Robert Sheckley Cena ryzyka

Reader wysunął ostrożnie głowę ponad parapet okna. Ujrzał schody awaryjnego wyjścia pożarowego, a poniżej wąski zaułek. Stał tam zdewastowany wózek dziecinny i trzy pojemniki na śmieci. Gdy tak patrzył, zza ostatniego pojemnika uniosło się ramię w czarnym rękawie. W dłoni połyskiwał jakiś przedmiot. Reader momentalnie schylił głowę. Pocisk roztrzaskał szybę tuż nad nim i wbił się w sufit, obsypując go odpryskami tynku.

Już wiedział. Zaułek był pilnowany tak samo jak i drzwi.

Leżał, rozciągnięty jak długi na popękanym linoleum, gapiąc się na otwór pocisku widniejący w suficie i nasłuchując odgłosów dochodzących zza drzwi. Był wysokim mężczyzną o przekrwionych oczach i dwudniowym zaroście. Brud i zmęczenie poryły mu twarz bruzdami. Strach wycisnął na miej swe piętno, tu napinając mięsień, tam szarpiąc ją nerwowym skurczem. Efekt był wstrząsający. Twarz Readera, zniekształcona oczekiwaniem na śmierć, nabrała teraz wyrazu.

Zaułka pilnował jeden rewolwerowiec, dwóch czekało na schodach. Był w pułapce. Był martwy.

Pewnie, myślał Reader, porusza się jeszcze i oddycha; ale to tylko dzięki nieudolności śmierci. Śmierć zajmie się nim za kilka minut. Śmierć wybije dziury w jego twarzy i ciele, artystycznie ochlapie krwią jego ubranie, ułoży jego członki w jakąś groteskową figurę z cmentarnego baletu.

Reader wgryzł gwałtownie wargę. Chciał żyć. Musi być jakiś sposób. Przekręcił się na brzuch i rozejrzał się po obskurnym mieszkaniu, do którego zapędzili go mordercy. Przypominało świetną, małą, jednomiejscową trumnę. Miało drzwi, które były pilnowane i wyjście pożarowe, którego strzeżono. Miało też malutką łazienkę bez okna.

Przeczołgał się do łazienki i wstał. Na suficie ział postrzępiony otwór, szeroki na prawie cztery cale. Gdyby tak udało się go powiększyć, przecisnąć przezeń do mieszkania znajdującego się powyżej…

Do jego uszu doszedł głuchy łomot. Mordercy byli niecierpliwi. Zaczynali wyważać drzwi.

Zbadał otwór w suficie. Nie ma co marzyć. Nigdy nie zdoła go powiększyć.

Rąbali w drzwi, stękając przy każdym ciosie. Za chwilę wyszarpią zamek, albo wyrwą zawiasy z nadgniłego drewna framugi. Drzwi upadną na podłogę i, otrzepując z pyłu marynarki, wtargną tu dwaj zamaskowani mężczyźni.

Ale ktoś mu na pewno pomoże! Wyciągnął z kieszeni malutki odbiornik telewizyjny. Obraz był zamazany i nie mógł sobie poradzić z uregulowaniem go. Dźwięk był wyraźny i czysty.

Słuchał starannie wymodulowanego głosu Mika Terry’ego, który zwracał się do oglądającej go, ogromnej rzeszy telewidzów zgromadzonej przed odbiornikami.

— Straszne położenie — mówił Mike Terry. — Tak, proszę państwa, Jim Reader znajduje się w prawdziwie okropnej sytuacji. Jak państwo zapewne pamiętają, ukrywał się pod przybranym nazwiskiem w trzypiętrowym hotelu na Broadwayu. Wydawało się, że to całkiem bezpieczna kryjówka, ale tak się tylko, proszę państwa, wydawało. Rozpoznał go goniec hotelowy i doniósł o tym gangowi Thompsona.

Drzwi trzeszczały pod spadającymi na nie ciosami. Reader ścisnął kurczowo telewizorek i słuchał dalej.

— Jim Reader zdołał zbiec z hotelu! Mając swych prześladowców na karku, wpadł do kamienicy przy West End Avenue 156. Zamierzał przedostać dalej dachami i to mogło się udać, proszę państwa, to mogło się udać. Ale drzwi prowadzące na dach były zamknięte. Zdawało się, że to już koniec… Ale Jim Reader zorientował się, że lokal numer 7 jest nie zamieszkany i nie zamknięty na klucz. Wszedł tam…

Terry przerwał, aby podkreślić grozę sytuacji i zaraz krzyknął:

— …i jest teraz, proszę państwa, osaczony, osaczony jak szczur w potrzasku. Gang Thompsona wyważa drzwi! Wyjście pożarowe jest pilnowane. Nasi kamerzyści, ulokowani w pobliskim budynku, przekazują teraz państwu zbliżenie. Proszę spojrzeć, proszę państwa, proszę tylko spojrzeć! Czy nie ma już żadnej nadziei dla Jima Readera?

— Czy nie ma już żadnej nadziei — powtórzył cicho Reader. Stał zlany potem w ciemnej, przytłaczająco ciasnej łazience, nasłuchując nieustającego walenia w drzwi.

— Poczekaj! — krzyknął Mike Terry. — Nie wyłączaj się, Jimie Reader, jeszcze się nie wyłączaj. Mam pilną rozmowę telefoniczną z jednym z naszych telewidzów, rozmowę z aparatu Linii Dobrego Samarytanina. To ktoś, kto uważa, że może ci pomóc. Może jest jeszcze jakaś nadzieja, Jim. Czy mnie słyszysz, Jimie Reader?!

Reader czekał, słysząc chrupnięcie wyrywanych z przegniłej framugi zawiasów.

— Proszę mówić, sir — powiedział Mike Terry. — Pana nazwisko.

— Eee… — Felix Bartholomew.

— Niech się pan nie denerwuje, Mr. Bortholomew. Proszę mówić.

— No więc tak… O.K. Mr. Reader rozległ się roztrzęsiony, starczy głos. Mieszkałem kiedyś przy West End Avenue 156. W takim samym mieszkaniu, w jakim jest pan teraz, Mr. Reader — no tak, w takim samym! Niech pan słucha, Mr. Reader, łazienka ma okno. Jest zamalowane, ale ma…

Reader wepchnął telewizorek do kieszeni. Znalazł zarysy okna i kopnął w nie z całej siły. Szkło rozprysło się w drobne kawałki i łazienkę zalało światło dzienne. Zgarnął odpryski szkła z parapetu i wychylił się szybko przez okno.

Od wylanej betonem nawierzchni podwórza dzieliła go spora odległość. Zawiasy puściły. Słyszał jak drzwi otwierają się. Nie namyślając się dłużej, przelazł przez okno, zwisł na chwilę na koniuszkach palców i skoczył.

Wstrząs oszołomił go. Wstał na chwiejnych nogach. W oknie łazienki pojawiła się jakaś twarz.

— Masz pecha — powiedział mężczyzna, wychylając się i mierząc spokojnie z trzydziestki ósemki ze spiłowaną lufą.

W tym momencie eksplodowała w łazience świeca dymna.

Kula mordercy poszła bokiem. Odwrócił się klnąc. Na podwórzu wybuchały następne świece, przysłaniając dymem sylwetkę Readera.

Słyszał wydobywający się ze schowanego w kieszeni telewizorka, oszalały z podniecenia głos Mika Terry’ego.

— Biegnij! — wrzeszczał Terry — biegnij po swoje życie, Jimie Reader. Uciekaj, dopóki oczy morderców wypełnione są dymem. Dziękujemy Dobrej Samarytance, Sarze Winters z Bockton w stanie Massachusetts, Edgar Street 3412, za ufundowanie pięciu świec dymnych i wynajęcie człowieka, który je podrzucił!

— Ocaliła pani dzisiaj ludzkie życie, Mrs. Winters — już spokojniejszym głosem ciągnął Terry. Czy powie pani naszym telewidzom w jaki sposób…

Reader nie mógł słuchać dalej. Biegł przez wypełnione dymem podwórze, minął sznury na bieliznę — wypadł na ulicę.

Szedł Sześćdziesiątą Trzecią Ulicą, garbiąc się, aby ująć sobie wzrostu. Słaniał się lekko z wyczerpania, osłabiony brakiem jedzenia i snu.

— Hej, ty!

Reader odwrócił się. Na schodkach siedziała kobieta w średnim wieku, przyglądając mu się krzywo.

— Ty jesteś Reader, tak? Ten, którego próbują zabić?

Reader chciał odejść.

— Wejdź do środka, Reader — powiedziała kobieta.

Być może była to pułapka, ale Reader wiedział, że musi polegać na wielkoduszności i życzliwości ludzi. Był ich reprezentantem, przedłużeniem ich samych, przeciętnym facetem w tarapatach. Bez nich był zgubiony. Z nimi nic nie mogło mu się stać.

Wierz w ludzi, powiedział mu Mike Terry. Oni cię nigdy nie opuszczą. Wszedł za kobietą do salonu. Kazała mu usiąść — i wyszła z pokoju, aby wrócić prawie natychmiast z talerzem gulaszu. Stała, obserwując go jak jadł, tak jak patrzy się na małpę w ZOO, opychającą się orzeszkami.

Z kuchni wyszło dwoje dzieci i gapiło się na niego. Przez drzwi od łazienki weszli do pokoju trzej mężczyźni w kombinezonach i skierowali na posilającego się Readera kamerę telewizyjną. W salonie stał wielki odbiornik telewizyjny. Reader, połykając swój posiłek, patrzył na produkującego się na ekranie Mika Terry’ego i słuchał silnego, szczerze zmartwionego głosu komentatora.

— Oto jest, proszę państwa — mówił Terry. — Obserwujemy teraz na naszych ekranach Jima Readera, spożywającego swój pierwszy od dwóch dni, skromny posiłek. Nasi kamerzyści porządnie się napracowali, aby przekazać państwu ten obraz! Dziękuję, chłopcy… Proszę państwa, chwilowego schronienia udzieliła Jimowi Readerowi Mrs. Velma O’Dell z Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy 343. Dziękujemy, Dobra Samarytanko O’Dell! To naprawdę cudowne, jak ludzie ze wszystkich ścieżek życia otwierają swe serca przed Jimem Readerem!

— Pośpiesz się lepiej — powiedziała Mrs. O’Dell.

— Dobrze, proszę pani — wymamrotał Reader.

— Nie chcę strzelaniny w moim mieszkaniu.

— Już kończę, proszę pani.

— Nie zabiją go? — spytało jedno z dzieci.

— Zamknij buzię — skarciła je Mrs. O’Dell.

— Tak, Jim — zawołał śpiewnie Mike Terry — pośpiesz się lepiej. Twoi prześladowcy nie są daleko. Oni nie są głupcami, Jim. Zdeprawowani, wypaczeni, szaleni — tak! Ale nie głupi. Idą po śladzie twojej krwi — krwi z twojej skaleczonej dłoni, Jim!

Dopiero teraz Reader zdał sobie sprawę, że rozciął dłoń na parapecie okiennym.

— Daj, zabandażuję to — powiedziała Mrs. O’Dell.

Reader wstał i pozwolił opatrzyć sobie dłoń. Patem Mrs. O’Dell dała mu brązową marynarkę i szary kapelusz z jedną połową ronda wygiętą do dołu.

— To rzeczy mojego męża — powiedziała.

— Ma przebranie! — zawył z zachwytu Mike Terry: — To coś nowego, proszę państwa! Przebranie! Na siedem godzin przed ocaleniem!

— Teraz wyjdź stąd — powiedziała Mrs. O’Dell.

— Idę, proszę pani — zdecydował się Reader. — Dzięki.

— Myślę, że jesteś głupcem — dodała. — Myślę, że jesteś głupcem mieszając się w to.

— Tak, proszę pani. — Nie warto.

Reader podziękował i wyszedł. Dotarł pieszo do Broadwayu, wsiadł do pociągu metra w kierunku Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, a potem kolejką miejską dojechał do Osiemdziesiątej Szóstej. Tam kupił gazetę i przesiadł się do pierwszego składu metra zmierzającego w kierunku Manhasset.

Metro przemknęło z łoskotem pod Manhattanem. Reader drzemał. Skrył pod gazetą obandażowaną dłoń i nasunął głęboko na oczy kapelusz. Czy już go rozpoznano? Czy zgubił gang Thompsona? A może ktoś teraz do nich telefonuje?

Zastanawiał się sennie, czy naprawdę uszedł z życiem. A może był martwym, zręcznie animowanym trupem, poruszającym się tylko dzięki nieudolności śmierci? (Moja droga, śmierć jest teraz taka opieszała! Jim Reader, zanim można go było pochować jak należy, spacerował po swej śmierci kilka godzin i odpowiadał na pytania ludzi!)

Reader pod wypływem nagłego impulsu otworzył szeroko oczy. Śniło mu się coś… coś nieprzyjemnego. Nie mógł sobie przypomnieć co.

Zamknął ponownie oczy i przypomniał sobie, z pewnym zdziwieniem, czasy, kiedy żył sobie beztrosko i nic mu nie groziło.

To było przed dwoma laty. Był wtedy wielkim, sympatycznym młodzieńcem i pracował jako pomocnik kierowcy ciężarówki. Był zbyt skromny, aby marzyć.

Marzył za niego niski kierowca ciężarówki o ściągniętej twarzy.

— Dlaczego nie spróbujesz w widowisku telewizyjnym, Jim? Ja bym spróbował, gdybym miał twoje warunki. Lubią tam takich przeciętnych, mało bystrych facetów. Jako uczestników. Każdy lubi takich facetów. Czemu by nie spróbować?

No i spróbował. Właściciel miejscowego sklepu radiowo-telewizyjnego udzielił mu bliższych wyjaśnień.

— Widzisz, Jim. Publiczność ma już powyżej uszu dobrze wytrenowanych siłaczy z ich zmanierowanymi odruchami i profesjonalną odwagą. Kto może się wczuć w takich facetów? Kto może się z nimi identyfikować? Ludzie chcą oglądać emocjonujące rzeczy, to prawda, ale nie, kiedy jakiś cwaniak robi sobie z tego rzemiosło i zbija pięćdziesiąt tysięcy rocznie. To dlatego tracą popularność wyreżyserowane widowiska. To dlatego właśnie prosperują widowiska grozy.

— Rozumiem — powiedział Reader. — Sześć lat temu, Jim, Kongres uchwalił Ustawę o Świadomym Samobójstwie. Paru starych senatorów gadało dużo o nieprzymuszonej woli i samookreśleniu jednostki, ale to wszystko gówno. Czy wiesz, co oznacza Ustawa o Świadomym Samobójstwie? Oznacza ona, że nie tylko zawodowcy, ale i amatorzy mogą ryzykować swoje życie za dużą forsę: Dawniej, jeśli chciałeś, żeby ci legalnie obtłukli mózg za pieniądze, musiałeś zostać zawodowym bokserem, futbolistą, albo graczem w hokeja. A teraz taka szansa stoi otworem dla zwykłych ludzi, takich jak ty, Jim.

— Rozumiem — powiedział znowu Reader.

— To cudowna okazja. Skorzystaj z niej. Nie wyróżniasz się niczym, Jim. Wszystko, co potrafisz ty, potrafi każdy. Jesteś przeciętniak. Myślę, że widowiska grozy będą o ciebie zabiegać.

Reader pozwolił sobie na marzenia. Widowiska telewizyjne wydawały się prostą drogą do fortuny dla skromnego, młodego faceta bez żadnych szczególnych uzdolnień i wykształcenia. Napisał list do programu o nazwie „Hazard” i dołączył swoją fotografię.

„Hazard” zainteresował się nim. Sieć JBC zbadała jego dane i uznała, że był na tyle przeciętny, aby usatysfakcjonować najszersze kręgi telewidzów. Sprawdzono jego pochodzenie i przynależność organizacyjną. W końcu wezwano go do Nowego Jorku. Tam przeprowadził z nim rozmowę Mr. Moulian.

Moulian był ponury i uczuciowy. Mówiąc, żuł gumę.

— Wystąpisz — powiedział oschle ale nie w „Hazardzie”. Wystąpisz w „Eliminacjach”. To półgodzinny program dzienny na trzecim kanale.

— O rany! — ucieszył się Reader.

— Nie dziękuj mi. Jeśli wygrasz albo zajmiesz drugie miejsce, otrzymasz tysiąc dolarów, a jeśli przegrasz, dostaniesz nagrodę pocieszenia w wysokości stu dolarów. Ale nie to jest ważne.

— Nie, proszą pana.

— „Eliminacje” to skromny program. Jest on poligonem doświadczalnym dla sieci JBC. Zdobywcy pierwszego i drugiego miejsca przechodzą do „Stanu zagrożenia”. W „Stanie zagrożenia” nagrody są o wiele wyższe.

— Wiem, że są wyższe, proszę pana.

— I jeśli spiszesz się dobrze w „Stanie zagrożenia”, otworzy się przed tobą droga do widowisk grozy pierwszej klasy, takich jak „Hazard” i „Podwodne Niebezpieczeństwa”, transmitowanych na cały kraj i oferujących olbrzymie wygrane. I wtedy zaczyna się naprawdę wielka gra. Jak daleko dojdziesz, zależy od ciebie.

— Zrobię co będę mógł, proszę pana — zapewnił Reader.

Moulian przestał na chwilę żuć gumę i niemal z szacunkiem powiedział:

— Możesz tego dokonać, Jim. Pamiętaj tylko. Ty jesteś ludzie, a ludzie mogą wszystko.

Sposób, w który wypowiedział te słowa sprawił, że Readerowi zrobiło się przez chwilka żal Mr. Mouliana, który był ponury, miał kędzierzawe włosy, wyłupiaste oczy i na pewno był „ludzie”.

Podali sobie ręce. Potem Reader podpisał dokument zwalniający sieć JBC od wszelkiej odpowiedzialności za utratę przez niego życia, członków, czy rozumu w trakcie konkursu. Podpisał również inny dokument, wyszczególniający prawa przysługujące mu na mocy Ustawy o Świadomym Samobójstwie. Wymagało tego prawo i była to czysta formalność.

Po trzech tygodniach wystąpił w „Eliminacjach”.

Program nawiązywał do klasycznej formy wyścigu samochodowego. Niewyszkoleni kierowcy wgramolili się do potężnych, amerykańskich i europejskich maszyn wyścigowych i ścigali się na morderczej, dwudziestomilowej trasie. Reader, trzęsąc się ze strachu, wrzucił zły bieg w swoim Maserati i wystartował.

Wyścig był przeraźliwym koszmarem spalonych opon. Reader trzymał się z tyłu stawki, pozwalając pierwszym liderom roztrzaskiwać się na okolonych bandami zakrętach wijącej się serpentyną drogi. Wysunął się na trzecie miejsce, gdy jadący przed nim Jaguar skręcił nagle w bok, wpadając na Alfa Romeo i obydwie maszyny z łoskotem wylądowały w zaoranym polu. Na drugie miejsce wysforował się Reader na ostatnich trzech milach, ale nie mógł znaleźć miejsca na wyprzedzenie prowadzącego wozu. Na zakręcie w kształcie litery S omal nie wyleciał z trasy, ale szybko wprowadził samochód na drogę i ciągle jeszcze był trzeci. Potem kierowca prowadzącego wozu złamał na ostatnich pięćdziesięciu jardach wał korbowy i Jim ukończył wyścig na drugiej pozycji.

Był teraz o tysiąc dolarów do przodu. Dostał cztery listy od kibiców, a pewna pani z Oshkosh przysłała mu parę ciepłych skarpetek. Zastał zaproszony do wystąpienia w „Stanie Zagrożenia”.

W odróżnieniu od innych widowisk, „Stan Zagrożenia” nie był programem typu turniejowego. Wymagał on wykazania się inicjatywą. Przed występem zaaplikowano Readerowi dawkę nieuzależniającego narkotyku. Ocknął się w kabinie małego samolotu lecącego na autopilocie na wysokości dziesięciu tysięcy stóp. Wskazanie paliwomierza sygnalizowało niemal puste zbiorniki. Spadochronu nie miał. Należało sprowadzić samolot do lądowania.

Naturalnie, nigdy przedtem nie latał. Ostrożnie eksperymentował z urządzeniami wypełniającymi tablicę przyrządów samolotu pamiętając, że w zeszłym tygodniu bohater odzyskał świadomość na pokładzie łodzi podwodnej, otworzył nie ten zawór co trzeba i utonął.

Tysiące telewidzów z zapartym tchem obserwowało, jak ten przeciętny człowiek, człowiek taki sam jak oni, borykał się z zaistniałą sytuacją tak, jak robiliby to oni. Jim Reader był nimi. Wszystko, co potrafił on, potrafili oni. Był reprezentantem ludzi.

Readerowi udało się sprowadzić samolot na dół w sposób, który zachowywał pozory lądowania. Przekoziołkował kilka razy, ale pas bezpieczeństwa spełnił swoja rolę, a silnik, wbrew oczekiwaniom nie buchnął płomieniami. Wyszedł wtedy z tego ogłuszony, z trzema złamanymi żebrami, trzema tysiącami dolarów i szansą, że po wyzdrowieniu wystąpi w „Torrero”.

Nareszcie widowisko pierwszej klasy!. „Torrero” płaciło dziesięć tysięcy dolarów. Trzeba było tylko zakłuć szpadą czarnego byka z Miura, tak jak robili to zawodowi matadorzy.

Walka odbywała się w Madrycie, gdyż walki byków były w Stanach Zjednoczonych ciągle jeszcze nielegalne. Transmitowała ją telewizja.

Reader miał dobrą kwadrylię. Polubili wielkiego, ślamazarnego Amerykanina. Pikadorzy naprawdę przykładali się do swych lancy, aby osłabić mu byka, banderillerzy próbowali zwalić bestię z nóg, zanim wbili w nią swe banderille, a drugi matador, ponury człowiek z Algiceras, fantazyjnymi ruchami mulety niemal skręcił bykowi kark.

Ale kiedy już wszystko zostało powiedziane i zrobione, na placu boju, ściskając niezgrabnie w lewym ręku muletę, a w prawym szpadę, oko w oko z czarnym, ociekającym krwią, szerokorogim bykiem stał Jim Reader.

— W płuca go, hombre, w płuca — darł się ktoś. — Nie zgrywaj bohatera, dźgnij go w płuca.

Ale Jim Reader trzymał się tego, co powiedział mu w Nowym Jorku doradca techniczny: „Nastaw szpadę i wbij ją nad rogami”.

I tak zrobił. Szpada ześlizgnęła się po kości i byk wziął go na rogi, po czym przerzucił sobie nad grzbietem. Podniósł się, cudem nie rozpruty, pochwycił drugą szpadę i zamykając oczy, ponownie wbił ją nad rogami. Bóg sprawujący pieczę nad dziećmi i głupcami musiał się temu przyglądać, gdyż szpada weszła jak nóż w masło. Byk wyglądał na zaskoczonego i gapił się na Jima z niedowierzaniem, a potem upadł jak przekłuty balon.

Wypłacili mu dziesięć tysięcy dolarów, a złamany obojczyk zrósł się niemal natychmiast. Dostał dwadzieścia trzy listy od kibiców, a wśród nich namiętne zaproszenie od dziewczyny z Atlantic City, które zignorował. Spytano go, czy nie zechciałby wystąpić w następnym widowisku.

Pozbył się już trochę swej naiwności. Był teraz w pełni świadomy, że dał się niemal zabić za marne grosze. Wielka forsa była nadal przed nim. Teraz chciał być niemal zabijany za coś wartego zachodu.

Wystąpił więc w „Podwodnych Niebezpieczeństwach”, widowisku finansowanym przez firmę Mydło Fairlady. W masce na twarzy, z respiratorem, pasem obciążającym, płetwami i nożem, skoczył wraz z czterema rywalami w ciepłe wody Morza Karaibskiego. Za nimi, w ochronnej klatce zanurzyła się obsługa kamery telewizyjnej. Zadanie polegało na znalezieniu i wyłowieniu skarbu, który firma finansująca program ukryła na dnie.

Nurkowanie w masce nie jest specjalnie niebezpieczne, ale fundator, celem uatrakcyjnienia widowiska, zadbał o trochę fanaberii. W rejonie, w którym odbywały się zawody, roiło się od gigantycznych mięczaków, jadowitych moren, rekinów kilku gatunków, ogromnych ośmiornic, trujących koralowców i innych niebezpieczeństw, czyhających na śmiałków w głębinach.

Była to pasjonująca walka. Skarb znalazł w głębokiej rozpadlinie człowiek z Florydy, ale jego znalazła morena. Skarb porwał drugi nurek, a jego porwał rekin. Przejrzysta, niebieskozielona woda zmętniała od krwi, co dobrze wychodziło w kolorze na ekranach telewizorów. Skarb opadł na dno, a zanurkował za nim Reader, w trakcie czego trzasnęły mu bębenki w uszach. Wyszarpał skarb z koralowca, odrzucił pas obciążający i popłynął w kierunku powierzchni. Na trzydzieści stóp od celu musiał stoczyć walkę o skarb z czwartym nurkiem.

Wodzili się tam i z powrotem z nożami w dłoniach, wreszcie mężczyzna zaatakował i ciął Readera przez pierś. Ale Reader, z zimną krwią rutynowanego zawodnika, puścił swój nóż i wyrwał napastnikowi z ust respirator.

To pomogło. Reader wynurzył się i pokazał wyłowiony skarb komisji konkursowej oczekującej w łodzi. Okazało się, że była to paczka mydła firmy Mydło Fairlady — „Największy Skarb”.

Występ przyniósł mu na czysto dwadzieścia dwa tysiące dolarów w gotówce i papierach wartościowych, oraz trzysta osiem listów od kibiców i interesującą propozycję od dziewczyny z Macon. Odbył bezpłatne leczenie rany od noża, pękniętych bębenków i zatrucia jadem koralowca.

Ale, co najważniejsze, zaproszony został do wzięcia udziału w największym widowisku grozy — w „Cenie Ryzyka”. I wtedy się zaczęło…

Skład zatrzymał się, wyrywając Readera z zadumy. Zsunął kapelusz z czoła i w przejściu między siedzeniami dostrzegł mężczyznę, gapiącego się nań i szepcącego coś do tęgiej kobiety. Czyżby go rozpoznali?

Gdy tylko otworzyły się drzwi wstał i zerknął na zegarek. Miał jeszcze przed sobą pięć godzin.


Na stacji Manhasset wsiadł do taksówki i kazał się wieźć do New Salem.

— New Salem? — spytał kierowca przyglądając mu się w lusterku wstecznym.

— Tak.

Kierowca włączył radio.

— Kurs do New Salem. Tak, zgadza się. New Salem.

Ruszyli. Reader zmarszczył brwi, zastanawiając się, czy nie był to czasem sygnał. Zgłaszanie dyspozytorom kursu należało, oczywiście, do obowiązków taksówkarzy, ale coś w głosie tego człowieka…

— Niech mnie pan tutaj wysadzi — zażądał Reader.

Zapłacił kierowcy i ruszył pieszo wąską, polną drogą, wijącą się między rzadko rosnącymi drzewami. Drzewa były zbyt niskie i zbyt oddalone jedno od drugiego, aby mogły stanowić osłonę. Reader szedł dalej, szukając miejsca, gdzie mógłby się ukryć.

Od strony autostrady zbliżała się wielka ciężarówka. Reader, nie zatrzymując się, nasunął kapelusz głębiej na oczy. Nagle, gdy ciężarówka była już blisko, usłyszał, dobywający się z trzymanego w kieszeni telewizorka, krzyk: — Uważaj!

Rzucił się do rowu. Ciężarówka, przechylając się na jedną stronę, przejechała obok, niemal ocierając się o niego. Zapiszczały hamulce. Kierowca krzyczał.

— Tam ucieka! Strzelaj, Harry, strzelaj!

Pociski strzygły liście wokół wpadającego między drzewa Readera.

— I znów do tego doszło! — mówił Mike Terry cienkim z podniecenia głosem. — Obawiam się, że czujność Jima Readera uśpiona została złudnym poczuciem bezpieczeństwa. Tak nie można, Jim! Nie możesz tak postępować, gdy zagrożone jest twoje życie! Nie teraz, gdy tropią cię bandyci! Bądź ostrożny, Jim. Masz jeszcze ciągle cztery i pół godziny przed sobą.

— Claude, Harry — mówił kierowca — zawróćcie ciężarówkę. Otaczamy go.

— Otaczają cię, Jim — wrzeszczał Mike Terry — ale jeszcze cię nie dostali! Możesz podziękować Dobrej Samarytance, Susy Peters z South Orange w stanie New Jersey, Elm Street 12, za ostrzegający krzyk, który wydała w momencie, gdy ciężarówka wpadała na ciebie. Za chwilę ujrzymy małą Susy przed naszymi kamerami… Proszę spojrzeć, proszę państwa, przybył na miejsce nasz helikopter studyjny. Teraz możecie państwo obserwować uciekającego Jima Readera i morderców ścigających go, okrążających go…

Reader przebiegł sto jardów między drzewami i wypadł na betonową autostradę. Po drugiej stronie rósł rzadki las. Za nim, między drzewami, kłusował jeden ze ścigających go bandytów. Ciężarówka wyjechała już z bocznej drogi i było teraz o milę od miejsca, w którym stał, pędząc w jego stronę.

Z przeciwnego kierunku nadjeżdżał samochód. Reader, wymachując jak oszalały rękoma, wbiegł na autostradę. Samochód zatrzymał się.

— Szybko! — krzyknęła młoda blondynka siedząca za kierownica.

Reader wskoczył do wozu. Dziewczyna zawróciła. Przednią szybę roztrzaskał pocisk. Wcisnęła pedał gazu, omal nie rozjeżdżając samotnego bandyty wybiegającego przed maskę samochodu.

Wóz wyrwał do przodu, zanim ciężarówka zbliżyła się na odległość strzału.

Reader opadł na oparcie fotela i mocno zacisnął powieki. Kobieta skoncentrowała się na prowadzeniu, obserwując w lusterku wstecznym ciężarówkę.

— I znów się udało! — darł się w ekstazie Mike Terry. — Jim Reader znowu został wyrwany z objęć śmierci, dzięki Dobrej Samarytance, Janice Morrow z New York City, Lexington Avenue 433. Czy oglądali państwo kiedyś coś podobnego? Ta brawura, z jaką panna Morrow gnała poprzez grad pocisków i wyrwała Jima Readera z paszczy zguby! Przeprowadzimy później wywiad z Miss Morrow i dowiemy się, co wtedy przeżywała. Teraz, kiedy Jim Reader odjeżdża z szaloną prędkością — może tam, gdzie będzie bezpieczny, może tam, gdzie czyhają na niego nowe niebezpieczeństwa — nadamy krótkie ogłoszenie naszego fundatora. Nie wyłączajcie odbiorników! Jim Reader ma jeszcze przed sobą cztery godziny i dziesięć minut, wszystko może się zdarzyć!

— W porządku — odezwała się dziewczyna. — Zeszliśmy z anteny. Co się z tobą do diabła dzieje, Reader?

— Co takiego? — spytał zdziwiony. Dziewczyna miała dwadzieścia kilka lat. Wyglądała atrakcyjnie i robiła wrażenie nieprzystępnej. Reader zauważył, że ma ładne rysy twarzy i doskonałą figurę. Zauważył też, że była zła.

— Panienko — powiedział — nie wiem jak panience dziękować…

— Nie wysilaj się — przerwała mu Janice Morrow. — Nie jestem Dobrą Samarytanką. Pracuję w sieci JBC.

— A więc uratował mnie program!

— Sprytnie to wykombinowałeś — powiedziała.

Ale dlaczego?

— Słuchaj, Reader, to kosztowny program. Musimy zrobić z niego dobre przedstawienie. Jeśli krąg oglądających nas telewidzów zacznie się zawężać, to pójdziemy z torbami. A ty nie przyczyniasz się do podniesienia jego atrakcyjności.

— Bo jesteś okropny — stwierdziła cierpko dziewczyna. — Jesteś fajtłapa, niedołęga. Czy ty próbujesz popełnić samobójstwo? Nie nauczyłeś się jeszcze jak przetrwać?

— Robię co mogę.

— Thompsonowie mogli cię już dopaść z tuzin razy. To my poinstruowaliśmy ich, żeby się nie spieszyli, żeby odwlekali chwilę ostatecznego rozstrzygnięcia. Ale to przypomina strzelanie do glinianego kogucika wysokiego na sześć stóp. Thompsonowie stosują się do naszego zalecenia, ale jak dotąd mogą tylko fuszerować. Gdybym nie nadjechała, zabiliby cię — obojętne, czy transmisja by trwała, czy nie.

Reader gapił się wytrzeszczonymi oczyma nie mogąc uwierzyć, że taka ładna dziewczyna może wysławiać się w taki sposób. Rzuciła mu krótkie spojrzenie i przeniosła wzrok z powrotem na drogę.

— Co tak na mnie patrzysz? — powiedziała. — Zgodziłeś się za pieniądze ryzykować swoim życiem, chłopczyku. I to za duże pieniądze! Wiedziałeś, czego się od ciebie wymaga. Nie zachowuj się jak nędzny urzędniczyna, który stwierdza, że gonią go wstrętni chuligani. To inny scenariusz.

— Wiem dowiedział Reader.

— Jeśli nie potrafisz porządnie żyć, postaraj się przynajmniej umrzeć porządnie…

— Pani nie chciała tego powiedzieć — wpadł jej w słowa Reader.

— Nie bądź taki pewien… Masz do końca widowiska trzy godziny i czterdzieści minut, Jeśli potrafisz utrzymać się przy życiu, świetnie. Forsa jest twoja. Ale jeśli ci się nie uda, spróbuj przynajmniej pokazać coś ludziom. Zapłacili za to.

Reader skinął głowa i wpatrywał się w dziewczynę tak, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć.

— Za chwilę wchodzimy znowu na antenę. Udam, że zepsuł się silnik i wysiądziesz. Thompsonowie postawią teraz wszystko na jedną kartę. Zabiją cię, kiedy tylko i jeśli tylko będą mogli. Rozumiesz?

— Tak — powiedział Reader. — A jeśli mi się uda to spotkamy się kiedyś?

— Próbujesz mnie nabierać? — zacięła ze złością usta.

— Nie. Chciałbym się jeszcze z panią zobaczyć. Mogę?

Popatrzyła na niego dziwnie.

— Nie wiem. Nie myśl o tym. Program zaraz się zaczyna. Najlepiej chyba będzie, jak schronisz się w tym lesie po prawej. Gotowy?

— Tak. Jak mogę się z panią skontaktować? Znaczy się potem.

— Och, Reader, nie uważasz. Idź przez las, aż znajdziesz wyżłobiony przez wodę wąwóz. To niewiele, ale będziesz miał przynajmniej jakąś osłonę.

— Jak mogę się z panią skontaktować? — spytał ponownie Reader.

— Mój numer jest w książce telefonicznej Manhattanu. — Zatrzymała samochód. — O. K., Reader, uciekaj.

Otworzył drzwiczki.

— Zaczekaj. — Pochyliła się i pocałowała go w usta. — Powodzenia, ty idioto. Zadzwoń do mnie, jak ci się uda.

Po chwili biegł już w stronę lasu.


* * *

Minął brzozowo-sosnowy lasek, przebiegł obok wielopoziomowego domu letniskowego odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami wyglądających przez wielkie, panoramiczne okno ludzi. Ktoś z mieszkańców tego domu musiał powiadomić gang, bo kiedy dotarł do wąwozu, o którym mówiła mu Janice Morrow, mordercy byli tuż za nim. Ci spokojni, kulturalni, przestrzegający prawa ludzie nie chcą, żeby uciekł, pomyślał ze smutkiem Reader. Chcą zobaczyć mord. A może pragną ujrzeć, jak ledwo uchodzi z życiem.

Na jedno właściwie wychodziło.

Wpadł do wąwozu, ukrył się w gęstych krzakach i leżał bez ruchu. Na obu skarpach pojawili się Thompsonowie. Szli powoli wypatrując jakiegokolwiek poruszenia. Gdy przechodzili obok miejsca, gdzie leżał, Reader wstrzymał oddech.

Usłyszał bliski huk wystrzału, ale bandyta strzelał tylko do wiewiórki. Wiła się przez chwilę z bólu, a potem znieruchomiała.

Leżąc tak w krzakach, Reader usłyszał warkot helikoptera studyjnego, unoszącego się nad wąwozem. Zastanawiał się, czy kamery były skierowane na niego. Było to możliwe. A jeśli ktoś widzi, jakiś Dobry Samarytanin, w jakiej znalazł się sytuacji, to może przyjdzie mu z pomocą.

Patrząc tak w niebo na helikopter, Reader nadał swej twarzy pełen czci wyraz, złożył ręce i zaczął się modlić. Modlił się po cichu, bo zebrane przed telewizorami audytorium nie lubiło religijnej ostentacji, ale jego usta poruszały się. To był przywilej każdego człowieka.

Miał na ustach prawdziwą modlitwę. Kiedyś, ktoś z telewidzów, potrafiący czytać z ust, wykrył, że uciekinier udaje odmawianie pacierza, a w rzeczywistości recytuje tabliczkę mnożenia. Dla tego człowieka nie było już ratunku!

Reader skończył się modlić. Zerkając na zegarek stwierdził, że pozostały mu jeszcze prawie dwie godziny.

A on nie chciał umierać! To nie było tego warte, obojętne ile mu wypłacą! Musiał być szalony, kompletnie szalony, żeby się na to zgodzić.

Wiedział jednak, że nie była to prawda. I przypomniał sobie, jaki był wtedy świadomy tego, co czyni.


* * *

Tydzień temu, mrużąc oczy w ostrych światłach reflektorów, stał w studio programu „Cena Ryzyka”, a Mike Tery ściskał mu rękę.

— A więc, Mr. Reader — spytał uroczyście Terry — czy zna pan reguły gry, w której ma pan uczestniczyć?

Reader skinął głowa.

— Jeśli je zaakceptujesz, Jimie Reader, będziesz przez tydzień człowiekiem ściganym. Będą cię tropić mordercy, zawodowi mordercy, ludzie ścigani przez prawo za inne zbrodnie, którym, na mocy Ustawy o Świadomym Samobójstwie, zagwarantowano bezkarność za to jedyne zabójstwo. Będą próbowali cię zabić, Jim. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł Reader. Rozumiał również to, że jeśli przez ten tydzień zdoła utrzymać się przy życiu, otrzyma dwieście tysięcy dolarów.

— Pytam po raz ostatni, Jimie Reader. Nie zmuszamy nikogo do gry, gdy stawką w niej jest śmierć. Czy chcesz grać?

— Chcę — powiedział Reader.

Mike Terry zwrócił się do widowni. — Panie i panowie, mam tutaj kopię wyczerpującego testu psychologicznego, który na naszą prośbę przeprowadził na Jimie Readerze bezstronny instytut badań psychologicznych. Kopie takie zostaną przesłane każdemu, kto ich zażąda, po uiszczeniu przez tą osobę opłaty w kwocie dwudziestu pięciu centów na pokrycie kosztów wysyłki. Test wykazuje, że Jim Reader jest w pełni władz umysłowych, zrównoważony i całkowicie odpowiedzialny pod jakimkolwiek względem. — Tu zwrócił się do Readera.

— Czy nadal chcesz stanąć do współzawodnictwa, Jim?

— Tak, chcę.

— Świetnie! — krzyknął Mike Terry. Jimie Reader, poznaj swoich przyszłych morderców!

Na scenę, witani gwizdami publiczności, weszli ludzie z gangu Thompsona.

— Proszę na nich spojrzeć, proszę państwa — powiedział z nieukrywana pogardą Mike Terry. — Proszę tylko na nich spojrzeć! Antyspołeczni, z gruntu zdeprawowani, kompletnie amoralni. Ci ludzie nie mają innego kodeksu, poza spaczonym, kodeksem kryminalistów, żadnego honoru, poza tchórzliwym honorem mordercy do wynajęcia. Są ludźmi skazanymi, skazanymi przez nasze społeczeństwo, które nie na długo usankcjonuje ich działalność. Czeka ich przedwczesna i niechlubna śmierć.

Widownia przyjęła te słowa aplauzem.

— Co masz do powiedzenia, Claude Thompson? — spytał Mike Terry. Claude, rzecznik Thompsonów, podszedł do mikrofonu. Był szczupłym, gładko wygolonym, staromodnie ubranym mężczyzną.

— Uważam — powiedział ochryple — uważam, że nie jesteśmy gorsi od innych. Znaczy się, jesteśmy jak żołnierze na wojnie, oni też zabijają. A popatrzcie na łapownictwo w rządzie i w związkach. Każdy dorabia sobie na boku.

Byt to właśnie nie trzymający się kupy kodeks Thompsonów. Ale jakże szybko, z jaką precyzją Mike obalił argumentację mordercy! Pytania Terry’ego wrażały się prosto w plugawą duszę tego człowieka.

Pod koniec wywiadu, Claude Thompson wycierał spoconą twarz jedwabną chusteczką i rzucał swym ludziom gniewne spojrzenia.

Mike Terry położył dłoń na ramieniu Readera.

— Oto człowiek, który zgodził się zostać wasza ofiarą — jeśli potraficie go schwytać.

— Schwytamy go — powiedział Thompson. Wróciła mu już pewność siebie.

— Nie bądź taki pewny — upomniał go Terry. — Jim Reader walczył z dzikimi bykami — teraz ma za przeciwników szakale. Jest przeciętnym człowiekiem. On — to ludzie — a to oznacza ostateczną zgubę dla ciebie i osobników twojego pokroju.

— Dostaniemy go — chełpił się Thompson.

— I jeszcze jedno — dodał cicho Terry. — Jim Reader nie jest osamotniony. Stoją za nim ludzie z całej Ameryki. Dobrzy Samarytanie ze wszystkich zakątków naszego wielkiego kraju są gotowi pomagać mu. Nieuzbrojony, bezbronny Jim Reader może liczyć tylko na pomoc i serdeczność ludzi, których jest reprezentantem. Nie bądź więc taki pewien, Claude Thompson! Za Jimem Readerem stoją przeciętni ludzie — a ludzi przeciętnych jest mnóstwo!

Reader rozmyślał o tym, leżąc bez ruchu w krzakach. Tak, ludzie pomagali mu, ale pomagali także mordercom.

Wstrząsnął nim dreszcz. Sam tego chciał, pamiętał dobrze. Sam był sobie winien. Potwierdzał to test psychologiczny.

A mimo to, jakaś część winy spadała tu na psychologów, którzy przeprowadzali z nim ten test. Na ile winien był Mike Terry, oferując biednemu człowiekowi taką sumę pieniędzy? Społeczeństwo samo zrobiło tę pętlę i założyło mu ją na szyję, a on sam się na niej powiesił, nazywając to nieprzymuszoną wolą.

Czyja to wina?

— Aha! — krzyknął ktoś.

Reader spojrzał w górę i zobaczył stojącego nad nim, tęgiego mężczyznę. Mężczyzna ubrany był w tweedowa marynarkę w krzykliwa kratę. U szyi zwisała mu lornetka, a w ręku trzymał laskę.

— Proszę pana — wyszeptał Reader — niech pan nic nie mówi!

— Hej! — Krzyknął grubas, wskazując laską na Readera. — Tutaj jest! Wariat, pomyślał Reader. Temu przeklętemu głupcowi musi się wydawać, że to zabawa w chowanego.

— O, tutaj! — wrzeszczał mężczyzna. Reader, klnąc, zerwał się na nogi i zaczął uciekać. Wybiegł z wąwozu i ujrzał w oddali biały budynek. Skręcił w tym kierunku. Za sobą słyszał ciągle okrzyki mężczyzny.

— Tamtędy, o tam. Patrzcie, głupcy, jeszcze go nie widzicie?

Bandyci znowu zaczęli strzelać. Reader biegł, potykając się o nierówności terenu. Minął troje dzieci bawiących się w szałasie.

— Tutaj jest! — rozwrzeszczały się dzieciaki. — Tutaj jest!

Reader jęknął i biegł dalej. Dopadł schodów budynku i zobaczył, że to kościół.

Gdy otwierał drzwi, pocisk trafił go w kolano.

Upadł i wczołgał się do środka. Telewizorek w jego kieszeni przemawiał głosem Mika Terry’ego:

— Co za zakończenie, proszę państwa, co za zakończenie! Reader został trafiony! Został trafiony, proszę państwa. Czołga się teraz, cierpi, ale nie rezygnuje! Nie Jim Reader!

Reader leżał w przejściu między ławkami, niedaleko ołtarza. Docierał do niego — ożywiony głos dziecka, które mówiło:

— Wszedł tutaj, Mr. Thompson. Jak się pan pospieszy, to jeszcze go pan złapie.

Czyż kościół nie był uważany za sanktuarium; zastanawiał się Reader, czyż nie gwarantował azylu?

Drzwi otworzyły się gwałtownie i Reader zdał sobie sprawę, że na ten obyczaj nikt tu nie zważa. Zebrał się w sobie i wpełzł za ołtarz, a stamtąd, przez tylne drzwi kościoła, wyczołgał się na zewnątrz.

Znalazł się na starym cmentarzu. Pełzał między krzyżami i gwiazdami, mijał marmurowe i granitowe płyty, mijał groby z kamienia i proste, drewniane tablice pamiątkowe. O nagrobek, tuż przy jego głowie, roztrzaskał się pocisk, obsypując go gradem kamiennych odprysków. Doczołgał się nad krawędź świeżo wykopanej mogiły.

Oszukali go, myślał. Wszyscy ci mili, przeciętni normalni ludzie. Czy nie mówili, że jest ich reprezentantem? Czy nie przysięgali ochraniać siebie samych? Ale nie, oni go nienawidzili. Czemu tego nie dostrzegł? Ich bohaterem był zimny, zaślepiony rewolwerowiec, Thompson, Capone, Billy Kid, Young Lochinvar, Cyd, Cuchulain, człowiek bez ludzkich pragnień i obaw. Czcili go, tego bezdusznego, nieprzejednanego robota rewolwerowca i pragnęli poczuć jego stopę na swej twarzy.

Reader spróbował się poruszyć i osunął się bezradnie do otwartego grobu. Leżał na plecach, patrząc w błękitne niebo. Niebawem, zamajaczyła nad nim czarna sylwetka, plamiąc swą obecnością czysty błękit. Szczęknął metal. Zjawa wolno brała go na cel.

I Reader na zawsze stracił wszelką nadzieję.

— STÓJ, THOMPSON! — zaryczał wzmocniony głos Mike Terryego. Rewolwer zadrżał.

— Jest sekunda po piątej! Tydzień minął! JIM READER WYGRAŁ!

Rozpętała się istna burza wiwatów wznoszonych przez publiczność zgromadzoną w studio.

Ludzie z gangu Thompsona w ponurych nastrojach zebrali się nad grobem.

— Wygrał, przyjaciele, wygrał! — krzyczał Mike Terry. — Spójrzcie państwo, spójrzcie na ekrany swoich telewizorów! Przybyła policja. Zabierają Thompsonów od ich ofiary — ofiary, której nie potrafili zabić. A wszystko dzięki wam, Dobrzy Samarytanie Ameryki. Spójrzcie państwo, opiekuńcze ręce podnoszą Jima Readera z otwartej mogiły, która stała się jego ostatnim azylem. Jest tam Dobra Samarytanka Janice Morrow. Czyżby to początek romansu? Zdaje się, że Jim zasłabł, proszę państwa. Podają mu środek pobudzający. Wygrał przecież dwieście tysięcy dolarów! Zamienimy teraz kilka słów z Jimem Readerem!

Zapadła chwila milczenia.

— To przykre — odezwał się Mike Terry. — Proszę państwa, przykro mi, ale nie możemy teraz usłyszeć Jima. Badają go lekarze. Jedną chwileczkę…

Ponownie zapadła cisza. Mike Terry otarł czoło z potu i uśmiechnął się.

— To zmęczenie, proszę państwa, straszliwe zmęczenie. Lekarz mówi mi… No tak, proszę państwa, Jim Reader chwilowo nie jest sobą. Ale to tylko chwilowo! Sieć JBC wynajmuje najlepszych psychiatrów i psychoanalityków w kraju. Zrobimy wszystko co w ludzkiej mocy dla tego dzielnego chłopca. Wszystko na nasz koszt.

Mike Terry zerknął na zegar wiszący w studio.

— No tak, proszę państwa, zbliża się pora zakończenia naszego programu. Proszę obejrzeć zapowiedź naszego następnego, wielkiego widowiska grozy. I proszę się nie martwić. Pewien jestem, że Jim Reader będzie niedługo z nami.

Mike Terry uśmiechnął się i mrugnął okiem w kierunku widowni.

— Na pewno wyzdrowieje, proszę państwa. Przecież wszyscy trzymamy za niego kciuki!

Загрузка...