem, poczuł zdumienie i podziw.

— Balony należy wykonać z nowego materiału najwyższej jakości, Wasza Wysokość — oznajmił. — Lecz nie potrzeba ich zbyt wiele. Pomysł zasadzki obmyślony przez lorda Tollera jest bardzo dobry, i co ważne, w tej sytuacji balony byłyby raczej zbędnym obciążeniem i zawadą.

Zmarszczka na czole Chakkella pogłębiła się.

— Zdaje się, że nasze myśli się rozchodzą, Zavotle. O czym wy mówicie?

— Wasza Wysokość, mamy do czynienia z nowym rodzajem wojny, lecz niektóre dawne reguły należy zachować. Warunkiem zasadniczym jest, byśmy tak długo pozostawali poza zasięgiem wzroku przeciwnika, aż wpadnie nam on w sidła. Dlatego balonyj tak ogromne, że w przejrzystej strefie nieważkości dostrzec je można z odległości wielu kilometrów, stanowiłyby zagrożenie. Fortece będą skuteczniej spełniały swoje zadanie bez nich.

Toller zaczynał domyślać się planu, jaki proponował Zavotle, i przez moment zdawało mu się, że czuje, jak owiewa go zimne powietrze strefy nieważkości.

— Chcesz odczepić balony i… i…

— I spuścić je z powrotem na ziemię, gdzie użyje się ich do wyniesienia w powietrze następnych części fortec — dokończył Zavotle. — Nie widzę powodu, dla którego jeden balon nie miałby odbyć takiej podróży wiele razy.

— Nie w tym rzecz — zaoponował Toller. — Proponujesz, by pozostawić tam w górze ludzi. Całkowicie bezradnych! Bez możliwości kontrolowania opadania statku!

Twarz Zavotle'a wypogodniała, lecz stała się przez to jakby mniej ludzka.

— Mówimy o strefie nieważkości, panie. Tak jak sam mi kiedyś tłumaczyłeś: w jaki sposób przedmiot może upaść, jeśli nic nie waży?

— Wiem, ale… — Toller zaprzestał odwoływać się do logiki. — Nie podoba mi się to.

— A mnie tak! — Chakkell niemalże krzyknął uśmiechając się promiennie do Zavotle'a w sposób, który sugerował, że zaledwie pączkująca przychylność wobec niego szybko okryła się kwieciem. — Bardzo mi się to podoba!

— Tak, Wasza Wysokość — skwitował Toller sucho. — Ale to nie wy będziecie tam w górze.

— Ani wy, Maraquine — odparował Chakkell. — Powołuję was na Marszałka Nieba dla waszej szerokiej wiedzy lotniczej, a nie dla zbytecznej i więdnącej już krzepy. Pozostaniecie na ziemi i stąd będziecie kierować działaniami wojennymi.

Toller potrząsnął głową.

— To nie w moim stylu. Zawsze idę w pierwszym szeregu. Jeśli żąda się od ludzi, by zawierzyli swoje życie… ptakom bez skrzydeł, to wolałbym być razem z nimi.

Przez ułamek sekundy Chakkell wyglądał na rozją93

trzonego, potem spojrzał przelotnie na Zavotle'a i przybrał tajemniczą minę.

— Jak chcecie — rzekł do Tollera. — Daję wam prawo powołania do tej służby każdego w królestwie. Jak przypuszczam, wasz przyjaciel, Zavotle, otrzyma ważne stanowisko doradcze?

— Od początku miałem taki zamiar.

— Świetnie! Obaj pozostaniecie w pałacu, aż dopracujemy każdy ważniejszy szczegół planu obrony, a jako że zabierze nam to sporo czasu, będzie… — Chakkell przerwał, gdy jego przygarbiony sekretarz wkroczył do komnaty i kłaniając się zawzięcie, zbliżył się do stołu. — Czemu mi przeszkadzasz, Pelso?

— Wasza Wysokość wybaczy — odparł Pelso drżącym t głosem. — Kazano mi donieść o tym bezzwłocznie. O zekucji, znaczy się.

— Egzekucji? Egze…? Aa, tak! Mówże, człowieku.

— Wasza Wysokość, posłałem po człowieka, który ma nakaz aresztowania.

— Nie było takiej potrzeby. Chciałem po prostu wiedzieć, czy wykonano robotę. No dobrze — gdzie on jest?

— Czeka we wschodnim korytarzu, Wasza Wysokość.

— Po co mi on w korytarzu? Sprowadź go tutaj, stary głupcze!

Chakkell bębnił palcami po stole, podczas gdy Pelso, ciągle kłaniając się, wycofywał się do drzwi.

Toller, choć wcale nie miał ochoty odbiegać myślami od dyskusji, skierował wzrok w stronę drzwi, gdy ukazała się w nich zwalista postać Gnapperla. Sierżant, przytrzymując hełm pod lewym ramieniem, nie zdradzał ani śladu zdenerwowania, chociaż niewątpliwie była to jego pierwsza audiencja u króla. Przemaszerował w kierunku Chakkella, zasalutował bardzo poprawnie i czekał na pozwolenie, by się odezwać, lecz oczami, w których malował się złośliwy triumf, poszukał wzroku Tollera, przekazując mu wiadomość, zanim jeszcze wypowiedział ją słowami. Poczucie winy i smutek kazały Tollerowi opuścić wzrok, gdy pomyślał o nieszczęsnym farmerze, na którego natknął się w drodze do Prądu jeszcze tego przedednia. Czyżby to naprawdę było tak niedawno? Obiecał Spennelowi pomoc i zawiódł go, a oliwy do ognia jego żalu dolewała świadomość, że Spennel się tego spodziewał. W jaki sposób miał bronić całego świata, jeśli nie umie uratować życia nawet jednemu człowiekowi…?

— Wasza Wysokość, egzekucja zdrajcy Spennela została przeprowadzona zgodnie z nakazem — ogłosił Gnapperl na znak Chakkella.

Chakkell wzruszył ramionami i zwrócił się do Tollera.

— Zrobiłem co w mojej mocy. Zadowolony?

— Chcę zadać temu człowiekowi parę pytań. — Toller podniósł głowę i zatopił spojrzenie w Gnapperlu. — Liczyłem na to, że egzekucja się opóźni. Czy widok statku podniebnego nie wywołał zamieszek w mieście?

— Było wiele zamieszek, panie, lecz nie mogłem pozwolić, by stanęły one na drodze moim obowiązkom. — Gnapperl przemówił z niekłamaną dumą, czym jednocześnie chciał w skrytości ducha podrażnić Tollera. — Nawet kat wyruszył z tłumem w pogoni za statkiem, więc zmuszony byłem galopować kilka mil do utraty tchu, by go znaleźć i sprowadzić z powrotem do miasta.

„Był to pierwszy kat, którego dziś spotkałeś”, pomyślał Toller. „Drugim jestem ja”.

— To wam się chwali, sierżancie — rzekł na głos. — Zdaje się, że przedkładacie swoje obowiązki ponad wszystko inne.

— Tak jest w istocie, panie.

— Co to za przedstawienie, Maraąuine? — wtrącił Chakkell. — Nie wmawiajcie mi czasem, że zniżacie się do niesnasek ze zwykłymi żołnierzami.

Toller uśmiechnął się do króla.

— Wręcz przeciwnie, żywię dla sierżanta tak duże poważanie, że mam zamiar wcielić go do służby pod moimi rozkazami. To dopuszczalne, prawda?

— Już wam powiedziałem, że możecie wziąć każdego, kogo zechcecie — rzucił Chakkell niecierpliwie.

— Chciałem, by sierżant usłyszał to z ust Waszej Wysokości. — Toller mówił prosto do Gnapperla, który zdając sobie sprawę, że źle oszacował sytuację, zaczynał się niepokoić. — Czeka nas wiele niebezpiecznych zadań, gdy przyjdzie testować nasze nowe statki podniebne, unoszące się bez balonów w górnych rejonach atmosfery, i wtedy właśnie będę potrzebował ludzi, którzy przedkładają swoją służbę ponad wszystko inne. Sierżancie, odeślijcie resztę waszego oddziału z powrotem do Panvarla z ukłonami ode mnie, a potem zameldujcie się u pałacowego komendanta. Odmaszerować!

Gnapperl, pobladły i pogrążony w myślach, zasalutował i opuścił pomieszczenie, a za nim podążył zgięty wpół sekretarz.

— Powiedziałeś mu o naszych obradach — jęknął Chakkell.

— Im prędzej wieść się rozniesie, tym lepiej — stwierdził Toller. — Poza tym chciałem, by sierżant wyrobił sobie niejakie pojęcie o tym, co mam dla niego w zandarzu.

Chakkell potrząsnął głową i westchnął.

— Jeśli masz zamiar ułatwić mu śmierć, zrób to szybko. Nie zniosę, byś marnował swój cenny czas na głupoty.

— Wasza Wysokość, w tym raporcie znalazłem coś, czego nie potrafię zrozumieć — odezwał się Zavotle, bezwiednie drapiąc się po brzuchui Podczas rozmowy z sierżantem jego wąska głowa, o uszach odstających jak małe zaciśnięte piąstki, pochylała się nad książką depesz pułkownika Gartasiana. Zavotle wyglądał na zaintrygowanego.

— Czy to ma związek z muszkietem?

— Nie, Wasza Wysokość. Ma to związek z samymi Landyjczykami. Jeśli ci Nowi Ludzie o dziwnym wyglądzie są wyłącznie potomkami mężczyzn i kobiet częściowo odpornych na ptertozę, to czyż jakaś ich liczba nie powinna urodzić się i u nas?

— Być może narodziło się ich kilku — odparł Chakkell nie okazując szczególnego zainteresowania. — Rodzice prawdopodobnie pozbyli się ich szybko, nie chwaląc się nikomu. Albo może ich cechy są utajone. Nie objawiają się aż do czasu, gdy wystawi się bachora na działanie toksyn, a pterta na Overlandzie nie jest trująca.

— Jeszcze nie — przypomniał mu Toller — ale jeśli nadal będziemy niszczyć drzewa brakka, pterty na pewno ulegną przemianie.

— O to trapić się będą już przyszłe pokolenia — stwierdził Chakkell łomocąc w stół pięścią jak młot. — Przed nami piętrzą się problemy, na których rozwiązanie mamy kilka dni, a nie kilka wieków. Słyszycie, co mówię? Dni!

„Słyszę”, pomyślał Toller i w myślach wznosił się już w kierunku strefy nieważkości, tego królestwa rzadkiego, zimnego, poznaczonego smugami meteorów powietrza, które przemierzył tylko dwa razy w życiu i nigdy nie spodziewał się, że ujrzy je ponownie.

Rozdział 5

Sen powracał wiele razy w ciągu nocy, przenosząc Bartana Drumme'a z powrotem do dnia pierwszego lotu powietrzną łodzią. Właśnie zacumował łódź i zmierzał w kierunku skąpanego w bieli gospodarstwa. Wewnętrzny głos łajał go ostrzegając, by nie wchodził do domu, lecz choć się bał, Bartan nie miał sił zawrócić. Otworzył zasuwę w zielonych drzwiach i pchnął je na oścież — a bestia czekała w środku, delikatnie wysuwając ku niemu swoją pojedynczą mackę. Tak jak to się stało w rzeczywistości, Bartan odskoczył w tył i upadł, a kiedy znów podniósł wzrok, potwór przemienił się w górę starych łachów zawieszoną na kołku w ścianie. Sen różnił się od rzeczywistości tym, że fartuch nadal kiwał na niego ospale, w sposób, którego przyczyną nie mogły być chwilowe prądy powietrza, i to napełniało go większym strachem niż konfrontacja z samą bestią…

W tym momencie fBartan zawsze budził się z jękiem przerażenia, stwierdzając z ulgą, że znajduje się w normalnym świecie o nocnej porze, lecz za każdym razem, gdy udało mu się zdrzemnąć, sen zaczynał się od nowa.

W rezultacie z wdzięcznością witał powrót światła dziennego, mimo że wstawał skonany, a zmęczenie pulsowało w całym jego ciele. Zajął dużą działkę, tak jak się tego po nim spodziewał Jop Trinchil, i każdego dnia zapracowywał się na śmierć, usiłując przygotować wszystko na przybycie Sondeweere.

Teraz, gdy powoził swoim odremontowanym wozem w stronę działki Phoratere'ów, kontrast pomiędzy zlanym słońcem powietrzem poranka a koszmarami ciemności pokrzepiał go, usuwając ostatnie ślady znużenia.

W nocy padało, powietrze było miękkie, gęste i pełne słodyczy. Prosta czynność oddychania nim przejmowała go subtelnym dreszczem i wzruszała, jak gdyby powietrze to pochodziło jeszcze z tamtych dawnych lat, kiedy był dzieckiem o marzycielskim spojrzeniu, postrzegającym przyszłość jako coś niewiele bliższego niż mieniąca się złota łuna. Świadomość, że ten instynktowny optymizm z dzieciństwa był w pełni uzasadniony, przydawała w jego oczach jaśniejącym polom dodatkowego blasku.

Życie było przyjemne!

Utrzymując niebieskorożca w leniwym tempie, Bartan dokonywał w myślach przeglądu przeróżnych okoliczności, które sprawiły, że ten dzień był wyjątkowy w wyjątkowym okresie jego życia. Doszły go wieści od kasztelana okręgu, Majina Karrodalla, że wszystkie roszczenia ekspedycji zostały zarejestrowane i zatwierdzone w tutejszej stolicy. Farmerzy, szczęśliwi, że mogą objąć w posiadanie gotowe budynki i przygotowaną rolę, uważali teraz Bartana za swojego dobrodzieja. Jop Trinchil ustalił datę ślubu z Sondeweere, od której dzieliło go zaledwie dwadzieścia dni. A ponadto Bartan miał przed sobą wesołą biesiadę na cześć ratyfikacji zasiedlenia — na której będzie wiele różnorakiego jadła i picia, a także tańce do późnej nocy.

Hulanka nie miała ustalonej godziny rozpoczęcia, po prostu zacznie się w ciągu dnia, kiedy to zjeżdżać s będą rodziny z farm położonych na peryferiach. Bartaa wyruszył wyjątkowo wcześnie, żywiąc nadzieję, że Son-S deweere uczyni podobnie, uszczęśliwiając go w ten sposób kilkoma dodatkowymi godzinami swojego towarzystwa. Nie widział jej od co najmniej dwunastu dni i spragniony był widoku słodkiej twarzyczki, brzmienia głosu i oszałamiającego ciepła, gdy przytulała się do niego całym ciałem.

Myśl, że być może przybyła już do gospodarstwa Phora-tere'ów, kazała mu ponaglić niebieskorożca do szybszego biegu. Wkrótce dotarł do szczytu łagodnego wzniesienia, skąd rozciągał się widok na wiele mil. Sielankowy spokój okolicy współgrał z jego nastrojem. Nocny deszcz pogłębił błękit nieba, dało się dostrzec kilka zawirowań świetlnych oprócz szczodrego deszczu dziennych gwiazd. Poniżej horyzontu widniały płaty i pasy stepu, gdzie jedynym zauważalnym ruchem były rzadkie błyski ledwie widocznej pterty dryfującej na wietrze. W niewielkiej odległości, ozdobione prążkowanymi polami, stały budynki farmy Phoratere'ów, prostokąty bieli i szarości. Harro i Ennda Phoratere'owie sami zaproponowali swój dom, gdyż znajdował się on w najdogodniej położonej okolicy.

Bartan zaczął pogwizdywać, gdy wóz potoczył się swobodnie po stoku w dół, podążając po wyżłobionych w drodze koleinach. Zbliżywszy się do głównych zabudowań zauważył, że choć kilka wozów stoi przy stajni, nie ma pośród nich wozu Trinchila, którym miała przyjechać Sondeweere. Prawdopodobnie tamte, przybyłe tak wcześnie, należały do rodzin, których kobiety pomagały w przygotowaniach do przyjęcia.'„ Na dworze ustawiono długi stół, obok którego stała grupa mężczyzn i kobiet, najwyraźniej pochłoniętych dyskusją. Niedaleko bawiły się dzieci w różnym wieku, wzniecając wesołą wrzawę śmiechów i nawoływań, lecz gdy Bartan zatrzymał się koło stajni, odniósł wrażenie, że dorosłych coś trapi.

— Cześć, Bartan. Wcześnie przyjechałeś. — Tylko jeden z farmerów, młody mężczyzna o rumianych policzkach i włosach jak stóg siana, odłączył się od towarzystwa, by przywitać Bartana.

— Cześć… Crain. — Bartan przypomniał sobie imię z pewną trudnością, ponieważ Phoratere'owie stanowili rodziną liczną, a kilku jej członków było w podobnym wieku i podobnego wyglądu. — Czy jestem za wcześnie? Może odjadę i wrócę później?

— Nie, wszystko w porządku. Po prostu… coś się wydarzyło. Trochę nam to pokrzyżowało szyki.

— Coś poważnego?

Crain wyglądał na zakłopotanego.

— Wejdź, proszę, do domu. Harro pragnie się z tobą zobaczyć. Właśnie mieliśmy wysłać jeźdźca, by cię sprowadził, gdy ujrzeliśmy twój wóz na wzgórzu. — Obrócił się i ruszył przed siebie, nim Bartan zdążył zadać jakiekolwiek pytanie.

Bartan pomaszerował do frontowych drzwi domu czując rosnącą ciekawość. Harro Phoratere był głową rodziny, powściągliwym i małomównym czterdziestoletnim mężczyzną, który nie nabrał do Bartana takiej sympatii jak inni członkowie społeczności. To, że zaprosił Bartana do swego domu, było samo w sobie niezwykłe i oznaczało, że naprawdę stało się coś nadzwyczajnego. Bartan zapukał w obite deskami drzwi i wszedł do środka obszernej, kwadratowej kuchni. Harro stał przy wewnętrznych drzwiach, prowadzących prawdopodobnie do sypialni. Do prawego policzka przyciskał jakąś szmatkę, a na jego twarzy nie widać było śladu gorącego rumieńca, tak charakterystycznego dla całej rodziny.

— Jesteś wreszcie, Bartanie — powitał go przytłumionym głosem. — Cieszę się, żeś przyjechał wcześniej. Na gwałt potrzebuję twej pomocy. Wiem, że w przeszłości nie okazywałem ci zbyt wiele serdeczności, ale…

— Zapomnij o tym — odparł Bartan podchodząc bliżej. — Powiedz lepiej, w czym mogę ci pomóc.

— Mów ciszej! — Harro przyłożył palec pionowo do ust. — Czy te cudownie misterne narzędzia, które nam pokazywałeś… te, których używasz do naprawy biżuterii… czy masz je ze sobą?

Zadziwienie Bartana sięgnęło szczytu.

— Tak, zawsze noszę kilka przy sobie. Mam je w wozie.

— Czy potrafiłbyś otworzyć te drzwi? Nawet jeśli z drugiej strony tkwi w zamku klucz?

Bartan przyjrzał się drzwiom. Jak na farmerskie domostwo były niezwykle dobrze wykonane, a to, że posiadały zamek zamiast zasuwy, dowodziło, że budowniczy tego domu aspirował do godności szlacheckiej. Jednakże kształt dziurki od klucza kazał sądzić, że sam zamek należał do najprostszych i najtańszych mechanizmów zastawkowych.

— To dość łatwe zadanie — wyszeptał Bartan. — Czy w tym pokoju jest twoja żona? Mam nadzieję, że nie zachorowała.

— Tak, jest tam Ennda, zgadza się. Boję się, że zwariowała. Dlatego też nie wyłamałem drzwi. Wrzeszczy, jak tylko dotknę klamki.

Bartan pamiętał Enndę Phoratere jako przystojną, dobrze zbudowaną kobietę pod czterdziestkę, lepiej wykształconą i bardziej elokwentną niż żony innych farmerów. Była osobą wybitnie praktyczną, o dobrym poczuciu humoru, chyba ostatnią osobą, po której by się spodziewał, że padnie ofiarą gorączki umysłu.

— Dlaczego myślisz, że zwariowała? — zapytał.

— Zaczęło się to w nocy. Zbudziłem się i poczułem, że Ennda przyciska się do mnie i ociera. Rozumiesz, tak intymnie. Pojękiwała i nastawała na mnie, więc jej uległem. Prawdę mówiąc, nie miałem zbyt wielkiego wyboru… — Harro przerwał i spojrzał twardo na Bartana. — Ma to zostać miedzy nami, pamiętaj.

— Oczywiście — zapewnił go Bartan. Już wcześniej zauważył, że choć farmerzy uwielbiali czynić wulgarne aluzje do seksu w codziennej rozmowie, raczej niechętnie mówili o swoim życiu osobistym.

Harro skinął głową.

— Otóż w szczytowym momencie Ennda… mnie ugryzła.

— Ale… — Bartan zawahał się próbując zgadnąć, czy wyrażanie namiętności w środowisku miejskim i na wsi bardzo się różnią. — Czasem się zdarza, że kochankowie…

— Aż tak? — spytał Harro odsuwając szmatkę od policzka.

Bartan wzdrygnął się, gdy ujrzał ranę na twarzy Harro: dwa zagięte nacięcia w kształcie otwartych ust, których krańce znajdowały się tak blisko siebie, że było oczywiste, iż z policzka Harro o mało nie wyrwano sporego kawałka ciała. Brzegi nacięć zostały zszyte czarną nitką, lecz krew nadal sączyła się miejscami, na przekór obfitej ilości pudru z kwiecia pieprzu, tradycyjnego kolcorroniańskiego środka tamującego upływ krwi. Skóra wokół rany była ciemna od sińców. Bez wątpienia Harro będzie miał bliznę do końca życia.

— Bardzo mi przykro — wymamrotał Bartan. — Nie miałem pojęcia…

Harro przykrył policzek.

— Zaraz potem Ennda zaatakował mnie bijąc pięściami po głowie, krzycząc, bym się wynosił z pokoju. Byłem zupełnie zbity z tropu, zanim zorientowałem się, co się dzieje, byłem już na zewnątrz. Ennda zamknęła drzwi na klucz. Przez chwilę jeszcze coś krzyczała… brzmiało to jak „to nie sen, to nie sen”… potem ucichła i siedzi tak od kilku godzin. Tylko gdy ktoś dobiera się do zamka — znowu zaczyna. Martwię się o nią, Bartanie. Muszę się tam dostać na wypadek, gdyby chciała zrobić sobie krzywdę. Krzyczała tak… tak…

— Zaczekaj tutaj. — Bartan ruszył do frontowego wejścia i, ignorując pytające spojrzenia ludzi przy długim stole, szybko podszedł do swego wozu. Otworzył pudełko z narzędziami. Gdy wyciągał zawiniątko z przyborami jubilerskimi, przy jego boku pojawił się Crain Phoratere.

— Umiesz to zrobić? — zapytał. — Dasz sobie radę z tymi drzwiami?

— Myślę, że tak.

— O jak to dobrze, Bartanie! Kiedy usłyszeliśmy krzyki, przybiegliśmy tutaj z przyległych domostw i znaleźliśmy Harro zupełnie nagiego, całego we krwi. Przyodzialiśmy go i zaszyliśmy ranę, ale potem on kazał nam wyjść. Nie chce z nikim rozmawiać. Może mu wstyd. No i nie wiemy, czy zastawiać stoły, czy nie. Może nie wypada.

— Gdy dostaniemy się do sypialni, zobaczymy, jak się czuje Ennda — odparł Bartan spiesząc z powrotem do domu. — Bądź gdzieś pod ręką. Zawołam cię, jeśli będziemy potrzebować pomocy.

— Dobry z ciebie człowiek, Bartanie — rzucił Crain z podziwem w głosie.

W domu zastał Harro pod drzwiami sypialni. Ukląkł obok niego i przyjrzał się szczegółowo dziurce od klucza, z satysfakcją stwierdzając, że zamek nie powinien stawić dużego oporu. Wybrał narzędzie, które się do tego najlepiej nadawało, i podniósł tfzrok na Harro.

— Zrobię to szybko na wypadek, gdyby Ennda zorientowała się, co się dzieje — ostrzegł. — Przygotuj się do wejścia.

Harro skinął głową. Bartan przekręcił klucz jednym ruchem i odsunął się, przepuszczając Harro, który przemknął obok niego i wpadł do pokoju. W przyćmionym świetle sączącym się z korytarza i z zakrytego okiennicami okna ujrzał Enndę Phoratere stojącą w rogu po drugiej stronie izby, z plecami przyciśniętymi do ściany. Białe otoczki wokół oczu i krew zakrzepła na brodzie pozbawiły ludzkiego wyrazu jej twarz otoczoną czarnymi, potarganymi włosami. Brązowawe plamki upstrzyły górną część koszuli nocnej.

— Kim jesteś?! — wrzasnęła na Harro. — Ani kroku dalej! Nie zbliżaj się do mnie!

— Ennda! — Harro wyrwał naprzód i chwycił żonę, mimo że okładała go pięściami, usiłując odpędzić od siebie. — Nie poznajesz mnie? Chcę ci pomóc. Enndo, proszę.

— Ty nie jesteś Harro! Ty… — zamilkła, wlepiła oczy w jego twarz i przycisnęła dłoń do ust. — Harro? Harro?

— Miałaś zły sen, ale jest już po wszystkim. Już po wszystkim, kochanie. — Harro pociągnął żonę do łóżka, posadził ją na nim, jednocześnie znacząco kiwając głową w kierunku okna. Bartan otworzył okiennice przemieniając strużkę blasku w potok słonecznego światła. Ennda z niedowierzaniem potoczyła wzrokiem po pokoju, nim zwróciła się do męża.

— Twoja twarz! Spójrz tylko, co ci zrobiłam! — wydała najbardziej udręczony jęk, jaki Bartan kiedykolwiek słyszał, po czym pochyliła głowę i zauważając ślady krwi na koszuli nocnej zaczęła szarpać cienki, bawełniany materiał.

— Przyniosę trochę wody — zaproponował pospiesznie Bartan i opuścił pokój. Zaraz przed głównym wejściem zauważył Craina Phoratere'a i wykonując gest, jakby odpychał powietrze, ostrzegł go, by przez jakiś czas pozostał na zewnątrz. Rozglądnąwszy się po kuchni, dostrzegł zielony szklany dzban i miednicę na kredensie. Nalał trochę wody do miski, zabrał myjkę, mydło i ręcznik, rozwlekając tę czynność do granic możliwości, po czym stanął w drzwiach sypialni. Koszula nocna Enndy leżała na podłodze, a ona sama spowita była w prześcieradło zabrane z łóżka.

— W porządku, chłopie — oznajmił Harro. — Wejdź. Bartan wkroczył do środka i przytrzymał misę, podczas gdy Harro zmywał krew z twarzy żony. W miarę jak znikały szpecące, łuskowate plamy, Harrowi polepszał się nastrój, co naprowadziło Bartana na myśl, że niektóre podyktowane troską czynności działają kojąco zarówno na tych, którzy je wykonują, jak na tych, którzy są przedmiotem troski. Sam także poczuł ulgę, choć sumienie natychmiast zarzuciło mu samolubstwo — zagrożony został wyjątkowy dzień w jego życiu, ale zagrożenie powoli mijało. Enndzie Phoratere przyśniło się coś złego, z nieszczęśliwym skutkiem, lecz teraz życie powracało na miłe, utarte szlaki i wkrótce będzie tańczył z Sondeweere, piersią w pierś, udem w udo…

— Teraz lepiej — powiedział Harro zwilżając twarz żony ręcznikiem. — Miałaś zły sen. Teraz możemy zapomnieć o tym na dobre i…

— To nie był sen! — W jej głosie pobrzmiewał cienki, zawodzący ton, który trochę przyhamował wzbierający w Bartanie przypływ optymizmu. — To działo się naprawdę!

— Nie mogło się dziać naprawdę — odparł Harro odwołując się do zdrowego rozsądku.

— A twoja twarz? — Ennda zaczęła kołysać się delikatnie w tył i w przód. — Nie było tak jak we śnie. Zdawało się odbywać na jawie, toczyć się i toczyć bez końca… bez końca…

Harro usiłował okazać wesołość.

— Nie mogło być gorsze od niektórych snów, które ja miewam, szczególnie po twoich ciasteczkach łojowych.

— Jadłam twoją twarz. — Emma posłała mężowi niemy, straszny uśmiech. — Nie ugryzłam cię po prostu w policzek, Harro. Zjadłam calutką twoją twarz, a trwało to godzinami. Odgryzłam ci usta i żułam je. Zębami oderwałam ci nozdrza i żułam je. Odgryzłam ci przód twoich gałek ocznych i wyssałam płyn ze środka. Kiedy skończyłam, nic nie zostało z twojej twarzy… ani trochę… nie było nawet uszu… Została tylko czerwona czaszka z resztką włosów na czubku. Oto co robiłam z tobą w nocy, Harro, mój ukochany. Więc lepiej nie opowiadaj mi o własnych nocnych koszmarach.

— Już po wszystkim — odparł Harro niespokojnie.

— Tak sądzisz? — Ennda zaczęła kołysać się gwałtowniej, jakby napędzana przez niewidzialny silnik. — Było jeszcze coś. Nie opowiadałam ci jeszcze o tym ciemnym tunelu… pełzaniu przez ciemny tunel pod ziemią… a wszystkie te obmierzłe, łuszczące się ciała cisnęły się na mnie…

— Chyba będzie lepiej, jak sobie pójdę — odezwał się Bartan ruszając do drzwi z miską w ręce.

— Nie, nie odchodź, przyjacielu. — Harro podniósł rękę, by wstrzymać Bartana. — Ennda lepiej się czuje w towarzystwie.

— …miały wiele nóg, a ja wyglądałam tak samo… miałam wiele nóg… i tułów… i mackę wyrastającą mi z gardła. — Ennda nagle przestała się kołysać, wcisnęła prawy bark pod brodę i wyprostowała rękę do przodu. Wykonała nią łagodny, falujący ruch, jakby w ramieniu nie było kości; ruch, który odbił się w głębi umysłu Bartana, sprawiając, że poczuł on niewytłumaczalne przerażenie.

— No cóż, w takim razie pójdę odłożyć miskę — odrzekł czując się jak zdrajca. Pragnął umknąć z tego domu, zostawić tych dwoje nieszczęśników, by sami rozwiązywali problemy, z którymi nie miał nic wspólnego. Minął wyciągniętą rękę Harro, pomaszerował żwawo do kuchni i postawił miskę z chlupotem na kredensie. Odwrócił się i właśnie gdy miał pospieszyć ku zdroworozsądkowej jasności za frontowymi drzwiami, usidliły go ruchy Enndy. Podniosła się na nogi niepomna, że prześcieradło zsuwa się jej z ciała, i poruszała się, jak gdyby wykonywała jakiś przedziwny nieznany taniec, a jej ramię wiło się jak wąż i wykręcało.

— Dziwnie się to zaczęło — zamruczała. — Naprawdę dziwnie. Niesłusznie nazywam to początkiem, gdyż wielokrotnie powracałam do tego domu. Był to zwykły dom farmerski… cały w bieli, miał zielone drzwi… ale bałam się wejść… jednak musiałam wejść…

Kiedy otworzyłam zielone drzwi, w środku nie było nic oprócz starych łachów wiszących na kołku w ścianie… stary kapelusz, stary płaszcz, znoszony fartuch… Wiedziałam, że powinnam zmykać teraz, kiedy byłam jeszcze bezpieczna, lecz coś zmusiło mnie, bym weszła…

Bartan zatrzymał się w drzwiach do sypialni, czując jak po ciele przebiega mu zimny dreszcz. Ennda patrzyła prosto na niego, przez niego.

— Otóż pomyliłam się. Nie były to stare ubrania. To był jeden z nich… ta macka, która się do mnie wysunęła… tak łagodnie…

Harro przysunął się do żony ściskając ją za ramiona.

— Przestań, Enndo, przestań wreszcie!

— Ale ty niczego nie rozumiesz. — Znów uśmiechnęła się, owijając ramię wokół jego szyi. Prześcieradło opadło na podłogę. — Nikt mnie nie atakował, najdroższy… to było zaproszenie… zaproszenie do miłości… i ja tego chciałam. Weszłam do domu i objęłam to monstrum… i byłam szczęśliwa czując, jak wsuwa we mnie swój bladoszary penis…

Ennda naparła na Harro, jej nagie pośladki zaczęły zwierać się i falować. Posyłając błagalne spojrzenie Bartanowi, Harro użył całej siły, by położyć żonę na łóżko. Bartan wpadł do sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi i rzucił się na zmagającą się parę, pomagając unieruchomić miotające się ciało Enndy. Jej zęby kłapały, gdy zwierały się na pustym powietrzu, a miednica unosiła się w górę raz za razem, lecz z widocznie słabnącą siłą. Gałki oczne zapadły się ze znużeniem, ciałem znów zawładnął spokój. Bartan przejął inicjatywę i przykrył ją tym samym prześcieradłem, które opadło na ziemię, lecz myślami był gdzie indziej, błądząc po dziwnych bezkresach wątpliwości i zakłopotania. Czy określeniem „zbieg okoliczności” można było objąć dwoje ludzi śniących ten sam sen w tym samym czasie? Być może tak, gdyby temat był banalny, ale nie gdy… Przecież to naprawdę się mu przydarzyło! Bartan poczuł zimne ukłucie w skroniach, gdy przypomniał sobie, że on naprawdę był w tamtym domu, że przekroczył zielone drzwi. Lecz na jawie potwór okazał się ułudą, a w rojeniach Enndy był rzeczywistością. „Wszechświat tak nie wygląda”, powiedział sobie w duchu Bartan. „Coś złego musiało stać się z wszechświatem…”

— Chyba teraz z nią lepiej — wyszeptał Harro głaszcząc żonę po czole. — Potrzebuje pewnie tylko kilku godzin zdrowego snu. Tak, właśnie tego jej trzeba.

Bartan wstał, starając się zakotwiczyć myśli w namacalnej rzeczywistości.

— A co z uroczystością? Czy chcesz wszystkich odesłać?

— Niech zostaną. Najlepiej będzie, jeśli Ennda znajdzie wokół siebie przyjaciół, gdy się zbudzi. — Harro powstał i spojrzał Bartanowi prosto w oczy ponad dzielącym ich łóżkiem. — Nie ma potrzeby o tym rozpowiadać, prawda? Nie chcę, żeby ludzie myśleli, że Ennda zwariowała, a szczególnie Jop.

— Nic nikomu nie powiem.

— Jestem ci wdzięczny — odparł Harro pochylając się, by ścisnąć rękę Bartanowi. — Jop jest zbyt zajęty, by interesować się tymi wszystkimi opowiastkami o snach i koszmarach, które ostatnio nas nawiedzają. Twierdzi, że jeśli ludzie pracowaliby tak ciężko, jak trzeba, to byliby zbyt zmęczeni, żeby śnić po nocach.

Bartan zmusił się do uśmiechu. Czyżby inni też mieli złe sny? Czy właśnie to przepowiedział kasztelan Karrodall? Czy jest to dopiero początek? Początek czegoś okropnego, czegoś, co mogłoby wymieść stąd nową falę osadników — tak jak ich poprzedników?

— Kiedy pod koniec dnia skłaniam głowę na poduszkę — powiedział żałośnie, odsuwając wspomnienia snu, który prześladował go nocą — mam wrażenie, że umieram na jakiś czas. Nic nie dzieje się aż do świtu.

— Każdy, kto sam haruje na swoim, ma prawo być zmęczony. A co dopiero ktoś, kto nie przywykł do tego od urodzenia.

— Sąsiedzi mi pomagają — odpowiedział Bartan, chętnie rozmawiając o banałach, gdy jednocześnie usiłował ułożyć sobie nowy wewnętrzny obraz świata. — Jak się ożenię, to…

— Muszę założyć opatrunek na ranę odniesioną w boju — przerwał Harro klepiąc się z animuszem w policzek. — Idź na zewnątrz i spytaj, dlaczego wszyscy stoją z założonymi rękami, zamiast czynić przygotowania do świętowania. Powiedz im, że ma to być dzień, który wszyscy będą pamiętać.

Nadeszły wieści, że Jop Trinchil z rodziną nie przyjedzie aż do południa, zatem Bartan zabijał czas pomagając tam, gdzie potrafił w przeróżnych pracach przygotowawczych, jakie toczyły się na całej farmie. Jego wysiłki witano z dużą dozą humoru, lecz wkrótce kobiety dały mu do zrozumienia, że bardziej im przeszkadza, niż pomaga, szczególnie że nie mógł się skupić i popełniał wiele błędów. Wycofał się na ławkę przy kuchni naprzeciwko sadu, gdzie kilku mężczyzn wygrzewało się na słońcu dzieląc się dzbanem zielonego wina.

— Dobrze zrobiłeś, chłopie — odezwał się Corad Fur-cher przyjacielskim tonem, wręczając Bartanowi pełen kubek. — Kobiety same dadzą sobie z tym wszystkim radę. — Furcher był mężczyzną w średnim wieku o żółtawych włosach, co wskazywało na pokrewieństwo z rodziną Phoratere'ów.

— Dzięki. — Bartan łyknął słodkiego płynu. — Wielkie tam zamieszanie i rzeczywiście trochę plątałem się im pod nogami.

— Tam tkwi źródło naszych kłopotów. — Furcher wykonał gest, którym omiótł czystą, błękitną kopułę nieba. — Kiedy żyliśmy na Starym Świecie, wiadomo było, że z nastaniem małonocy trzeba rozpocząć obchody, tutaj zaś słońce świeci i świeci i organizm nie może należycie się ustawić. To życie na peryferiach jest sprzeczne z naturą. Jestem lojalnym poddanym, jak każdy, ale jednak twierdzę, że król Chakkell rozbił porządek rzeczy, gdy porozsyłał nas po całej planecie. Popatrzcie na to niebo! Puste! Czuję się tu, jakby mi się ktoś cały czas przyglądał.

Mężczyźni pokiwali z aprobatą głowami i wdali się w dyskusję o niedogodności mieszkania na tej półkuli Overlandu, z której w ogóle nie widać bliźniaczej planety. Niektóre wysnuwane przez nich teorie na temat wpływu, jaki ma niezmącony dzień na zbiory i zachowanie zwierząt, brzmiały w uszach Bartana wysoce podejrzanie. Złapał się na tym, że bardziej niż zwykle tęskni za towarzystwem Sondeweere, a jednocześnie zmaga się z zagadką przerażającego koszmaru Enndy Phoratere. Musiał odrzucić zbieg okoliczności, może jednak klucz do tajemnicy tkwił w samej naturze rojeń. Czy to możliwe, jak twierdzą niektórzy, że umysł wymyka się z ciałąj podczas snu? Jeśli tak, to dwie odcieleśnione osobowości l mogłyby się przypadkiem spotkać i zjednoczyć na krótko J w ciemności, wzajemnie wpływając na swoje sny.

Bartan nie chciał wyrzec się wizji szczęśliwej przyszłości,; a ta nowa koncepcja zdawała się nieść jej ocalenie. Gdy mocne wino zaczęło działać, pomyślał, że cały ten epizod j był co prawda niespotykany i nieprzyjemny, ale da się go wytłumaczyć jako manifestację złożoności i subtelności natury. Optymizm odrodził się w nim w pełni na widok Enndy, która wyłoniła się z domu i zabrała się do pozornie ślimaczących się bez końca przygotowań do nadchodzącego przyjęcia. Z początku zachowywała się trochę niepewnie, lecz wkrótce śmiała się wraz z innymi i Bartan uznał, że czarne nastroje nocy zostały rozproszone i zapomniane. Na ich tle dzień wydawał się o wiele bardziej radosny.

Nie przywykł do picia wina i gdy wóz Trinchila pojawił się w dali, był już w stanie euforii, spotęgowania tego, co czuł na początku dnia. W pierwszym odruchu chciał wyjść i przywi» tac się z Sondeweere, ale powstrzymała go żartobliwa chęci pojawienia się u jej boku z zaskoczenia. Poszedł na miejsce, i gdzie zaparkowali inni farmerzy, wcisnął się pomiędzy dwaj wysokie wozy i zaczekał, aż nowi przybysze zajadą tuż obok. Na wozie siedziało więcej niż tuzin członków rodziny Trinchila, toteż hałas gwahownie wzmógł się, gdy zaczęli się z niego wysypywać, a dzieci rywalizowały ze starszymi w wykrzykiwaniu powitań do przyjaciół. Pomimo swojego olbrzymiego cielska Jop Trinchil pierwszy wylądował na ziemi. Pomaszerował zamaszyście do obładowanych stołów, najwyraźniej w zadziornym nastroju, pozostawiając kobietom zarządzanie rozładunkiem niemowląt i koszyków.

Bartan stał jak zaczarowany, widząc, że Sondeweere ma na sobie najpiękniejszą suknię — jasnozielone, dobrze uszyte odzienie, z oliwkowym filigranowym wzorkiem, które podkreślało jej jasną cerę i umacniało przekonanie Bartona, że należy ona do lepszej klasy niż inne kobiety. Opuszczała wóz jako ostatnia, omdlewającym ruchem stając na nogach, jakby w powolnym, zmysłowym tańcu, który wzbudził łomot w piersiach Bartana.

Miał już wyłonić się z kryjówki, gdy ujrzał, że jeden z synów Jopa, przedwcześnie rozwinięty, umięśniony siedemnastolatek o imieniu Glave, stanął obok wozu ze wzniesionymi ramionami, by pomóc zsiąść Sondeweere. Posłała mu z góry uśmiech i spuściła nogi z wozu pozwalając, by objął ją w talii swoimi wielkimi dłońmi. Z łatwością przyjął jej ciężar i opuścił ją na ziemię w taki sposób, by ich ciała otarły się o siebie. Sondeweere nie zdała się tym oburzona. Pozwoliła, by ten intymny kontakt trwał kilka sekund, spoglądając cały czas w oczy Glave'a, potem lekko potrząsnęła głową. Glave natychmiast ją puścił, powiedział coś, czego Bartan nie dosłyszał, i dał susa w ślad za rodziną.

Bartan wynurzył się ze swojej kryjówki zagniewany i zbliżył się do Sondeweere.

— Witaj na przyjęciu — odezwał się pewny, że zawstydzi się, gdy zrozumie, że była obserwowana.

— Bartan! — podbiegła do niego uśmiechając się promiennie, zawinęła ręce wokół jego ciała i wtuliła głowę w jego pierś. — Czuję się, jakby całe lata minęły, od kiedy cię ostatnio widziałam.

— Czyżby? — odparł nie odwzajemniając uścisku. — A może znalazłaś sposób na umilenie sobie czasu?

— Oczywiście, że nie! — Uświadamiając sobie sztywny opór jego ciała, Sondeweere odsunęła się na krok, by mu się przyjrzeć. — Bartan! O czym ty mówisz?

— Widziałem cię z Glave'em.

Przez chwilę Sondeweere stała z otwartą buzią, a potem zaczęła się śmiać.

— Bartanie, Glave jest tylko chłopcem! I do tego moir kuzynem.

— Prawdziwym kuzynem?

— To nie ma nic do rzeczy. Nie ma powodu, byś byłjj zazdrosny. — Sondeweere uniosła lewą dłoń i poklepała pierścień z drzewa brakka na szóstym palcu. — Cały czas go noszę, kochanie.

— To nie dowodzi… — Gardło Bartana zacisnęło się boleśnie, nie pozwalając mu dokończyć zdania.

— Czemu zachowujemy się wobec siebie jak obcy? — Sondeweere wpiła w Bartana miękkie, lecz znaczące spojrzenie, a potem ponownie go objęła i zarzuciła ręce na szyję przyciągając jego twarz do swojej. Nigdy nie był z nią w łóżku, lecz nim pocałunek się skończył, miał niejakie pojęcie o tym, jak to będzie, i wszystkie myśli o rywalizacji i innych kłopotach wywietrzał mu z głowy. Odpowiedział^ łapczywymi pocałunkami, aż w końcu dziewczyna oderwała się od niego.

— Praca w polu dodaje ci sił — wyszeptała. — Widzę, że będę musiała obchodzić się z tobą ostrożnie i zaprzyjaźnić się z całą masą panien.

Połechtany i podniesiony na duchu spytał:

— Nie chcesz mieć dzieci?

— Oczywiście, że tak, i to bardzo dużo, ale nie od razu. Przed nami wiele pracy.

— Nie rozmawiajmy już o pracy. — Bartan wziął za rękę Sondeweere i odszedł z nią od zabudowań gospodarczych do skąpanej w słońcu ciszy otwartego pola, gdzie zboża w różnym stadium dojrzałości połyskiwały zwężającymi się w oddali pasmami. Spacerowali razem dobrą godzinę, ciesząc się swyin towarzystwem, spędzając czas na niewymuszonej rozmowie kochanków i licząc meteory, które raz po raz rysowały na niebie srebrne linie. Bartan chciał zatrzymać Sondeweere tylko dla siebie aż do zapadnięcia nocy, lecz ustąpił, gdy zdecydowała, że powinni zdążyć na rozpoczęcie tańców.

Zanim dotarli do głównych budynków, Bartan poczuł pragnienie. Czuł, że roztropnie byłoby nie pić już więcej wina, więc przyłączył się do mężczyzn okupujących baryłki z ciemnym piwem i nalał sobie trunku, który nie uderza tak mocno do głowy. Jak się spodziewał, musiał odparować sprośne uwagi na temat tego, co robił, kiedy zniknął z Sondeweere. Wyłonił się z grupy z ciężkim kuflem piwa w dłoni. W cieniu stodoły zaczęło grać trzech muzykantów i kilka młodych kobiet — miedzy nimi Sondeweere — splotło dłonie i rozpoczęło pierwszy z tańców.

Bartan przyglądał się temu w nastroju niewypowiedzianego zadowolenia, biorąc małe, lecz regularne łyki piwa. Niektórzy z farmerów przemogli swoją niezdarność i krąg tancerzy stopniowo się rozszerzał. Skończył piwo, postawił kufel na pobliskim stole i już robił krok w kierunku Sondeweere, gdy uwagę jego przykuła grupa małych dzieci bawiąca się na skrawku trawy w pobliżu sadu. Wszystkie miały nie więcej niż trzy, cztery lata. Poruszały się w ciszy po okręgu pochłonięte swoim własnym tańcem o powolniejszym rytmie niż muzyka dorosłych. Przygarbiony prawy bark wcisnęły pod brody, a wysunięte w przód prawe ramię łagodnie falowało i wiło się jak kłębowisko węży.

Ruchy te były dziwnie nieludzkie, dziwnie niepociągają-ce — i dokładnie naśladowały te, którymi Ennda Phoratere przedstawiła obsceniczne okropieństwa swojego snu.

Bartan odwrócił się od dzieci marszcząc brwi, czując się nagle potwornie samotny wśród radości i niewinności swoich sąsiadów.

Загрузка...