Stanisław Lem Astronauci

Część pierwsza Kosmokrator

Bolid syberyjski

3 °CZERWCA 1908 roku dziesiątki tysięcy mieszkańców środkowej Syberii mogły obserwować niezwykłe zjawisko przyrody. Wczesnym rankiem tego dniu pojawiła się w niebie, oślepiająco biała kula, która z nadzwyczajną szybkością mknęła z południowego wschodu na północny zachód. Widziana była w całej guberni jenisiejskiej, rozpościerającej się na przestrzeni z górą pięciuset kilometrów. W strefie jej przelotu dygotała ziemia, dzwoniły szyby, tynk opadał ze ścian, mury się rysowały, zaś w miejscowościach odleglejszych, gdzie bolid nie był widoczny, słyszano potężny łoskot, który wywołał powszechne przerażenie. Wielu ludzi sądziło, że nadchodzi koniec świata; robotnicy w kopalniach złota porzucili pracę, trwoga udzieliła się nawet zwierzętom domowym. W kilka chwil po zniknięciu ognistej masy podniósł się za horyzontem słup ognia i nastąpiła poczwórna detonacja, słyszalna w promieniu 750 kilometrów.

Wstrząs skorupy ziemskiej zarejestrowały sejsmografy wszystkich stacji Europy i Ameryki, a fala powietrzna, wywołana wybuchem, posuwając się z szybkością dźwięku, dotarła do odległego o 970 kilometrów Irkucka po godzinie, do Poczdamu, odległego 5000 kilometrów, po 4 godzinach 41 minutach, do Waszyngtonu po 8 godzinach, i wreszcie w Poczdamie spostrzeżono ją ponownie po 30 godzinach 28 minutach, gdy obiegłszy dokoła kulę ziemską wróciła po przebyciu 34 920 kilometrów.

Podczas najbliższych nocy pojawiły się w średnich szerokościach Europy samoświecące obłoki o niezwykłym, srebrnym blasku, tak silnym, że uniemożliwił niemieckiemu astronomowi Wolfowi w Heidelbergu fotografowanie planet. Gigantyczne masy rozproszonych cząstek, wyrzucone eksplozją w najwyższe warstwy atmosfery, dotarły po kilku dniach do drugiej półkuli. W tym właśnie czasie astronom amerykański Abbot badał przejrzystość atmosfery i zauważył, że pogorszyła się ona znacznie z końcem czerwca. Przyczyna tego zjawiska była mu podówczas nie znana.

Mimo swych rozmiarów katastrofa w środkowej Syberii nie zwróciła uwagi świata naukowego. W guberni jenisiejskiej krążyły przez pewien czas fantastyczne wieści o bolidzie; przypisywano mu to wielkość domu, to nawet góry, opowiadano o ludziach, którzy widzieli go rzekomo po upadku, miejsce to jednak przenoszono zazwyczaj w opowiadaniach daleko poza granice własnego powiatu, sporo pisano też w gazetach, lecz nikt nie przedsięwziął poważniejszych poszukiwań i powoli cała historia zaczęła przechodzić w niepamięć.

Dalszy jej ciąg rozpoczyna się w roku 1921, kiedy to radziecki geofizyk Kulik przypadkowo przeczytał na wyrwanej ze starego kalendarza ściennego kartce opis olbrzymiej gwiazdy spadającej. Objeżdżając niedługo potem wielkie połacie środkowej Syberii, Kulik przekonał się, że wśród tamtejszych mieszkańców wciąż jeszcze żywe jest wspomnienie niezwykłego zjawiska z 1908 roku. Wypytawszy wielu naocznych świadków, Kulik upewnił się, że meteor, który wtargnął nad Syberię od strony Mongolii, przeszybował nad wielkimi równinami i spadł gdzieś na północy, z dala od dróg i osiedli ludzkich, w nieprzebytej tajdze.

Od tej pory stał się Kulik entuzjastycznym badaczem meteoru, znanego w literaturze fachowej jako bolid tunguski. Opracował też prowizoryczne plany terenu, w którym, jak sądził, upadł meteor, i dał je geologowi Obruczewowi, gdy ten wyruszył w roku 1924 na samotną wyprawę. Odbywając z polecenia Komitetu Geologicznego badania w rejonie rzeki Podkamiennej Tunguskiej, Obruczew dotarł do faktorii Wanowary, w której to okolicy miał według obliczeń Kulika upaść meteor. Starał się zebrać o nim wiadomości ad tubylców, co przychodziło mu niełatwo, gdyż Tunguzi ukrywali miejsce upadku, uważając je za święte, a samą katastrofę za zstąpienie z nieba na ziemię boga ognistego. Mimo to Obruczew dowiedział się, że w odległości kilku dni podróży od faktorii odwieczna tajga jest powalona pokotem na przestrzeni wieluset kilometrów i że meteor upadł nie w rejonie Wanowary, jak sądził Kulak, lecz co najmniej 100 kilometrów dalej na północ.

Kiedy Obruczew opublikował zebrane informacje, sprawa nabrała rozgłosu i w roku 1927 radziecka Akademia Nauk zorganizowała pod kierownictwem Kulika pierwszą wyprawę w tajgę syberyjską dla odkrycia miejsca upadku.

Opuściwszy okolice zamieszkałe, po wielu tygodniach uciążliwego marszu przez tajgę wyprawa weszła w strefę wiatrołomu. Las leżał powalony wzdłuż drogi meteoru na przestrzeni stu co najmniej kilometrów: Kulik pisał w swoim pamiętniku: „Nie mogę wciąż jeszcze ogarnąć ogromu tego zjawiska. Silnie wzgórzysta, górska niemal okolica; rozciągająca się na dziesiątki wiorst hen, w dal za horyzont… Na północy białą warstwą śniegu okryte góry nad rzeką Chuszmo. Stąd, z naszego punktu obserwacyjnego nie widać ani śladu lasu: tajga powalona, dziesiątki tysięcy wyrwanych z korzeniami i rzuconych na zmarzłą ziemię osmalonych pni, a wokół wielokilometrowym pasem wyrosły młodniak, przebijający się ku słońcu i życiu… Zdumienie ogarnia, gdy widzi się trzydziestometrowe olbrzymy leśne leżące pokotem, z odrzuconymi ku południowi wierzchołkami… Dalej, w głębi krajobrazu zarośla przechodzą smugami w ocalałą tajgę i tylko na szczytach dalekich wzgórz występują białymi piętnami miejsca ogołocone z drzew.”

Wkroczywszy w strefę wiatrołomu, ekspedycja przez wiele dni szła wśród powalonych i nadwęglonych pni drzewnych, zaściełających torfiasty grunt. Wierzchołki leżących drzew wciąż wskazywały na południowy wschód, stronę, z której przybył meteor. Wreszcie 30 maja, w cały miesiąc po opuszczeniu faktorii Wanowary, osiągnięto ujście rzeki Czurgumy, u którego rozbito trzynasty z kolei obóz. Na północ od obozu znajdowała się rozległa kotlina, otoczona amfiteatrem wzgórz. Tutaj po raz pierwszy spostrzegła wyprawa promienisty obwał lasu.

„Zacząłem krążyć — pisał Kulik — po górskim cyrku wokół wielkiej kotliny na zachód; przechodząc dziesiątki wiorst nagimi grzbietami wzgórz, a wiatrołom leżał na nich wierzchołkami na zachód. Ogromnym kręgiem obszedłem całą kotlinę ku południowi, a drzewa, jak zaczarowane, także skierowały wierzchołki ku południowi. Wróciłem do obozu i znów szczytami ruszyłem na wschód — a drzewa leżały tutaj zwrócone na wschód. Natężyłem wszystkie siły i raz jeszcze wyszedłem ku południowi po górskich szczytach; leżące pnie zwracały wierzchołki ku południowi. Nie było już wątpliwości: obszedłem wkoło miejsce upadku! Ognistą bryłą rozpalonych gazów i materii uderzył meteor w dolinę z jej wzgórzami, tundrą i moczarami. Jak struga wody, bijąc w płaską powierzchnię, rozsiewa promieniście bryzgi na wszystkie strony, tak strumień rozpalonych gazów położył las na obszarze dziesiątków mil, wywołując ten straszliwy obraz zniszczenia.”

W tym dniu uczestnicy wyprawy byli przekonani, że największe trudności są już za nimi i rychło ujrzą miejsce, w którym gigantyczna masa zderzyła się ze skorupą ziemską. Nazajutrz ruszyli w głąb kotliny. Marsz przez miejscami tylko powalony las był żmudny i niebezpieczny. Zwłaszcza w pierwszej połowie dnia, kiedy wiatr się wzmagał, idącym wśród martwych; odartych z komarów pni groziło przywalenie, bo drzewa padały z przeraźliwym łomotem to tu, to tam, bez żadnych oznak ostrzegawczych, nieraz w pobliżu wędrowców. Trzeba było nieustannie wpatrywać się w ich szczyty, aby w porę uskoczyć, a jednocześnie zwracać pilną uwagę na ziemię, bo w tundrze roiło się od żmij.

We wnętrzu kotliny otoczonej amfiteatrem łysych pagórków ujrzeli uczestnicy wyprawy wzgórza, równinne tundry, moczary, rozlewiska i jeziora. Tajga leżała równoległymi rzędami nagich pni, zwróconych wierzchołkami w różne strony, a korzeniami wskazujących środek kotliny. Powalone drzewa nosiły wyraźne ślady ognia, który zwęglił drobniejsze gałązki, a większe gałęzie i korę osmalił. W pobliżu środka kotliny, pośród strzaskanych drzew odkryto znaczną ilość lejów o średnicy od kilku do kilkudziesięciu metrów. Tyle tylko stwierdziła pierwsza wyprawa, która musiała natychmiast zawrócić z powodu braku żywności i wyczerpania uczestników. Kulik i jego towarzysze byli pewni, że odkryte w kotlinie leje o błotnistym dnie, często zalanym mętną wadą, stanowią kratery, w których głębi spoczywają odłamy meteorytu.

Druga wyprawa z największym nakładem wysiłków przywiozła po bezdrożach w głąb tajgi maszyny, które umożliwiły dokonanie pierwszych próbnych wierceń, po uprzednim przekopaniu i osuszeniu lejów. Prace toczyły się w ciągu krótkiego, upalnego lata, w dusznym powietrzu, rojącym się od zjadliwych komarów, które całymi chmarami unoszą się z błot. Wiercenia dały wynik ujemny. Nie odnaleziono nie tylko szczątków meteoru, ale nawet śladów jego zderzenia z ziemią W postaci występującej w takich wypadkach mąki skalnej, to jest miazgi i okruchów kamiennych, stopionych wysoką temperaturą. Zamiast nich natrafiono na wody gruntowe, grożące zalaniem maszyn, a po ich ocembrowaniu i przebiciu, które wymagało olbrzymiej pracy, świdry wdarły się w wiecznie zlodowaciały ił. Co gorsza, przybyli na miejsce specjaliści od powstawania torfu, gleboznawcy i geologowie orzekli jednogłośnie, iż rzekome kratery nie mają nic wspólnego z meteorem i że podobne twory, zawdzięczające swe powstanie normalnym procesom tworzenia się pokładów torfu podmywanego wodą gruntową, można spotkać wszędzie na dalekiej północy. Rozpoczęto więc systematyczne poszukiwania meteoru za pomocą deflektometrów magnetycznych. Wydawało się oczywiste, że tak ogromna masa żelaza musi stworzyć anomalię magnetyczną, przyciągając igiełki kompasów, ale aparaty niczego nie wykazały. Od południa wzdłuż rzek i strumieni prowadziła ku kotlinie szeroka na wiele kilometrów aleja obalonych drzew; samą kotlinę otaczały wachlarzem leżące pnie; obliczono, że zniszczenia te wywołała energia rzędu l000 trylionów ergów, że więc masa meteoru musiała być olbrzymia — a jednak nie znaleziono najmniejszego nawet odłamka; ani jednego okrucha, żadnego krateru, żadnego miejsca, które by nosiło ślady potwornego upadku.

Jedna za drugą szły w tajgę ekspedycje wyposażone w najczulsze aparaty. Zakładano sieć punktów triangulacyjnych, badano stoki wzgórz, dno błotnistych jezior i strumieni, wiercono nawet dno moczarów — wszystko na próżno. Rozlegały się głosy, że, być może, meteor należał do kamiennych, przypuszczenie nieprawdopodobne, ponieważ meteorytyka nie zna bardzo wielkich bolidów kamiennych, ale i w tym wypadku byłaby okolica usiana jego odpryskami. Kiedy zaś opublikowano rezultaty badań nad powalonym lasem, wynikła nowa zagadka.

Już przedtem spostrzeżono, że tajga powalona była nierównomiernie i że leżące linie nie zawsze wskazywały na środek kotliny. Co więcej, gdzieniegdzie w odległości kilku— zaledwie kilometrów od kotliny stał nietknięty, nie zgorzały bór, podczas gdy kilkanaście kilometrów dalej znów napotykało się tysiące obalonych modrzewi i sosen. Próbowano to wytłumaczyć tak zwanym „efektem cienia”; części tajgi miały ocaleć, osłonięte od fali podmuchowej grzbietami wzgórz, a dla wyjaśnienia, czemu w niektórych miejscach drzewa powalone są w inną stronę, twierdzono, że ten obwał lasu nie miał nic wspólnego z katastrofą i został spowodowany zwykłą burzą.

Lotnicze mapy fotograficzne terenu obaliły wszystkie te hipotezy. Na zdjęciach stereoskopowych widać było doskonale, że jedne połacie lasu leżały rzeczywiście współśrodkowo wokół kotliny, a inne stały nietknięte. Las był tak powalony, jakby wybuch nie uderzył z jednakową siłą we wszystkich kierunkach, lecz jakby ze środka kotliny wybiegły szersze i węższe „strumienie”, które długimi alejami kładły drzewa.

Sprawa pozostawała niejasna przez wiele lat. Od czasu do czasu wywiązywały się w prasie naukowej dyskusje na temat meteoru tunguskiego. Wysuwano najrozmaitsze przypuszczenia: że była to głowa małej komety czy też obłok zagęszczonego pyłu kosmicznego, żadna jednaka hipotez nie mogła wyjaśnić wszystkich faktów. W noku 1950, kiedy historia meteoru zaczęła już ucichać, pewien młody,uczony radziecki opublikował mową hipotezę, tłumaczącą wszystko w sposób niesłychanie śmiały.

Na dwie doby przed pojawieniem się nad Syberią meteoru tunguskiego — pisał młody uczony — jeden z astronomów francuskich zauważył małe ciało niebieskie, które z wielką szybkością przeniknęło przez pole widzenia jego teleskopu. Niedługo potem astronom ów opublikował to spostrzeżenie. Ani on, ani nikt inny nie wiązał tej obserwacji z katastrofą syberyjską, ponieważ gdyby owo małe ciało było meteorem, musiałoby upaść w zupełnie innej okolicy. Mogło ono być identyczne z bolidem tunguskim tylko w jednym wypadku, tak nieprawdopodobnym, że nikt nie pomyślał o tym nawet przez chwilę: gdyby meteor mógł dowolnie zmieniać kierunek i szybkość swego lotu, jak sterowany statek.

To właśnie twierdził młody uczony. Gwiazda spadającą, znana jako meteor tunguski, była statkiem międzyplanetarnym, który nadciągnął ku Ziemi po hiperbołicznej drodze z okolicy gwiazdozbioru Wieloryba, a zamierzając lądować zaczął opisywać wokół naszej planety zacieśniające się elipsy. Wówczas właśnie dostrzegł go w swym teleskopie astronom francuski.

Statek był, jak na pojęcie ziemskie, bardzo wielki — masę jego można ocenić na kilka do kilkunastu tysięcy ton. Lecące w nim istoty, obserwując powierzchnię Ziemi ze znacznej wysokości, wybrały do lądowania wielkie, dobrze z oddali widoczne przestrzenie Mongolii, równe, bezleśne, jakby stworzone do tego, by na swoich piaskach przyjmować statki międzygwiezdne.

Pocisk dotarł do okolicy Ziemi po długiej podróży, podczas której osiągnął szybkość kilkudziesięciu kilometrów na sekundę. Nie wiadomo, czy już w chwili zbliżania się mieli podróżni uszkodzone silniki hamujące, czy też po prostu nie docenili rozległości naszej atmosfery — dość, że ich statek bardzo szybko rozpalił się do białości od gwałtownego tarcia i oporu, jaki stawiało mu powietrze.

Ta właśnie nadmierna szybkość spowodowała, że nie udało mu się wylądować w Mongolii, lecz przemknął nad nią na wysokości kilkudziesięciu kilometrów. Prawdopodobnie podróżni winni byli przed lądowaniem jeszcze kilka razy okrążyć planetę, byli jednak zmuszeni do pośpiechu — czy to awarią silników, czy jakąkolwiek inną przyczyną. Starając się zmniejszyć szybkość, puścili w ruch silniki hamujące, które pracowały nierówno, z przerwami. Nieregularny odgłos ich pracy słyszeli mieszkańcy Syberii w postaci gromowych łoskotów. Gdy statek znalazł się nad tajgą, strumienie rozpalonego gazu, wyrzucane z silników hamujących, waliły drzewa na boki. Tak powstała stukilometrowa aleja zwalonych pni, przez którą przedzierały się później ekspedycje syberyjskie.

Nad okolicą Podkamiennej Tunguskiej statek zaczął tracić szybkość. Wzgórzysty, pokryty lasem i moczarami teren nie nadawał się do lądowania. Pragnąc go przelecieć, podróżni skierowali dziób statku w górę i ponownie zapuścili silniki hamujące. Było już jednak za późno. Statek, olbrzymia masa rozpalonego do białości metalu, stracił stateczność, opadał, a podrzucany nierówną pracą silników, zataczał się i wirował. Gazy odrzutowe z silników obalały las to bliżej, to dalej, kładły go całymi ulicami, osmalały korony i gałęzie. Po raz ostatni wzniósł się statek w górę przelatując nad zewnętrznym pierścieniem wzgórz. Tutaj, wysoko nad kotliną, nastąpiła katastrofa. Prawdopodobnie wybuchły zapasy paliwa. W straszliwej eksplozji metalowa bryła została rozerwana na strzępy.

Takie objaśnienie tłumaczyło wszystkie znane fakty. Wyjaśniało, w jaki sposób las został zniszczony, czemu w jednych miejscach był tylko obalony, a w innych także zgorzały, wreszcie, dlaczego gdzieniegdzie ocalały wyspy nietkniętych drzew. Ale czemu statek rozpadł się tak, że nie odnaleziono najmniejszych nawet szczątków? Jakie paliwo silnikowe przy wybuchu może zabłysnąć jaśniej od słońca i osmalić tajgę na przestrzeni dziesiątków kilometrów? Uczony odpowiedział i na te pytania. Istnieje, stwierdził, tylko jeden sposób, którym można mocną konstrukcję wozu międzyplanetarnego tak dalece rozproszyć na cząstki, by nie znalazł się wśród nich ani jeden okruch dostrzegalny gołym okiem, i jedno jest tylko paliwo, które płonie z siłą słońca.

Sposobem tym jest rozkład materii, a paliwem — jądra atomowe.

Gdy silniki pojazdu odmówiły posłuszeństwa, zapasy paliwa atomowego eksplodowały. W dwudziestokilometrowym słupie ognia olbrzymi pocisk wyparował i zniknął jak kropla wody rzucona na rozpaloną płytę.

Hipoteza młodego uczonego nie wywołała oddźwięku, jakiego można by się spodziewać. Była zbyt śmiała. Jedni uczeni uważali, że za mało posiada faktów na swe poparcie, inni, że zamiast zagadki meteoru stawia zagadkę pocisku międzyplanetarnego, jeszcze inni wreszcie uznali ją za fantazję, godną raczej powieściopisarza aniżeli trzeźwego meteorytologa.

Choć głosów sceptycznych było wiele, młody uczony zorganizował nową ekspedycję w głąb tajgi dla zbadania promieniotwórczości w miejscu upadku. Należało niestety liczyć się z tym, że krótko istniejące produkty rozpadu atomów wywietrzały w ciągu minionych 42 lat. Powierzchniowe iły i margle kotliny wykazywały w badaniu nieznaczną tylko zawartość pierwiastków radioaktywnych. Tak nieznaczną, że nie można było wyciągnąć z tego żadnego wniosku, ponieważ znikome ilości ciał promieniotwórczych znajdują się także w zwykłym gruncie. Różnice leżały w granicach błędu pomiarowego. Mogły znaczyć bardzo wiele lub bardzo mało, w zależności od osobistych przekonań eksperymentatora. Sprawa pozostała nie rozstrzygnięta. Niebawem ucichły ostatnie echa dyskusji w czasopismach naukowych, jakiś czas prasa codzienna roztrząsała jeszcze zagadnienie, skąd mógł przybyć statek międzyplanetarny i jakie podróżowały w nim istoty, lecz te bezpłodne spekulacje ustąpiły miejsca wiadomościom o postępach budowy olbrzymich elektrowni nadwołżańskich i donieckich, o ostatecznym przebiciu Bramy Turgajskiej energią atomową, o skierowaniu wód Obu i Jeniseju do basenu Morza Martwego. Na dalekiej północy zwarte masywy tundry rok po roku porastały pokłady zwalonych pni, pogrążających się coraz głębiej w grząskim gruncie. Odkładanie torfu, podmywanie i tworzenie brzegów rzecznych, wędrówki lodów, tajanie śniegów — wszystkie te procesy erozyjne łączyły się, zacierając ostatnie ślady katastrofy. Zdawało się, że jej zagadka na zawsze utonie w niepamięci ludzkiej.

Raport

W roku 2003 zakończone zostało częściowe przelewanie Morza Śródziemnego w głąb Sahary i gibraltarskie elektrownie wodne dały po raz pierwszy prąd do sieci północno — afrykańskiej. Wiele już lat minęło od upadku ostatniego państwa kapitalistycznego. Kończył się trudny, bolesny i wielki okres sprawiedliwego przetwarzania świata. Nędza, chaos gospodarczy i wojny nie zagrażały już wielkim planom mieszkańców Ziemi.

Nie krępowane przebiegiem granic rosły kontynentalne sieci wysokiego napięcia, powstawały elektrownie atomowe, bezludne fabryki — automaty i transmutatory fotochemiczne, w których energia słońca przetwarzała dwutlenek węgla i wodę w cukier. Proces ten, od miliarda lat uprawiany przez rośliny, stał się własnością człowieka.

Nauka nigdy już nie miała wytwarzać środków zniszczenia. W służbie komunizmu była najpotężniejszym z wszystkich narzędziem przemiany świata. Wydawało się, że nawodnienie Sahary i rzucenie wód Morza Śródziemnego w turbiny elektryczne jest dziełem, które przez długi czas pozostanie nieprześcignione, lecz już w rok później rozpoczęto prace nad projektem tak nieporównanej śmiałości, że w cień usunął nawet Gibraltarsko — Afrykański Zespół Hydroenergetyczny. Międzynarodowe Biuro Regulacji Klimatów przeszło od skromnych prób lokalnej zmiany pogody, od kierowania chmur deszczowych i poruszania masami powietrza do frontowego ataku na głównego wroga ludzkości. Był nim mróz, od setek milionów lat usadowiony wokół biegunów planety. Wieczne lody, kilkusetmetrowym pancerzem okrywające Antarktydę, szóstą część świata, skuwające Grenlandię i archipelagi Oceanu Lodowatego, źródła zimnych prądów podmorskich, które oziębiają północne brzegi Azji i Ameryki, miały raz na zawsze zniknąć. Dla osiągnięcia tego celu należało ogrzać olbrzymie obszary oceanu i lądów, stopić tysiące kilometrów sześciennych lodu. Potrzebne ilości ciepła mierzono w trylionach kaloryj. Tak gigantycznej energii nie mógł dostarczyć uran. Wszystkie jego zapasy byłyby na to zbyt szczupłe. Szczęśliwie jedna z najbardziej, jak dawniej sądzono, oderwanych od życia nauk, astronomia, odkryła źródło energii podtrzymujące wieczny ogień gwiazd. Jest nim przemiana atomowa wodoru w hel. W skałach i atmosferze Ziemi niewiele jest wodoru, ale wody oceanów stanowią jego niewyczerpany zbiornik.

Myśl uczonych była prosta: stworzyć w pobliżu biegunów olbrzymie „ogniska” o temperaturze Słońca, które oświecą i ogrzeją lodowe pustynie. Urzeczywistnieniu tego projektu stały na przeszkodzie trudności, zdawałoby się — nie do pokonania.

Kiedy ludzie zaczęli przemieniać wodór w hel, okazało się, że żaden znany na ziemi materiał nie jest zdolny oprzeć się powstającym w tej reakcji temperaturom milionów stopni. Najtrwalsza cegła szamotowa, prasowany azbest, kwarc, mika, najszlachetniejsza stal wolframowa — wszystko to przemieniało się w parę przy zetknięciu z oślepiającym ogniem atomowym. Mając paliwo zdolne stopić lody i osuszać morza, zmieniać klimat, ogrzewać oceany i stworzyć pod biegunem dżungle zwrotnikowe — nie posiadano materiału, z którego można by dla tego paliwa zbudować piec.

Że jednak nic nie może powstrzymać ludzi zmierzających do wytkniętego celu, trudność została przezwyciężona.

Jeżeli, rozważali uczeni, nie ma materiału, z którego można zbudować piec dla przemiany wodoru w hel — nie należy go budować wcale. Ogniska atomowego nie można także rozniecić na powierzchni Ziemi, ponieważ roztopiłoby ją natychmiast, i pogrążyło się w gruncie, wywołując katastrofę. A więc należy je po prostu zawiesić w atmosferze, jak chmury, ale chmury dające się swobodnie kierować.

Uczeni postanowili stworzyć sztuczne słońce podbiegunowe w postaci rozżarzonych kuł gazowych wielusetmetrowej średnicy, którym umieszczone z dala dmuchawy dostarczać będą wodoru, a w równie bezpiecznej odległości zbudowane urządzenia wytworzą potężne pola elektromagnetyczne, utrzymujące sztuczne słońca na pożądanej wysokości.

W pierwszej fazie prac obliczonych na dwudziestolecie przystąpiono do budowy siłowni elektrycznych, które miały dostarczać mocy urządzeniom sterującym. Siłownie te, wznoszone w północnej Grenlandii, na Wyspach Granta, Archipelagu Franciszka Józefa i na Syberii, stanowić miały razem tak zwany Atomowy Pierścień Sterujący. W mroźne, bezludne, górzyste okolice ruszyły całe fabryki na kołach i gąsienicach. Maszyny karczowały tajgę i niwelowały teren, maszyny wytwarzały ciepło odmrażające grunt zlodowaciały od milionów lat, maszyny układały gotowe bloki betonu, z których powstawały autostrady, fundamenty domów, tamy i bariery ochronne w dolinach lodowców. Maszyny poruszające się na stalowych stopach — kopaczki, ekskawatory, wieże wiertnicze, spychacze i ładowacze — pracowały dniem i nocą, a za ich frontem postępowały inne, wznosząc maszty wysokiego napięcia, stacje transformatorowe, domy mieszkalne, budując całe miasta i lotniska, na których od razu zaczęły lądować wielkie samoloty transportowe.

Rozgłos tych prac był ogromny. Uwaga całego świata skierowała się na obszary dalekiej północy, gdzie wśród mrozów i zawiei, w temperaturze opadającej do 60 stopni poniżej zera, powstawały jedna za drugą betonowe wieże i stalowe soczewki Pierścienia Atomowego, który w przyszłości objąć miał władanie nad zawieszonymi w powietrzu kulami wodoru, gorejącego platynowym blaskiem.

Jednym z takich miejsc budowy była okolica Podkamiennej Tunguskiej. Wśród zwałów marglu i gliny, w głębokich wykopach, przebitych w twardej jak skała wiecznej marzłoci, na potężnych palach betonowych montowano tam katapultowe stacje rakiet zastępujących kolej żelazną. W czasie pracy kopaczka wyrwała z dna siedmiometrowego szybu odłam gruntu, który, rzucony na transporter, dotarł do kruszarki mielącej kamienie na drobny żwir. Tutaj odłam utknął. Potężna maszyna na mgnienie oka stanęła, a gdy maszynista zwiększył prąd, zęby z najtwardszej cementowej stali chrupnęły i wyłamały się. Po rozebraniu maszyny ujrzano wklinowany między jej wały głaz tak twardy, że ledwo brały go pilniki. Przypadkowo dowiedzieli się o znalezisku uczeni, którzy oczekiwali w Podkamiennej Tunguskiej samolotu do Leningradu. Obejrzawszy zagadkowy głaz, wzięli go z sobą. Nazajutrz leżał już w laboratorium leningradzkiego Instytutu Meteorytyki.

Początkowo sądzono, że to meteor; była to jednak bryła bazaltu pochodzenia ziemskiego, w którą wtopił się zaostrzony na obu końcach walec, wielkością i kształtem przypominający granat. Pocisk ów składał się z dwu nagwintowanych części, skręconych tak silnie, że trzeba było przepiłować ściankę, aby dostać się do środka. Po długich wysiłkach, wezwawszy na pomoc technologów z Instytutu Fizyki Stosowanej, uczeni zdołali wreszcie rozewrzeć tajemniczą skorupę. W środku znajdowała się szpula ze spławu podobnego do porcelany, na którą nawinięty był pięciokilometrowej prawie długości drut stalowy. Nic więcej.

W cztery dni później stworzony został międzynarodowy komitet, który zajął się zbadaniem szpuli. Rychło okazało się, że nawinięty na nią drut był kiedyś namagnesowany. Powierzchniowe zwoje, poddane ongi wysokiej temperaturze, utraciły magnetyzm. Dobrze zachowany był tylko w warstwach głębszych.

Uczeni gubili się w domysłach nad pochodzeniem tajemniczej szpuli. Nikt nie śmiał pierwszy wypowiedzieć przypuszczenia, które wszystkim cisnęło się na usta. Rzecz stała się jasna, gdy technologowie wykonali analizę chemiczną stopu, z którego sporządzony był drut. Stopu takiego nie produkowano nigdy na Ziemi. Pocisk nie był ziemskiego pochodzenia. Musiał pozostawać w związku ze słynnym niegdyś meteorytem tunguskim. Padło nie wiadomo przez kogo wypowiedziane po raz pierwszy słowo „raport”. Istotnie, drut był namagnesowany, tak jakby go na całej długości „zapisano” drganiami elektrycznymi, tworząc jedyny w swoim rodzaju „list międzyplanetarny”. Przypominało to sposób nagrywania dźwięków na taśmę stalową, z dawien dawna praktykowany w radio i telefonii. Niebawem rozpowszechniło się przypuszczenie, że w krytycznej chwili, kiedy silniki odmówiły posłuszeństwa, podróżni niewiadomego statku kosmicznego usiłowali uratować to, co uważali za najcenniejsze, a mianowicie dokument,spisany” drganiem magnetycznym na drucie, i wyrzucili go ze statku przed katastrofą. Nie brak było jednak głosów odmiennych, twierdzących, że szpulę wyrzucił ze statku podmuch eksplozji, o czym świadczą widoczne zmiany cieplne jej skorupy.

W prasie naukowej i codziennej toczyły się długie dyskusje o pochodzeniu statku międzyplanetarnego. Nie było bodaj planety układu słonecznego, której by nie podejrzewano o jego wysłanie. Nawet daleki Uran i olbrzymi Jowisz miały swoich zwolenników, zasadniczo jednak opinia powszechna podzieliła się między dwa stronnictwa: Wenery i Marsa. To ostatnie było niemal dwukrotnie liczniejsze. W roku tym zainteresowanie astronomią było ogromne. Rozchodziły się nieprawdopodobne nakłady książek popularnych, a nawet fachowych, popyt zaś na amatorskie narzędzia astronomiczne, zwłaszcza lunety, był taki, że najzasobniejsze składy świeciły nieraz pustkami. Co więcej, tematyka astronomiczna wtargnęła do sztuki: pojawiły się powieści fantastyczne o zagadkowych istotach z Marsa, którym autorowie przypisywali najbardziej nieprawdopodobne właściwości. Niektóre stacje telewizyjne nadawały w tygodniowych programach naukowych audycje specjalne, poświęcone astronomii. Ogromnym powodzeniem cieszyło się nadawane przez Berlin, a transmitowane przez całą północną półkulę widowisko telewizyjne Podróż na Księżyc. Widzowie oglądali u siebie w domu powierzchnię Księżyca, przybliżoną trzy tysiące razy dzięki temu, że nadawczą aparaturę telewizyjną zainstalowano przy wielkim teleskopie w obserwatorium heidelberskim.

Utworzona tymczasem międzynarodowa Komisja Tłumaczy rozpoczęła słynną „walkę o drut”, jak ją nazwał specjalny korespondent naukowy „Humanite”. Prace najtęższych egiptologów i sanskrytologów, specjalistów od martwych i zaginionych języków, wydają się igraszką w porównaniu z zadaniem, jakie oczekiwało uczonych. „Raport” składał się z osiemdziesięciu kilku miliardów drgnień magnetycznych, utrwalonych w krystalicznej strukturze drutu metalowego. Poszczególne grupy drgnień oddzielone były niewielkimi strefami drutu nie namagnesowanego. Nasuwała się myśl, że każdy taki odcinek jest jednym słowem, lecz przypuszczenie to mogło być mylne. Rzekomy „raport” mógł w samej rzeczy stanowić po prostu zapis rozmaitych instrumentów pomiarowych. Wielu uczonych sądziło, że jeśli „raport” spisany jest nawet za pomocą słów, budowa jego języka może być całkiem inna od wszystkich znanych na Ziemi. Ale i oni zgodni byli w tym, iż nie wolno pomijać szansy, która po raz pierwszy w dziejach stanęła przed nauką.

Uczeni mieli przed sobą stos namagnesowanego drutu bez jakichkolwiek objaśnień i zabrali się do pracy.

Najtrudniejszy był początek. Cały drut został przepuszczony przez aparaturę, która zarejestrowała wszystkie drgnienia magnetyczne na taśmie filmowej. Cenny oryginał powędrował do podziemnego skarbca. Odtąd aż do końca uczeni mieli do czynienia wyłącznie z kopiami filmowymi.

We wstępnych naradach postanowiono pójść jedyną drogą, która obiecywała powodzenie. Słowa każdego języka są symbolami wyobrażającymi pewne przedmioty oraz pojęcia: otóż odcyfrowanie języków narodów wymarłych, szyfrów i innych tego rodzaju kryptogramów opiera się na prawidłach powszechnych dla każdej mowy. Poszukuje się więc symboli występujących najczęściej, bada, czy dany język posiada charakter obrazkowy, literowy czy zgłoskowy, a co najważniejsze, poszukuje się sposobu, który by pozwolił zrozumieć znaczenie jednego chociażby wyrazu.

Tutaj zwykle przychodzi uczonym z pomocą szczęśliwy przypadek: tak było z hieroglifami egipskimi, kiedy to znalazł się nagrobek, na którym wyryty był ten sam napis hieroglifami oraz po grecku, podobnie stało się też z pismem klinowym Babilończyków.

Co zaś najważniejsze, twórcy każdego z tych nieznanych języków byli istotami podobnymi do badaczy, żyli kiedyś na tej samej planecie, ogrzewało ich to samo Słońce, oglądali te same gwiazdy, rośliny i morza, a warunki te, rzecz prosta, sprzyjały wytworzeniu się symboli powszechnych. Zupełnie inaczej było teraz. Jakież pojęcia mogły być wspólne nieznanym istotom i ludziom? W jakim miejscu należało przerzucić most przez otchłań dzielącą istoty rozmaitych światów? Tym ogniwem łączącym mogła stać się tylko jedna rzecz: materia.

Cały wszechświat, od najdrobniejszych ziarn piasku pod naszymi stopami aż po najdalsze gwiazdy, zbudowany jest z takich samych atomów. We wszystkich zakątkach przestrzeni rządzą materią te same prawa, a wszystkie je potrafi wyrazić matematyka. Jeśli środki jej zostały użyte przy spisywaniu „raportu” — rzekli sobie uczeni — mamy szansę.

W przeciwnym razie „raport” pozostanie nie odczytany — na zawsze.

Przyjęcie tego założenia stanowiło jednak dopiero pierwszy krok na drodze niesłychanie żmudnej i długiej. Zdawałoby się, że należy teraz po prostu przejrzeć „raport”, poszukując w nim najbardziej ogólnych praw fizycznych, jednakże było to na tym etapie niemożliwe. Przede wszystkim praw takich jest bardzo wiele, a poza tym, co gorsza, nie wiadomo było, jakiego układu algorytmicznego używają twórcy „raportu”. Układ dziesiątkowy, operujący dziewięcioma liczbami podstawowymi z dziesiątym zerem, wydaje się nam oczywisty i jedyny, nie jest on jednak taki dla matematyków. Przyjęliśmy go, ponieważ mamy u rąk dziesięć palców, a dłonie były liczydłami naszych przodków w czasach zamierzchłych. Teoretycznie jednak możliwa jest dowolna ilość takich układów, poczynając od dwójkowego, w którym istnieją tylko dwie liczby, zero i jedynka, poprzez trójkowy, czwórkowy, piątkowy i tak dalej, w nieskończoność. W czasie swoich prac Komisja Tłumaczy ograniczyła się ze względów praktycznych do siedemdziesięciu dziewięciu układów — od trójkowego do osiemdziesiątkowego. Zadanie więc brzmiało: przejrzeć miliony drgań, magnetycznych i dla każdego drgnienia obliczyć jego wartość w siedemdziesięciu dziewięciu układach liczbowych; już to samo dawało z górą bilion obliczeń, lecz był to tylko początek, albowiem uzyskane wyniki należało przejrzeć, szukając wśród nich takich, które odpowiadałyby stałym fizycznym. Stałych zaś, takich jak naboje i wagi atomowe pierwiastków, jest kilkaset. Ale i to jeszcze nie wszystko, ponieważ w tak ogromnym morzu liczb trafić się mogły rezultaty odpowiadające jednej ze stałych całkiem przypadkowo. Trzeba więc było puścić w ruch obliczenia sprawdzające. Całokształt tych prac, które były dopiero wstępem do właściwego przekładu, zająłby, jak obliczono, tysiącowi najbieglejszych rachmistrzów całe życie. Tymczasem dokonano ich w ciągu dwudziestu siedmiu dni.

Do dyspozycji Komisji Tłumaczy był największy podówczas na świecie Mózg Elektronowy, potężna maszyna, zajmująca cztery kondygnacje Instytutu Matematycznego w Leningradzie.

Pracą tego olbrzyma kierował sztab specjalistów z Nastawni Sterującej, umieszczonej na najwyższym piętrze Instytutu. Tam to wydano Mózgowi rozkaz, że ma rozpatrzyć wszystkie znaki „raportu” poszukując w nich podobieństwa do stałych fizycznych; ma to wykonać za każdym razem we wszystkich zadanych układach liczbowych, od dwójkowego do osiemdziesiątkowego, a odnalezione w ten sposób wyniki sprawdzać, każdy zaś etap swej pracy odnotowywać i podawać natychmiast do wiadomości.

Centralna Nastawnia była okrągłą salą z białego marmuru, w którym płonęły zielonkawe ekrany. Pojawiły się na nich wyniki postępujących operacji. Od chwili kiedy pierwsze taśmy perforowane, niosąc rozkazy, znikły w głębi mechanizmu i kiedy zapaliły się sygnały, aż do momentu, w którym czerwone lampki kontrolne zgasły, upłynęło sześćset czterdzieści jeden godzin nieprzerwanej pracy. W tym czasie Mózg wykonywał po pięć milionów obliczeń na sekundę, nie ustając dniem ani nocą, podczas gdy dyżurujący uczeni zmieniali się sześć razy dziennie. Niepodobna oddać ogromu dokonanej pracy. Dość powiedzieć, że język „raportu” przypominał, jak się okazało, nie tyle mowę, ile raczej niezwykłą muzykę, ponieważ to, co odpowiada ziemskim słowom, występowało w nim jak gdyby w rozmaitych „tonacjach”.

Kilka razy nawet olbrzymia pojemność Mózgu okazywała się niedostateczna dla przeprowadzenia wszystkich niezbędnych obliczeń. W takich chwilach automatyczne przekaźniki włączały kable podziemne łączące Główny Mózg z innymi, które również znajdowały się w obrębie Leningradu. Najczęściej przychodził z pomocą Mózg Elektronowy Instytutu Aerodynamiki Teoretycznej.

Nadeszła wreszcie chwila, w której na ekranach zaświeciły wynikł. Brzęczyki odezwały się w Nastawni wysokimi głosami, ale i bez ich wezwania wszyscy dyżurni oderwali się od pulpitów, wpatrzeni w pierwsze dostępne ludzkiemu pojmowaniu pojęcia „raportu”…

Pierwsze odczytane zdanie brzmiało:

krzem tlen glin tlen azot tlen wodór tlen

Oznaczało ono Ziemię.

Cztery powtórzenia słowa „tlen” zapisane były różną częstotliwością drgań. Zrozumiano, że „raport” mówi w tym miejscu o właściwościach fizycznych Ziemi. Tlenki krzemu i glinu — to główne składniki skorupy naszej planety, otoczonej azotem i tlenem powietrza oraz pokrytej podtlenkiem wodoru — wodą mórz i oceanów. Ale to proste pozornie zdanie mówiło znacznie więcej. Po pierwsze, wyrażenia takie, jak krzem, glin, tlen, posiadały pewne cechy, które, występując gdzie indziej w czystej postaci, oznaczały w ogóle „materię”. Po drugie, całe to zdanie z ośmiu wyrazów poddane było pewnej wyższorzędnej funkcji, która odpowiada powierzchni zakrzywionej. Chodziło mianowicie o powierzchnię kulistą, to jest właśnie o skorupę Ziemi.

Odtąd rozszyfrowanie „raportu” poszło już sprawniej, choć nie brak było miejsc niejasnych, które wzbudzały gorące spory. W miarę postępowania prac wyłaniał się ogólny obraz Ziemi i świata, widziany po raz pierwszy w historii przez istoty nie będące ludźmi. „Raport” był podzielony na kilka części. Wstępna zawierała opis fizyczny naszego globu, jego rzeźby terenu, ukształtowania lądów i mórz oraz ich składu chemicznego. Nie tu jednak kryły się trudności. Pierwszy rozdźwięk powstał wśród tłumaczy, gdy doszli do miejsca, w którym „raport” mówił o miastach ziemskich. Nieznanym istotom udało się pomimo wielkiej chyżości i wysokości, na jakiej odbywał się lot pocisku, dostrzec planowe zagospodarowanie naszej planety: fabryki, domy, drogi, a nawet ludzi na polach i ulicach. Niepojęte było jednak to, że w ogólnym opisie dostrzeżonych zjawisk traktowały ludzi jako coś najmniej ważnego i zdawały się nie przypisywać im roli budowniczych i konstruktorów cywilizacji ziemskiej. „Raport” nazywał ludzi „długimi kroplami” (jak wynikało z objaśnienia, chodziło o „ciągliwą, miękką substancję”, z której zbudowane są nasze ciała) i uważał ich za cząstki jakiejś większej, jednorodnej masy, od której tylko chwilowo wyosobnili się w postaci owych „kropel”. Masa taka musiała być dla autorów „raportu” czymś powszechnym i dobrze znanym, ponieważ wyrażali przypuszczenie, że ludzie utworzeni są z podobnej substancji, co… (tu następowało słowo nie przetłumaczone, bo nie istniejące w żadnym ziemskim języku). W dalszej części „raportu” opisane były miasta, domy mieszkalne oraz rozmaite urządzenia, jak na przykład sieci kolejowe, dworce, porty, z tak dużą dokładnością, że czytających ogarniał mimowolny podziw dla precyzji instrumentów obserwacyjnych, jakimi musieli się posługiwać podróżni statku międzyplanetarnego. I tutaj jednak u podstawy opisu leżało to samo całkowite i niepojętne odwrócenie pojęć: autorzy „raportu” usilnie poszukiwała’ twórców ziemskiej cywilizacji technicznej, nawet nie domyślając się ich w ludziach. To, że dostrzegali przy tym ludzi, nie ulegało wątpliwości, bo kilka zdań dalej napomykali: „w polu widzenia pełznie sporo długich kropel”.

Rozważywszy dobrze tę część „raportu” uczeni doszli do wniosku, że to przestawienie pojęć, to „nieporozumienie” nie jest bynajmniej przypadkiem, lecz że w nim właśni(e kryje się tajemnica nieznanych istot. Na nowy, choć także niezupełnie jasny ślad naprowadziła ich zwięzła uwaga w dalszej części „raportu”. Powtarzając wypowiedziane już poprzednio zdanie, że nigdzie nie można spostrzec twórców urządzeń technicznych, autorzy „raportu” dodawali: „być może dlatego, że są oni… (tu następuje znów słowo nie przetłumaczone) rozmiarów”.

Klucz do tajemnicy zdawał się leżeć właśnie w zagadkowym słowie. Przypuszczenie, że jest to przymiotnik taki, jak „mały” lub „drobny”, trzeba było odrzucić, ponieważ przymiotniki cechuje inne ukształtowanie drgań magnetycznych w języku „raportu”. Gdyby to był zaimek, zdanie mogłoby brzmieć: „że są oni naszych rozmiarów”.

Badanie wykazało, że najmniejsze przedmioty, jakie nieznane stworzenia zdołały dostrzec z wysokości swego przylotu nad Ziemią, posiadały rozmiary siedmiu lub ośmiu centymetrów. Jeżeli więc przypuszczały, że nie mogą dojrzeć poszukiwanych przez siebie „twórców cywilizacji ziemskiej” dlatego, iż „są oni ich rozmiarów”, to z tego wynikałoby,jż nieznane istoty są stosunkowo bardzo małe — nie przekraczają w każdym razie wielkości ośmiu centymetrów. Jest Ho jedyne miejsce „raportu”, z którego można było sądzić o ich rozmiarach. Niestety, całe to przypuszczenie jest niezwykle kruche, ponieważ w języku „raportu” nie odnaleziono ani jednego zaimka takiego, jak „my”, „ja”, „nasze” itp.

W dalszej części „raportu” spotyka się mnożące się ku końcowi „białe plamy”, to jest miejsca nie odczytane już to z powodu osłabienia zapisu magnetycznego, już to dlatego, że występowały tam pojęcia, których nie dało się odcyfrować ani za pomocą analizy drgań, ani też metodą „prób i błędów”, to jest podstawiania prawdopodobnych terminów, którą z nieubłaganą wprost, cierpliwością stosowała mieszana grupa matematyków — operacjonistów i językoznawców.

Zakończenie „raportu” stanowi krótki, nadzwyczaj rzeczowy opis tragedii, jaką zakończył się lot pocisku. Są to dane przyrządów pomiarowych, wykazujące gwałtownie rosnącą szybkość rozpadu atomowego, olbrzymi wzrost temperatury oraz zaburzenia pracy silników napędowych. Potem znaki magnetyczne uległy zamazaniu. Następuje krótka strefa ciszy, a dalej dwa wyraźnie czytelne słowa „zabezpieczenia spalone”. Na tym „raport” się urywa.

Jakeśmy powiedzieli, uczeni znali już jego treść w ogólnych zarysach, ponieważ zaś było prawdopodobne, że odczytanie ustępów dotąd zagadkowych nie przyniesie, poza szczegółami, nic zasadniczo nowego, Komisja Tłumaczy przystąpiła do następnej fazy prac, wyłaniając z siebie trzy nowe sekcje, z których każda poświęciła się innemu zagadnieniu. Pierwsza, pod przewodnictwem profesora Kluevera, miała za zadanie zebrać i rozszerzyć nasze wiadomości o nieznanych istotach.

Większość stanowili w niej przyrodnicy, a więc biologowie, zoologowie, botanicy i lekarze, był też jeden specjalista z zakresu młodej, lecz rozwijającej się nauki — astrobiologii, która bada przejawy życia na innych niż Ziemia ciałach niebieskich.

Druga sekcja sprawdzała przekład „raportu”, zestawiając go z oryginałem, owym słynnym drutem namagnesowanym, który wydobyto z podziemnego skarbca Instytutu Meteorytyki. Trzecia wreszcie i ostatnia sekcja ślęczała nad nie odcyfrowanymi dotąd ustępami „raportu”. Było w niej wielu matematyków i fizyków, którzy przesiadywali przeważnie w Centralnej Nastawni Mózgu Elektronowego, każąc mu bez przerwy trawić nieprawdopodobnie zawiłe obliczenia. Wywołało to nawet lekkie starcie z biologami, którzy twierdzili, że Instytut Matematyki został okupowany przez fizyków, a ci uniemożliwiają im korzystanie z Mózgu Elektronowego.

W czasie kiedy miliony ludzi na całym świecie dzięki radiu, prasie i telewizji zapoznawały się z treścią opublikowanej części „raportu”, w pracach Komisji Tłumaczy zaszedł zwrot dramatyczny.

Wstępem jak gdyby do głównego odkrycia była dyskusja w sekcji biologów, na którą zaproszono w charakterze gościa i doradcy Czandrasekara, wielkiego matematyka hinduskiego. Nawiązując do wspomnianego przedtem ustępu „raportu”, z którego zdawało się wynikać, że nieznane istoty są małych rozmiarów, jeden z uczonych wysunął przypuszczenie, że są to owady żyjące gromadnie jak pszczoły czy mrówki, lecz o nieporównanie wyższej inteligencji. Przewodniczący sekcji, profesor Kluever, powiedział na to:

— Wielka inteligencja oznacza wielki mózg. Tymczasem owady nie mogą mieć wielkiego mózgu z tego samego powodu, dla którego nie mogą posiadać wielkiego ciała. Na to nie pozwala ich budowa. Ich system oddechowy nie potrafi dostarczyć dość tlenu przy rozmiarach ciała przekraczających kilka centymetrów i to jest właśnie przyczyną, że nie istnieją i nigdy nie istniały bardzo wielkie owady.

Oponent zauważył, że system oddechowy nieznanych istot mógłby być zupełnie inny. Profesor Kluever odparł, że owady, które mają inny system nerwowy i oddychają inaczej niż owady, nie są, według niego, owadami… Równie dobrze można by zwierzęta nazwać roślinami wyposażonymi w układ nerwowy, krwionośny i mięśniowy. Cóż bowiem za cecha pozostaje w jednym i drugim wypadku nie zmieniona oprócz pustej nazwy?

Wywiązała się gorąca dyskusja, w której każda strona broniła swoich argumentów. Można było sądzić, że wieczór upłynie na jałowym sporze, gdy o głos poprosił profesor Czandrasekar, który przysłuchiwał się dotąd obradom w milczeniu:

— Przyszedłem tu z pewnym pomysłem — powiedział — który, być może, rzuci trochę światła na omawiany problem. Przestudiowałem dokładnie zeznania naocznych świadków upadku meteoru tunguskiego. Wszyscy oni zauważyli, że w czasie pojawienia się meteoru widać było na ziemi cienie takich przedmiotów, jak drzewa i domy, a cienie te poruszały się w stronę przeciwną do kierunku jego lotu. Z tego wynika, że „raport”, przynajmniej w swej części końcowej, nie został spisany przez istoty żywe.

Twierdzenie to zdumiało obecnych w najwyższym stopniu: wpatrywali się w matematyka, który, podszedłszy do tablicy, wyszukał większy kawałek kredy i od razu przystąpił do obliczeń. Dowód jego szedł taką drogą: w chwili upadku panowała słoneczna pogoda, a więc jeżeli przedmioty rzucały w świetle meteoru cienie na miejscach słonecznych, to blask meteoru był na pewno silniejszy od słonecznego. Oczywiście i jego temperatura musiała być wyższa od słonecznej. Znając czas przebywania meteoru w obrębie atmosfery ziemskiej, profesor obliczył, że niezależnie od tego, jaka była grubość powłoki statku, w jego wnętrzu musiała panować ciepłota nie niższa od sześciuset stopni. Takich warunków nie mogłaby, oczywiście, znieść żadna istota żywa. A jednak „raport” prowadzony był przez cały czas lotu aż do chwili katastrofy. A więc: albo notowały go przyrządy automatyczne i w rakiecie w ogóle nie było nikogo, albo też nieznane istoty posiadają ustrój zbudowany inaczej niż organizmy zwierząt i roślin.

Biologowie wysłuchali Czandrasekara z nadzwyczajną uwagą i uznawszy dowód za przekonujący, postanowili zapoznać z nim nazajutrz zgromadzenie ogólne Komisji Tłumaczy. Gdy jednak zjawili się rano w Małej Sali Instytutu, zaproszono ich, jak wszystkich zresztą uczonych, do Wielkiej Sali Kolumnowej na nadzwyczajne posiedzenie z tajnym porządkiem dziennym. Wzbudziło to powszechne zdziwienie, gdyż dotąd Komisja nie stosowała takich rygorów. Posiedzenie odbywało się przy drzwiach zamkniętych i bez zapraszanych zazwyczaj gości. Profesor Ramon y Carral z Instituto Nacional del Astronomia w Veracruz, który w dniu tym przewodniczył obradom, oświadczył, że trzecia sekcja odkryła w czasie swych prac fakt niezmiernie doniosły, którego natychmiastowe zbadanie jest sprawą najwyższej wagi, jako że mogą od tego zależeć losy całego świata. Następnie oddał głos profesorowi Lao — Czu. Fizyk chiński przemawiał do mikrofonu nie ze swego miejsca, jako to zwykle czyniono, lecz wszedł na podium prezydialne, zapewne dlatego, że chciał widzieć wszystkich, do których mówił.

Głosem niezbyt donośnym, lecz słyszalnym w całej sali powiedział, że został upoważniony przez trzecią sekcję do przedstawienia szanownemu zgromadzeniu odkrycia niezwykłej wagi, którego doniosłości nikt nie potrafi jeszcze docenić.

O ile wielkie słowa, którymi przewodniczący poprzedził wykład, nikogo szczególnie nie zadziwiły, albowiem stary astronom meksykański znany był ze swego południowego temperamentu, to pierwsze zdanie fizyka zelektryzowało całą salę, gdyż Lao — Czu był jednym z najtrzeźwiejszych i najbardziej krytycznych umysłów Komisji Tłumaczy.

W dalszym ciągu swego przemówienia Lao — Czu opowiedział o nowej metodzie odczytywania „raportu”, którą zastosowała trzecia sekcja. Polegała ona na fotografowaniu pomieniami Roentgena tych części drutu, których namagnesowanie uległo zatarciu. Na zakończenie Lao — Czu podał dosłowny tekst ustępu, jaki udało się odczytać tą metodą. Brzmiał on:

Po drugim elemencie obrotowym przystąpi się, do napromieniowania planety. Kiedy stężenie jonizacyjne opadnie do połowy, rozpocznie się Wielki Ruch.

W wypełnionej po brzegi sali panowała śmiertelna cisza. Nie słychać było ani oddechów, ani nawet zwykłego poskrzypywania krzeseł. Widziało się ludzi o zamkniętych z wytężenia uwagi oczach, przyciskających oburącz słuchawki do uszu. Niektórzy notowali gorączkowo słowa fizyka chińskiego. Powtórzywszy dwa razy przetłumaczony ustęp, Lao — Czu powiedział, że trzecia sekcja skłonna jest rozumieć go tak: element obrotowy jest to jakaś jednostka czasu, odpowiadająca dość długiemu okresowi, który można zapewne porównać z rokiem ziemskim. Co oznacza „napromieniowanie planety”? Oczywiście, zadziałanie jakimś rodzajem energii promienistej, która wywołuje jonizację. O jaką planetę chodzi? Nie jest to zupełnie pewne, gdyż ustęp należy do zrekonstruowanych i był przedtem zupełnie nieczytelny, lecz pewne znamiona przemawiają za tym, że chodzi o naszą planetę, o Ziemię. Jaki cel może mieć jej napromieniowanie? I to nie jest zupełnie pewne, mówił Lao — Czu, ale nieznane istoty zdają się wyrażać chęć skierowania na Ziemię potężnego ładunku energii, a kiedy działanie jej po pewnym czasie ustanie, zacznie się „Wielki Ruch”. Jeżeli przez „Wielki Ruch” rozumieć napływ nieznanych istot na naszą planetę, to wymieniony ustęp może posiadać już tylko jedno znaczenie: nieznane istoty zamierzają zniszczyć życie na Ziemi, by się na niej osiedlić. W końcowych słowach fizyk podkreślił, że wszystko to brzmi fantastycznie i nieprawdopodobnie, a poszczególne człony rozumowania, z którego wypływa wymieniony wniosek o „inwazji na Ziemię”, łączą się dosyć luźno. Jednakże trudno w tej sytuacji być nadmiernie krytycznym i stosować surowe rygory naukowe, gdyż idzie o coś nie znanego jeszcze w historii, a mianowicie o zagrożenie bytu całej ludzkości. Jest to niebezpieczeństwo tak olbrzymie, że należy rozważyć jego możliwość, nawet jeśli wydaje się nader nieprawdopodobne. Przewodniczący, profesor y Carral, zabrał głos nawołując obecnych do skupienia i spokoju, po czym rozpoczęła się dyskusja. Niektórzy sądzili, że wniosek wyciągnięto prawidłowo, ale rzecz nie przedstawia się groźnie, ponieważ statek międzyplanetarny był tylko pierwszym zwiadem i masowa inwazja na Ziemię miała zapewne nastąpić dopiero po jego pomyślnym powrocie z wyprawy. Ponieważ spotkała go katastrofa, niebezpieczeństwo — jeśli w ogóle istniało — znikło. Najlepszym dowodem jest to, że od katastrofy upłynęło niemal sto lat w zupełnym spokoju. Inni odpowiadali, że sto lat jest stosunkowo długim okresem tylko w pojęciu ludzkim. Być może — argumentowali — element obrotowy równa się dwustu latom albo i większej ich ilości. Nieznane istoty mogą być stworzeniami bardzo długowiecznymi. Gdzież pewność, że nie mierzą swego istnienia tysiącleciami?

Przewodniczący poprosił pierwszą sekcję o wypowiedź na temat natury nieznanych istot, które z wędrowców przybyłych z głębi wszechświata, otoczonych dotąd powszechnym zaciekawieniem i podziwem, przemieniły się nagle w śmiertelnych wrogów ludzkości.

Biologowie wydelegowali Czandrasekara, który zapoznał zgromadzenie ze swoim dowodem. W odpowiedzi jeden z fizyków zauważył, że zagadnienie ujmowano, być może, od początku zupełnie fałszywie: kto wie, czy cały statek międzyplanetarny nie był po prostu jednym ogromnym „mózgiem mechanicznym”, wyposażonym w inicjatywę i umiejętność samodzielnego działania. Istoty, które go zbudowały, nie musiały więc wcale znajdować się na pokładzie. W takim ujęciu wszystkie osobliwości „raportu” stanowiły cechy owego „mózgu mechanicznego”, który go spisał, a nie nieznanych istot, o których w takim wypadku nicnie byłoby wiadomo. Cała sprawa wróciła do punktu wyjścia.

Komisja Tłumaczy znalazła się w niesłychanie ciężkim położeniu. Jak należało ustosunkować się do problemu zagrożenia ludzkości? Czy takie zagrożenie w ogóle istniało? Być może, nieznane istoty rzeczywiście zamierzały ongi skolonizować Ziemię, ale czy ich zamiary oparte były na realnych możliwościach?

O pierwszej w nocy przewodniczący przerwał dyskusję. Zamykając posiedzenie oświadczył, że następne odbędzie się dopiero za dwa dni, ponieważ jest nadzieja, iż do tego czasu sekcja astrofizyków, wzmocniona najwybitniejszymi matematykami, będzie mogła przedstawić zgromadzeniu ogólnemu nowe fakty, dotyczące pochodzenia nieznanych istot.

Mało kto wiedział, że prace astrofizyków, o których wspomniał przewodniczący, toczyły się już od północy dnia poprzedniego, to znaczy od chwili, w której prezydium Komisji zapoznało się z ustępem „raportu” przetłumaczonym przez trzecią sekcję.

Na najwyższej kondygnacji Instytutu Matematycznego przebywało w zupełnym odosobnieniu jedenastu uczonych. W czasie gdy Lao — Czu i Czandrasekar byli na posiedzeniu Komisji Tłumaczy, kierownictwo wszystkimi pracami Mózgu Elektronowego objął astrofizyk Arseniew. Zestawił on dane liczbowe o locie pocisku z jego przypuszczalną szybkością, z mocą silników, a wreszcie z mapami gwiezdnymi nieba z 1908 roku. Nadzwyczaj trudny rachunek, polegający na nieustannym wybieraniu kilku określonych wielkości spośród wieluset tysięcy możliwych, został przeprowadzony po 29 godzinach nieprzerwanej pracy. Półtora dnia po posiedzeniu, na którym członkowie Komisji zapoznali się z fatalnym ustępem, trzej uczeni, stojąc przed czołową tarcza Mózgu, odczytali ostatnie wyrazy wyniku i w milczeniu spojrzeli na siebie. Arseniew podszedł bliżej i z wysokości swego ogromnego wzrostu patrzył na mżący zielonkawym blaskiem otwór ekranu katodowego. Rzecz nie ulegała wątpliwości. Statek został wystrzelony z planety naszego układu słonecznego, i to takiej, której orbita leży wewnątrz orbity Ziemi. Były więc do wyboru dwie planety: Merkury i Wenus. I znów uczeni pochylili się nad metalowymi stołami, znów padły krótkie słowa.

Na pulpitach sterujących podnosiły się i pochylały białe klawisze kontaktów. Z ledwo słyszalnym poszumem włączały się w pracę tysiące nowych obwodów. W szerokich szczelinach tablic rozdzielczych płonęły purpurowe lampki kontrolne. Kiedy po raz ostatni na ekranach zadrgały białawe linie, wszystko stało się jasne. Merkury, ten glob wulkaniczny z lawy i popiołów, najbliższy Słońcu, zwracający ku niemu zawsze tę samą półkulę, pozbawiony atmosfery, nie wchodził w rachubę. Pozostawała więc okryta lśniąco — białymi chmurami, które od niepamiętnych czasów przesłaniają jej powierzchnię przed okiem ludzi, gwiazda poranna — Wenus.

Planeta Wenus

Było po północy. Posiedzenie Komisji ciągnęło się już siedem godzin nad stołami, na których spoczywały stosy wykresów i taśm fotograficznych. Wchodzących na salę członków sekcji astrofizycznej przywitało nagłe zamilknięcie zgromadzonych. Wszyscy wpatrywali się w Arseniewa, Czandrasekara i Lao — Czu, lecz z twarzy ich niczego nie można było wyczytać. Zmierzali ku swoim miejscom, a za nimi szło kilkunastu współpracowników i asystentów. Kiedy Arseniew zakomunikował wyniki obliczeń, zapadła cisza.

— A więc Wenus? — pytał ktoś z głębi sali. Arseniew nie odpowiadając usiadł i zaczai rozkładać przed sobą przyniesione papiery.

— Czy nie ma możliwości omyłki? — spytał ten sam głos od stołu biologów.

Mówił docent Sturdy, niski mężczyzna o czerwonej apoplektycznej twarzy i gęstych włosach.

— Mózg Elektronowy myli się niekiedy — odparł Arseniew. — Co prawda jeden błąd zdarza się na sześć trylionów obliczeń, ale weźmiemy to pod uwagę i jeszcze tej nocy powtórzymy obliczenia.

— Nie to miałem na myśli — nastawa! biolog. — Chodzi mi o teoretyczne założenia rachunku. Czy nie może być w nich błędu?

Arseniew obiema rękami przygładził papiery. Był on jedną z najbardziej charakterystycznych osobistości Komisji Tłumaczy. Jasnowłosy, olbrzymi, z pochylonymi lekko barami, zdawał się zbudowany według jakiejś zamierzchłej proporcji wspaniałomyślnego nadmiaru. W trzydziestym roku życia dokonał głównego swego dzieła, wyjaśniając w nowej teorii szereg zjawisk podatomowych. Teraz liczył lat trzydzieści siedem. Górując głową nad sąsiadami, chociaż siedział, przez kilka chwil patrzał na oponenta, jakby przygotowując się do dłuższej odpowiedzi, i wszyscy drgnęli, kiedy swoim niskim głosem wyrzekł tylko jedno słowo:

— Nie.

Przewodniczący, którym w tym dniu był niemiecki biolog, profesor Kluever z Lipska, zaproponował, aby jeden z astronomów powiedział niespecjalistom to wszystko o planecie Wenus, co może się łączyć z omawianym problemem. Wniosek przeszedł. Sekcja astrofizyków wydelegowała po chwili planetologa, doktora Behrensa, który zaraz wstał i włączył mikrofon przed swoim miejscem. Był to młody człowiek o chłopięcym wyglądzie, szczupły, prawie chudy, o trochę porywczych ruchach. W czasie swego wykładu bawił się zdjętymi okularami, patrząc oczami niepewnymi, jak zwykle krótkowidze. Arseniew rozmawiał tymczasem szeptem z kolegami i przechylając swą wielką postać przez oparcie fotela, dawał jakieś wskazówki asystentom, którzy zapisywali je stenograficznie i wychodzili na palcach. Chociaż wszyscy przysłuchiwali się Behrensowi, na sali wyczuwało się niepokój. Głowy pochylały się ku sobie, to tu, to tam polatywały szepty. Tymczasem w słuchawkach wielojęzycznym naraz głosem przemawiał młody astronom.

— Wenus — rozpoczął — druga planeta naszego układu słonecznego, posiada o 3 % mniejszą średnicę i o 23 % mniejszą masę od Ziemi. Ponieważ zawsze przebywa na niebie w pobliżu Słońca, jest dla obserwacji obiektem niewdzięcznym. Jej odległość od nas waha się od 250 milionów kilometrów w górnym złączeniu ze Słońcem do 40 milionów kilometrów w złączeniu dolnym.

Tu Behrens spojrzał trochę niepewnie w stronę językoznawców. Nie wiedział, czy rozumieją terminy astronomiczne, lecz siwi uczeni słuchali z taka uwagą, że lękając się ich urazić ciągnął dalej:

— Według najnowszych badań czas obrotu Wenus jest znacznie dłuższy niż czas obrotu Ziemi i wynosi 18 dni. Metodami optycznymi nie można było tego dawniej stwierdzić, ponieważ nie widzimy nigdy powierzchni planety. Zasłania ją lita powłoka chmur. Ostatnio czynione były próby przebicia się do powierzchni planety za pomocą teletaktorów. Szanowni koledzy wiedzą zapewne, że chodzi o nowy typ teleskopu radarowego, wysyłającego ultrakrótkie fale radiowe. Jednakże i te próby nie powiodły się, potwierdzając raz jeszcze dawne przypuszczenie Wildta, że chmury Wenus nie są z pary wodnej ani z substancji ciekłej, lecz składają się z dużych cząstek stałych, kryształów, bardzo silnie rozpraszających promieniowanie. Dlatego właśnie Wenus posiada tak silny blask i po Słońcu i Księżycu stanowi najjaśniejsze ciało na naszym niebie. Atmosfera planety, rozmiarami dorównująca ziemskiej, różni się od niej zupełnie pod względem składu chemicznego. Analiza spektroskopowa wykazuje na Wenus nie więcej niż 5 % tej ilości pary wodnej i tlenu, jaka znajduje się na Ziemi, za to dwutlenek węgla, którego u nas jest zaledwie 0,3 %, stanowi tam główny składnik atmosfery. Pozostaje jeszcze do omówienia skład chmur, który przez długie lata stanowił zupełną zagadkę. Posiadane dziś wiadomości pozwalają sądzić, że chmury te utworzone są z pierzastych kryształów formaldehydu, a raczej związku, jaki formalina tworzy pod wpływem promieni nadfiołkowych. Ponieważ planeta obraca się bardzo powoli, powstają wielkie, dochodzące do 90 stopni różnice temperatury pomiędzy półkulą dzienną i nocną. Powodują one nadzwyczaj silne ruchy mas powietrznych, zwłaszcza na terminatorze, to jest linii oddzielającej półkulę oświetloną od nieoświetlonej. Należy więc sądzić, że każdemu porankowi i wieczorowi towarzyszą na Wenus orkany i burze kolosalnej siły. Wiatr może tam osiągnąć 250 kilometrów na godzinę, szybkość spotykaną na Ziemi jedynie w czasie najgwałtowniejszych burz śniegowych w okolicach bieguna południowego. Co się tyczy ukształtowania powierzchni planety, to niestety niczego pewnego nie mogę o tym kolegom powiedzieć. Ostatnio ukazały się bardzo ciekawe prace Jellingtona i Schraegera, którzy przypuszczają, że skorupa Wenus może być zbudowana z tego, co na Ziemi jest tylko sztucznym wytworem rąk człowieczych, a mianowicie z mas plastycznych podobnych do galalitu i winylitu. Komunikuję to szanownym kolegom jako pewnego rodzaju curiosum, ponieważ na poparcie tej hipotezy nie posiadamy żadnych danych.

Zaledwie Behrens, skłoniwszy się niezręcznie, usiadł, o głos poprosił docent Sturdy, który pytał przedtem Arseniewa o możliwość pomyłki w obliczeniach.

— Zastrzeżenia moje potwierdził w zupełności wykład doktora Behrensa — powiedział. — Jest oczywiste, że wymienione warunki fizyczne, w szczególności brak tlenu i wody, oraz obecność chmur, które czynią z planety po prostu olbrzymi zbiornik formaliny, wykluczają możliwość istnienia na niej istot żywych. Pan jest tego samego zdania, prawda, doktorze Behrens?

Behrens znów zdjął okulary i przecierając je skrupulatnie, odpowiedział, że z końcem XIX wieku pewien znakomity uczony napisał bardzo logicznie zbudowany traktat, w którym udowodnił, że człowiek nigdy nie zbuduje cięższej od powietrza maszyny do latania, że gdyby nawet taką maszynę udało się zbudować, to nie mogłaby oderwać się od ziemi, gdyby zaś (co już jest zupełnie wykluczone) mimo wszystko wzleciała, to w żaden sposób nie można by nią kierować. Ponieważ — zakończył Behrens — nie chciałbym być podobny do tego uczonego, wolę nie odpowiedzieć docentowi Sturdy.

— Ależ trująca atmosfera Wenus wyklucza istnienie życia — żachnął się Sturdy. — Zamiast zajmować się anegdotami, przejdźmy lepiej do faktów! Faktem jest, że kilkadziesiąt lat temu spadła na Ziemię rakieta międzyplanetarna.

— W której, jak wykazał profesor Czandrasekar, nie było istot żywych — przerwał Sturdy’emu sąsiad.

— Dobrze! Nie było! Ale rakieta nie mogła pochodzić z Wenus, boby na tej planecie musieli istnieć jej konstruktorzy, to znaczy istoty żywe! Czy to nie jest oczywiste?!

Znowu zaległa krótka cisza, w której we wszystkich słuchawkach rozlegał się przyspieszony, astmatyczny oddech starego biologa. Potem Arseniew, ściągając swoje grube brwi, powiedział po raz drugi od rozpoczęcia dyskusji: — Nie.

I zmierzywszy spokojnym wzrokiem osłupiałego biologa, dodał:

— To nie jest oczywiste.

Tyle pewności było w jego głosie, że uczeni zastygli na sekundę, porażeni wywołanym obrazem niesamowitego świata, na którym istnieją myślące i działające, choć martwe istoty. Przewodniczący, profesor Kluever, wstał i spoglądając to w jedną, to w drugą stroną sali, podniósł ząkę.

— Proszę kolegów — rzekł — wpłynął nagle wniosek, aby zadać ogólnemu zgromadzeniu Komisji Tłumaczy trzy pytania, nad którymi odbędzie się oddzielna dyskusja. Oto one:

1. Czy należy sądzić, że nieznane istoty, zamieszkujące Wenus, zmierzają do zniszczenia życia na Ziemi?

2. Jeżeli tak, to czy należy uważać, że ludzkości może z ich strony zagrażać rzeczywiste niebezpieczeństwo?

3. Jeżeli tak, to czy możemy temu przeciwdziałać? O głos poprosił docent Dżugadze z sekcji logików.

— Uważam — powiedział — że w drodze głosowania można rozstrzygnąć tylko pierwsze pytanie, które odnosi się w większej mierze do naszych przekonań aniżeli do faktów. Zbyt słabo znamy język „raportu”, abyśmy byli stuprocentowo pewni znaczenia ustępu, w którym jest mowa o tak zwanej „inwazji na Ziemię”. Nie znając prawdy na pewno, zdani jesteśmy na nasze przypuszczenia i dlatego wszyscy możemy się na ten temat wypowiedzieć. Natomiast pozostałych pytań nie da się rozstrzygnąć w ten sposób, jak nie da się rozstrzygnąć głosowaniem, czy dach tego budynku jest ze szkła, czy z metalu. W tym celu należałoby po prostu spytać architekta, który go budował. Chodzi bowiem o pewne fakty wiadome specjalistom i oni muszą się w tej sprawie wypowiedzieć.

Wniosek logika przyjęto. Ponieważ sala była wyposażona w specjalne urządzenie, głosowanie szło nadzwyczaj sprawnie. Każdy uczony miał przed sobą trzy guziki: naciskając lewy, głosował „tak”, prawy — „nie”, przyciśniecie zaś środkowego oznaczało, iż wstrzymuje się od głosu.

Gdy przewodniczący dał znak, wszyscy wyciągnęli ręce ku przyciskom i po kilkunastu sekundach automat podał wynik. Z 76 członków Komisji Tłumaczy 68 odpowiedziało na pierwsze pytanie „tak”, 2 głosowało „nie”, a 6 wstrzymało się od głosu. Rzecz charakterystyczna: wstrzymującymi się byli wyłącznie logicy. Tak więc ogromna większość była zdania, iż fatalny ustęp „raportu” mówi o zamierzonej „przez nieznane istoty inwazji na Ziemię. Oznajmiwszy wynik głosowania, przewodniczący odłożył dalszy ciąg debat do wieczora dnia następnego. Do tego czasu miał zostać utworzony komitet dla zredagowania odpowiedzi na drugie i trzecie pytanie. Jakoż astrofizycy, inżynierowie, technologowie i chemicy atomowi ukonstytuowali tak zwaną sekcję specjalną, która obradowała w Małej Sali Instytutu przez całą noc do jedenastej rano, po czym członkowie jej udali się na odpoczynek, by o dziesiątej wieczorem zjawić się na plenarnym posiedzeniu Komisji Tłumaczy.

Referował kwestię profesor Lao — Czu. Na twarzach jego kolegów malowały się wyraźne ślady bezsenności. On jeden wyglądał tak jak zawsze, trzymał się bardzo prosto w swoim kusym trochę, ciemnym ubraniu, z czarnymi włosami, silnie przyczesanymi do okrągłej czaszki.

— Zanim przedstawię główny problem — rzekł Lao — Czu — pozwolę sobie odpowiedzieć na interpelację, którą mi przed chwilą przedłożono. Podpisał ją kolega Sturdy wraz z kilkoma członkami sekcji językoznawczej. Wymienieni koledzy rozumują następująco: ponieważ warunki panujące na Wenus są dla nas zabójcze, to i na odwrót: nasze warunki muszą być zabójcze dla jej mieszkańców. Stąd wniosek, że żadna rozsądna przyczyna nie mogłaby tych skądinąd rozumnych istot nakłonić do przybycia na Ziemię, gdyż nic dobrego by dla nich z tego nie wynikło. Otóż o pierwszej części tego wywodu mogę powiedzieć: non sequitur! Nie wynika! Szanowni koledzy sądzą, że jeżeli my nie możemy żyć na Wenerze, to i mieszkańcy Wenery nie mogą żyć na Ziemi. To nie wynika z przesłanek. My nie możemy żyć w wodzie, ale ryby dwudyszne mogą żyć na lądzie. Należy wyrazić żal, że docent Sturdy nie wzmocnił swego stronnictwa chociażby jednym logikiem.

Po sali przebiegł delikatny szmer, a uczony chiński z niezmąconym spokojem ciągnął dalej:

— Pozostaje jeszcze kwestia, co dobrego może wyniknąć dla mieszkańców Wenery z przybycia na Ziemie. Tutaj, w nadziei, że nie znudzę szanownego zgromadzenia, ośmielę się przytoczyć starą przypowieść mego wielkiego rodaka, filozofa Czuang — Tsy. Opowiada on, jak to raz dwu filozofów stało na mostku nad rzeczką, przypatrując się igrającym w wodzie rybkom.

Pierwszy z nich rzekł: „Spójrz, jak te rybki wirują i pluskają w wodzie. Na tym polega przyjemność ryb.” Na to drugi: „W jaki sposób ty, który nie jesteś rybą, możesz wiedzieć, co jest przyjemne dla ryb?” A na to pierwszy: „A skąd ty, który nie jesteś mną, wiesz, że ja nie wiem, na czym polega przyjemność ryb?” Otóż ja, proszę kolegów, stoję na stanowisku tego drugiego filozofa. Mogę tylko zazdrościć szanownemu docentowi Sturdy, który tak dobrze wie, na czym polega przyjemność mieszkańców Wenery.

Rozległ się stłumiony śmiech zgromadzonych. Lao — Czu, odkładając kartę z pytaniem, ciągnął wciąż tak samo spokojnym głosem:

— Dwa postawione nam pytania — mówię „nam”, bo odpowiadam w imieniu sekcji specjalnej — potraktowaliśmy łącznie. Otóż sednem problemu jest, czy z jednej planety można porazić drugą. Na to pytanie odpowiadamy: tak jest, można. Ci z obecnych, których miałem radość gościć w naszej wielkiej stacji bewatronowej pod Pekinem, wiedzą doskonale, że półtora roku temu rozpoczęliśmy tam budowę miotacza szybkich deuteronów. Jest to urządzenie bardzo wielkie i potężne. Celem naszego przedsięwzięcia jest wystrzelenie ładunku szybkich deuteronów w Junonę, jedną z tych niewielkich planetek krążących wokół Słońca pomiędzy Marsem a Ziemią. Pocisk, który zamierzamy wysłać, musi całkowicie rozpylić planetką. Spodziewamy się, że reakcja ta da nam możność obserwowania małego pierścienia mgławicowego. Mówiąc po prostu, chcemy stworzyć sztuczny model, ilustrujący powstawanie systemów planetarnych. Mówię o tym projekcie, który od dawna jest już realizowany, ponieważ wyraźnie wykazuje on możliwość zniszczenia jednej planety przez działanie skierowane z drugiej. Oczywiście, planeta, którą obraliśmy sobie za cel, ma zaledwie około 190 kilometrów średnicy w porównaniu z 12 300 kilometrów średnicy Wenery czy 12 600 kilometrów średnicy Ziemi. Jednakowoż chodziło nam o zupełne rozbicie jej na atomy. Żeby zaś uniemożliwić istnienie życia na planecie takiej jak Ziemia, dość byłoby napromieniować ją ładunkiem deuteronów dwa razy większym od tego, jaki zamierzamy wystrzelić w Junonę. Tak więc na oba zadane pytania odpowiadamy twierdząco.

Sekcja, której opinię wyrażam — mówił dalej Lao — Czu — sądzi, że mamy przed sobą trzy drogi postępowania. Po pierwsze, nasunęła się myśl, aby napisać list w języku magnetycznym „raportu” i wysłać go za pomocą rakiety sterowanej na odległość. Niestety, posiadany przez nas zasób słów tego języka jest niewystarczający i nie pozwala na spisanie tego, co byśmy w takim dokumencie chcieli mieszkańcom Wenery zakomunikować. Potwierdziły to próby dokonane wczoraj w nocy. List można by oczywiście zredagować w jednym z języków ziemskich, lecz nie wiadomo, czy mieszkańcy Wenery spróbują odczytać go z takim nakładem trudów, z jakim my pracowaliśmy nad ich „raportem”. Po drugie, można wysłać na Wenus statek, który od roku dokonuje już lotów próbnych, a ostatnio odbył bez lądowania drogę Ziemia — Księżyc — Ziemia. Jak szanowni koledzy dobrze wiedzą, mam na myśli Kosmokratora, którego wylot na Marsa przewidziany był na pierwsze miesiące przyszłego roku. Wreszcie trzecia możliwość to wystrzelenie w Wenus pełnego ładunku deuteronów z naszej stacji bewatronowej pod Pekinem. Ten wariant postępowania jest oczywiście najprostszy i najradykalniejszy, jednakże sekcja specjalna jednogłośnie uważa go za niedopuszczalny, chociażby tylko dlatego, że tak zwana inwazja Wenery na Ziemię jest naszą nie sprawdzoną hipotezą.

Fizyk zamilkł. Skorzystał z tego jeden z uczonych pytając, czy dla rozstrzygnięcia tej niesłychanie ważnej kwestii, która, jak się wyraził, jest „osią obrotu” całej sprawy, nie można posłużyć się Mózgiem Elektronowym.

— Niestety, nie można — odparł Lao — Czu. — Ani Wielki Mózg, ani żaden inny mechanizm nie może przemienić skąpych wiadomości w obfite.

Lao — Czu spuścił głowę.

— Na tym kończę sprawozdanie sekcji specjalnej. Zamilkł, lecz nie siadł. Zamrugawszy kilka razy powiekami, rozejrzał się po sali i powiedział:

— Teraz, jako jeden z członków Komisji Tłumaczy, pragnę poddać pod głosowanie zgromadzenia następującą kwestię.

Spojrzał na małą kartkę trzymaną w ręku i czytał:

— „Środki, którymi rozporządzamy, są tak potężne, że pod względem technicznym jesteśmy zupełnie wolni, to znaczy wybór naszego postępowania wobec nieznanych istot nie jest skrępowany warunkami materialnymi i dlatego przenosi się do dziedziny ocen moralnych. Czy w takiej sytuacji powinniśmy zaatakować pierwsi, czy też dążyć do pokojowego rozwikłania konfliktu, nawet jeśli będzie to połączone z wielkimi trudnościami lub niebezpieczeństwem?” Lao — Czu opuścił dłoń z kartką. Cisza była taka, że wyraźnie słyszało się delikatny tykot wielkiego chronometru, umieszczonego wysoko ponad głowami członków prezydium. — Oto proponowany przeze mnie wniosek. Wiem, że nie jesteśmy upoważnieni do powzięcia takiej decyzji, sądzę jednak, że ludzkość będzie się liczyć z naszą opinią. To wszystko, co chciałem powiedzieć.

Przewodniczący oświadczył, że prezydium przyjmuje do wiadomości sprawozdanie sekcji specjalnej i dziękuje jej za poniesione trudy, w dalszym zaś toku obrad poddaje dyskusji tekst wniosku zgłoszonego przez profesora Lao — Czu. Ponieważ nikt nie zaproponował poprawek, tekst został przyjęty i przystąpiono do głosowania nad jedną z dwu możliwości, jakie przedstawiał. Zbliżała się trzecia godzina w nocy. Chmury, jaśniejsze przedtem od tła niebios, ciemniały. Za wysokimi oknami sali na niewidzialnym dotąd wschodzie zarysowała się na kształt głębokiego pęknięcia granica między niebem a ziemią, obrzeżona liliowymi mgłami. Przewodniczący, rozmawiając ze swoim sekretarzem, nie spuszczał wzroku z tarczy aparatu do głosowania.

Gdy licznik stwierdził, że głosy oddali wszyscy, przewodniczący wstał.

— Siedemdziesiąt sześć głosów padło za pokojowym rozwiązaniem konfliktu — powiedział. — Decyzja ta nie jest oczywiście ostateczna, lecz nie o to w tej chwili chodzi. Od z górą ośmiuset tysięcy lat żyje na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pełnej trudów i cierpień drogi pokoleń poznał on nie tylko sposoby opanowania sił przyrody, ale nauczył się także kierowania siłami społecznymi, które przez całe wieki udaremniały postęp, zwracając się przeciw człowiekowi. Epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy narodów. Jednakże nie jest nam dane spocząć i zadowalać się osiągnięciami. Na progu nowej ery nastąpiło pierwsze zetknięcie cywilizacji ludzkiej z pozaziemską, i oto wydano na nas wyrok zagłady. Cóż mamy począć? Czy na groźbę rzuconą z innej planety odpowiedzieć ciosem, który zniszczy atakujących? Moglibyśmy tak zrobić tym swobodniej, że mamy do czynienia z istotami całkowicie od nas odmiennymi, którym nie można przypisać ani uczuć, ani umysłowości ludzkiej. A jednak, mając do wyboru wojnę i pokój, wybraliśmy pokój. W tym naszym kroku widzę głęboką więź człowieka z całym wszechświatem. Minęła epoka, w której uważaliśmy Ziemię za planetę wybraną spośród wszystkich. Wiemy, że w nieskończonej przestrzeni toczą się miliardy światów podobnych do naszego. Cóż stąd, że istniejące na nich formy czynnego trwania, które nazywamy życiem, są nam nie znane. My, ludzie, nie uważamy się za lepszych ani gorszych od wszystkich innych mieszkańców Wszechświata. Prawda, z naszą decyzją wiąże się nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpieczeństwa. Mimo to jesteśmy jednomyślni. My, uczeni, służymy społeczeństwu, jak wszyscy jego członkowie. Jesteśmy równymi wśród równych, ale jedno jest nam dane szczodrzej niż innym: odpowiedzialność. Podejmujemy ją, świadomi naszego obowiązku wobec świata.

Przewodniczący zamilkł na chwilę. Przez szyby zaglądał fioletowy przedświt. W oddali, za miastem widzianym z wysokości wieżowca, leniwym, mrocznorubinowym blaskiem jarzył się wschodni brzeg horyzontu.

— Za chwilę odczytam listę kolegów, których poproszę o pozostanie w tej sali, gdyż niezwłocznie przystąpimy do sporządzania sprawozdania z naszych prac, które będzie przedstawione jutro — a właściwie dziś, bo nowy dzień już świta — Najwyższej Radzie Naukowej. Przedtem pragnę was wszystkich spytać o jedno. Być może, zapadnie decyzja wysłania na Wenus statku międzyplanetarnego, który pierwotnie przeznaczony był do podróży na Marsa. Otóż chciałbym wiedzieć, kto z obecnych pragnąłby wziąć udział w takiej wyprawie.

Rozległ się szmer, który przeszedł w głuchy rumor odsuwanych foteli. Uczeni, jakby zmówiwszy się, nie posłużyli się aparatami do głosowania, lecz rząd za rzędem, stół za stołem wstawali ze zwróconymi na przewodniczącego oczami, aż cała sala znalazła się w powszechnym ruchu.

Przewodniczący, który pod naciskiem stu spojrzeń również wstał, biegł oczami od jednej twarzy ku drugiej, zdumiewając się, jak wszystkie — stare i młode — stały się do siebie w jednej chwili podobne, bo rozjaśnione tym samym uczuciem. Wargi zadrżały mu ledwie dostrzegalnie.

— Wiedziałem — szepnął. I prostując się, żeby być godnym spojrzenia w oczy tym ludziom, rzekł głośno:

— Dziękuję wam. koledzy.

Odwrócił się, jakby szukając za plecami jakiegoś człowieka, lecz nie było tam nikogo. Tylko ciemny blask cofającej się nocy wpadał przez wysokie okna. Przewodniczący przystąpił do stołu, zatrzasnął oburącz wielką księgę, w której zapisywano zgłaszających się mówców, i rzekł:

— Na tym zamykam ostatnie posiedzenie Komisji Tłumaczy.

Uczeni wychodzili z sali zatrzymując się w przejściach pomiędzy rzędami foteli. Wszędzie tworzyły się rozprawiające z ożywieniem grupki. Wokół stołu prezydialnego zebrali się ci, co mieli wziąć udział w układaniu sprawozdania. Wreszcie sala opustoszała i ostatni z wychodzących zgasił światło. Zapadła ciemność, w której tliła się rozpostarta nad widnokręgiem zorza. Chmury, niskie i ciężkie, rozsuwały się. Na ciemnobłękitnym niebie zapłonął biały punkt, gwiazda tak czysta i silna, że krzyże okienne rzuciły w głąb sali słabe cienie, a puste rzędy foteli i stołków zarysowały się w szarym brzasku. Była to Wenus, poprzedzająca wschód słońca. Potem obrzeża chmur, pociągnięte złotym ogniem, zapłonęły gwałtownie. Nieruchoma iskra bladła coraz bardziej, aż znikła w oślepiających blaskach nowego dnia.

11,2 kilometra na sekundę

Myśl o podróży między gwiazdy jest niemal tak stara, jak ród ludzki. Człowiek pierwszy ze zwierząt odważył się, odrzuciwszy w tył głowę, spojrzeć w nieogarnione otchłanie, jakie rozpościera ponad nim każda noc. W najdawniejszych mitach religijnych i baśniach znajdujemy opowieści o płomienistych wozach latających i bohaterach, którzy nimi powozili. Ludzie starali się podpatrzeć tajemnicę lotu, w doskonałości opanowaną przez ptaki, lecz długie wieki minęły, zanim po raz pierwszy uniosła się w powietrze machina latająca, bezbronna jeszcze wobec wiatrów, ślepa, nie dająca się sterować montgolfiera, wypełniona rozgrzanym powietrzem.

W osiemnastym wieku filozofowie piszący opowieści aluzyjne z morałami wyprawiali czasem swoich bohaterów do gwiazd, posługując się do tego balonem jako środkiem lokomocji. Ale i później, kiedy ową machinę lżejszą od powietrza wyparła cięższa, samolot, człowiek przekonał się, że wciąż jeszcze daleki jest od prawdziwej swobody poruszania się we wszystkich kierunkach przestrzeni. Przyrządy latające mogły się unosić tam tylko, gdzie istniała dość gęsta.atmosfera. Statki powietrzne musiały krążyć nisko nad ziemią, tuż nad samym dnem oceanu powietrznego, który dwu — stukilometrową warstwą otacza naszą planetę.

Zanim u schyłku XIX wieku narodziła się astronautyka, nauka o podróżach międzyplanetarnych, pisarze fantastyczni, a pośród nich najświetniejszy, Verne, wyrzucali swoich bohaterów w przestrzeń za pomocą pocisku wystrzelonego z armaty olbrzymich rozmiarów. Niestety, nawet prowizoryczne obliczenie wykazuje niemożliwość takiego przedsięwzięcia, i to z trzech naraz powodów. Po pierwsze, ciało, żeby mogło opuścić Ziemię, musi rozwinąć chyżość co najmniej 11,2 kilometra na sekundę, to jest 40320 kilometrów na godzinę. Tymczasem najlepsze nawet gatunki środków wybuchowych nie dają gazów o szybkości większej niż 3 kilometry na sekundę. Wystrzelony z armaty pocisk musiałby więc, wzniósłszy się na pewną wysokość, spaść z powrotem na Ziemie. Żadne przedłużenie lufy ani zwiększanie ilości środka eksplozywnego nic tu nie może pomóc. Po drugie, straszliwe przyspieszenie, które zaczęłoby działać na podróżnych w chwili wystrzału, zgniotłoby ich na śmierć. Żeby pojąć jego gwałtowność, dość sobie uzmysłowić, że w momencie wystrzału podłoga pocisku uderzy w podróżnych z siłą i szybkością granatu trafiającego w przeszkodę! Po trzecie wreszcie, gdyby nawet cudem jakimś zamknięci w pocisku ludzie wyszli cało z opresji i gdyby wbrew prawom mechaniki pocisk nie spadł na Ziemię, musiałby się z chwilą zderzenia z powierzchnią Księżyca roztrzaskać.

Aby przezwyciężyć grawitacje ziemską i jednocześnie uniezależnić się od atmosfery, dostarczającej oparcia skrzydłom samolotu i balonom, silnikom zaś tlenu, trzeba było rewolucyjnego wynalazku. Dokonali go bardzo dawno, bo koło 1300 roku naszej ery, Chińczycy budując pierwsze rakiety, pędzone odrzutem gazów prochowych. Upłynąć jednak musiało ponad sześćset lat, zanim uczony rosyjski, Ciołkowski, pierwszy nakreślił plany pojazdu międzyplanetarnego. Po nim przyszli Goddard, Oberth i wielu innych. Położyli oni fundamenty pod astronautykę, która rozrosła się z czasem w odrębna, wielką dziedzinę techniki.

Zasada napędu była jasna. Opierała się na słynnym prawie Newtona, głoszącym, że działanie równa się przeciwdziałaniu. Rakieta musiała posiadać zapasy paliwa przetwarzającego się w strumień gazów, wytryskujących z wielką szybkością. Siła odrzutu, która przy tym powstawała, popychała ją w stronę przeciwną. Tu jednak czekała konstruktorów pierwsza trudność. W najgwałtowniejszej ze wszystkich reakcji chemicznych, łaczeniu się tlenu i wodoru w wodę, powstają gazy wybuchowe o szybkości 5 kilometrów na sekundę. Daleko stąd jeszcze do szybkości 11,2 kilometra na sekundę, zwanej szybkością wyswobodzenia. Tę ostatnią musi jednak posiadać tylko ciało poruszające się bez napędu, a więc na przykład wystrzelony pocisk. Inaczej rakieta. Może ona opuścić Ziemię z szybkością mniejszą od 11,2 kilometra na sekundę pod warunkiem, że silnik jej będzie pracował nieustannie aż do chwili, kiedy oddali się znacznie od Ziemi. Jednakże takie rozwiązanie nie jest zadowalające. Paliwo tlenowodorowe, pozornie najdoskonalsze, nigdy nie było używane, ponieważ gazy te nadzwyczaj trudno skroplić, a utrzymywanie ich w stanie ciekłym w zbiornikach nastręcza poważne trudności i niebezpieczeństwa. Prócz tego szkodliwie działa bardzo wysoka temperatura reakcji. Tak więc stosowano paliwa dające szybkości gazów od jednego do trzech kilometrów na sekundę. Niestety, w takich warunkach dla wyswobodzenia się od grawitacji ziemskiej waga paliwa musi wieleset razy przewyższać wagę samej rakiety. Nawet gdybyśmy mogli zastosować paliwo tlenowodorowe, rakieta wagi 10 ton, z 10 tonami ładunku, zużyć by musiała w podróży z Ziemi na Księżyc 40 000 ton paliwa. Byłby to wehikuł wielkości sporego parowca transatlantyckiego, z konieczności o ścianach niesłychanie cienkich, po prostu monstrualny zbiornik z umieszczoną na czubku kabiną dla pasażerów. Sterowanie takim pojazdem nastręczałoby najwyższe trudności, ponieważ stateczność zmieniałaby się nieustannie w miarę ubywania paliwa, a u samego kresu drogi podobna rakieta stałaby się gigantyczną, pustą łupiną.

Omówiona trudność, przekreślająca, jak by się zdawało, cały problem, jest tylko jedną z wielu. Nawet tak niekorzystny stosunek wagi paliwa do wagi użytkowej, jaki zachodzi przy napędzie tlenowodorowym, jest trudnym do osiągnięcia ideałem. Poza tym w komorze zapłonowej wytwarza się w czasie pracy temperatura rzędu 3000 stopni, w której po kilkunastu minutach rozmiękają najtrwalsze stopy ogniotrwałe. Obniżenie znów temperatury pociąga za sobą zmniejszenie chyżości wylotowej gazów. Oto nowe błędne koło konstruktorów. Lata całe upłynęły na poszukiwaniu nowych paliw. Próbowano pędzić rakiety amoniakiem i nadtlenkiem azotu, bawełną strzelniczą, benzyną i tlenem, aniliną i kwasem azotowym, alkoholem i wodą utlenioną, nawet ciałami stałymi, jak węgiel, aluminium i magnez, wdmuchiwanymi pod postacią pyłu w strumień czystego tlenu. Nie brakło niezwykłych pomysłów, jak na przykład Hohmanna. Uczony ten proponował, aby umieścić kabinę w postaci stożka na szczycie wielkiego słupa twardego prochu, który, podpalony od dołu, spalałby się równomiernie, dostarczając siły napędowej. W tym okresie pierwszych prób, błędów i zaciekłych poszukiwań inżynierowie coraz lepiej zdawali sobie sprawę z tego, jak mało była przystosowana ich dotychczasowa wiedza do rozwiązania zagadnień astronautyki. Moc silników poruszających największe samoloty, a nawet okręty, była śmiesznie mała w porównaniu z potęgą, której użyć należało w walce z ciążeniem ziemskim. Jedną z pierwszych rakiet, zdolnych przebyć większą przestrzeń, była tak zwana broń odwetowa V2, skonstruowana przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Pocisk ten, stalowe cygaro długości około 10 metrów, niósł w stożku dziobowym tonę materiału wybuchowego. Cały jego cylindryczny korpus wypełniały zbiorniki materiałów pędnych, alkoholu i płynnego tlenu. Z tyłu, pomiędzy rozstawionymi szeroko sterami, mieściły się pompy paliwowe i komory spalania. Pocisk ważył około 10 ton, z tego 7 ton przypadało na paliwo. Zapas ten pozwalał na jednominutową pracę silnika. Rakieta, rozwijając w tym czasie dzielność 600 000 koni mechanicznych, mogła, jeśli została wystrzelona pionowo, wznieść się na dwieście kilkadziesiąt kilometrów — wysokość znikomą w zestawieniu chociażby z promieniem kuli ziemskiej, wynoszącym ponad 6000 km. Budowa opartych na takiej zasadzie pocisków, zdolnych do podróży międzyplanetarnych, była niemożliwa. Rozwiązanie przyszło na nowej drodze. Narodziła się myśl konstruowania rakiet wielostopniowych. Były to pociski ustawione jeden na drugim. Przy starcie pracował spodni pocisk, tak zwana rakieta — matka, a gdy jego zapasy paliwa kończyły się, zostawał automatycznie odrzucony i pracę przejmowały silniki następnego. W ten sposób powstały w latach sześćdziesiątych XX wieku „pociągi rakietowe”, zdolne do przelotów nad oceanem. Przez cały czas podróży przebywały one w zupełnej próżni, na wysokości 500 kilometrów, dzięki czemu uzyskana wielka szybkość prawie nie malała do chwili lądowania. Początkowo budowano rakiety dwustopniowe, później, aby skuteczniej zwalczać ogromną dysproporcję między masą początkową i końcową pocisku, konstruowano ogromne „pociągi stratosferyczne”. Największym tego rodzaju statkiem był Biały Meteor, złożony z ośmiu coraz mniejszych rakiet. Największa z nich ważyła dziewięć tysięcy ton, najmniejsza zaś, ostatnia, zaledwie jedenaście ton. Olbrzym ten, wystrzelony w przestrzeń w roku 1970, miał okrążyć Księżyc dokonując zdjęć filmowych jego niewidzialnej z Ziemi półkuli i powrócić po 118 godzinach nieprzerwanego lotu. Widoczny przy teleskopie Biały Meteor cofał się pozornie na niebie, pozostawiając za sobą w próżni łuski wypalonych rakiet, i w wyznaczonym czasie osiągnął tarczę Księżyca, by zniknąć za jej krawędzią. Wynurzywszy się niebawem po jej drugiej stronie, rozpoczął spadek na Ziemię z wysokości 380 000 kilomerów. Jednakże w obliczeniach zaszedł nieznaczny błąd, który sprawił, że pocisk minął wielkie przestrzenie Sahary, przewidziane na lądowisko, i wpadł do Oceanu Atlantyckiego, gdzie spoczął na głębokości 6000 metrów. Wydobycie pocisku związane było z tak ogromnymi trudnościami, że go zaniechano, rezygnując z cennych materiałów i zdjęć fotograficznych.

Ten pierwszy prawdziwy lot międzyplanetarny, chociaż dokonany przez pocisk, na którego pokładzie nie było żywej istoty, wzbudził powszechne zainteresowanie. Znów podjęto myśl pierwszych astronautów, by na odległość kilku tysięcy kilometrów od Ziemi, w strefę znikomego ciążenia, przewieźć części konstrukcji metalowej, z których zbuduje się sztucznego satelitę Ziemi. Miała to być stacja pośrednia dla wszystkich wypraw dalekosiężnych; statki, zużywszy ogromną ilość paliwa dla pokonania grawitacji ziemskiej, pobierałyby tam świeże jego zapasy i mogły ruszać dalej w przestrzeń. Budowa takiej wyspy była zadaniem nie byle jakim; kilkanaście tysięcy ton metalu należało przewieźć rakietami w pustą przestrzeń i tam, w temperaturze niemal absolutnego zera, w zupełnej próżni, zespawać części konstrukcji. Proponowano różne sposoby stworzenia sztucznej grawitacji na owej wyspie, które ułatwiłyby poruszanie się ludziom; jeden z projektów, wysunięty przez uczonych niemieckich, przewidywał silne namagnesowanie powierzchni sztucznego satelity, a chodzący po niej ludzie mieli nosić obuwie o żelaznych podeszwach.

Próby budowy rozpoczęto od stworzenia niewielkich sztucznych satelitów. Wystrzeliwszy sterowaną z Ziemi rakietę trzystopniową, której ostatni człon uzyskał prędkość 8 km na sęk., stworzono pierwszy sztuczny księżyc okrążający Ziemię w czasie dwu i pół godziny, dobrze widoczny przez teleskopy, a nawet przy czystym powietrzu i niskim słońcu dostrzegalny gołym okiem jako mikroskopijny czarny punkt, sunący jednostajnie w błękicie. Drugi z kolei sztuczny księżyc był całym laboratorium naukowym, które wysłano w przestrzeń z takim obliczeniem, by osiągnąwszy odległość 42 000 kilometrów zaczęło krążyć wokół Ziemi. Sunąc po takiej orbicie ciało obraca się dokoła Ziemi raz na 24 godziny, a więc pozostaje nieruchome w jednym punkcie nieba, zawieszone w przestrzeni pozornie na przekór siłom grawitacji. Niezwykłe to zjawisko służyło astronomom, którzy w dziobie rakiety — księżyca umieścili przyrządy obserwacyjne.

Budowa wielkiej stacji pośredniej poza Ziemią nie weszła jednak w dalsze fazy, a udaremnił to i uczynił zbytecznym dalszy postęp techniczny. Cały ten projekt miał wielu przeciwników od chwili powstania. Mówili oni, że zagadnienie przesuwa się w ten sposób na fałszywe tory; stworzenie sztucznego księżyca nie usuwa niedogodności olbrzymich „pociągów rakietowych”, ponieważ obliczenia wykazują, że dla osiągnięcia najbliższych planet, jeśli wyprawa ma posiadać szansę powrotu, nawet przy obecności stacji pośredniej potrzeba statków nieprawdopodobnych rozmiarów. Oponenci przypominali także pewien okres rozwoju lotnictwa ziemskiego z lat dwudziestych poprzedniego stulecia, kiedy to wiele mówiło się o konieczności zbudowania sztucznych, pływających wysp na Oceanie Atlantyckim, na których miały lądować samoloty w drodze z Europy do Ameryki. Projekty takie były dyktowane ówczesnym stanem techniki lotniczej, która nie produkowała jeszcze maszyn dość wielkich i odpornych, by mogły wziąć przeszkodę oceanu jednym skokiem. Zadanie to rozwiązano w kilkanaście lat później i kosztowną budowę sztucznych wysp zarzucono jako zupełnie zbędną.

Te głosy opozycji przeciw kosmicznej stacji pośredniej dochodziły zwłaszcza z instytutów i laboratoriów fizycznych, albowiem pracujący w nich uczeni rozumieli lepiej od kogokolwiek innego, że rakiety o napędzie chemicznym, przeszedłszy skomplikowaną ewolucję od smoków chińskich i małych pocisków prochowych aż do Białego Meteoru z jego masą początkową 21 000 ton, dochodzą do swego kresu, a na scenę wstępuje nowy, nieskończenie potężny środek napędowy. Było to paliwo atomowe.

Znana od połowy XX wieku energia atomowa nie od razu dała się użyć do wytwarzania elektryczności, regulacji klimatu i przekształcenia powierzchni Ziemi. Przez dość długi czas stały temu na przeszkodzie nawyki techniczne, odziedziczone po poprzednich pokoleniach. Podobny proces nieraz już zachodził w historii: wynalazcy samochodu budowali go na podobieństwo pojazdów konnych i upłynęło kilkadziesiąt lat, zanim auto, odnalazłszy własne rozwiązanie konstrukcyjne, uniezależniło się od swych niedoskonałych przodków. Pierwsze wagony kolejowe były dyliżansami postawionymi na szyny. Pierwsze parowce budowano na wzór statków żaglowych. Ta bezwładność myślowa niemało komplikowała też wyzyskanie energii atomowej. Przyczyny po temu były jednak większe i trudniejsze do pokonania niż w wymienionych przykładach historycznych. Epoka pary zmusiła inżynierów do usilnych badań nad obróbką metali, a zwłaszcza żelaza, które stało się podstawowym budulcem wszystkich maszyn. W miarę jak potężniały „żelazne anioły”, maszyny parowe, zdejmujące z ludzkości brzemię niewolniczego trudu, rosła też wiedza o wartości takich paliw, jak węgiel i nafta, zarazem zaś technologia metali tworzyła setki i tysiące rodzajów stali i żelaza, coraz bardziej specjalnych i lepiej przystosowanych do pełnienia ściśle określonych funkcji; powstały więc stopy, z których walcowano blachy kotłowe, inne dla korpusów maszyn, inne dla łożysk, jeszcze inne dla cylindrów, łopatek turbinowych i wałów. Ogółem liczba ich sięgała wielu tysięcy. Odkrycie energii atomowej wytworzyło sytuację tak nową, że mało kto pojmował zrazu, jak wielki przewrót myślenia technicznego przyniesie jej powszechne zastosowanie. Początkowo nie śmiano rezygnować z odziedziczonej olbrzymiej wiedzy inżynieryjnej, którą zdobyto nakładem pracy wielu pokoleń. Dlatego ciepła, wytwarzanego w stosach atomowych, używano do podgrzewania pary poruszającej budowane po dawnemu turbiny parowe. Jednakże po kilku latach sposoby te uznano za niewłaściwe. Para wodna służyła dobrze jako przenośnik ciepła pomiędzy płomieniem węgla a cylindrem maszyny, obecnie jednak nie wystarczała. Stos atomowy, zdolny do wytworzenia temperatury wnętrza gwiazd, zmuszono do pracy w nikłej dlań ciepłocie paruset stopni. Zmniejszało to ogromnie jego wydajność. Teraz dopiero ludzie w pełni ocenili, jak bardzo skomplikowane były używane dotąd sposoby wytwarzania energii: energię chemiczną paliwa przekształcano w cieplną, tę — w energię ruchu pary i dopiero tę — na elektryczną. Tymczasem stos atomowy wyrzucał całe chmury naładowanych elektrycznie szczątków atomowych; gdyby je można zebrać i odpowiednio skierować, uzyskałoby się niewyczerpane źródło elektryczności.

Zadanie było postawione, cel ukazany, lecz na drodze do niego piętrzyły się olbrzymie trudności.

Cała dawna wiedza była na nic. Doskonale znane ciała, wystawione na działanie pękających atomów, w oczach odmieniały swe właściwości. Najtwardsze i najodporniejsze stale przepuszczały promieniowanie atomowe jak dziurawe sita. Do tej pory inżynier energetyk, inżynier producent tworzył maszyny chodzące tam i na powrót lub obracające się w kółko, uczył się więc teorii tarcia, smarowania, wytrzymałości materiałów. Teraz musiał wejść w nieznane tereny olbrzymich temperatur i promieniowania, nawiedzane dotychczas wyłącznie przez astronomów. Musiał posiąść nową wiedzę i stworzyć nowe, nigdzie w przyrodzie nie istniejące środki okiełzania tego najgwałtowniejszego i najbardziej elementarnego rodzaju energii, jaka od miliardoleci żywi cały Wszechświat, podtrzymując światło gwiazd. W miarę jak stare fabryki i zakłady ustawały w pracy, znikały brudne kotłownie ze swymi sieciami syczących i bulgocących rurociągów, hale maszyn pełne gwiżdżących turbozespołów, huczące pompy próżniowe, olbrzymie hałdy węgla i wieże chłodnicze. Cały ten ogromny tom cywilizacji technicznej przechodził w przeszłość, by spocząć obok tomów zawierających historię żeglugi za pomocą wiatru, kolei parowych, balonów sterowanych — zeppelinów, i tych wielu tomów, w których opisane były straszliwe środki, jakich dawna ludzkość używała do wzajemnego niszczenia się w wojnach zaborczych.

Nowe fabryki energii miały wygląd zupełnie odmienny. Między przezroczystymi ścianami przechadzali się ludzie w białych płaszczach, dozorując uwięzione w podziemiach za grubymi ekranami pierwiastki, które, puszczone w koryto nieustających przemian, wytwarzały energię. W świetlistych halach nowych fabryk panowała zupełna cisza i tylko tam, gdzie prąd z głównych szyn zbiorczych przelewał się w przewody wysokiego napięcia, słychać było basowe, spokojne mruczenie transformatorów.

Elektryczność, chociażby i uzyskana wprost z atomów, nie nadawała się bezpośrednio do napędu rakiet. Astronautyka musiała wciąż jeszcze czekać na swoje decydujące odkrycie. Paliwo atomowe zdawało się obiecywać nieskończenie więcej niż jakiekolwiek inne: gazy powstające przy rozpadzie atomów miały szybkość kilkudziesięciu, a nawet kilku tysięcy kilometrów na sekundę, energia zaś parokilogramowej bryły uranu starczyłaby do przeniesienia tysiąca ton na Księżyc. Ale to rozwiązanie, najprostsze na papierze, było najcięższe w realizacji. Rzecz w tym, że pękające atomy wyrzucają cząstki na wszystkie strony, a dla napędu rakiety trzeba je skierować w jedną. Ówczesna technika uważała ten problem za nierozwiązalny. Wtedy przyszły nowe odkrycia i jedna z najmłodszych nauk, syntetyczna chemia jądra atomowego, zadecydowała o zwycięstwie żeglugi międzyplanetarnej.

Chemicy, którzy dawniej podglądali tylko przyrodę, starając się stwarzać w laboratorium ciała występujące na Ziemi i gwiazdach, nauczyli się budować substancje nigdzie nie istniejące, a czynili to tak dowolnie, jak architekt, który podporządkowuje kształt i konstrukcję budynku swoim twórczym zamysłom. Na żądanie mogli tworzyć ciała o twardości diamentu, a odporności stali, masy plastyczne lekkie i przejrzyste jak szkło, lecz dające się kuć i obrabiać, kleje zlepiające metale z siłą spojenia nitami, masy izolacyjne, grzejne, pochłaniacze dźwięków, promieni i nawet cząstek atomowych. W ten sposób powstał lucyt, syntetyczny materiał budowlany, który, wchłaniając w dzień promienie słoneczne, oddawał w ciemności ich energię, świecąc równym, białym blaskiem. Nauczywszy się wedle woli układać i spajać siatki atomów, uczeni zwrócili tym większą uwagę na niepokorne dotąd jądro atomu. Chodziło o to, żeby atomy oddając swą energię rozpadały się nie byle jak, lecz w sposób ściśle określony, i żeby ten rozpad wyzwalał cząstki dające się zwrócić w dowolnym kierunku.

Łatwo to powiedzieć, lecz jakże trudno było dopiąć celu. Jądro atomowe otoczone jest wałem potencjału, dla którego przebicia potrzeba energii miliony razy przewyższającej energię najstraszliwszych środków wybuchowych. Odmienił się całkowicie wygląd laboratoriów fizycznych. Gdy dawniej w niewielkich stosunkowo salach na stołach i półkach stały delikatne aparaty o szklanych szyjach, teraz w masywnie sklepionych halach z betonowymi stropami wznosiły się wielkością i kształtem podobne do średniowiecznych baszt obronnych maszyny rozpędzające cząstki. Potężna ta artyleria atomowa uczonych, bombardująca oporną twierdzę jądra, dysponowała najrozmaitszymi kalibrami: od starych, bo jeszcze w trzydziestych latach XX wieku budowanych cyklotronów, poprzez synchrotrony, algotrony, kawitrony, mikrotrony, rhumbatrony i ralitrony aż do potwornych bewatronów, w których miliardy i miliardy woltów rozpędzały cząstki do szybkości światła. W ciężkich ubraniach ochronnych, osłaniając twarze maskami ze szkła ołowiowego, zbliżali się uczeni do śluzy w murach betonowych, przez którą bił świszczący, biały płomień nukleonów, żeby poddać jego działaniu szczyptę nowego jakiegoś pierwiastka. W ten sposób powstało w roku 1997 communium, bladosrebrzysty, bardzo ciężki metal z grupy aktynidów, nie istniejący w całym Wszechświecie pierwiastek, który zajął 103 miejsce w układzie periodycznym Mendelejewa. Metal ten, obojętny chemicznie i stały w zwykłej temperaturze, przy podgrzaniu do 150 000 stopni rozpadał się wyrzucając deuterony, jądra ciężkiego wodoru. Dla osiągnięcia temperatury rozpadu i wygodnego regulowania przebiegu reakcji zastosowano pomysł wielkiego fizyka rosyjskiego Kapicy, dzięki któremu Związek Radziecki uzyskał lekką energię atomową jeszcze w roku 1947.

Pomysł ów polegał na gwałtownym stwarzaniu i unicestwianiu nadzwyczaj silnego pola magnetycznego. Między biegunami elektromagnesu powstają wówczas temperatury rzędu 250 000 stopni. Elektromagnes mógł być jednak czymś więcej niż „świecą zapłonową” silnika: mógł na podobieństwo soczewki skupiać potoki cząstek i wyrzucać je w jednym kierunku. Dzięki temu powstał idealny silnik atomowy, zdolny przenieść rakietę międzyplanetarną w dowolny punkt Wszechświata. Tak to wytężona, żmudna praca wielu tysięcy inżynierów, techników, chemików i fizyków przeniosła ziemską cywilizację techniczną na nowe, wyższe piętro rozwojowe, gdzie podróż międzyplanetarna była nie kapryśną fantazją jednostek, nie projektem wynalazcy — marzyciela, lecz głęboką potrzebą całej ludzkości, która, wyzwoliwszy się na zawsze z niewolniczej pracy fizycznej, wznosiła wzrok w nieskończone przestrzenie Wszechświata w poszukiwaniu nowych zagadek i tajemnic natury, aby się z nimi zmierzyć.

W taki właśnie sposób powstał Kosmokrator, ogromny statek międzyplanetarny, który w roku 2006 miał wyruszyć na Marsa. Znane nam ważkie wypadki odmieniły przeznaczenie pocisku.

Lekcja astronautyki

Był pochmurny czerwcowy ranek. Autostradą wiodącą do stoczni statków międzyplanetarnych jechał wielki autobus międzymiejski. Asfaltowa wstęga, wijąca się wśród głębokich wykopów, lśniła w deszczu jak woda. Strome jęzory osypisk schodziły aż do betonowych obrzeży i odbijały się w gładkiej nawierzchni, wywierając na jadących wrażenie, że są na statku płynącym przez górski przełom rzeki. Młodzi chłopcy, wypełniający wnętrze samochodu, stłoczyli się przy oknach. W miarę jazdy grzbiety skalne przesuwały się, zakręcały, chowały jedne za drugimi, na ich miejsce wynurzały się nowe, wszystkie o zboczach okrytych czarnym masywem leśnym. Po godzinie wysoko nad czubami jodeł zalśnił szczyt obserwatorium astronomicznego. Niebawem autobus, wjechawszy na przełęcz, minął w pewnej odległości ogromną kopułę, przekrojoną jak owoc, z wystającym rusztowaniem wielkiego reflektora. Za chwilę motor odetchnął i jego wytężoną pracę zastąpiło śpiewne syczenie hamulców. Rozpoczął się zjazd do doliny, w której leżała stocznia.

Jeszcze kilkanaście minut gwałtownego toczenia się samochodu krętą drogą — i pośród rozchodzących się szeroko łańcuchów górskich, których szczyty tonęły w chmurach, rozpostarła się równina ze szkieletami stalowych wież, kominami i świecącymi w deszczu, jak szklane, blachami wielkich zbiorników. W środku wielkim ośmiokątem ciemniały mury stoczni.

Inżynier Sołtyk pił właśnie kawę w pustej kreślarni, kiedy zadzwonił telefon. Odźwierny donosił, że przyjechała Wycieczka. Sołtyk nawet się nie skrzywił, powiedział: — Niech zaczekają, zaraz przyjdę — i odłożył słuchawkę. Dopijając kawę, ogrzewał zarazem kubkiem palce zziębłe nie od chłodu, lecz ze zmęczenia. Poprzedniego dnia statek odbył ostatni przed wielką podróżą, jedenastogodzinny lot próbny. Inżynier wziął w nim udział jako pierwszy nawigator. Umyślnie przeprowadzono nocne lądowanie w szczególnie ciężkich warunkach, przy grubej powłoce chmury i znikomej widoczności.

Sołtyk przebywał w stoczni od miesiąca jako delegat techniczny wyprawy. W czasie nocnego lotu nie zmrużył oka czuwając przy aparatach kontrolnych, po lądowaniu brał udział w przeglądzie urządzeń, a przed południem miał jeszcze z konstruktorami stoczni przejrzeć zdjęcia rentgenowskie powłoki pocisku. Robiono je od chwili, gdy statek wtoczono do hali, to znaczy od pierwszej w nocy. Posiedzenie komisji wyznaczone było na jedenastą. Sołtyk spojrzał na zegarek. Była dziewiąta, miał jeszcze dwie godziny czasu. Postanowił przedtem, że się zdrzemnie, lecz po telefonie uznał, że nie warto. Oprowadzi jeszcze i tę wycieczkę. Robił to od chwili, gdy przybył do stoczni, bo tak się składało, że miejscowi inżynierowie, uwikłani w gorączkowych pracach, związanych z bliskim terminem wyprawy, nigdy nie mieli czasu, Sołtyk przeszedł się po pustym pokoju, machinalnie dotknął rozrzuconych na stołach planów, spojrzał w okno, za którym szarzały w drobnym deszczu góry, i wsiadł do windy, która zniosła go o trzy piętra w dół. Pomiędzy zewnętrznym a wewnętrznym murem stoczni w bujnych trawnikach czerwieniały pęki niezwykle wielkich piwonii. Wycieczka, jak powiedział mu przechodzący technik, była już w poczekalni przy tunelu. Zszedł więc jeszcze o piętro niżej. W dużym pomieszczeniu stało kilkunastu chłopców. Zaledwie oznajmił, że ich poprowadzi, otoczyli go i zarzucili pytaniami.

— Czy to prawda, że tej nocy był próbny lot?

— Jaka szkoda, jaka szkoda, żeśmy nie przyjechali wczoraj!

— Czy zaraz będziemy mogli zobaczyć statek?

— A proszę pana, czy tu są wszyscy członkowie wyprawy?

— A do środka można wejść?

Pytania sypały się jak grad. Inżynier nie próbował nawet odpowiadać, lecz otrząsając się i cofając, jak przed strumieniem wody, dotarł do drzwi.

— Sami wszystko zobaczycie… — powiedział. — No chodźcie.

Weszli do długiego korytarza; zamykały go drzwi wielkie, ciężkie, z soczewkowatym okienkiem. Gdy idący byli od nich jeszcze o kilka kroków, drzwi same rozsunęły się powoli na boki jak podwodna śluza. Za nimi prowadziła w dół pochylnia. Zielone światła, płonące w niszach, dziwacznie oświetlały twarze. Wreszcie pochylnia skończyła się. Weszli do niskiej, obszernej komory o szorstkich ścianach i stropie z cementu portlandzkiego. Rozsunęły się ostatnie drzwi ukazując — w niebieskim tym razem świetle — wnętrze jakby dużego wagonu.

— To winda? — spytał ktoś.

— Nie, wagon przewoźny — odparł inżynier. Gdy wszyscy usiedli na skórzanych fotelikach, nacisnął guzik. Podłoga zadrżała lekko i ruszyła. Inżynier oparł się o ścianę. Miał na sobie wciąż jeszcze roboczy kombinezon, którego przód osypany był drobnym jak popiół pyłem metalowym. Zapaliwszy papierosa, mówił trochę leniwym, niskim głosem:

— Jesteśmy teraz dwa piętra pod ziemią. Przejeżdżamy przez tunel nad murami ochronnymi. Osiem lat temu nie było tu jeszcze stoczni, ale wielki stos atomowy starego systemu. Nie było wtedy jeszcze communium. Dlatego musiał być otoczony siedmiometrowymi murami dla pochłonięcia promieniowania. Teraz, przy nowej metodzie, to wszystko jest już historią, ale zostały mury i tunel.

Rozległ się szczęk niewidzialnych buforów. Wagon stanął. Drugie drzwi otwarły się. Za nimi sunęły ku górze ruchome schody. Z wysokości padał na nie jasnozłoty blask, niby promienie zimowego, nie grzejącego słońca. Wchodząc na stopnie chłopcy spozierali w górę, gdzie w czworokątnym wykroju obmurowania widniał świecący szklany strop. Schody, sunąc jednostajnie, podniosły ich do szerokiego progu. Znieruchomieli.

Przed nimi ziała hala wyłożona zwierciadlanym granitem. Była tak olbrzymia, że kiedy patrzyło się przed siebie, w dalekich światłach strop zdawał się schodzić z podłogą. Sprawiała to perspektywa optyczna, bo podniósłszy głowy przekonali się, że mleczne płyty na stalowej konstrukcji wiszą kilkanaście pięter nad nimi. Hala nie miała ścian; lecz z obu stron wsparta była na długich rzędach kolumn, pomiędzy którymi widać było wnętrze drugiej hali. Mimo jasnego dnia przestrzeń zalewał potop sztucznego światła. Pośrodku na dwu rzędach platform spoczywał długi srebrny pocisk. Mrowie pomniejszonych odległością ludzi obsiadło jego boki i pełzając po nich ciągnęło za sobą czarne niteczki przewodów. Płonęły setki błękitnych, kłujących wzrok iskier. To pracowali spawacze elektryczni. Pomocnicze krany wieżowe toczyły się wokół pocisku, małe jak zabawki z zapałek. Pod samym stropem, na tle jego ogromnych, od wnętrza oświetlonych szyb, ciemniał dźwig mostowy, jednym gigantycznym przęsłem rozpięty nad całą halą.

Inżynier, świadomy wrażenia, jakie stocznia robiła na obcych, przeczekał chwilę, zanim ruszył prosto ku pociskowi. Dopiero idąc oceniało się prawdziwie ogrom hali. Szli i szli, a wzniesiony, lśniący żywym srebrem dziób pocisku wciąż był daleko. Minęli kilka głębokich szybów w podłodze, otoczonych barierkami. Zaglądając tam widziało się szyny kolejki elektrycznej. Co kilkadziesiąt sekund przemykał wąż wagoników z lokomotywką. Chłopcy nie bardzo jednak patrzyli w dół, bo oczy wszystkich przyciągał pocisk. Stąpając po wypolerowanych taflach, doszli wreszcie do pierwszej platformy, na której spoczywał kadłub. Z bliska okazało się, że jest to wygięta aluminiowa kolumna, rozszczepiona na dwie łapy; każda z nich ujmowała cztery szerokie gąsienice. Inżynier zatrzymał się. Od chwili kiedy wyszli z wagonu, milczał. Obserwował chłopców z leniwym, lekko kpiącym uśmiechem, jakby myśląc: „Ano, czemuż o nic nie pytacie?” Kadłub statku biegł ponad ich głowami w obie strony, srebrny, olbrzymi, nieruchomy. Rzucał chłodny cień. Idąc dalej, mijali podtrzymujące platformy. Kilkanaście metrów za dziobem na srebrzystej powłoce czerwieniały wielkie litery; tworzyły napis: KOSMOKRATOR. Poza tym powierzchnia pocisku była nieprzenikliwie gładka. Chłopcy, którzy wysforowali się naprzód, stanęli odruchowo, bo z wysokości trzech pięter obniżało się długie ramię, zakończone gruszą z białego metalu. Na gruszy siedział okrakiem człowiek. We wzniesionych rękach trzymał linki kierujące i pociągając je naprowadzał tępy wylot gruszy na środek srebrnego grzbietu pocisku. Niezwykły jeździec, ubrany w długi czarny płaszcz, z twarzą zakryta ciemnymi okularami, mimo znacznej odległości doskonale był widoczny na tle mlecznych płyt sufitowych.

— Prześwietlamy pancerz promieniami Roentgena… w poszukiwaniu uszkodzeń wewnętrznych… — rzekł inżynier. Chłopcy szli wzdłuż pocisku, niektórzy z półotwartymi ustami, wlepiając weń oczy, tak że jeden zderzył się ze spieszącym robotnikiem, a drugi omal nie wpadł pod koła wózka elektrycznego.

Kosmokrator stał nieznacznie nachylony. Pośród wielkich przęseł kratowych, aluminiowych rusztowań, zwisających lin, otoczone gwarem pojazdów i tłumem ludzi, srebrne, gładkie wrzeciono spoczywało jak dziwny gość. Jego kadłub, zwężając się ku tyłowi, przechodził w ostre płetwy, rozłożone w cztery strony. Najniższa, wielkością dorównująca ścianie kilkupiętrowego domu, niemal dotykała ziemi. Chłopcy zadzierali głowy i mimo woli mrużąc powieki wpatrywali się w dysze silników, które się otwierały pomiędzy matowosrebrnymi płetwami. Zdawało się, że lada chwila z mrocznych wylotów runie straszny płomień atomowy i pocisk jednym pchnięciem wystrzeli przez cienki szklany dach. Niektórzy cofali się lub wspinali na palce usiłując zajrzeć do wnętrza bezwładnych czeluści, otoczonych wałami niepokalanie gładkiego metalu. Tylko w kilku miejscach masywne obrzeża nosiły ślady działania okrutnej temperatury w postaci delikatnych równoległych smug.

Inżynier, wciąż z rękami w kieszeniach kombinezonu, milczał. Pracowało tu kilkunastu ludzi, a młody chłopak siedząc w kabinie na kółkach, od której biegły w różne strony grube kable, kierował ruchem rusztowania podnoszonego ku górnym płetwom.

Chłopcy nie mogli się oderwać od tego miejsca i z coraz innej strony oglądali rozłożone gigantyczne płetwy, jak gdyby ogon srebrnego lewiatana. Jeden, najmłodszy, z płonącymi oczami i twarzą, zdradzał chęć wdrapania się na rusztowanie i zrobiłby to niechybnie, gdyby nie obecność inżyniera.

— Chodźcie, chłopcy. Musimy się spieszyć. Tłocząc się ruszyli za Sołtykiem. Po kilkudziesięciu krokach znaleźli się przy luce towarowej. Brzuch pocisku otwierał się ziejąc szeroko pomiędzy dwiema półkolistymi pokrywami, które zwisały w dół jak drzwi bombowca. Na wiodący do wnętrza statku pomost wtaczały się długim szeregiem wyładowane elektrowozy. Kilku ludzi baczyło na ożywiony ruch.

Minąwszy lukę towarową podeszli do białych aluminiowych schodków na kółkach, przystawionych do widniejącego wysoko otworu. Trzeba było wejść na wysokość trzech prawie pięter. Pierwszy z idących znalazł się na małej platformie szczytowej, spojrzał za siebie i zastygł. Za plecami miał srebrnomatowy bok pocisku, a pod sobą — głębię hali, która jeszcze bardziej wzrosła. Po jej nieprzemierzonych płaszczyznach toczyły się dziesiątki małych pojazdów, dalej bielały wypukłe kadłuby maszyn z kroczącymi na galeryjkach i mostkach ludźmi. Z setek błękitnych płomyków wznosiły się nitki pary łącząc się w lekki, przejrzysty obłok. Powietrze pełne było ostrej woni ozonu. Metaliczny smak osiadał na ustach. Nad głową sunęły powoli kratownice dźwigu. Chłopiec ocknął się, bo tuż nad nim w powietrzu pojawił się człowiek. Zjeżdżał na bloku przewieszonym przez trawers, w skórzanym fartuchu, z maską azbestową na twarzy, trzymając jak pistolet krótki, metalowy palnik.

— No, cóżeś się tak zapatrzył! — zaczęto wołać z dołu. Chłopak obróciwszy się skoczył w rozwarty w ścianie pocisku otwór. Znalazł się we wnętrzu korytarza o okrągłych ścianach pokrytych lucytem, który wydawał spokojne, błękitnawe światło.

— To jest śluza wejściowa — rzekł inżynier. Pojawił się jako ostatni. — Z obu stron są hermetyczne klapy, żeby można było wychodzić i wchodzić nawet w pustej przestrzeni. A teraz możemy pójść albo od razu do Centrali, albo do silników, jak wolicie? — zwrócił się do chłopców. Stali ciasno stłoczeni w niewielkim korytarzu i milczeli, onieśmieleni.

— Do Centrali — na chybił trafił odezwał się najmniejszy. Zdawało mu się, że inżynier traktuje ich niechętnie, jak intruzów. Sołtyk podszedł do zapory w ścianie i oburącz odwrócił żelazne koło szprychowe. Zapora schowała się, gruba jak drzwi skarbca. Weszli do drugiego także okrągłego korytarza, który wiódł poziomo do wnętrza pocisku. Kończył się otwartą szeroko klapą. Była tam mała cela o ścianach również pokrytych lucytem. Pod niskim stropem skręcały pękami rury. Schodziły od nich korby i pokrętła.

— Jesteśmy w stacji obsługi śluz — rzekł inżynier. Przechodząc ku drzwiom w ścianie dodał: — Tu są manometry, a tu — wskazał na rury — przewody wysokiego ciśnienia. Pod podłogą są pompy i butle ze sprężonym gazem… Tak… a teraz zejdziemy do Centrali.

Za drzwiami, umieszczonymi dość wysoko w ścianie, znajdował się pionowy szybik, niezbyt głęboki, bo zajrzawszy widziało się jego jasno oświetlone dno. Prowadziły tam schodki, a raczej drabinka o szerokich stopniach wyłożonych gąbczastą, bardzo elastyczną masą, w której zagłębiały się stopy. Same schodki otaczała rura tak wąska, że schodzić można było tylko pojedynczo. Jeden po drugim zeszli na dół. Stali w przelocie długiego korytarza o dziwnym kształcie: jego przekrój był prawie równobocznym trójkątem. Ściany schodziły się w górze, gdzie biegła długa rura świetlna. Korytarza nie rozjaśniał lucyt: podłoga jak i ściany wyłożone były tą samą ciemnozieloną, gąbczastą masą, co schodki.

— Po drodze możemy obejrzeć kabinę — rzekł inżynier. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi, które, znajdując się w ścianie trójkątnego korytarza, były nachylone do podłogi pod kątem 45 stopni. Jakież było zdumienie chłopców, gdy zajrzawszy do środka dużej kabiny spostrzegli, że podłoga jej wznosiła się od drzwi w górę, nachylona do poziomu niemal o połowę kąta prostego.

Inżynier, jakby nie dostrzegając ich zdziwienia, poszedł kilka kroków dalej i otworzył drzwi kabiny położonej po przeciwległej stronie korytarza. I tam również podłoga podnosiła się stromo w górę. W kabinach nie było nikogo. Płonęły w nich rurki podsufitowe, oświetlając słabo meble przymocowane do podłóg, jak czasem na okręcie.

Chłopcy sporzeli milcząc na inżyniera. Wreszcie najmłodszy i najniecierpliwszy spytał:

— Co to znaczy, proszę pana? Dlaczego ten korytarz jest trójkątny, a w kabinach jest krzywa podłoga?

— Nie krzywa, tylko nachylona — poprawił go Sołtyk. Wydobył z kieszeni kombinezonu notes i ołówek mówiąc:

— Jeżeli się czegoś nie wie, należy zaraz pytać. Nie trzeba się wstydzić.

Naszkicował rysunek i pokazał go chłopcom.

— Rozumiecie już?

Ale chłopcy nadal nie rozumieli.

— Wiecie, że statek przeznaczony jest do podróży międzyplanetarnych? No właśnie. A tam, w przestrzeni próżnej, nie ma siły ciążenia. Dlatego wszystkie przedmioty stają się nieważkie. Dawniej w powieściach fantastycznych opisywano rozmaite zabawne przygody takich podróżników, jak to nie mogli wylać wody z flaszki, jak fruwali swobodnie pod sufitami i tak dalej. Otóż są to przyjemności raczej wątpliwe, a co ważniejsze, istnienie grawitacji jest dla człowieka niezbędne. To nie znaczy, że bez niej nie można żyć. Bynajmniej, ale po pewnym czasie mięśnie wskutek braku pracy zaczynają zanikać. Dlatego Kosmokrator sam sobie stwarza sztuczne pole ciążenia. Po prostu wiruje w czasie lotu wokół swojej długiej osi, którą na tym rysunku zaznaczyłem literą O — widzicie? Dzięki temu powstaje siła odśrodkowa, jak na karuzeli, która przyciska wszystkie przedmioty i ludzi w kabinach w kierunku promienia. Tak jak zaznaczyłem strzałką. Podłogi kabin i tego korytarza są tak ustawione, żeby w czasie podróży wszędzie pod nogami czuło się „dół”, a nad głową — „górę”, tak jak na ziemi. A to jest oczywiście możliwe tylko przy promienistym ułożeniu pomieszczeń.

— A co jest nad nami?

— Na górze są grodzie ładunkowe.

— A czemu korytarz jest trójkątny?

— Po prostu dlatego, że nie starczyło miejsca.

— To można było zrobić inaczej — rzekł zaczepnie najmniejszy z chłopców, któremu wydało się teraz, że inżynier z nich kpi.

— Można było — zgodził się dobrodusznie Sołtyk — ale wtedy trzeba by ściany w kabinach pochylić, co nie wygląda zbyt ładnie, a w korytarzu przecież mniej się na ogół przebywa niż w kabinie. Zresztą i tak mogą tu iść cztery osoby w jednym szeregu… No, ale zagadaliśmy się. Chodźmy do Centrali.

Ruszył przed siebie, a chłopcy za nim. Najmniejszy liczył kroki: do końca było ich 68. Tu znów schodki, ale tylko z kilkoma stopniami, i wypukłe szerokie drzwi.



W kabinie, która miała może sześć metrów średnicy, uderzył wchodzącego widok nieprzeliczonych wskaźników, zegarów i lampek sygnałowych. Mrugały i błyskały wszystkimi kolorami tęczy. Ściany, nachylone do podłogi pod kątem, ale w przeciwną stronę niż w korytarzu, podzielone były na sekcje tworzące jak gdyby szafki z pulpitami. Wszędzie iskrzyły się i pulsowały światełka. Nad każdą szafką jaśniał napis. Można było odczytać: DYSZE, POLE GŁÓWNE, POLE KIEROWNICZE, GENERATOR POZIOMU A, PREDIKTOR, MARAX. Było ich kilkadziesiąt. W samym środku kabiny wznosił się z podłogi wielki aparat, podobny trochę do hełmu olbrzyma. Wystawały z niego trzy rury, zamknięte białymi denkami. Razem przypominało to kolosalnie powiększoną głowę owada z trzema wypukłymi oczami czy czułkami. Tam gdzie w głowie jest gęba, z aparatu wystawały w czterech rzędach pionowe dźwigienki. Odczytawszy na dwóch napisy START i ROZRUCH, chłopcy zaczęli trącać się łokciami i zbliżyli głowy do przyrządów, wpatrując się w nie chciwie.

Inni skupili się tam, gdzie w skośnie pochylonej ścianie widniał na tle matowej tablicy oświetlony od środka kolorowy wizerunek. Przypatrzywszy się zrozumieli, że mają przed sobą podłużny przekrój Kosmokratora.

Po obu stronach „głowy owadziej” stały po trzy fotele, bardzo niskie, z odrzuconymi w tył oparciami i rozłożonymi pasami do zapinania. Nie to jednak najbardziej zaciekawiło wszystkich ani nawet nieustanna bieganina świateł sygnałowych. Naprzeciw foteli nad samą podłogą znajdowały się pochyłe tarcze metalowe. W każdej, jak w ramie, widniał okrągły ekran metrowej prawie średnicy. Na tych jaśniejących płaszczyznach widać było wnętrze całej hali, świecący strop, krzątaninę maszyn, wózków i ludzi, a wszystko to nadzwyczaj ostre, wyraziste i kolorowe. Dwa przyśrodkowe ekrany ukazywały przednio — boczną część hali, a inne dwa — tylną.

Gdy jedni chłopcy skupili się przy ekranach, drudzy dopadli świecącej mapy statku, jeszcze inni wreszcie tłoczyli się przy „głowie owadziej”, gdzie stał inżynier.

— Zbliżcie się wszyscy do mnie — powiedział głośno — …a ci, co stoją z tyłu, niech niczego nie dotykają… jeszcze byśmy niechcący gdzie polecieli…

Chłopcy otoczyli go wieńcem. Sołtyk usiadł na małym krzesełku, które wysunął sobie spod opadającej pokrywy „owadziej głowy”, i zaczął wskazując na świecące kontury pocisku.



— Tutaj widzimy wszystko, co jest wewnątrz statku. Kosmokrator ma 107 metrów długości i około 10 metrów średnicy w najszerszym miejscu. Składa się z dwu wrzecionowatych korpusów, włożonych jeden w drugi. Zewnętrzny korpus nadaje statkowi odporność i stanowi osłonę aerodynamiczną, wewnętrzny zaś, podzielony na dwa pokłady, górny i dolny, zawiera pomieszczenia ładunkowe, kabiny mieszkalne, urządzenia kierownicze i silnik. W przestrzeni po «między oboma korpusami znajdują się zbiorniki wody i ciekłego powietrza. Są to zapasy przeznaczone na podróż, równocześnie zaś ochraniają ludzi wewnątrz statku od promieni kosmicznych. Na Ziemi chroni nas przed zgubnym działaniem tych promieni atmosfera, a w Kosmokratorze — woda oraz specjalny pancerz z kameksu, materiału pochłaniającego promieniowanie dziesięć razy silniej od ołowiu. Dodatkowy czynnik bezpieczeństwa stanowi bersil, z którego zbudowany jest cały statek. Czy wiecie, co to jest?

— Wiemy, wiemy! — zahuczało.

— Zaraz się przekonamy — rzekł inżynier i, wyszukawszy przymrużonymi oczami najmniejszego z chłopców, wskazał na niego palcem.

— Bersil… — zaczerpnął tchu malec — …jest to metal odporniejszy od stali.

— Nie, to nie jest metal — zauważył jeden z jego kolegów.

— A więc to metal czy nie? Nie wiesz? A jaka jest jego budowa?

— Tam są takie „oczka” — zaczął, ktoś, lecz nie podtrzymany umilkł.

Nastąpiła ponura cisza.

— Tak — rzekł inżynier. — Więc obaj mieliście rację. Bersil jest i nie jest metalem. Jak wskazuje nazwa, składa się z dwu pierwiastów: z BERylu i SILicium, to jest krzemu. Pierwszy jest metalem, a drugi nie. Każdy z tych pierwiastków posiada strukturę krystaliczną, to znaczy siatkę przestrzenną, w której narożach siedzą atomy. Bersil powstaje w ten sposób, że w puste miejsca siatki krystalicznej jednego pierwiastka wstawia się siatkę drugiego. Tworzy się „plecionka atomowa” nadzwyczaj odporna i twarda. A więc mamy już sam pocisk. Przejdziemy teraz do siły napędowej. Spójrzcie na plan Kosmokratora. Cała jego tylna część to pomieszczenie silnikowe. Od reszty rakiety oddziela ją dwumetrowy ekran, pochłaniający promieniowanie. Idąc od przodu ku tyłowi widzicie najpierw naszą „wytwórnię paliwa”. Jest to stos atomowy, wytwarzający communium. Na pokładzie nie mamy gotowego paliwa, lecz sami je sobie wytwarzamy z innych pierwiastków. Stos nasz, naładowany do pełna, może wyprodukować około 40 kg communium. Wydaje się to niewiele, lecz wystarczy dla odbycia kilkudziesięciu podróży do kresów naszego układu słonecznego. Proces wytwarzania communium toczy się stale, także i teraz, ale nadzwyczaj powoli, zaraz go zobaczymy.

Inżynier nacisnął dźwigienkę. Natychmiast rozjaśniły się tarcze dwu zegarów, a na najwyższym „oku owadzim”, a właściwie małym ekranie katodowym, zajarzyła się wstęga, która poczęła wolno pulsować.

— Teraz stos nastawiony jest na bieg jałowy. Dla rozruchu wyciąga się zabezpieczające blendy kadmowe za pomocą tego regulatora — inżynier położył dłoń na dużej, czarnej rękojeści. — Wtedy ilość swobodnych neutronów we wnętrzu stosu powiększa się wieleset milionów razy i produkcja communium ulega przyspieszeniu. Cóż dzieje się dalej? Atomy communium zostają za pomocą dmuchawy wessane do następnej komory, która na planie nosi nazwę POLE, ponieważ jest tam elektromagnes wytwarzający pole magnetyczne. Pole musi być bardzo silne, dlatego elektromagnes waży ponad 400 ton, to jest więcej niż szósta część wagi całej rakiety. Elektromagnes, jak pewno wiecie, wytwarza temperaturę zapłonu communium. Pomiędzy jego biegunami powstaje kula rozżarzonych gazów. Jest to po prostu małe sztuczne słońce, które wirując w polu magnetycznym wyrzuca strumień cząstek o chyżości kilku tysięcy kilometrów na sekundę. Gdyby nie pole magnetyczne, cząstki pękających atomów wylatywałyby nie tylko dyszami, lecz pędziłyby we wszystkie strony. Dawniej, przy bardzo wielkich stosach, tak zwanych „piecach uranowych”, wytwarzała się taka masa neutronów, że w promieniu kilkudziesięciu metrów wokoło trzeba było stwarzać strefę bezludną i wszystkimi operacjami przy stosie kierować spoza grubych murów ochronnych. Obecnie, dzięki możliwości dowolnego kierowania deuteronów, wszystko to należy do historii i pozostały nam po tym tylko bardzo grube mury jak ten, pod którym jechaliśmy tutaj. Teraz rozumiecie, że ten dwumetrowy ekran ochronny pomiędzy komorą silnikową a mieszkalną częścią rakiety nie ma znów bardzo dużego znaczenia. Gdyby pole nagle znikło, to w naszą stronę, w głąb rakiety, runęłaby powódź szybkich cząstek o takim natężeniu, że żaden ekran nic by tu nie pomógł. Dam wam przykład ilustrujący to. co powiedziałem. Zbliżając twarz do płomienia, mogę uchronić się od poparzeń, jeżeli będę silnie dmuchał odrzucając od siebie rozgrzane gazy. Mniej więcej taką rolę spełnia wobec rakiety elektromagnes, który kieruje strumienie cząstek do dysz. W ten sposób powstaje silą poruszająca. Pozostaje nam jeszcze do omówienia żegluga. Cała astronautyka składa się właściwie z dwu wielkich rozdziałów. Pierwszy — to start i lądowanie, a drugi — właściwy lot w próżni. Jedno i drugie nie jest bynajmniej proste. Gdybym włączywszy rozruch przełożył tę dźwignię do końca, silnik ruszyłby pełną mocą… to znaczy rozwinął dzielność 3 700 000 koni mechanicznych. Jednakże tak zrobić nie można… bo wszyscy znajdujący się w rakiecie ponieśliby natychmiast śmierć!

— Dlaczego?

— Rakieta, ruszając takim zrywem, osiągnęłaby przyspieszenie około 900 razy większe od ziemskiego. Przyspieszenie ziemskie to siła, z jaką Ziemia przyciąga wszystkie przedmioty na swej powierzchni. Człowiek poddany przyspieszeniu dwa razy większemu waży jak gdyby dwa razy więcej niż normalnie, trzykrotnemu — trzy razy, i tak dalej. Spójrzcie na ten wielki zegar. Podziałka jego jest wyskalowana w jednostkach „g”, to znaczy jednostkach przyspieszenia. Wskazuje on, jakie przyspieszenie ma rakieta. Podziałka, jak widzicie, kończy się przy 50 g. Przy 6 g jest czerwona kreska, a przy 9 — dwie. Otóż człowiek może znieść przez dłuższy czas przyspieszenie około 4 g, a mniej więcej przez pół godziny — 7 g. 20 g można wytrzymać tylko przez kilkadziesiąt sekund. A przyspieszenie 3900 g zmiażdżyłoby po prostu jak prasa wszystkich obecnych w rakiecie! Tak więc rakieta startując nie może rozwinąć przyspieszenia większego niż 6–7 g i dlatego na tarczy jest w tym miejscu czerwony znak. Ale i tak ten oto bezpiecznik nie pozwala na rozwinięcie większego przyspieszenia. Bezpiecznik ten można jednak w pewnych okolicznościach usunąć.

— A po co?

— Bo można wyrzucić pocisk w ogóle bez załogi, i tak robiliśmy właśnie przy pierwszych próbach lotu. Wtedy nie ma ograniczeń i można włączyć silniki całą mocą. To samo dotyczy również hamowania: wytwarza się wtedy przyspieszenie, tylko odwrotnie skierowane. Łatwo to sobie uzmysłowić; przypomnijcie sobie, co się dzieje, gdy siedzicie w wagonie, który nagle rusza: odczuwa się wtedy szarpnięcie do tyłu, a gdy wagon hamuje — szarpnięcie w przeciwnym kierunku. Szybkość w czasie startu nie może przekroczyć pewnej granicy także i z innego powodu. Rozgrzewając się od tarcia o atmosferę, pocisk mógłby stanąć w płomieniach i spłonąć, mimo że jest tak wytrzymały. Pamiętajcie, że lecąc ze zwykłą szybkością podróżną rakieta może z łatwością przegonić pocisk armatni! Przy szybkościach naddźwiękowych, jakie wówczas osiąga, opór powietrza jest olbrzymi. Stosowano różne metody w celu zmniejszenia go. Kosmokrator ma dokoła dziobu otwory, którymi w czasie przebijania atmosfery wytryska pod ciśnieniem wodór. Pomiędzy bokiem pocisku a powietrzem tworzy się cienka warstewka wodoru, poruszająca się z połową szybkości rakiety. Jest to tak zwana faza o szybkości pośredniej. Na skutek tego temperatura powłoki nie przekracza 1000 stopni. Jest to znośne dzięki naszym maszynom chłodzącym. Gdyby jednak z jakichkolwiek powodów temperatura rosła dalej, to inny automat zmniejsza parcie gazów wylotowych, dławiąc silniki. W ten sposób pokonaliśmy zasadnicze trudności startu. A teraz przekonamy się, co by się stało, gdyby dostał się tu ktoś niepowołany.

Inżynier szybko włączył dźwignię rozruchu. Natychmiast fioletowa wstążka, leniwie wijąca się na tarczy oscylografu, zaczęła prężyć się i drgać coraz szybciej. Wskazówki na zegarach ruszyły w prawo. Panowała zupełna cisza, spotęgowana jeszcze tym, że wszyscy, stłoczywszy się głowa przy głowie, powstrzymywali oddech. Wskazówki szły wciąż w prawo. Zapalały się i gasły coraz inne sygnały. Inżynier nacisnął drugą dźwignię i trzy ekrany w czarnej „głowie” zajarzyły się błękitnawym światłem.

— Jak widzicie, proces wytwarzania communium przyśpiesza się. Możemy ruszać!

Inżynier chwycił niespodzianie za rękę najmniejszego chłopca, który, wciśnięty pomiędzy kolegów, stał tuż przy nim, i jego palcem nacisnął czerwony wyłącznik pod napisem START.

Chłopiec krzyknął i targnął się wstecz, ale zatrzymał go zwarty mur napierających kolegów, którzy z rozszerzonymi oczami, bez tchu, czekali katastrofy. Nie stało się jednak nic. Na jednym z ekranów pojawiła się na ułamek sekundy trzepocąca eliptyczna linia, a potem zapłonęły trzy czerwone lampki i wszystkie światła na pulpicie zgasły. Za to na jednej ze ścian zawyła przerywanym głosem syrena. Inżynier roześmiał się.

— Myślicie, że naprawdę chcę was wyprawić do nieba?

No, nie bójcie się… Nic się nie stało i nie mogło stać. Po prostu zadziałał Prediktor!

Aczkolwiek chłopcy nie rozumieli, co zaszło, nikt nie chciał pytać. Wszyscy byli ogromnie zawstydzeni, a to, że inżynier widział ich przestrach, jeszcze bardziej ich uraziło.

— No no, nie gniewajcie się… Inżynier spoważniawszy tłumaczył:

— Człowiek nie jest w stanie skontrolować pracy wszystkich silników i instrumentów równocześnie. Oprócz tego jego reakcje przy takiej szybkości, jaką rozwija Kosmokrator — już w pierwszych 10 minutach przeszło 3 kilometry na sekundę — stają się zbyt powolne. Jeżeli w odległości pięciu kilometrów od rakiety wyłoniłby się z chmur samolot, to zanim pilot cośkolwiek by przedsięwziął, nastąpiłoby zderzenie. 0,4 sekundy mija, zanim obraz zbliżającego się samolotu dotrze do mózgu. W tym czasie rakieta przeleci prawie półtora kilometra. Ale pilot nie rozpoznał w tym czasie obrazu, tylko go spostrzegł. Na to potrzeba jeszcze prawie całej sekundy, a wtedy będzie już 4,5 kilometra dalej i po zderzeniu! Poza tym przy starcie człowiek nie jest w pełni władz fizycznych. Panuje wtedy przyśpieszenie równe 6 do 7 g. Takiego przyśpieszenia doznaje pilot samolotu odrzutowego przy wykonywaniu ewolucji. Widzieliście może, jak wygląda siedzenie w takim samolocie? To jest właściwie „leżak”, a nie siedzenie, bo pilot leży tam na brzuchu, z brodą podpartą gumową poduszeczką. Chodzi o to, że pod wpływem rosnącego przyśpieszenia pierwsze zawodzi krążenie krwi. Krew staje się jakby „za ciężka” i serce nie ma dość siły, by ją przepompować do odległych części ciała, a jedną z nich jest mózg. Dlatego przy wirażach i pętlach bardzo często robi się pilotom ciemno przed oczami. To znaczy po prostu, że krew nie dopływa do tylnej części mózgu, gdzie jest ośrodek wzroku. Tak więc rozumiecie, że człowiek nie może bezpiecznie pokierować rakietą w czasie startu. Zastępuje go urządzenie, które macie przed sobą — inżynier położył rękę na lśniącej, gładkiej pokrywie „głowy owadziej”. — Nazywa się Prediktor. W czasie żeglugi w próżni trzeba utrzymywać statek na właściwym kursie. Rakietę można by przez całą drogę napędzać silnikami, ale byłoby to zbyteczne marnotrawienie energii. Wystarczy bowiem oddalić się na pewną odległość od Ziemi i wyłączyć motory. Statek leci wtedy tylko dzięki przyciąganiu Słońca, podobnie jak planety. Są to tak zwane orbity naturalne. Są także inne, tak zwane orbity wymuszone, kiedy statek pomaga sobie silnikami, lecąc jak gdyby „na przełaj” czy też „pod prąd”, zwalczając siły grawitacji słonecznej, kiedy chce sobie skrócić drogę. To, co na zwykłym statku należy do kapitana i sternika, a więc obliczanie kursu, utrzymywanie go, wymijanie przeszkód, no i samo czuwanie nad przyrządami — to wszystko wykonuje u nas Prediktor. Statek, jak wiecie, wiruje w próżni wokół długiej osi, żeby stworzyć sztuczne pole ciążenia. Dlatego na przedzie w dziobie znajduje się nadajnik radarowy, którego antena kręci się w przeciwną stronę z taką szybkością, by pozostać nieruchomą w stosunku do gwiazd. Dzięki temu Prediktor w każdej chwili orientuje się, jaki jest kierunek lotu i jego szybkość. Radar można by nazwać zmysłem wzroku Prediktora. Poza tym, że podaje informacje o położeniu statku, ma on jeszcze jedno niezmiernie ważne zadanie. Mianowicie w próżni zachodzi stałe niebezpieczeństwo zderzenia z meteorami. Był to prawdziwy koszmar pierwszych astronautów. Prediktor potrafi dzięki wirującym radaroskopom unikać takich groźnych spotkań. Prócz „zmysłu wzroku” posiada on „węch chemoelektryczny”, wrażliwy na skład powietrza wewnątrz rakiety, które oczyszcza i zmienia samoczynnie. Ale bodaj najważniejszy jest jego zmysł równowagi, bez którego lądowanie byłoby w ogóle niemożliwe. W pobliżu wielkich ciał niebieskich są tak zwane strefy zakazane, w których wytworzone przez siłę ciężkości tarcie przypływowe mogłoby rozerwać rakietę. Prediktor umie omijać takie niewidzialne rafy dzięki urządzeniu grawimetrycznemu. Przy lądowaniu zaś, kiedy statek zbliża się do planety z otwartymi dyszami hamowniczymi, Prediktor obejmuje rolę kierowniczą i, rejestrując w ułamkach sekundy zmiany szybkości własnej, kąt zbliżania się do gruntu, opór powietrza oraz stateczność pocisku — reguluje pracę silników.

— A jak on to wszystko robi? — spytał jeden z chłopców.

— Tego wam nie powiem, bobyście tu przez rok musieli dwa razy dziennie przychodzić na wykłady. Dosyć że Prediktor, kiedy damy mu odpowiedni rozkaz, na przykład obliczyć kurs na Wenerę, zrobi to w ciągu kilku minut, a potem wystarczy go nastawić na „start” i położyć się na fotelu. Nic jednak, o czym Prediktor nie został powiadomiony, nie może się wydarzyć. On do tego nie dopuści. Dlatego właśnie, młodzieńcze, gdy nacisnąłeś odważnie ten guzik — zwrócił się inżynier do czerwonego jak piwonia malca — zamiast silnika zahuczała syrena alarmowa…

— A co pokazują te tarcze? — jeden z chłopców wskazał troje „oczu” Prediktora, nie tyle może z ciekawości, ile pragnąc odwrócić uwagę od nieszczęsnego kolegi, który miał ochotę zapaść się pod podłogę.

— Te ekrany pokazują orbity podróży. Na jednym widać orbitę zadaną, na drugim opisywaną, a trzeci służy do wyliczeń pozycji.

— Co to znaczy, że widać orbitę? Jaką orbitę?

— Przez orbitę albo trajektorię lotu rozumiemy linię krzywą, którą statek opisuje w przestrzeni. Przy wyłączonych silnikach może to być wycinek hiperboli, paraboli albo elipsy.

— A to? — chłopiec wskazał ekrany z płonącym wizerunkiem hali.

— To jest zwykłe urządzenie telewizyjne. Posługujemy się nim, a nie oknami w ścianach, bo żaden materiał przezroczysty nie wytrzymałby ogromnych różnic temperatury i ciśnienia. Telewizory te wrażliwe są na promienie widzialne dla oka ludzkiego, zawodzą więc w nocy, w chmurach i we mgle. Ale i wtedy nie zostajemy ślepi, przełączywszy się na radar, to znaczy, jak wiecie, na ultrakrótkie fale radiowe.

Inżynier przełożył nieduży wyłącznik na pulpicie. Kolorowe obrazy hali zgasły. Na ich miejsce pojawiły się dziwacznie wyglądające wizerunki, utrzymane w kolorach zielonkawo — brunatnych. Przypatrzywszy się chłopcy rozpoznali ten sam obraz co przedtem: wnętrze hali, ludzi, maszyny, ale wszystko nieco ciemniejsze i pozbawione naturalnych barw.

— W ten sposób widzimy powierzchnię planety, zbliżając się do niej w nocy lub przez obłoki. Jest to jednak bardzo mało. Na obcej planecie nie ma oczywiście żadnego sztucznego lądowiska, a dokładnie wypatrzeć rzeźbę terenu, gdy pocisk robi około 1700 kilometrów na godzinę — jest to najmniejsza szybkość wchodzenia w atmosfery planet — nie jest rzeczą prostą, nawet przy współpracy Prediktora. Inżynier podszedł do oświetlonego planu rakiety.

— Tutaj w dziobie mieści się nasz samolot wywiadowczy. Nie wiedzieliście, że mamy samolot na pokładzie? — dodał widząc zdumienie chłopców. — A jakże, mamy nawet całą „flotę” powietrzną. W pomieszczeniach ładunkowych znajduje się hangar drugiego samolotu, helikoptera. On służy do innych celów. A ten samolot, który widzicie tu w dziobie, jest jednoosobowym małym odrzutowcem. Zbliżywszy się do powierzchni planety na kilkanaście kilometrów, otwieramy klapy i wyrzucamy samolocik, który leci dalej już samodzielnie, dokładnie badając warunki terenowe, i donosi nam o swoich spostrzeżeniach za pomocą radia. Jeżeli zachodzą jakieś wątpliwości, na przykład, czy grunt jest dość wytrzymały — trudno to, rozumiecie, zbadać z lecącego pocisku — samolot ląduje i pilot dokonuje potrzebnych badań, po czym albo przywołuje nas przez radio, albo leci dalej w poszukiwaniu innego lądowiska. Odkrywszy odpowiedni teren rakieta zaczyna się opuszczać najpierw aerodynamicznie, to znaczy wyzyskując nośność powietrza, a gdy szybkość zmaleje do jakichś 400 kilometrów na godzinę, Prediktor włącza dysze hamownicze. Czy zwróciliście przedtem uwagę na kółko, które narysowałem w samym środku pocisku?

Inżynier wydobył notes i pokazał chłopcom naszkicowany przekrój poprzeczny Kosmokratora.

— Jest to długa rura, która ciągnie się od komory zapłonowej aż do dziobu. Można przez nią wyrzucać część gazów atomowych, co wytwarza odrzut hamujący postępowy ruch statku.

— A co by się stało, jakby Prediktor zawiódł? — spytał najmniejszy z chłopców, który ochłonął już ze zmieszania.

— Prediktor jest zabezpieczony — zaczął inżynier, lecz chłopak nie dał za wygraną.

— A jakby się zabezpieczenia popsuły?

— To jest zupełnie nieprawdopodobne.

— Ale możliwe? Co trzeba robić, jakby się zepsuł? — uparcie nastawał chłopiec. Inżynier zmarszczył zrazu brwi, jakby chcąc powiedzieć „nie nudź”, lecz potem ściągnął lekko usta.

— Chcesz wiedzieć? — rzekł. — To chodźcie ze mną.

Wyszedłszy z Centrali, znów znaleźli się w trójkątnym korytarzu. Rychło doszli do wąskich schodków, po których wdrapali się do stacji obsługi śluz. Zamiast jednak pójść na prawo, w stronę korytarza wiodącego na zewnątrz, inżynier otworzył metalowe drzwi w ścianie. Po drabince wspięli się na pokład górnego poziomu. Szyb, którym się tu dostali, otwierał się pośrodku wąskiego przejścia pomiędzy dwoma długimi rzędami pionowych ścian. Jak daleko sięgał wzrok, ciągnęła się ta metalowa ulica, w równych odstępach przegradzana przez profilowane wsporniki. Wyglądało tu trochę jak w jakimś wielkim składzie przemysłowym.

— Jesteśmy przy grodziach ładunkowych — rzekł inżynier kierując się ku tyłowi pocisku. Któryś z chłopców, spojrzawszy w górę, wydał okrzyk zdumienia: nad nimi, na wysokości pięciu metrów, biegł chodnik zawieszony do góry nogami, z poręczą skierowaną w dół, niby odbicie tego, którym szli.

Inżynier zatrzymawszy się tłumaczył:

— W czasie podróży, kiedy rakieta wiruje, korzystamy z tamtego chodnika. Pamiętacie przecież, co wam rysowałem?

— I chodzi się do góry nogami? A w głowie się nie zakręci?

— Skądże! Przecież tego ruchu obrotowego w ogóle się nie wyczuwa. Czuje się zwyczajnie pokład pod nogami, nic więcej.

— A jakby ktoś stał tu, gdzie my, w czasie startu, to co by się stało?

— Z chwilą kiedy rakieta oddali się od ziemi na trzy tysiące kilometrów, nadaje się jej ruch wirowy i wtedy stojący tutaj człowiek poleciałby po prostu głową naprzód na tamten chodnik, ale ponieważ obroty są początkowo powolne, nic by mu się nie stało. Byłoby to raczej powolne szybowanie niż upadek.

— To znaczy, że „góra” i „dół” zamieniają się z sobą miejscami?

— Oczywiście.

Ruszyli dalej. Niektóre grodzie były już załadowane po brzegi, w innych krzątali się ludzie przymocowując wszystkie przedmioty specjalnymi taśmami do uchwytów i łap.

Nie zwalniając kroku inżynier, w miarę jak przechodzili obok pomieszczeń, rzucał słowa objaśnienia.

Mijali magazyny żywnościowe. W półmroku widniały beczki i stosy skrzyń, paki z konserwami, worki z mąką i zbożem. W następnej grodzi znajdowały się lekarstwa, rozmaite chemikalia i aparaty. W chłodni leżały warstwy mrożonego mięsa, jarzyn, owoców. Zdawać się mogło, że cała kula ziemska nagromadziła w rakiecie, jak w dziwnej arce, wszystkie swoje wytwory: były tu namioty i śpiwory, spektroskopy, lunety i sejsmografy, bele materiałów, całe laboratoria chemiczne, barografy i kineteodolity, witaminy, ziarno rozmaitych roślin, kamery balistyczne, bańki z syntetycznym białkiem i tłuszczem, wiertarki, kompresory, tokarnie, materiały wybuchowe, butle sprężonych gazów, generatory awaryjne, zapasy metali, blachy, drutu, kabli i narzędzi, lekkie stopy, naczynia szklane i porcelanowe, liny stalowe, części silników, zapasowe lampy radiowe, anteny radarowe i przenośne stacje meteorologiczne.

Chłopcy już prawie obojętni mijali wyładowane po brzegi pomieszczenia, nie reagując przy najbardziej niespodziewanych objaśnieniach, ale nie wytrzymali, gdy w pewnej chwili inżynier wskazując rozsunięte drzwi jednego z przedziałów powiedział:

— Tu jest sprzęt polarny i alpejski. Jeden z chłopców zajrzał do środka.

— Jak to? — zdziwił się. — Narty? Przecież na Wenus jest gorąco? A oprócz tego tam nie ma wody, to i śniegu nie może być?

Inżynier uśmiechnął się przystając na chwilę.

— Widzicie — powiedział — wszystko inne wzięliśmy opierając się na naszej wiedzy. A narty… narty bierzemy z przezorności…

W jednej z ostatnich grodzi stał helikopter okryty płótnem żaglowym i przymocowany do stropu stalowymi dźwigarami. Chłopcy zainteresowali się maszyną, lecz inżynier śpieszył dalej.

W pokładzie ciemniał wielki otwór, była to pochylnia załadunkowa, która schodziła kilkanaście metrów w dół, aż do poziomu hali.

Nad wjeżdżającymi tu małymi elektrowozami ciężarowymi poruszały się szczęki kranu nożycowego. Ominąwszy otwór w pokładzie, ogrodzony niską barierką, doszli do końca korytarza. Nisko w ścianie znajdowała się okrągła klapa. Inżynier poruszył wielkie metalowe koło i klapa otwarła się na zawiasach. Ukazała się ciemna studnia, z której płynęło duszne powietrze.

— Zbliżamy się do stosu atomowego — rzekł inżynier. Pochylając się, by nie zawadzić głową o krawędź otworu, rzucił:

— Odważni za mną! — i zniknął w ciemności.

Zaledwie się w nią zagłębił, zajaśniało tam światło. Równocześnie stojący przed klapą chłopcy zauważyli, że na ścianie zapaliły się trzy czerwone lampki.

Po drugiej stronie była drabinka, po której zeszli w dół. Stali we wnętrzu ogromnego walca o dziesięciu metrach średnicy. W tym miejscu pokład nie rozdzielał korpusu rakiety na dwa poziomy i mogli swobodnie oglądać jej kolisty przekrój. W niezbyt jasno oświetlonej przestrzeni, otoczonej ze wszech stron metalowymi ścianami, jak gdyby w pudle ogromnej cysterny, panowała dość wysoka temperatura.

— Z tyłu za nami — rzekł inżynier — jest część mieszkalna i użytkowa rakiety, a przed nami — stos atomowy i — dalej — silniki.

Zapadła cisza. Wszyscy wytężyli słuch starając się mimowiednie pochwycić najsłabszy choćby odgłos zza ściany oddzielającej ich od stosu, który, jak mówił inżynier, nie ustawał nigdy w pracy. Rozigrana wyobraźnia powiększała najsłabszy szelest i każde stąpnięcie, wyolbrzymiając je w eksplozję atomową. Ale nie było tu słychać nic — poza przyśpieszonymi oddechami chłopców. Masywna, nieznacznie wklęsła tarcza była gładka i nieruchoma. Tylko w jej dolnej części, tuż przed chłopcami, mieścił się okrągły właz, zamknięty tarczą pancerną i trzema sztabami, z których każdą utrzymywała w głębokim wyżłobieniu śruba, dociśnięta kołem szprychowym. Nad włazem biegły w metalowych rurkach przewody ginące w przeciwległej ścianie.

— Te kable idą do Centrali — wskazał inżynier. — W razie zaburzeń pracy silników, jeśli promieniowanie zaczyna tu przenikać, natychmiast zostaje o tym powiadomiony Prediktor.

— To tu może przenikać promieniowanie?

— A jakże. W tej chwili też sączy się po trochu…

Inżynier wydobywszy z kieszeni mały aparacik zdjął zeń osłaniającą przykrywkę i pokazał malutką tarczkę zegarową. Świecący zielony punkcik był nieznacznie odchylony od zera.

Chłopcy spojrzeli na siebie, potem na drabinkę, która stanowiła jedyną drogę powrotu, lecz nikt się nie poruszył. Inżynier chowając aparacik powiedział:

— Teoretycznie wszystkie odłamki pękających atomów kieruje pole magnetyczne do dysz. Jednakże w praktyce zawsze znajduje się nieznaczna ilość „zbuntowanych” atomów, które biegną w inne strony, a z kolei część z nich — tutaj, gdzie stoimy. Jest to jednak ilość tak znikoma, że nie ma najmniejszego znaczenia, tym bardziej że do pomieszczeń mieszkalnych jest jeszcze spory kawałek drogi, a normalnie nikt tutaj nie przebywa. Gdyby jednak wskutek jakichś uszkodzeń, na przykład z powodu przerwy w dopływie prądu, pole magnetyczne znikło — strumień cząstek zacząłby bombardować ekran pochłaniający coraz silniej, przedzierając się w głąb statku.

Zwróciwszy się ku przeciwległej ścianie, inżynier wskazał ręką w górę:

— Widzicie te błyszczące „lufy”? To są liczniki Geigera — Muellera i inne przyrządy wykrywające obecność promieniowania. W razie najmniejszych zaburzeń natychmiast donoszą o tym Prediktorowi.

Na wysokości czterech metrów biegło w ścianie podłużne wgłębienie, z którego wystawał rząd lśniących lejków, wycelowanych w zaporę stosu atomowego.

— Wówczas Prediktor wysyła rozkaz zahamowania reakcji rozpadu przez automatyczne wsuniecie blend kadmowych w głąb stosu. Gdyby zaś — inżynier utkwił spokojny, nieruchomy wzrok w malcu — nastąpiło uszkodzenie Prediktora, to…

Podszedł do zapory.

— Ta klapa — to przełaz przez zaporę. Można nią wejść do stosu atomowego.

— Jak to do stosu? Ależ to niemożliwe!

Chłopcy myśleli, że Sołtyk żartuje, lecz inżynier zaprzeczył głową.

— Nie. Jest w granicach możliwości… mało prawdopodobnych… ale możliwości… że wszystkie zdalnie sterowane urządzenia zawiodą. W takim wypadku, jeśliby groziła eksplozja stosu, ktoś musi wejść tędy, przez ten właz. i ręcznie powsuwać w grafit blendy moderatorów kadmowych!

— A kto to ma zrobić?

— Za bezpieczeństwo statku odpowiada pierwszy inżynier — nawigator. Mógłby rozkazać, ale tego nie zrobi.

— Skąd pan wie?

— Bo ja nim jestem.

Chłopcy rozszerzonymi oczami wpatrywali się w Sołtyka, Teraz dopiero spostrzegli, że wcale ich nie lekceważył. Był tylko bardzo zmęczony. Patrząc na jego chudą, nieruchomą twarz, wszyscy naraz zrozumieli, kto wejdzie do stosu, kiedy to będzie konieczne.

— To tam trzeba wejść… — powiedział jeden z chłopców. — Ale chyba w jakimś kombinezonie… w skafandrze ochronnym?

Inżynier potrząsnął głową.

— Nie. Tam — wskazał ręką — panuje takie stężenie promieniowania, że żaden skafander nie pomoże. W ciągu jednej minuty człowiek musi wchłonąć śmiertelną dawkę promieniowania.

Najmniejszy z chłopców, zapomniawszy o urazie, jaką czuł do inżyniera, wyszeptał:

— To znaczy, że pan… Zamilkł. Po chwili powiedział.

— To znaczy, że o n musi umrzeć?

— Tak — odparł inżynier. — Żeby inni mogli żyć.

Profesor Czandrasekar

Z powrotem inżynier prowadził chłopców dolnym poziomem. Zeszli wąskimi schodkami do trójkątnego korytarza i minęli troje czy czworo drzwi. Oszołomieni ogromną ilością wrażeń wszyscy milczeli. Korytarz, wyłożony ciemnozielonym gąbczastym chodnikiem, leżał w świetle lamp pusty i cichy. Nie dobiegał tu najlżejszy odgłos z zewnątrz. Zatrzymawszy się po kilkudziesięciu krokach, inżynier wskazał na drzwi większe od innych.

— Tu mieści się Marax — powiedział i nacisnął oburącz umieszczone jedna nad drugą klamki. Weszli do środka. Była tu okrągła kabina, zalana światłem. Ściany, podobne do tablic automatycznej centrali telefonicznej, zapełniały tysiące wyłączników i wtyczek zajmujących przestrzeń od stropu do podłogi. Ich porcelanowe główki iskrzyły się długimi rzędami w szachownicowych polach. W kilku miejscach tablice rozdzielcze były poodchylane jak drzwi i w głębi, w rubinowym brzasku żarzących się lamp, ciemniała plątanina przewodów.

W samym środku kabiny znajdował się kolisty pulpit z okrągłym otworem, tak dużym, że mogły się tam pomieścić dwie osoby. W jednym miejscu pulpit posiadał wąskie przejście. Pokryty był szklistą masą koloru bardzo ciemnego bursztynu, fluoryzującą zielonkawo w świetle okrągłej rury podsufitowej. Wokół pulpitu wznosiło się z podłogi dziewięć czarnych rur, które zwracały ku niemu swoje stożkowe zakończenia z białymi ekranami. Panowała tu cisza, inna jednak niż w korytarzu, bo podszyta delikatnym szumem prądów.

— To, coście dotąd widzieli — powiedział inżynier — wszystkie aparaty kontrolne, maszyny, urządzenia, mają nam służyć w wypadkach, które przewidzieliśmy. Musimy się jednak liczyć z tym, że zajdzie wiele rzeczy nie przewidzianych. Od tego, jak szybko się z nimi uporamy, zależeć będzie los całej wyprawy. Dla tych właśnie celów zbudowany został MARAX. Jest to skrót oznaczający MAchina RAtiocinatriX. To, co widzicie dokoła, to urządzenia prze — kaźnicze. Ten pulpit w środku — to nastawnia, z której daje się Maraxowi zadania. Rozwiązania odczytuje się z ekranów. Chłopcy stali wciąż w pobliżu drzwi, skupieni w małą gremadkę, a z ich min widać było, że nie bardzo rozumieją, w jaki sposób może ta potwornie skomplikowana sieć przewodów elektrycznych posłużyć do ocalenia wyprawy przed nieznanym niebezpieczeństwem.

— Chętnie bym wam powiedział coś jeszcze o Maraxie — rzekł inżynier — ale naprawdę nie mam już czasu.

— A co on właściwie robi, proszę pana?

— Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Marax jest to… no, najprościej można go nazwać bardzo wszechstronną maszyną do liczenia.

Twarze chłopców wyrażały zdziwienie. Niektórzy spoglądali na siebie, lecz nikt się nie odezwał.

— No, więc idziemy — rzekł inżynier. — Może innym razem dowiecie się czegoś więcej…

Skierowali się już ku drzwiom, gdy rozległ się głos, który nie należał do żadnego z nich:

— Inżynierze… jedną chwilkę.

Spojrzeli w tył. W przejściu między dwiema równoległymi tablicami rozdzielczymi, jakby w dziwnych drzwiach, okrytych od góry do dołu mozaiką kabli, pojawił się człowiek.

— Profesor jest tu? — zdziwił się Sołtyk. — Nie wiedziałem. Nie byłbym przeszkadzał…

— Co znowu, jestem rad. Pan ma teraz posiedzenie komisji, prawda? Chętnie wyręczę pana i opowiem naszym gościom o Maraxie.

Z gromadki dał się słyszeć radosny pomruk. Inżynier postąpił krok naprzód.

— Byłbym panu wdzięczny, ale… Słuchajcie — zwrócił się do chłopców — trafia się wam niezwykła okazja, bo profesor Czandrasekar jest jednym z twórców Maraxa. Proszę was tylko, nie próbujcie się chować, żeby polecieć z nami. Mieliśmy tu jedenaście wycieczek szkolnych i parę razy musieliśmy przeszukiwać cały statek, żeby odnaleźć amatorów podróży na gapę…

Inżynier patrzył chwilę na chłopców, usiłując przybrać surowy wyraz twarzy, lecz nagle uśmiechnął się, potrząsnął głową i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, zapadła cisza. Chłopcy nie ruszali się z miejsca, onieśmieleni. Profesor, słynny matematyk, był jednym z członków wyprawy. Wszyscy prawie widzieli go już na filmie, w telewizorze czy na fotografii — i teraz wpatrywali się weń z ciekawością.

Był to mężczyzna lat czterdziestu kilku, o twarzy smagłej, prawie ciemnej, suchej. Zgięty nos z cienkimi nozdrzami nadawał jej wyraz uparty i twardy, którego nie łagodziły krucze włosy, posiwiałe na skroniach. Wrażenie to pryskało, kiedy spotkało się jego oczy, prawie zawsze lekko przymrużone, o trudnym do opisania wyrazie. Była w nich dziecinna żywość, opanowana jednak surowym zastanowieniem, i spokój podobny do przezwyciężonego zmęczenia, i pewność siebie, i uśmiech tak wyraźny, że się go mimo woli szukało na jego ustach — lecz on uśmiechał się tylko oczami. Co zaś najdziwniejsze, każdemu, na kogo spojrzał, wydawało się, że są jasne, nawet bardzo jasne — i dopiero potem spostrzegało się ich ciemną barwę.

Podchodząc do chłopców Czandrasekar odezwał się: — Inżynier rozczarował was, prawda? Spodziewaliście się jeszcze jednego stosu atomowego, jakiejś niesłychanej katapulty pierwiastków, a usłyszeliście, że naszą ostoją jest po prostu maszyna do liczenia? Po cóż, myślicie, taki niepotrzebny balast? Czy nie lepszym środkiem jest miotacz promieni, który rozniesie w atomy każdą przeszkodę? Moi chłopcy, świat obcej planety będzie pełen zagadek. I jakież to byłoby rozwiązanie niszczyć je, kiedy nam staną na drodze? My chcemy czegoś znacznie większego i trudniejszego: chcemy je zrozumieć. Bo zrozumieć to znaczy opanować. A w tym właśnie pomoże nam matematyka.

Czy to dla was dziwne? Zastanówcie się. Ruchy planet, gwiazd, atomów, lot ptaka, krążenie krwi, wzrost kwiatów — wszystko, co nas otacza, cały wszechświat stosuje się do praw matematyki. To ona pomaga inżynierowi budować mosty i rakiety, geologowi — odnajdywać pod ziemią minerały, fizykowi — wyzwalać energię atomową. Zabieramy więc z’ sobą nie tylko mechaniczne ręce, mięśnie i oczy, ale także mechaniczny mózg. Nazywam tak tę maszynę, ponieważ sposoby, jakimi działa, podpatrzyliśmy w naszym własnym mózgu.

Żebyście mnie lepiej zrozumieli kilka słów objaśnienia.

Kiedy ludzie uczyli się budować coraz doskonalsze maszyny parowe, turbiny, silniki benzynowe, obrabiarki, wydawało im się, że wszystko na świecie można sprowadzić do jakiegoś mechanicznego modelu, a więc że i mózg jest mechanizmem takim jak zegarek, tylko bardzo skomplikowanym. Sądzili na przykład, że zapamiętywanie polega na tworzeniu się w głowie jakichś „odcisków” czy „fotografii”. Jednakże takiego tłumaczenia nie można przyjąć, bo w mózgu nie ma po prostu miejsca na przechowywanie tym sposobem olbrzymiej ilości wspomnień i wiadomości, jakie posiada każdy człowiek. Błąd polegał na przypuszczeniu, że mózg jest wielką „kartoteką”, „składem”, że pamięć jakiejś rzeczy jest — uważacie? — sama także rzeczą. Tymczasem naprawdę nie jest to rzecz, tylko proces. To znaczy — coś płynnego, ruchomego. Nie będę wam o tym wiele mówił, ale chcę, byście sobie uzmysłowili jedno: jeżeli materia jest w wiecznym ruchu, to myśl jest jak gdyby „ruchem w potędze”. Pamiętacie może dewizę wypisaną we wnętrzu łodzi podwodnej kapitana Nemo: mobilis in mobili? Ruchome w ruchomym. To jest właśnie dewiza i tajemnica mózgu. Tajemnica olbrzymiej, miliardowej chmury krążących prądów. I na takiej właśnie zasadzie działa Marax. Tam gdzie są prądy, musi być ich źródło i ich drogi. Podstawową cegiełką mózgu jest neuron, to znaczy komórka z wypustkami nerwowymi, które łączą ją z innymi komórkami. A elementarną cząstką Maraxa jest lampa katodowa. W naszym Maraxie jest około 900 000 lamp. Oczywiście, bardzo małych, ale widzicie, jak wielkie zajmują pomieszczenie. Mózg zaś zawiera około 12 miliardów komórek, to znaczy jakby 12 miliardów lamp, a doskonale mieści się w naszej głowie. Konstruktor powiedziałby, że rozwiązanie techniczne, jakie przedstawia mózg, jest znacznie doskonalsze. Ta ilość komórek, którą posiada mózg, pozwala na ilość połączeń między nimi wynoszącą około 1010000. Liczba ta mało wam mówi. Otóż jest ona większa od liczby atomów we wszystkich planetach, gwiazdach i mgławicach, jakie tylko można dostrzec przez najpotężniejsze teleskopy w otchłaniach nieba. Takie są możliwości naszego mózgu. Możliwości Maraxa są znacznie skromniejsze, ale ma on nad mózgiem jedną przewagę: tę, że działa szybciej. Wiadomość, biegnąc włóknem nerwowym, przebywa w sekundzie kilkanaście metrów, a w drucie Maraxa — 300 000 000 metrów na sekundę. Pojmujecie, jak olbrzymi jest zysk na czasie.

Profesor podszedł do pulpitu i kładąc rękę na jego migocącej bursztynowej powierzchni ciągnął:

— Dam teraz Maraxowi zadanie do rozwiązania. Jest to równanie różniczkowe liniowe.

Na wyrwanej z notesu kartce nakreślił kilka wzorów, po czym, nacisnąwszy parę guzików i klawiszów, przełożył białą rączkę. Natychmiast na jednym z ekranów ukazała się nieruchoma, płonąca zielonkawa linia.

— Oto rozwiązanie. Jeśli chcę je mieć w postaci liczbowej, muszę tego specjalnie zażądać.

Profesor dotknął innego guzika i z wąskiej szczeliny wypadł na pulpit skrawek wstęgi papierowej, zadrukowany symbolami matematycznymi.

— Panie profesorze… czy bardzo trudne było to zadanie? — spytał jeden z chłopców.

— Nie tyle trudne, ile niewdzięczne, bo prowadzące przez straszliwy gąszcz obliczeń. Dawno temu, kiedy jeszcze nie było takich maszyn, pewien znany matematyk rozwiązywał je przez pół roku.

— Ależ rozwiązanie wyskoczyło w tej samej chwili, jak pan tu nacisnął…

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Nie w tej samej chwili. To złudzenie. Od wydania rozkazu do pojawienia się wyniku minęło około pół sekundy. Marax wykonuje 5 000 000 operacji na sekundę, więc w pół sekundy wykonał ich około 2 500 000. Tyle właśnie było trzeba.

Chłopcy przypatrywali się Maraxowi zupełnie inaczej niż przedtem.

— Jak widzę, Marax zaczyna sobie zdobywać wasz szacunek — powiedział Czandrasekar. — A to zadanie było raczej proste. Marax wykazał wam tylko, jak wielką ma nad nami przewagę dzięki szybkości prądu.

Ta sprawa — sprawa komunikacji pomiędzy lampami czy komórkami — gra wielką rolę także w mózgu. Widzieliście chyba kiedyś mózg ludzki na rysunku? Jest pofałdowany, bo pofałdowana powierzchnia może pomieścić więcej komórek niż gładka, ale same komórki to jeszcze bardzo mało. Muszą być połączone włóknami, tak jak lampy — kablami. Łączące włókna nerwowe tworzą razem tak zwaną białą substancję mózgową. Jest jej daleko więcej niż substancji szarej, to znaczy komórek. Dlaczego? Pomyślcie: jeśli macie tylko cztery komórki i chcecie połączyć każdą z każdą, trzeba nie czterech połączeń, lecz sześciu. Dla pięciu komórek trzeba już dziesięciu połączeń, dla sześciu ‘komórek — czternastu. A w mózgu jest ich dwanaście miliardów. Dlatego właśnie białych włókien jest tak wiele. Na pewno słyszeliśmy nieraz opinię, że uczeni są ludźmi bardzo roztargnionymi. Nieprawdaż? Otóż spróbuję wam wytłumaczyć, jaka jest tego przyczyna — a zademonstruję wam to na Maraxie. Bo to wiąże się właśnie z komunikacją: pomiędzy komórkami — w mózgu, a między lampami — tutaj.

Najpierw — mówił dalej profesor — musi Marax „zapomnieć” poprzednie zadanie.

Czandrasekar nacisnął wyłącznik. Świetlista krzywa znikła. Teraz profesor przebiegał palcami po klawiszach bardzo szybko, jakby obsługując niezwykłą maszynę do pisania. Równocześnie mówił:

— Kiedy daję Maraxowi zadanie, on jak gdyby usiłuje je „podźwignąć” i automatycznie włącza tyle obwodów, ile potrzeba. Temu, co nazywamy w życiu codziennym większym lub mniejszym skupieniem uwagi, zależnym od trudności zadania, tutaj odpowiada większa lub mniejsza ilość włączających się do pracy lamp.

Czandrasekar naciskał coraz inne klawisze. W Maraxie działy się dziwne rzeczy. Jeden po drugim zaświecały się równym fosforycznym blaskiem ekrany, aż zapłonęły wszystkie kręgiem nad taflą pulpitu i odbijały się w niej jak dziewięć bladych księżyców w gładkiej ciemnozielonej wodzie. Pojawiały się na nich linie krzywe, zrazu pełzające powoli, które zaczynały wić się coraz szybciej, rwać i trzepotać. Głuche mruczenie prądu napełniło przestrzeń.

Nagle chłopcy drgnęli. Rozległ się przytłumiony, lecz silny głos basowego brzęczyka i na pulpicie zapłonął czerwony napis „Przeciążenie”. Równocześnie profesor pokazał chłopcom, że klawisze opierają się naciskowi palców, jakby się zacięły.

— Widzicie? — powiedział. — Marax odmawia posłuszeństwa… Kazałem mu rozwiązywać tyle zadań jednocześnie, aż w przewodach powstał nadmierny tłok. Na tym właśnie polega roztargnienie. Hm, widzę, że was nie przekonałem. Powiedzmy więc to samo inaczej. Kiedy myśli się o czymś łatwym, można równocześnie zwrócić uwagę na coś innego, można na przykład powtarzać w pamięci wiersz, a zarazem obserwować przez okno ulicę. Ale gdy zadanie jest trudne, dzielić uwagi już nie można. Im więcej komórek nerwowych pracuje, im więcej wytwarzają one krążących prądów, tym większy tłok musi panować we włóknach łączących. I to jest właśnie tajemnica profesorskiego roztargnienia: kiedy wiele komórek zajętych jest trudnym zadaniem, w przewodach nie ma miejsca na inne prądy. Dlatego, gdy astronom wychodzi z obserwatorium rozmyślając nad nową teorią, może się zdarzyć, że zapomni płaszcza, nie poznaje znajomych i, jak się to mówi, świata nie widzi… A wszystko to spowodowane jest po prostu natłokiem prądów we włóknach białej substancji.

Czandrasekar dotknął innego wyłącznika. Znieruchomiałe na ekranach krzywe znikły i tarcze ich zgasły jak zdmuchnięte. Podnosząc głowę profesor patrzał przez chwilę na chłopców, którzy ciasnym kręgiem obstąpili pulpit. Oparty rękami o brzegi klawiatury, jak muzyk przy niezwykłym instrumencie, po chwili mówił dalej:

— Wiecie już o komunikacji między lampami. Druga podstawowa rzecz — to pamięć. Marax musi zapamiętać to, co każemy mu robić, a prócz tego musi przechowywać poszczególne etapy obliczeń, żeby z nich później korzystać. Oto prosty przykład: chcę pomnożyć 23 x 4, więc najpierw mnożę 20 x 4. To jest 80. To sobie zapamiętuję, a teraz mnożę 3 x 4. To jest dwanaście. Teraz muszę sobie przypomnieć tamten rezultat — 80 — i dodać razem. Wynik brzmi 92. Oczywiście to tylko przykład. Chodzi o rzeczy nieporównanie trudniejsze, ale zasada jest podobna. Więc maszyna musi posiadać organ pamięci, i to działającej błyskawicznie. Nie może to być zapis mechaniczny, jakieś dziurkowane kartki czy coś takiego. O szybkości każdego procesu decyduje jego ogniwo najpowolniejsze. Marax wykonuje w ciągu sekundy 5 000 000 operacji. Gdyby jako organu pamięci użyć zapisu mechanicznego, to najlepszy wymagałby jakiejś dziesiątej części sekundy dla zanotowania rezultatu. Wtedy na sekundę wykonywałby Marax już tylko 10 obliczeń. Stracilibyśmy całą szybkość, a przecież na niej najbardziej nam zależy. Dlatego pamięć musi być elektryczna. Zasada jej jest taka: impuls prądowy, oznaczający to, co trzeba zapamiętać, zamykamy w obwodzie i każemy mu w nim krążyć.

W praktyce używane są rozmaite urządzenia. Marax posiada tak zwane kapacitrony. Jest to lampa próżniowa, w której znajduje się wielka ilość malutkich kondensatorków. One są jak gdyby „kartkami notatnika”, a pisze na nich „pióro” utworzone z pęczka elektronów o szybkości 260 000 kilometrów na sekundę. Jak widzicie, wcale niezła szybkość. Ruchami tego „pióra” kieruje pole elektryczne. Taki jeden kapacitron może zapamiętać do 40 000 wyników naraz i podać je, gdy zajdzie potrzeba, w ułamku sekundy.

— A, panie profesorze, jakim pismem pisze to „pióro” z elektronów?

Czandrasekar ściągnął lekko brwi.

— „Pióro” nie pisze żadnym pismem. Ja to tylko tak obrazowo powiedziałem. Ono udziela płytkom kondensatorów ładunków, tworząc drgające obwody elektryczne.

— A czy mózg zapamiętuje tak samo jak Marax?

— W mózgu są dwa rodzaje pamięci. Jedna, tak zwana „pamięć krążąca”, jest taka jak w Maraxie. Pozwala ona na krótkie zapamiętywanie. W chwilowo połączonych obwodach pulsują prądy, które ulegają przerwaniu, kiedy przestają być potrzebne. Natomiast drugi rodzaj pamięci, ten, dzięki któremu pamiętamy dzieciństwo, przeszłość, wiadomości, jakich uczyliśmy się, ma odmienny mechanizm. Polega on w ogólnych zarysach na zmianach zachodzących tam, gdzie wypustki jednej komórki nerwowej dotykają drugiej. Są to cienkie warstewki białka, tak zwane synapsy, w których odbywa się torowanie i hamowanie warunkowe… no, ale dajmy temu pokój. Mówiłem o mózgu tylko dlatego, żebyście mogli lepiej zrozumieć Maraxa. Boję się, że o jego działaniu wciąż jeszcze macie dosyć mgliste wyobrażenie. A to jest tak: Marax stanowi zamknięty układ, dążący do pewnej równowagi prądów. Podobnie wychylone wahadło dąży zawsze do zajęcia najniższego położenia. Stawiając zadanie, wytrącam maszynę ze stanu równowagi elektronowej. Starając się do niej powrócić, Marax rozwiązuje zadania jakby „mimochodem”. Gra prądów wytwarza rozmaite linie krzywe, które widać na tym ekranie, i one właśnie stanowią odpowiedź na zadawane pytania. Wiecie pewno, że każdą linię krzywą można wyrazić za pomocą równania matematycznego? Równanie krzywej, która pojawia się na ekranie, jest właśnie poszukiwanym rozwiązaniem. Tak pracuje Marax nad problemami matematycznymi, ale mogą być i inne. Dajmy na to, że przybywamy na planetę i potrzebna jest nam pewna substancja chemiczna. Mamy ją do dyspozycji jako związek gazowy w atmosferze, jako minerał i jako roztwór. Zachodzi pytanie, jak najprościej wydobyć tę substancję najmniejszym nakładem pracy. Podajemy Maraxowi wszystkie dane i w ciągu paru minut otrzymujemy gotową receptę produkcyjną. Dałem wam oczywiście prosty przykład. Marax potrafi rzeczy znacznie trudniejsze. A jak to robi? To już jest całkiem inna historia niż w wypadku zadania matematycznego. Tam maszyna nic nie musi,wiedzieć”, oczywiście, oprócz reguł matematycznych. Ale w tym wypadku musi posiadać doskonałą wiedzę chemiczną, fizyczną, znać się na technologii procesów chemicznych, no i, ma się rozumieć, wiedzieć, jakimi dysponujemy środkami, bo niewiele by to pomagało, gdyby poradziła nam postawić trzykominową fabrykę… Tak więc Marax musi posiadać obszerną wiedzę przedmiotu. Wiedzę tę może oczywiście posiadać tylko dzięki temu, żeśmy mu ją wbudowali. W jaki sposób? Do tego służą inne organa pamięci, tak zwane stałe kapacitrony albo ultrakapacitrony. Jedna taka lampa odpowiada mniej więcej jednemu bardzo grubemu tomowi podręcznika inżynieryjnego. Marax posiada ich około 100 000 i dlatego nie bierzemy z sobą żadnych książek.

— Czy taka lampa nie może się zniszczyć?

— Oczywiście, że może. Ale i książka może się spalić. Trudno, ryzykujemy. Bez ryzyka niczego nie można osiągnąć. Więc kiedy zachodzi potrzeba, włączają się odpowiednie ultrakapacitrony i zaczynają przekazywać obwodom wiadomości. To się dzieje w ten sposób, że po prostu wyrzucają chmury elektronów o modulowanej szybkości: tak wygląda nasza wiedza, przetłumaczona na język elektryczności… Jedna lampa przekazuje obwodom całą swoją treść w ciągu niespełna sekundy. W tym czasie podkładają się pod nią drgania pierwotne obwodów. Działają specjalne nastrajacze i rezonatory, filtry częstotliwości, modulatory i dławiki, które zajmują całą przestrzeń pod tą kabiną. A jakże, tu tylko jest nastawnia, jak gdyby „kora mózgu”, a wszystkie „białe włókna” są na dole.

— Panie profesorze… przepraszam… — rzekł jeden z chłopców — pan powiedział, że taka lampa to jakby podręcznik… ale przecież w książce nie ma gotowych rozwiązań?

— Naturalnie, że nie ma. Nie zrozumieliście mnie dobrze. W dodatku sam zawiniłem, używając tego porównania z książką. Miałem na myśli zasób wiadomości, a nie sposób korzystania z nich. Zasadnicza różnica między książką a mózgiem jest ta, że w książce wiadomości leżą obok siebie sztywne, martwe, niezmienne, a w mózgu każda wiadomość jest żywa i plastyczna, to znaczy, że w razie potrzeby mogę ją dowolnie przystosować do konkretnej sytuacji, jaka mnie spotyka. A Marax jest o wiele podobniejszy do mózgu niż do encyklopedii. Wiadomości w Maraxie przekształcają się, zmieniają i dostosowują do potrzeb tak jak w mózgu, dlatego że są przechowywane w postaci plastycznych drgań prądu, które przedstawiają linie krzywe. Wiecie z pewnością, że jeśli nałożyć na siebie dwie linie krzywe, to powstanie trzecia, niepodobna do żadnej z tamtych, lecz będąca ich wypadkową. Otóż pytanie zadawane Maraxowi jest właśnie jedną linią krzywą, wiadomości, których używa on do pracy, są drugą krzywą, a powstająca z ich złożenia krzywa wypadkowa — jest rozwiązaniem problemu!

— I zawsze wystarczą tylko trzy krzywe? Czandrasekar uśmiechnął się.

— Ależ ja to znowu tylko dla uproszczenia tak powiedziałem. Nie trzy krzywe, ale miliardy i biliony. Maszyna, pracując nad zadanym problemem, wykonuje w ciągu sekundy pięć milionów operacji. Pięć milionów! A praca trwa nieraz godzinę, dwie i więcej. Przy próbach pracowała raz sto sześćdziesiąt dziewięć godzin. Przez cały czas po pięć milionów operacji na sekundę. Proszę, wyobraźcie to sobie… Mówiąc o tych trzech krzywych chciałem wam wyłożyć zasadę, a ona jest właśnie taka.

— Tylko… jednego jeszcze nie rozumiem… — rzekł marszcząc brwi najmniejszy z chłopców. — Jak to można wszystko wyrazić linią krzywą? Na przykład… na przykład to, co pan mówił o wydobyciu tego ciała chemicznego. Przecież w odpowiedzi musi być podane: należy wziąć to i to, wlać do tygla, zmieszać, zagotować. Jak to można wyrazić za pomocą krzywych?

— Chodzi ci o to, jak się zadaje maszynie pytania? To trzeba oczywiście umieć. W każdym razie nie jest to takie proste, jak pytanie — mnie… A co do tego, że krzywymi nie można rzekomo wszystkiego wyrazić, to się mylisz, mój chłopcze, bo czyż pismo nasze nie jest także rodzajem zapętlonej, przecinającej się, skomplikowanej linii krzywej? Tylko nie myślcie czasem, że komunikujemy się z Maraxem w taki sposób. Kto wie, czyby się to nie dało zrobić, ale spowodowałoby całą masę powikłań technicznych. Marax jest jak gdyby wielkim cudzoziemskim mędrcem, który potrafi bardzo dużo nam powiedzieć, ale umie mówić tylko po swojemu. Dlatego opłaca się już trochę fatygi, żeby nauczyć się jego języka, języka krzywych kreślonych przez szybko — zmienne prądy. Kto nie ma wprawy, może się dla przetłumaczenia jego odpowiedzi na zwykły język posłużyć specjalnym aparatem, tak zwanym elektroanalizatorem Madera — Pouriera, ale biegłemu operatorowi wystarczy rzucić okiem na ekran, a wie już wszystko.

Profesor nacisnął kilkanaście klawiszów, potem jeden i drugi guzik. Na ekranie wiły się splątane linie coraz wolniej, wreszcie znieruchomiały w postaci skośnej pętli.

— Spytałem Maraxa, w jakiej temperaturze najdogodniej jest łączyć azot z wodorem na amoniak oraz jakiego używać katalizatora. I oto co mi odpowiedział: w temperaturze 500 stopni, przy ciśnieniu 200 atmosfer, a katalizatorem są związki żelaza.

— Ja też to wiem — nie wytrzymał najmniejszy z chłopców.

Czandrasekar powściągnął uśmiech.

— I ja wiem, nie chwaląc się — rzekł — a spytałem, żeby wam pokazać, jak Marax pracuje…

Jednemu z chłopców rozszerzyły się nagle oczy. Popatrzył na profesora ze zdumieniem, zaskoczony jakąś myślą.

— Panie profesorze… pan mówił, że Marax pracuje tak jak mózg… to znaczy, że w mózgu jest tak samo? I całe myślenie, wszystko, to są tylko takie krzywe?

— A ty sądziłeś — rzekł profesor — że kiedy myśli się o kwiatach, to w mózgu powstają róże i fiołki, a gdy się patrzy na stado owiec, to w głowie skaczą maleńkie owieczki? Cóż cię tak zdziwiło? To, że sam przebieg procesu myślowego nie jest wcale podobny do jego treści? Przecież to zupełnie oczywiste. Czy wiesz, co byś zobaczył zajrzawszy do pracującego mózgu przez okienko wykrojone w czaszce?

— Komórki…

— Ale gdybyś użył powiększenia tak wielkiego, że stałyby się widoczne atomy, zobaczyłbyś sieci białkowe ciągnące się na wszystkie strony, a pośród nich pływające wolno inne białka, małe i wielkie, kuliste i nitkowate, zobaczyłbyś, jak w polach siłowych molekuł już istniejących rodzą się nowe, a inne rozpadają się wyrzucając obłoki elektronów, które biegną wzdłuż łańcuchów utworzonych z fermentów… A co to wszystko znaczy? W lampie elektrycznej prąd od bieguna ujemnego płynie do dodatniego, a w żywej komórce elektrony odbierane ciałom odżywczym, takim jak cukier czy tłuszcz, płyną do tlenu. Tak powstaje woda i dwutlenek węgla. W życiu codziennym nazywamy ten proces spalaniem. W żarówce prąd płynie wewnątrz metalowego drucika w sposób ciągły, natomiast w komórce zamiast ciągłego drucika jest łańcuch ciał białkowych, wzdłuż których posuwają się elektrony, przekazywane od jednego ogniwa ku drugiemu. Ten łańcuch zbudowany jest z fermentów oddechowych. Są to pierścienie białkowe, zamontowane wokół atomu żelaza, chwytające i odrzucające elektrony kilka tysięcy razy na sekundę. Komórka pracuje jak dynamo elektrochemiczne, wytwarzając różnicę potencjałów kilkudziesięciu tysięcznych wolta… Miliony takich komórek łączą się w warstwy, warstwy tworzą pola, pola — ośrodki i strefy projekcyjne, komunikujące się z sobą prądami o częściach harmonicznych i podharmonicznych, i cała ta zawrotna budowa, przepełniona wirującą i zmienną, lecz zespoloną jak muzyka grą prądów, to jest właśnie dusza… To dzieje się w twojej głowie, kiedy myślisz o kwiatach, gdy widzisz niebo, chmury… A podobieństwo mózgu i Maraxa jest podobieństwem nie materiału budowlanego, nie układu części, lecz prądów, i tylko prądów.

— A czy Marax… Czy on może wszystko? — spytał z rozpalonymi policzkami malec, który bezskutecznie usiłował wspiąć się wyżej, na pulpit.

Czandrasekar uśmiechnął się swymi czarnymi oczyma.

— Wszystkiego na pewno nie może.

— Nie tak chciałem powiedzieć… Czy maszyna mogłaby sama, to znaczy bez ludzi, całkiem sama wymyślić coś?

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Chcesz powiedzieć, czy maszyna czyni człowieka niepotrzebnym? Nigdy. Tak samo, jakbyś powiedział, że istnienie fortepianu czyni niepotrzebnym kompozytora. Maszyna sama nie może nic. Ona tylko niesłychanie powiększa nasze możliwości, otwierając nam drogę do problemów, których rozwiązanie prowadziłoby przez taką dżunglę matematyczną, że dawniej wymagałoby całego życia ludzkiego. Mimo to nie można powiedzieć, że jest,mądrzejsza” od człowieka. Prawda, że posiada więcej wiadomości niż każdy z nas, ale pamiętajcie, że na dobra sprawę naszymi organami pamięci są nie tylko nasze mózgi, ale i biblioteki, fotografie, zbiory, dokumenty… Maszyna nie jest więc mądrzejsza od człowieka. Jest tylko szybsza. Mimo to ustępuje znacznie żywemu mózgowi. Dlaczego? Postaram się wam wyjaśnić. Jeśli rozwiązanie dowolnie trudnego zadania jest w ogóle możliwe, można zbudować tak potężną maszynę do myślenia, że zdoła je rozwikłać. Ale główny niedostatek maszyny leży w tym, że potrafi ona rozwiązać tylko postawione zadanie. Bo samo postawienie zadania jest już, na dobrą sprawę, połową roboty. Często nawet przeważną jej częścią, jak o tym uczy historia nauki. Zrozumieć zasadę wynalazku, powiedzmy: maszyny parowej, jest bardzo łatwo, trudno było tylko ją wynaleźć. Wziąć rurkę próżniową, induktor Ruhmkorffa i powtórzyć doświadczenie Roentgena — cóż to za sztuka? Ale odkryć promienie X, szukać nowych zjawisk i odkrywać rządzące nimi prawa — w tym cały sekret geniuszu jednostki i postępu ludzkiego. Powiedziałem wam, że postawiony problem wytrąca maszynę z równowagi prądów, a rozwiązawszy go, Marax się uspokaja. Natomiast człowiek nigdy się nie uspokaja, ponieważ każdy rozwiązany problem stawia przed nim dziesiątki nowych. Jak widzicie, maszyna nie potrafi myśleć twórczo. Nie może „wpaść na pomysł”. I to jest największy jej niedostatek. Oskarżywszy w ten sposób, muszę ją teraz obronić. Potrafi ona rzeczy, których my nie umiemy. Może na przykład drobiazgowo przeanalizować zjawiska zachodzące w głębi stosu atomowego, w bryle eksplodującej materii czy we wnętrzu gwiazdy. Jak widzicie, maszyna taka nie usuwa człowieka, lecz pomaga mu — i to jest jedyna droga postępu.

— A, panie profesorze… a czy nie jest możliwe zbudowanie takiej maszyny, która by sama robiła wynalazki?

Czandrasekar milczał krótką chwilę.

— Teraz nie. Co będzie w przyszłości… trudno mi powiedzieć. Jedno jest dla mnie pewne: żadna maszyna nie uczyni człowieka zbytecznym. Dawniej, sto lat temu, ludzie bali się maszyn, myśleli, że one odbierają im pracę i chleb. Ale winne były nie maszyny, lecz złe ustroje społeczne. A co do Maraxa… to zdradzę wam jeszcze jedno. Wspomniałem przedtem o fortepianie i kompozytorze. To porównanie wydaje mi się dość trafne. Podobnie jak prawdziwie piękną melodię potrafi wydobyć z instrumentu tylko wirtuoz, tak tylko matematyk potrafi w pełni wyzyskać ograniczone, lecz bardzo wielkie możliwości Maraxa. Czasem, kiedy siedzę tu i pracuję nocą, staje się dziwna rzecz: zatraca się jak gdyby granica pomiędzy mną a Maraxem. Czasem odpowiedzi na postawione pytania szukam we własnej głowie, a czasem biegnę palcami po klawiszach i odczytuję odpowiedź z ekranów… i nie odczuwam zasadniczej różnicy. Jedno i drugie jest właściwie tym samym.

Znowu zaległa cisza, wypełniona tylko ledwo słyszalnym poszumem prądów.

— Panie profesorze… — odezwał się głosem przyciszonym do szeptu jeden z chłopców — to pan zbudował tę maszynę?

Czandrasekar podniósł na niego swoje świetliste oczy, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.

— Co mówisz, chłopcze? Czy ja…? Nie, co znowu. Inżynier, zdaje się, powiedział coś takiego… ale byłem tylko jednym z wielu. Po prostu pamiętam czasy, kiedy rodziły się pierwsze maszyny do myślenia. Zaczęło się to mniej więcej trzydzieści lat temu. Kilku uczonych usiłowało zbudować przyrząd, który by zastąpił ślepym oczy, przyrząd do czytania. Największa trudność leżała w tym, żeby przyrząd umiał poznawać litery niezależnie od tego, czy są duże czy małe, drukowane czy pisane, podobnie jak robią to nasze oczy. Kiedy udało się nareszcie obmyślić konstrukcję tego aparatu, jeden z uczonych pokazał jego schemat znajomemu fizjologowi, nie mówiąc, co to jest. Fizjolog spojrzawszy powiedział: „Ależ to czwarta warstwa komórek nerwowych z mózgowego ośrodka wzroku…” W ten sposób powstała pierwsza maszyna naśladująca czynność mózgu. Prawda, tylko jedną czynność, ale też był to dopiero początek.

W gromadce chłopców słuchających w głębokim milczeniu powstało zamieszanie. Najmniejszy z nich przepychał się gwałtownie popod ramionami kolegów, aż wynurzywszy głowę tuż pod lśniącym brzegiem pulpitu, czerwony jak burak, zadyszany, wypalił:

— Panie profesorze! Ja mam dopiero czternaście lat, ale… niech się pan nie śmieje! Ja nigdy jeszcze nie widziałem tak mądrego człowieka. Proszę, niech pan nam powie, co trzeba robić… żeby zostać takim jak pan?

Czandrasekar zwrócił na malca ciemne spokojne oczy. — Daleko mi do ideału — powiedział — zresztą nie chciałbym nim być. Jedyne, co jak mi się zdaje, jest we mnie coś warte, to chyba to, że kocham matematykę. Cóż więcej mogę wam powiedzieć? Mój nauczyciel ofiarował mi zasadę, której starałem się być wierny. Brzmi ona: nigdy spokoju. Nigdy nie zadowalać się zrobionym, zawsze iść dalej. Działanie tego nakazu odnajdujemy w życiu wszystkich ludzi, którzy coś osiągnęli. Kiedy Max Pianek po wielu latach żmudnego badania odkrył kwantową naturę energii, ludzie o płytkich umysłach uważali to za chlubne uwieńczenie jego wysiłków i uznali dzieło za zakończone. Dla niego zaś stało się to zagadką, której badaniu poświęcił całe życie. Nigdy nie podziwiać własnych pomysłów, chłopcy, nigdy się nie uspokajać, bić we własne teorie z taką siłą, żeby runęło wszystko, co nie jest w nich prawdą. Wiem, że trudno tak postępować, ale w nauce, jak zresztą i w życiu, nie ma już dróg królewskich. Epoka przypadkowych odkryć i niezasłużonych karier należy do historii. A teraz, jeśli pozwolicie, odprowadzę was trochę. Będziecie u nas nocować czy też jeszcze dzisiaj wracacie?

— Mamy nocleg na dole w schronisku.

— Doskonale. A więc chodźmy. Nie widziałem nieba od czternastu godzin.

Przez trójkątny korytarz i szybik wyszli z rakiety. W hali praca wrzała wciąż jednakim pośpiechem. Rusztowania z rur, wysuwanych teleskopowo, usunięto już z płetw ogonowych, za to pojawiły się one przy dziobie statku, który obsiedli robotnicy. Chłopcy, żegnając spojrzeniami wyniosły, jak ze srebra odlany korpus rakiety, zjechali wraz z profesorem ruchomymi schodami i, przebywszy tunel wagonikiem, znaleźli się za murami stoczni, na wolnym powietrzu. Niskie chmury deszczowe rozstępowały się znikając za górami. W pęknięciach ich brudnoszarej powłoki ukazywało się czyste niebo.

Profesor szedł z chłopcami nie znaną im drogą wzdłuż zachodniego muru. Niebawem wysokie wieże i kominy zostały w tyle. Leżały tu trawiaste, łagodnie wygarbione pola, przechodzące daleko w strome języki osypisk pod ścianami skał. Rozmowa toczyła się o wyprawie na Wenus.

— A tak, wychodzimy z laboratoriów… — mówił Czandrasekar. — Dawniej wystarczył mi papier i ołówek, a teraz matematyka staje się ruchliwym, pełnym przygód zajęciem…

Opowiadał o Wenerze, o jej białych chmurach, o panujących tam straszliwych burzach i cyklonach, o tajemniczych oceanach bakelitu… Wszystko to nie odstraszało bynajmniej chłopców: oczy świeciły im jeszcze jaśniej. Któryś pytał o zagadkowych mieszkańców planety. Czy nic o nich nie wiadomo nowego? Jak będzie w stosunku do nich postępować wyprawa? Czy będzie walka? — Nie chcemy atakować — odparł profesor. — Zmuszeni, będziemy się oczywiście bronić. W jaki sposób? Broni prawie żadnej nie bierzemy, ale nasze silniki atomowe są przecież zbiornikami potężnego środka wybuchowego. Mamy też na pokładzie kilka ręcznych miotaczy promieni… oraz pewną ilość gammexanu. Pomysł ten nie wydaje mi się zbyt szczęśliwy, ale ostrożność nie zawadzi. Nie wiecie, co to gammexan? Jest to nowy, bardzo silny środek owadobójczy. Bo wiecie, niektórzy wciąż przypuszczają, że Wenerę zamieszkuje rodzaj owadów. Ja osobiście nie jestem tego zdania…

— A jakiego? a jakiego? Czandrasekar znów się uśmiechnął.

— Żadnego. Mogę z czystym sumieniem powtórzyć słowa Sokratesa: wiem, że nic nie wiem. Odpowiem wam. kiedy ich zobaczę.

Teren opadał. Wąska dróżka pośrodku traw, biegnąca łagodnymi pętlami, opuszczała się ku zielonkawosrebrzystym, porosłym mchem głazom.

— Widzicie? — wskazał je profesor. — Morena polodowcowa. A tam, za tym progiem, jest jezioro…

Nadchodzący wiatr niósł wilgotny, orzeźwiający chłód. Ciężkie krople osuwały się, drżąc, po źdźbłach roślinnych. Ścieżka znikła. Przekroczywszy spękany wapienny próg wystający spod trawy jak zbielałe żebro potwora, stanęli na urwistym brzegu. Pod nimi leżała wielka płaszczyzna wody, zamknięta granatowym pierścieniem skał. Stoki ich opadały skamieniałymi lawinami ku lustrzanej tafli, odbijając się w niej o jeden ton ciemniejszym, odwróconym obrazem. Słońce z każdą chwilą traciło oślepiający blask i zapadało za piłę szczytów, pogrążając w czarnej wodzie słup rubinowego światła. Uskoki i nawisy pionowych skał zanurzały się w zmierzchu, krajobraz cały bladł i ciemniał, za to niebo występowało coraz chłodniejsze, przesycone dziwnie smutną, ciemnobłękitną poświatą. Ostatnie chmury gasły jak stygnące masy pomarańczowego żużla. Wszyscy zamilkli. Stali pomiędzy dwoma wyniosłymi głazami, jakby w ruinie wielkiej bramy, patrząc w rozjaśnioną u szczytu otchłań powietrza; wiatr to wzmagał się, to ucichał — a wtedy nadpływało z oddali huczenie niewidzialnego wodospadu.

Wracali już o zmroku. Chłopcy mówili o wrażeniach dnia, przerywali sobie nawzajem, a że odczuwali głód, przyspieszali coraz bardziej kroku, aż profesor znalazł się wśród ostatnich. Odzywał się mało. Raz tylko spytał swoich towarzyszy, czym chcą zostać.

Z tych pięciu, którzy mu towarzyszyli, jeden chciał być chemikiem atomowym, jeden — astrobiologiem, trzech zaś — pilotami statków kosmicznych.

— A matematykiem nikt? — pół serio, pół żartem spytał profesor. Najmniejszy z chłopców, który szedł przy nim, powiedział, że on będzie matematykiem.

— Więc już nie astronautą? Niedobrze jest tak szybko zmieniać postanowienia. A może chcesz tylko mnie pocieszyć?

Malec nie zmieszał się.

— I astronautą, i matematykiem… jak pan.

Czandrasekar nie odpowiedział. Szli już równiną i zbliżyli się do idących na przedzie, tak że słychać było, co mówią w pierwszych szeregach.

— Czytałem, że niedługo można będzie wytwarza* sztuczne białko — powiedział jeden.

— Dawniej nauka nie była taka jak teraz — dodał drugi. — Dlatego było źle.

— A tak, jak się czyta historię, to się dopiero widzi.!

— Jak byłem mały — powiedział najmniejszy tonem zwierzenia do profesora — to nie wierzyłem, że dawniej były wojny. W głowie mi się to nie mogło pomieścić. Ludzie byli wtedy jacyś dziwni. Oni byli dzicy, całkiem dzicy.

— Głupi byli! — zawołał ktoś zapalczywie. Profesor zatrzymał się. Ci, co szli przodem, zawrócili sądząc, że chce ich pożegnać. Niedaleko płonęły światła budynków.

— Mylisz się, chłopcze — rzekł Czandrasekar. — I wy się mylicie. Ludzie byli dawniej zupełnie podobni do nas, tylko świat był źle urządzony. Wiecie przecież, do czego użyć chciano energii atomowej i jak się to skończyło? Ale nie nazywajcie ludzi sprzed pół wieku dzikusami i głupcami. Właśnie wtedy żyli ci, co walczyli z ciemnymi siłami, jakie są w człowieku — a to jest o wiele trudniejsze niż najdalsza wyprawa międzyplanetarna! A chociaż oni sami wiedzieli tylko małą cząstkę tego, co my dziś, nie wolno ich lekceważyć, bo dzięki nim możemy dziś budować sztuczne słońca i mózgi elektryczne. I dzięki nim polecimy w gwiazdy.

Kładąc ręce na ramionach tych, którzy stali najbliżej, dodał:

— Dobrze, że macie ambitne zamierzenia na przyszłość. To, co nam się wydaje pierwsze i nadzwyczajne, jak choćby nasza wyprawa, dla was będzie już powszednim doświadczeniem. Jesteście naszą zmianą i pójdziecie dalej. Będziecie szli wciąż dalej i dalej, bo im pełniej człowiek poznaje świat, tym bardziej nieobjęte otwierają się przed nim horyzonty. Czy pamiętacie dewizą mego nauczyciela?

— Nigdy spokoju — odezwali się w ciemności chłopcy nieskładnym trochę, lecz silnym chórem.

— Przekazuję ją wam. Żegnajcie; jeżeli spotkamy się kiedyś, będę wam mógł odpowiedzieć na wiele pytań, bo to będzie już po naszym powrocie.

Wyszedł z otaczającego go kręgu dużym niespiesznym krokiem, zmierzając w stronę świateł stoczni. Chłopcy w głębokim milczeniu śledzili jego sylwetkę. Jeszcze chwila — i znikła w mroku.

Загрузка...