Detektor masy zainstalowany na statku rozbłysnął najpierw różowym, a potem czerwonym blaskiem. Agee drzemał właśnie przy urządzeniach kontrolnych, czekając, aż Victor skończy robić kolację. Teraz szybko podniósł wzrok.
— Zbliżamy się do planety! — zawołał, przekrzykując syk uciekającego powietrza.
Kapitan Barnett skinął głową. Skończył właśnie formować gorącą łatę i cisnął ją na mocno zużytą powierzchnię kadłuba „Siłacza”. Świst uciekającego powietrza zamienił się w niski jęk, jednak nie ucichł zupełnie. Praktycznie nigdy nie ucichał.
Gdy przyszedł Barnett, planeta była już niemal całkowicie widoczna pod krawędzią tarczy niewielkiego, czerwonawego słońca. Połyskiwała zielonkawo na tle doskonałej czerni przestrzeni kosmicznej i wywołała u obydwu obserwujących ją ludzi identyczną myśl.
Barnett pierwszy ubrał tę myśl w słowa.
— Zastanawiam się, czy jest na niej coś, co warto by zabrać — powiedział.
Agee z nadzieją uniósł posiwiałe brwi. Śledzili wzrokiem planetę od momentu, gdy automatyczne czujniki zaczęły rejestrować jej obraz.
Nigdy nie zaobserwowaliby tej planety, gdyby poprowadzili „Siłacza” wzdłuż linii południowogalaktycznych pasatów. Jednak policja Konfederacji stawała się coraz liczniejsza na tym szlaku, a Barnett wolał omijać ją szerokim łukiem.
„Siłacz” zarejestrowany był jako statek kupiecki, jednak jedyny ładunek, który miał na pokładzie, składał się z kilku butelek niezwykle silnego kwasu, używanego zwykle do otwierania sejfów, a także trzech bomb atomowych średniej mocy. Władze zwykle patrzyły z niechęcią na dobra, znajdujące się w ładowni statku, i próbowały zawsze przymknąć załogę pod jakimś starym zarzutem — morderstwo na Lunie, drobne złodziejstwo na Omedze, kradzież z włamaniem na Samii II. Były to dawne, niemal zapomniane dziś przestępstwa, które policja z ponurym uporem odgrzebywała spod zwałów niepamięci.
Na domiar złego „Siłacza” podziurawiły jak rzeszoto najnowsze policyjne niszczyciele. Wyruszyli zatem zewnątrzgalaktyczną trasą do Nowych Aten, gdzie odkryto niedawno złoża uranu.
— Nie wygląda na to, żeby coś takiego tam było — skomentował Agee, obserwując krytycznie urządzenia.
— Równie dobrze możemy ją ominąć — stwierdził Barnett.
Odczyty okazały się mało interesujące. Wynikał z nich obraz mniejszej od Ziemi planety, nie zarejestrowanej w wykazach, nie posiadającej żadnej wartości użytkowej z wyjątkiem zawierającej tlen atmosfery.
Gdy przelatywali obok, nagle ożyły detektory metali ciężkich.
— Tam na dole jest jakiś towar! — stwierdził Agee, interpretując naprędce złożone odczyty detektorów. — Jest czysty. Bardzo czysty… i znajduje się na powierzchni!
Spojrzał na Barnetta, ten skinął głową. Statek skręcił w stronę planety.
Od strony rufy nadszedł Victor, który wetknął na czubek swojej ogolonej głowy małą wełnianą czapeczkę. Patrzył ponad ramieniem Barnetta, jak Agee sprowadza statek w dół po ciasnej spirali. Gdy znaleźli się w odległości około kilometra od powierzchni, zobaczyli złoże ciężkiego metalu.
Był to statek kosmiczny, który spoczywał stojąc na rufie w naturalnym zagłębieniu terenu.
— To rzeczywiście zaczyna być interesujące — powiedział Barnett. Gestem polecił Agee’emu, by zbliżył się bardziej do zagadkowego znaleziska.
Agee zgrabnie wylądował. Przekroczył już dość dawno wyznaczony dla pilotów przymusowy wiek emerytalny, co jednak nie wpłynęło na jego spostrzegawczość i koordynację ruchów. Barnett zainteresował się nim, gdy Agee był w tarapatach i bez grosza, po czym natychmiast przyjął podstarzałego pilota do pracy. Kapitan cieszył się zawsze, gdy mógł komuś pomóc, a przy tym było to dla niego wygodne i zapowiadało spory profit. Obaj mieli podobny stosunek do własności prywatnej, czasem jednak nie zgadzali się co do metod jej zdobywania. Agee preferował pewne skoki, Barnett zaś przejawiał więcej odwagi, niż należałoby oczekiwać po przedstawicielu relatywnie kruchego gatunku, jakim jest Homo sapiens.
Już w pobliżu powierzchni planety dostrzegli, że dziwny statek jest większy od „Siłacza” i błyszczy wręcz nowością.
Kształt jego kadłuba nie był jednak znajomy, podobnie jak znaki identyfikacyjne.
Agee poszukał jakichś wskazówek w swojej obszernej pamięci.
— Wygląda trochę na robotę tych z Cefeusza — oznajmił. — Tylko oni budują takie przysadziste jednostki. Wiecie, jesteśmy teraz dosyć daleko od uczęszczanych szlaków. Ten statek może nawet w ogóle nie należeć do Konfederacji.
Victor gapił się na pojazd, rozchylając ze zdziwienia swoje wydatne wargi. Westchnął donośnie.
— To pewne jak jasna cholera, że moglibyśmy skorzystać z takiego statku, prawda, kapitanie? — spytał.
Uśmiech, który zagościł na twarzy Barnetta, przypominał szczelinę, pojawiającą się nagle w granitowej skale.
— Victor — odrzekł — dzięki swojej naiwności trafiłeś w samo sedno. Oczywiście, że moglibyśmy. Siadajmy więc na powierzchni i utnijmy sobie pogawędkę z kapitanem.
Przed zapięciem pasów Victor upewnił się, czy wszystkie pokładowe blastery zamrażające są całkowicie naładowane.
Znajdując się już na powierzchni, wystrzelili w atmosferę pomarańczowo-zieloną flarę pertraktacyjną, ale nie doczekali się odpowiedzi ze strony obcego statku. Atmosfera planety okazała się po zbadaniu możliwa do oddychania, a jej temperatura wynosiła czterdzieści stopni Celsjusza. Po odczekaniu kilku minut wyszli na zewnątrz, schowawszy pod górną częścią kombinezonów gotowe do strzału blastery.
Przechodząc przez pięćdziesięciometrowy odcinek pomiędzy statkami, wszyscy mieli na twarzach wystudiowane, miłe uśmiechy.
Gdy znaleźli się przy samym pojeździe, stwierdzili, że jest on wspaniały. Jego lśniąca, srebrnoszara powierzchnia nie wydawała się w najmniejszym stopniu naruszona uderzeniami meteorów. Śluza powietrzna była otwarta i niski pomruk z wnętrza świadczył o tym, że generatory statku doładowywały się właśnie.
— Czy jest ktoś w domu? — krzyknął Victor do wnętrza śluzy. Jego głos odbił się wielokrotnym echem od ścian pustych pomieszczeń statku. Nie było odpowiedzi, rozlegał się jedynie cichy pomruk generatorów i szelest trawy na rozciągającej się wokół równinie.
— Jak sądzicie, gdzie oni mogli pójść? — spytał Agee.
— Może chcieli odetchnąć trochę świeżym powietrzem — zasugerował Barnett. — Nie przypuszczam, żeby spodziewali się gości.
Victor usiadł spokojnie na ziemi. Barnett i Agee zaczęli myszkować wokół podstawy statku, podziwiając wielkie otwory wylotowe jego silników.
— Sądzisz, że będziesz w stanie go pilotować? — spytał Barnett.
— Dlaczegóż by nie? — odpowiedział pytaniem Agee. — Po pierwsze, ma on najwyraźniej konwencjonalny silnik.
A systemy sterowania praktycznie się nie liczą — wszystkie istoty oddychające tlenem używają podobnych tablic kontrolnych. Rozszyfrowanie tego będzie dla mnie tylko kwestią czasu.
— Ktoś nadchodzi! — krzyknął Victor.
Popędzili z powrotem do śluzy. Mniej więcej trzysta metrów od statku widoczny był dziewiczy las. Spomiędzy drzew wyłoniła się właśnie jakaś postać, która zmierzała w kierunku ludzi.
Agee i Victor równocześnie wyciągnęli blastery.
Dzięki swej lornetce Barnett dostrzegł prostokątny kształt tej niewielkiej postaci; miała ona wysokość około sześćdziesięciu centymetrów i szerokość mniej więcej trzydziestu. Grubość obcego wynosiła nie więcej niż pięć centymetrów. Nie miał on głowy.
Barnett zmarszczył brwi. Nigdy jeszcze nie widział prostokąta unoszącego się swobodnie ponad kępami wysokiej trawy.
Wyregulowawszy ostrość w swojej lornetce dostrzegł także, iż obcy był w niewielkim stopniu humanoidem. Miał mianowicie cztery kończyny. Dwie z nich, niemal ukryte w trawie, służyły mu do chodzenia, zaś pozostałe dwie sterczały sztywno w powietrzu. Pośrodku tułowia Barnett rozpoznał z trudem dwoje maleńkich oczu oraz usta. Stwór nie miał na sobie żadnego kombinezonu ani hełmu.
— Cudacznie wygląda — wymamrotał Agee, regulując szczerbinkę blastera. — Przypuszczam, że jest sam? — zapytał po chwili.
— Mam nadzieję — odrzekł Barnett, wyciągając swój blaster.
— Odległość około dwustu metrów — poinformował Agee unosząc broń. Potem skierował wzrok na Barnetta.
— Czy chce pan z nim wcześniej porozmawiać, kapitanie? — zapytał.
— A o czym tu mówić? — odparł tamten, uśmiechając się leniwie. — Jednak podpuśćmy go trochę bliżej. Nie wolno nam chybić.
Agee skinął głową i zaczął śledzić postać obcego na swym celowniku.
Kalen zatrzymał się na tej opustoszałej, niewielkiej planecie w nadziei na wydobycie — poprzez wysadzenie w powietrze — kilku ton erolu, minerału bardzo cenionego przez Mabogian. Nie miał jednak szczęścia. Bomba tetnitowa, dla której nie znalazł żadnego zastosowania, spoczywała wciąż w torbie ciała Kalena, obok znajdującego się tam zupełnie przypadkowo jądra orzecha. Wyglądało na to, że będzie musiał powrócić na Mabog z balastem zamiast ładunku cennego erolu.
Doznał niemal szoku, gdy ujrzał w pobliżu swego statku inny, dziwacznie zwężający się ku końcowi gwiazdolot. Nigdy nie przypuściłby, że na tym małym, prawie martwym świecie spotka jakieś inne istoty.
A pasażerowie dziwnego pojazdu czekali przy śluzie jego własnego statku! Kalen dostrzegł od razu, że w bardzo niewielkim stopniu przypominają oni Mabogjan. Co prawda do Związku Mabogijskiego należała bardzo przypominająca ich rasa, ale budowali oni zupełnie inne statki kosmiczne. Intuicja podpowiadała mu, że ci obcy mogą być reprezentantami wielkiej cywilizacji, która, wedle nie sprawdzonych do tej pory pogłosek, mieszkała gdzieś na peryferiach Galaktyki.
Skwapliwie pospieszył w ich kierunku.
Dziwne, ale obcy nie zbliżali się do niego. Dlaczego nie wyruszyli mu na spotkanie? Wiedział, że go dostrzegli, ponieważ ich górne kończyny skierowane były w jego stronę.
Zaczął przemieszczać się jeszcze szybciej, uświadamiając sobie, że nie wie nic o ich obyczajach. Miał tylko nadzieję, że nie praktykowali długotrwałych, oficjalnych ceremonii. Godzina zaledwie, którą spędził na powierzchni tej nieprzyjaznej planety, wyczerpała jego siły. Był głodny i czuł przemożną potrzebę wejścia pod prysznic…
Coś niezwykle zimnego wstrząsnęło nim, odrzucając do tyłu. Rozejrzał się wokół z lękiem. Czy była to jakaś nie rozpoznana przezeń do tej pory właściwość tej planety?
Ponownie ruszył do przodu. Przeszył go kolejny lodowaty piorun, zamrażając zewnętrzną warstwę jego skóry.
Sprawa robiła się poważna. Mabogianie należeli do najbardziej odpornych ras w Galaktyce, ale i oni mieli swoje granice wytrzymałości. Kalen ponownie rozejrzał się wokół, poszukując źródła kłopotów.
Stwierdził, że obcy do niego strzelają!
Przez chwilę jego centra myślowe odmawiały zaakceptowania oczywistego świadectwa zmysłów. Kalen wiedział, czym jest morderstwo. Z przerażeniem i oszołomieniem obserwował niegdyś tę perwersję, praktykowaną przez niektóre cofnięte w rozwoju gatunki zwierzęce. Poza tym istniały również książki z dziedziny psychopatologii, w których opisane były wszystkie przypadki morderstw z premedytacją, do jakich doszło w dziejach Mabogu.
Jednak w najgorszych koszmarach nie przewidział, że coś takiego może kiedykolwiek zdarzyć się jemu! Dosłownie nie mógł w to uwierzyć.
Trafiła go następna lodowata strzała. Kalen stał nieruchomo, próbując przekonać samego siebie, że dzieje się to naprawdę. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób stworzenia, posiadające wystarczające zdolności, by kierować statkiem kosmicznym, mogły być równocześnie zdolne do morderstwa.
A poza tym oni przecież nawet go nie znali!
Gdy było już niemal za późno na reakcję, Kalen odwrócił się gwałtownie i popędził w stronę lasu. Teraz już wszyscy trzej obcy strzelali do niego i trawa wokół pokrywała się trzeszczącym pod odnóżami szronem. Zewnętrzna skóra Kalena była już także całkowicie zamrożona. Chłód należał do zjawisk, do których ciało Mabogian nie było przystosowane i lodowaty dreszcz wkradł się już do jego wewnętrznych organów.
Wciąż jednak Kalen nie mógł uwierzyć w to, co się działo.
Dotarł do krawędzi lasu, a dwa lodowe pioruny trafiły go w chwili, gdy chował się za drzewo. Czuł, jak wewnętrzne systemy regulacyjne próbują mozolnie przywrócić minimalną temperaturę ciała; odczuwając głęboki żal z powodu tego, co się stało, pogrążył się w ciemności.
— To jakiś głupi gatunek obcych — zauważył Agee, chowając blaster do kabury.
— Głupi, ale odporny — stwierdził Barnett. — Jednak żadna oddychająca tlenem istota nie może wytrzymać długo pod ogniem blastera.
Uśmiechnął się z dumą i poklepał srebrnoszary kadłub statku.
— Nazwiemy go „Siłacz II” — oznajmił.
— Trzykrotne „hura!” na cześć kapitana! — wykrzyknął z entuzjazmem Victor.
— Darujcie sobie te wrzaski — skomentował Barnett. — Musicie oszczędzać siły, bo mamy jeszcze sporo roboty.
Spojrzał na niebo.
— Zostało nam około czterech godzin do zmierzchu. Victor, przetransportuj pożywienie, tlen i narzędzia z „Siłacza I” i zabezpiecz jego reaktory. Któregoś dnia wrócimy i zabierzemy naszego staruszka. Chcę jednak, żebyśmy wystartowali stąd o zachodzie słońca.
Victor popędził do ich dawnego statku. Barnett i Agee weszli na pokład „Siłacza II”.
Tylna część statku załadowana była generatorami, silnikami, transformatorami, siłownikami, zbiornikami paliwa i powietrza. Obok znajdowała się olbrzymia ładownia, która zajmowała prawie całą drugą połowę statku. Wypełniały ją orzechy wszelkich możliwych kształtów, rozmiarów oraz barw, których wielkość wahała się od pięciu centymetrów średnicy do mniej więcej podwojonego rozmiaru ludzkiej głowy. Taki rozkład pomieszczeń powodował, że do wykorzystania pozostawały zaledwie dwie kabiny na dziobie statku.
Pierwsza z nich musiała być najwyraźniej kajutą dla załogi, ponieważ tu właśnie napotkali jedyną na statku przestrzeń mieszkalną. W kompletnie pustym pomieszczeniu nie dostrzegli jednak ani koi, ani też żadnych stołów czy foteli; była tu tylko gładko wypolerowana metalowa podłoga. W ścianach i suficie widniało kilka niewielkich otworów, których przeznaczenia nie dawało się jednak łatwo odgadnąć.
W pobliżu, połączona z tym pomieszczeniem, znajdowała się kabina pilota. Była bardzo mała; ledwie wystarczała, by pomieścić jednego człowieka. Tablicę kontrolną pod ekranem obserwacyjnym całkowicie wypełniały różne instrumenty.
— To wszystko twoje — oznajmił Barnett. — Przekonajmy się, co uda ci się z tym zrobić.
Agee skinął głową, rozejrzał się w poszukiwaniu fotela, po czym przykucnął przed tablicą kontrolną. Zaczął studiować sposób rozmieszczenia na niej instrumentów.
W ciągu paru godzin Victor zdołał przetransportować wszystkie ich zapasy na pokład „Siłacza II”. Agee wciąż jeszcze nie dotknął żadnego z instrumentów. Usiłował skojarzyć sobie, które podzespoły statku kontrolowane są przez poszczególne urządzenia na tablicy, wnioskując na podstawie ich rozmieszczenia. Nie było to łatwe, nawet gdyby przyjąć założenie, że systemy nerwowe i schematy myślenia obcych są identyczne jak u ludzi. Czy suwak systemu wspomagania silników zwiększał porcję energii, gdy przesuwało się go od lewej do prawej? Jeżeli nie, oznaczało to, że Agee będzie musiał oduczyć się swoich dotychczasowych nawyków manualnych podczas pilotażu. Czy dla konstruktorów statku kolor czerwony oznaczał niebezpieczeństwo? Jeżeli rzeczywiście tak było, to ten duży przełącznik powinien służyć do pozbywania się paliwa w sytuacji awaryjnej. Ale czerwień może oznaczać także wysoką temperaturę, a w takim wypadku przełącznik kontrolowałby turbulentny przepływ energii.
Zgodnie z wiedzą, którą posiadał, celem tego urządzenia było wytworzenie w reaktorach atomowych dodatkowej energii na wypadek ataku wroga.
Agee miał to wszystko na uwadze, studiując rozkład urządzeń kontrolnych. Nie kłopotał się zbytnio całą sytuacją, po pierwsze dlatego, że statki kosmiczne były na ogół twardymi sztukami, praktycznie niemożliwymi do zniszczenia od wewnątrz. Po drugie zaś Agee uważał, że udało mu się rozszyfrować główny schemat tablicy.
Do pomieszczenia pilota wsadził głowę Barnett, a zaintrygowany Victor dosłownie wchodził mu na plecy.
— Jesteś gotów? — spytał ten pierwszy.
Agee spojrzał na nich znad tablicy.
— Sądzę, że tak — odparł. Dotknął lekko jednego ze wskaźników. — To musi kontrolować śluzy powietrzne — oznajmił.
Odwrócił włącznik. Victor i Barnett, spoceni mimo chłodu panującego w pomieszczeniu, czekali na to, co się stanie.
Usłyszeli delikatny dźwięk przemieszczania się dobrze naoliwionego metalu. Śluzy zostały zamknięte.
Agee uśmiechnął się i dmuchnął na szczęście w opuszki swoich palców.
— Oto system kontroli atmosfery — powiedział, po czym przekręcił do oporu jeden z przełączników.
Z sufitu zaczął się sączyć żółty dym.
— Zanieczyszczenia w systemie — wymamrotał Agee, próbując wyregulować przełącznik. Victor zakasłał.
— Wyłącz to! — powiedział Barnett.
Dym wlewał się teraz do kabiny gęstymi strumieniami, niemal natychmiast wypełniając dwa niewielkie pomieszczenia.
— Wyłącz to! — wrzasnął kapitan.
— Nie widzę go! — odkrzyknął Agee. Rzucił się w stronę przełącznika, jednak chybił i uderzył dłonią guzik, który znajdował się pod nim. Generatory statku zaczęły natychmiast wściekle jęczeć. Po całej tablicy roztańczyły się błękitne iskierki, przeskakując nawet na ściany kabiny.
Agee chwiejnym krokiem cofnął się od tablicy, po czym zemdlał. Victor był już przy drzwiach ładowni i próbował rozbić je, waląc w nie pięściami. Barnett zakrył dłonią usta i popędził w stronę tablicy. Zaczął gmerać w poszukiwaniu przełącznika, czując jak cały statek obraca się wokół niego, przyprawiając go o mdłości i zawroty głowy.
Victor upadł na pokład, ostatkiem sił uderzając wciąż w drzwi ładowni.
Barnett na ślepo walił w tablicę rozdzielczą.
Nagle generatory wyłączyły się. Po chwili Barnett poczuł na twarzy chłodny powiew. Przetarł załzawione oczy i podniósł wzrok, by zobaczyć, co się stało.
Jakimś szczęśliwym trafem jedno z jego uderzeń w tablicę spowodowało zamknięcie otworów w suficie, odcinając dopływ żółtego gazu do kabiny. Również przypadkowo Barnett otworzył śluzy i wypełniający statek gaz zastąpiło chłodne, nocne powietrze planety. Wkrótce atmosfera statku nadawała się do oddychania.
Roztrzęsiony Victor z trudem podniósł się na nogi, jednak Agee nie poruszał się. Barnett zrobił wiekowemu pilotowi sztuczne oddychanie, klnąc po cichu w trakcie tej czynności.
W końcu źrenice Agee’ego poruszyły się, a jego klatka piersiowa zaczęła unosić się i opadać. Parę minut później zdołał już usiąść i, oszołomiony, potrząsnął głową.
— Co to mogło być? — zapytał Victor.
— Obawiam się — odrzekł Barnett — że nasz przyjaciel uważał to właśnie za nadającą się do oddychania atmosferę.
Agee potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— To niemożliwe, kapitanie — powiedział. — Przecież tutaj, na planecie, która ma tlen w atmosferze, spacerował bez żadnego hełmu…
— Potrzeby żywych organizmów w dziedzinie oddychania są niezwykle zróżnicowane — zauważył Barnett. — Powiedzmy sobie wprost: fizyczna struktura naszego przyjaciela różni się znacznie od naszej.
— To raczej niedobrze — stwierdził Agee.
Trzej mężczyźni spojrzeli na siebie nawzajem. W ciszy, która nastąpiła, usłyszeli odległy, złowróżbny dźwięk.
— Co to było?! — wrzasnął Victor, wyszarpując blaster z kabury.
— Zamknij się! — krzyknął Barnett.
Wytężali słuch. Próbując zidentyfikować ten dźwięk, Barnett czuł, jak włosy na skórze tylnej części jego szyi stają mu dęba.
Dźwięk dobiegał z pewnej odległości. Był to jakby odgłos metalu uderzającego w jakiś niemetalowy przedmiot.
Wyjrzeli przez śluzę. W słabym już poblasku zachodzącego słońca dostrzegli, że główny właz „Siłacza I” jest otwarty.
Dźwięk docierał ze środka statku.
— To niemożliwe — odezwał się Agee. — Blastery zamrażające…
— …nie zabiły go — dokończył za niego Barnett.
— To źle — mruknął Agee. — To bardzo źle.
Victor wciąż miał w ręku swój blaster.
— Kapitanie, mógłbym wrócić tą samą drogą i…
Barnett potrząsnął głową przecząco.
— Nie dopuściłby cię do śluzy nawet na odległość trzech metrów. Nie, pozwólcie mi pomyśleć… Czy na pokładzie zostało coś, czego on mógłby użyć do zniszczenia statku? Na przykład reaktory?
— Zabrałem stamtąd pręty paliwowe, kapitanie — stwierdził Victor.
— To dobrze. A więc nie zostało nic…
— Kwas — przerwał Agee. — To silny środek. Ale nie sądzę, żeby za jego pomocą mógł narobić dużo bigosu.
— Nic nie zdziała — orzekł Barnett. — Jesteśmy w tym statku i pozostaniemy tutaj. Ale musimy zaraz wystartować.
Agee spojrzał z obawą na tablicę kontrolną. Jeszcze pół godziny temu wydawało mu się, że prawie rozumie, jak ona funkcjonuje. Teraz zaś jawiła mu się przebiegle skonstruowaną, śmiertelną pułapką, której niewidoczne przewody mają na celu sianie wokół zniszczenia.
Była to pułapka zastawiona nieświadomie. Jednak statek kosmiczny, oprócz tego, że przenosi swoich pasażerów w przestrzeni, musi zapewniać im warunki do życia. Urządzenia kontrolne były zatem przystosowane do odtwarzania warunków życiowych obcego i zaspokajania jego potrzeb.
To zaś mogło mieć dla nich fatalne skutki.
— Bardzo chciałbym wiedzieć, z jakiego rodzaju planety on przybył — westchnął żałośnie Agee. Gdyby znali naturalne otoczenie obcego, mogliby przewidzieć, co zrobi statek.
Tymczasem wszystko, co wiedzieli — to tylko fakt, iż oddychał trującym żółtym gazem.
— Poradzimy sobie — stwierdził Barnett, jednak bez większego przekonania. — Po prostu daj kopa silnikom i zostawmy wszystko swojemu biegowi.
Agee odwrócił się ku instrumentom kontrolnym.
Barnett dałby wiele za to, żeby wiedzieć, co zamierza zrobić teraz obcy. Patrzył na ledwo widoczny w półmroku kadłub swego statku i słuchał zagadkowego odgłosu metalu uderzającego o jakiś inny przedmiot.
Kalen był zaskoczony tym, że wciąż jeszcze żył. Wśród jego ludu krążyło jednak powiedzenie: „Albo Mabogianin zostaje zabity od razu, albo wcale”. A on, jak dotąd, nie został zabity.
Usiadł z trudem i oparł się o drzewo. Pojedyncze czerwone słońce tego układu wisiało już nisko nad horyzontem, zaś Kalena otaczały skłębione wyziewy trującego tlenu. Natychmiast sprawdził swój system oddechowy i odkrył z ulgą, że jego płuca są starannie uszczelnione. Życiodajne żółte powietrze, jakkolwiek zanieczyszczone od długiego użytkowania, wciąż podtrzymywało go przy życiu.
Nie był jednak zbyt dobrze zorientowany, co dzieje się wokół. W odległości kilkuset metrów od niego spoczywał spokojnie jego pojazd. Słabnący czerwonawy poblask słońca igrał na jego kadłubie i przez chwilę Kalenowi wydawało się, że w okolicy nie ma już obcych. To, co się wydarzyło, było tylko złudzeniem i teraz będzie mógł po prostu powrócić do swego statku…
W tej chwili zobaczył jak jeden z obcych, obładowany różnorakimi dobrami, wkracza do jego kosmolotu. Po krótkiej chwili zamknęły się śluzy powietrzne.
Niestety, to wszystko było prawdą. Musiał gwałtownie wrócić do ponurej rzeczywistości.
Bardzo potrzebował pożywienia i powietrza. Jego powłoka zewnętrzna była sucha i popękana; wymagała natychmiastowego odżywczego czyszczenia. Jednak pożywienie, powietrze i oczyszczacze znajdowały się na utraconym statku. Wszystko co miał — był to jeden jedyny orzech oraz bomba tetnitowa, spoczywająca w torbie jego ciała.
Gdyby udało mu się otworzyć i zjeść orzech, mógłby odzyskać nieco siły. Jednak w jaki sposób zgnieść skorupę?
Wydało mu się szokujące, w jak olbrzymim stopniu zależał od różnego rodzaju urządzeń! Będzie musiał znaleźć sposób na wykonanie najzwyklejszych codziennych czynności, które jego statek spełniał automatycznie, nawet bez kierującego urządzeniami operatora.
Kalen zwrócił uwagę na fakt, że obcy najwyraźniej opuścili swój własny statek. Dlaczego…? W sumie nie miało to znaczenia.
Tu, na otwartej równinie, Kalen nie doczekałby świtu. Jedyna szansa, by przetrwać, znajdowała się na pokładzie ich statku.
Zaczął powoli pełznąć wśród traw, zatrzymując się jedynie wtedy, gdy ogarniała go fala zawrotów głowy. Starał się bez przerwy mieć na oku swój statek. Gdyby obcy odnaleźli go teraz, byłby zgubiony. Po nieskończonym, jak mu się wydawało, okresie czołgania się, dotarł do ich statku i wśliznął się do środka.
Świtało. Jednak nawet w zamglonym świetle brzasku Kalen zdołał dojrzeć, że statek jest stary. Ściany, zbyt cienkie, najwyraźniej wielokrotnie łatano. Wszystko wokół świadczyło o długotrwałej, nadmiernej eksploatacji.
Teraz był w stanie zrozumieć, dlaczego chcieli przejąć jego pojazd.
Ogarnęła go kolejna fala mdłości. To jego ciało domagało się natychmiastowej opieki.
Pierwszym problemem wydawało się pożywienie. Wysunął orzech sednowy z kieszeni swego ciała. Był okrągły, miał średnicę prawie dziesięciu centymetrów, a jego twarda skorupa miała grubość niemal dwucentymetrową. Orzechy tego gatunku stanowiły główny składnik diety mabogjjskich astronautów. Zawierały mnóstwo wartości odżywczych i z powodu swej szczelności mogły być przechowywane przez nieskończenie długi czas.
Oparł orzech o ścianę, znalazł stalowy pręt i trzasnął nim w skorupę. Pręt wydał głuchy dźwięk, przypominający uderzenie w bęben. Orzech pozostał nienaruszony.
Kalen zastanawiał się, czy obcy mogą usłyszeć ten odgłos.
Wiedział jednak, że będzie musiał zaryzykować. Usadowiwszy się na podłodze, zaczął walić prętem jak cepem. Po piętnastu minutach był kompletnie wyczerpany, a pręt zgiął się niemal o dziewięćdziesiąt stopni.
Orzech był nie uszkodzony.
Okazało się, że Kalen nie może otworzyć orzecha bez rozłupywacza, który należał do standardowego wyposażenia każdego mabogijskiego statku. Nikt nigdy nie pomyślał nawet, że orzechy można otwierać w jakiś inny sposób.
Był to przerażający dowód jego bezradności.
Chciał unieść pręt, by uderzyć nim jeszcze raz, jednak stwierdził, że sztywnieją mu kończyny. Odrzucił więc narzędzie i zbadał stan swego ciała.
Sztywniejąca zewnętrzna skóra krępowała ruchy. Twardniała stopniowo, przemieniając się powoli w nieprzenikliwą, zrogowaciałą warstwę. Kalen wiedział, że gdy proces twardnienia się skończy, zostanie całkowicie unieruchomiony. Zamrożony w pozycji siedzącej lub stojącej pozostanie tak, aż do chwili śmierci przez uduszenie.
Zwalczył ogarniające go przerażenie i spróbował myśleć.
Niezwłocznie musiał poddać swoją skórę niezbędnym zabiegom. Było to znacznie ważniejsze niż pożywienie. Na pokładzie swego statku mógłby wykąpać się, zmiękczyć skórę i w razie potrzeby poddać ją leczeniu. Miał jednak wątpliwości, czy obcy mieli w swoim kosmolocie niezbędne do tego oczyszczacze.
W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem pozostawało oderwanie tej zewnętrznej skorupy. Następna warstwa skóry pozostałaby przez kilka dni niezmiernie krucha i wrażliwa, ale w końcu Kalen mógłby poruszać się bez przeszkód.
Sztywniejącymi kończynami podjął poszukiwanie zmieniacza. Okazało się jednak, że obcy nie posiadali na swoim statku nawet tego podstawowego urządzenia. Kalen mógł wciąż liczyć tylko na samego siebie.
Podniósł stalowy pręt, wygiął go, robiąc z niego hak i podłożył jego ostrze pod fałdę swej zewnętrznej powłoki.
Używając całej siły, szarpnął pręt do góry.
Skóra nie poddała się jednak.
Kałen, nie rezygnując, zaklinował się pomiędzy generatorem a ścianą i podłożył drążek w inny sposób. Jednak jego ramiona okazały się zbyt krótkie, by mógł osiągnąć efekt dźwigni, zaś twarda skóra uparcie nie dawała się poruszyć.
Bez żadnego skutku wypróbował chyba z tuzin innych pozycji. Musiał przyznać, że bez pomocy odpowiedniego mechanizmu nie będzie w stanie zaprzeć się wystarczająco mocno.
Wyczerpany, odrzucił metalowy pręt. Nie mógł zrobić nic, kompletnie nic. Potem przypomniał sobie o bombie tetnitowej w kieszeni swego ciała.
Prymitywna część jego umysłu, z której istnienia dotychczas nie zdawał sobie sprawy, podpowiedziała mu, że jest proste wyjście z tej matni. Korzystając z nieuwagi obcych mógłby podłożyć bombę pod kadłub swego statku. Słaby ładunek wyrzuciłby statek w powietrze na wysokość zaledwie pięciu — dziesięciu metrów, nie niszcząc kosmolotu.
Niewątpliwie jednak wszyscy obcy zostaliby wówczas zabici.
Kalen był przerażony. Jak w ogóle mógł pomyśleć o czymś takim?! Mabogijska etyka, zakorzeniona w każdym, najmniejszym nawet włóknie jego ciała, stanowczo zakazywała odbierania życia jakiejkolwiek istocie inteligentnej, bez względu na motywację tego czynu. Dosłownie nic nie mogło tego usprawiedliwić.
— Jednak czy nie byłoby to w jakiś sposób uzasadnione? — szeptał ten prostak w jego wnętrzu. — Ci obcy są chorzy, zarażeni bakcylem mordu. Pozbycie się ich byłoby przysługą dla Wszechświata, zaś jemu, Kalenowi, pomogłoby jedynie przy okazji. Nie należy myśleć o tym jako o morderstwie.
Należałoby to nazwać raczej uzasadnioną eksterminacją.
Wyjął bombę tetnitową z kieszeni swego ciała, a potem gwałtownym ruchem schował ją. — Nie! — powiedział sam do siebie, jednak z mniejszym już przekonaniem.
Powoli tracił zdolność logicznego myślenia. Na chwiejących się, bezwładnych niemal kończynach zaczął przeszukiwać statek obcych w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby uratować mu życie.
Agee siedział skulony w kabinie pilota, ze zmęczeniem oznaczając poszczególne przełączniki na tablicy kontrolnej przy pomocy niezmywalnego ołówka. Płuca wciąż go bolały; pracował przez całą noc. Na zewnątrz był teraz ponury, szary świt, a wokół kadłuba „Siłacza II” szalał świszcząc chłodny wiatr. Statek kosmiczny był oświetlony, ale nie ogrzewany, ponieważ Agee bał się dotykać przełączników zmiany temperatury.
Do pomieszczenia załogi wkroczył Victor, uginając się pod ciężarem pojemnika do przenoszenia ładunków.
— Barnett? — zawołał Agee.
— Już idzie — odpowiedział Victor.
Kapitan życzył sobie, żeby cały ekwipunek znajdował się w pobliżu nich, na wypadek gdyby musieli szybko coś z niego wydostać. Pomieszczenie dla załogi okazało się jednak zbyt małe i wykorzystali już prawie całą jego przestrzeń.
Rozglądając się wokół w poszukiwaniu choćby skrawka miejsca, by położyć pojemnik, Victor dostrzegł drzwiczki w jednej ze ścian. Nacisnął znajdujący się przy nich guzik i drzwiczki wsunęły się gładko w sufit, odsłaniając wnękę wielkości mniej więcej szafy na ubrania. Victor zdecydował, że będzie to idealne miejsce na przechowanie bagażu.
Ignorując pokruszone czerwone łupiny na podłodze, włożył pojemnik do środka.
Sufit malutkiego pokoiku zaczął się natychmiast opuszczać.
Victor wydał z siebie wrzask słyszalny na całym statku.
Podskoczył w górę… i rąbnął głową w strop pomieszczenia.
Ogłuszony, upadł twarzą na podłogę „szafy”.
Agee wybiegł z kabiny pilota; w tym samym momencie do kajuty dla załogi wpadł sprintem Barnettt. Schwycił Victora za nogi i spróbował wyciągnąć go z wnęki, ale jego podwładny okazał się zbyt ciężki, kapitan zaś nie mógł zaprzeć się odpowiednio na gładkiej metalowej podłodze.
Przejawiając rzadką przytomność umysłu, Agee błyskawicznie postawił na sztorc pojemnik we wnętrzu pokoiku. Sufit zatrzymał się na chwilę.
Barnett i Agee zaczęli wspólnie ciągnąć Victora; zdołali go wydostać w ostatnim momencie. Ciężki pojemnik pękł i dosłownie w tej samej chwili został zmiażdżony niczym kawałek drzewa balsa.
Sufit niewielkiego pomieszczenia, opuszczając się po dobrze naoliwionej prowadnicy, zgniótł pojemnik do grubości dziesięciu centymetrów. Potem jego przekładnie trzasnęły cicho i bez najmniejszego dźwięku powrócił na poprzednie miejsce.
Victor usiadł i zaczął trzeć guza na głowie.
— Kapitanie — zapytał płaczliwie — czy nie moglibyśmy wrócić do naszego własnego statku?
Agee również sceptycznie oceniał szansę ich przedsięwzięcia. Spojrzał na śmiertelnie niebezpieczny mały pokoik, znów przypominający szafkę, na podłodze której znajdowały się pokruszone czerwone skorupy.
— Wygląda na to, że statek rzeczywiście przynosi nieszczęście — powiedział ze zmartwieniem. — Może Victor ma rację…
— Chcecie go porzucić? — spytał Barnett.
Agee, zwijając się ze wstydu, skinął głową.
— Problem polega na tym — powiedział, nie patrząc na Barnetta — że nie mamy pojęcia, co nas tu za chwilę spotka.
To po prostu zbyt ryzykowne, kapitanie.
— Czy zdajecie sobie sprawę, z czego chcecie zrezygnować? — sprzeciwił się Barnett. — Sam kadłub tego statku wart jest fortunę. A czy przyjrzeliście się jego silnikom? Nic, co znamy na Ziemi, nie byłoby w stanie powstrzymać tego kosmolotu. Mógłby po prostu przebić się przez planetę i wydostać po jej drugiej stronie bez najmniejszego zadrapania na farbie kadłuba. A wy chcecie z niego zrezygnować!
— Nie będzie wiele wart, jeżeli nas zabije — zaoponował Agee.
Victor skinieniem głowy wyraził poparcie. Barnett przyglądał im się przez chwilę.
— Teraz posłuchajcie mnie uważnie — oznajmił. — Nie porzucimy tego statku. On nie przynosi pecha. Jest po prostu obcy i pełen nieznanych urządzeń. Wszystko, co musimy zrobić, to po prostu w miarę możliwości trzymać łapy z dala od nich, dopóki nie dotrzemy do kosmoportu. Zrozumiano?!
Agee chciał powiedzieć coś o szafkach, które zmieniają się w prasy hydrauliczne; nie stanowiło to zbyt dobrej prognozy na przyszłość. Jednak spojrzawszy na twarz Barnetta, zrezygnował.
— Czy oznaczyłeś już przełączniki na tablicy kontrolnej?
— Zostało mi jeszcze tylko kilka — odpowiedział Agee.
— Dobrze. Skończ i umówimy się, że będziemy dotykać tylko tych właśnie przełączników. Jeśli zostawimy resztę statku w spokoju, to i on zostawi nas w spokoju. Nic nam się nie stanie, jeśli tylko będziemy trzymać łapy z daleka od wszystkiego, czego nie znamy.
Barnett otarł pot z twarzy, oparł się o ścianę i rozpiął swoją kurtkę.
Ze ściany po obu jego bokach wyłoniły się natychmiast dwie metalowe obejmy, które uwięziły go na wysokości brzucha i talii.
Barnett patrzył na nie przez chwilę z zaskoczeniem, po czym, używając całej siły, rzucił się w przód. Jednak obejmy nie ustępowały. W ścianie rozległo się specyficzne trzeszczenie i wyłoniło się z niej cienkie druciane włókienko. Dotknęło szacująco kurtki Barnetta, po czym wycofało się do wnętrza.
Agee i Victor patrzyli bezradnie.
— Wyłączcie to — powiedział Barnett z napięciem.
Agee popędził do kabiny pilota. Victor wciąż gapił się na Barnetta. W tym momencie ze ściany wysunęło się metalowe ramię, zakończone błyszczącym, prawie dziesięciocentymetrowym ostrzem.
— Zatrzymajcie to! — wrzasnął Barnett.
Victor ocknął się. Podbiegł i spróbował wyrwać wysięgnik.
Ramię obróciło się o trzysta sześćdziesiąt stopni i Victor, zataczając się, wpadł na przeciwległą ścianę.
Nóż z chirurgiczną precyzją przeciął kurtkę Barnetta od pasa w górę, nie dotykając nawet koszuli, która była pod spodem. Potem wysięgnik zniknął z pola widzenia.
Agee tłukł teraz w przełączniki na tablicy kontrolnej; generatory statku jęczały, śluzy otwierały się i zamykały, stabilizatory wykrzywiały się we wszelkich możliwych położeniach, światła migotały. Jednak nie miało to najmniejszego wpływu na mechanizm, który więził Barnetta.
Cienki drucik ponownie wkroczył do akcji. Dotknął koszuli Barnetta i zatrzymał się na chwilę. Mechanizm w ścianie zaczął alarmująco świergotać. Drucik ponownie dotknął koszuli kapitana, tak jakby nie był pewien, co w tej sytuacji ma zrobić.
— Nie mogę tego wyłączyć! To musi być w pełni automatyczne! — wrzasnął Agee ze sterowni.
Drucik powrócił do ściany. W momencie gdy znikał, ponownie wyłoniło się z niej ostrze.
Mniej więcej w tej chwili Victor zdołał zlokalizować ciężki klucz maszynowy. Przemierzył pędem pomieszczenie, rozbujał klucz i uderzył, o mały włos nie trafiając Barnetta w głowę.
Na wysięgniku nie pojawiło się nawet najmniejsze wklęśnięcie. Ostrze spokojnie przecięło wzdłuż koszulę Barnetta, obnażając go do pasa.
Barnettowi nic się nie stało, ale w chwili gdy drucik po raz trzeci wyłonił się ze ściany, oczy wyszły mu niemal z orbit.
Victor zaczął nerwowo gryźć własną pięść i wycofał się o kilka kroków do tyłu. Agee zamknął oczy.
Drucik dotknął żywej, ciepłej skóry kapitana, zatrzeszczał aprobująco i wsunął się z powrotem w ścianę. Obejmy otworzyły się, Barnett opadł na kolana.
Przez chwilę panowała kompletna cisza. Nie było nic do powiedzenia w tej sytuacji. Barnett patrzył ponuro w przestrzeń. Victor zaczął nerwowo trzaskać stawami swoich dłoni, dopóki Agee nie dał mu kuksańca.
Wiekowy pilot usiłował rozgryźć problem, dlaczego urządzenie przecięło ubranie Barnetta, a potem zatrzymało się, gdy dotarło do żywego ciała. Czy był to sposób, w jaki obcy się rozbierał? Nie miało to żadnego sensu.
Ale szafka miażdżąca swą zawartość również nie miała sensu.
W pewnym stopniu Agee był zadowolony z tego, co się zdarzyło. Musiało to dać Barnettowi nauczkę. Teraz będą mogli wreszcie opuścić ten pechowy statek i pomyśleć nad sposobem odzyskania własnego kosmolotu.
— Dajcie mi koszulę — powiedział Barnett. Victor znalazł mu jakąś w pośpiechu. Barnett wciągnął ją na siebie uważając, by stać w odpowiedniej odległości od ścian.
— Ile czasu zabierze ci uruchomienie tego statku? — spytał Agee’ego odrobinę niezdecydowanym tonem.
— Co?!
— Słyszałeś pytanie.
— Na listość boską, czy nie masz już dosyć? — wykrztusił Agee.
— Nie. Za ile czasu będziemy mogli stąd wystartować?
— Mniej więcej za godzinę — wymamrotał Agee. Cóż innego mógł powiedzieć? Kapitan stanowczo przesadzał. Zmęczonym krokiem Agee powrócił do sterowni.
Barnett wciągnął sweter na koszulę, a potem ubrał się w kurtkę. W pomieszczeniu było chłodno i kapitan zaczął gwałtownie drżeć.
Kalen leżał bez ruchu na pokładzie statku obcych. Zrobił głupio, tracąc większość siły, jaka mu pozostała, na próby oderwania sztywniejącej zewnętrznej warstwy swej skóry. Stawała się ona stopniowo coraz twardsza, w miarę jak Kalen był coraz słabszy. Teraz wyglądało na to, że nie opłaca mu się nawet najmniejsze poruszenie. Lepiej było odpoczywać i czuć, jak płomień życia, buzujący we wnętrzu jego ciała, pali się coraz słabiej.
Wkrótce już śnił o poszarpanych turniach gór Mabogu i wielkim kosmoporcie Canthanope, gdzie międzygwiezdne statki kupieckie opadały powoli w dół ze swoimi dziwnymi ładunkami. Był tam o zmierzchu, obserwując jak ponad płaskimi dachami zachodzą dwa duże słońca jego ojczystej planety. Dlaczego jednak zachodziły na południu, oba razem, jedno niebieskie, a drugie żółte? W jaki sposób obydwa mogły zachodzić na południu? Było to przecież fizycznym niepodobieństwem… Być może jego ojciec mógłby mu to wytłumaczyć… Stawało się coraz ciemniej i musiał wracać do domu…
Otrząsnął się z podsuniętej przez wyobraźnię wizji i spojrzał w smętne światło rodzącego się poranka. Nie, tak nie umierają mabogijscy astronauci. Musi spróbować jeszcze raz.
Po pół godzinie powolnych, bolesnych poszukiwań, na rufie statku odnalazł zapieczętowane metalowe pudełko. Obcy najwyraźniej je przeoczyli. Odgiął pokrywę. W środku znajdowało się kilka butelek, starannie zakorkowanych i owiniętych miękkim materiałem, zabezpieczającym je przed wstrząsami. Kalen uniósł jedną z nich i przyjrzał się jej.
Widniał na niej duży, biały symbol. Nie było przyczyny, dla której Kalen miałby znać ten symbol, jednak dość słabo mu się on z czymś kojarzył. Poszukał w pamięci, usiłując to sobie uprzytomnić.
Po chwili, choć mgliście, coś mu zaświtało. Było to schematyczne przedstawienie czaszki humanoida. Do Unii Mabogijskiej należała jedna rasa humanoidalna i Kalen widział kiedyś w muzeum modele czaszek jej przedstawicieli.
Dlaczego jednak ktoś miałby umieszczać coś takiego na butelce?
Symbol czaszki oznaczał dla Kalena uczucie czci i szacunku. Twórcy tych butelek to właśnie musieli mieć na myśli.
Otworzył jedną i powąchał jej zawartość.
Zapach był interesujący. Przypominał mu nieco…
Roztwór do oczyszczania skóry!
Nie tracąc ani chwili, wylał na siebie całą zawartość.
Potem czekał, ledwo odważywszy się mieć nadzieję. Gdyby udało mu się przywrócić skórę do stanu używalności…
Tak, płyn znajdujący się w oznaczonej symbolem czaszki butelce był łagodnym oczyszczaczem! Miał również miły zapach.
Wylał kolejną butelkę na swą pancerną, zewnętrzną warstwę skóry i poczuł, jak ożywczy roztwór wsiąka w nią. Jego ciało, spragnione odżywienia, dopominało się chciwie o więcej. Kalen opróżnił jeszcze jedną.
Przez dłuższy czas po prostu leżał na plecach i pozwalał, by orzeźwiający fluid wsiąkał w jego ciało. Poczuł w sobie przypływ nowej energii i pojawiającą się wraz z nim wolę życia.
Wiedział już, że będzie żył!
Po kąpieli Kalen przyjrzał się urządzeniom kontrolnym statku w nadziei, że uda mu się doprowadzić tę starą kosmiczną łajbę do Mabogu. Natychmiast jednak pojawiły się trudności. Z jakiegoś powodu urządzenia kontrolne pilota nie były odseparowane w osobnym pomieszczeniu. Kalen zastanawiał się, dlaczego. Te dziwne istoty nie były w stanie przemienić całego swojego statku w komorę deceleracyjną.
Nie potrafiły tego zrobić! Nigdzie nie było zbiornika o odpowiedniej objętości, by mógł utrzymać stosowną ilość płynu.
Niemal wszystko, czego dowiedział się tu o obcych, było zdumiewające. Tę trudność Kalen mógł przezwyciężyć. Jednak gdy przyjrzał się silnikom, stwierdził, że kluczowe dla funkcjonowania atomowych stosów pręty paliwowe zostały z nich usunięte. Silniki nie nadawały się do użytku.
Pozostawała mu tylko jedna możliwość. Będzie musiał odzyskać swój statek.
Ale w jaki sposób?
Zaczął niespokojnie przemierzać pokład. Etyka mabogijska zabraniała zabijania istot inteligentnych, nie dopuszczając w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Pod żadnym pozorem — nawet po to, by uratować swoje własne życie — nie było wolno zabić. Była to mądra zasada i dobrze przysłużyła się Mabogianom na przestrzeni dziejów ich planety. Postępując w zgodzie z nią, przez trzy tysiące lat uniknęli wojny i doprowadzili swój lud do wysokiego stopnia rozwoju cywilizacyjnego. Byłoby niemożliwe, aby pozwolili, by w tę regułę wdarły się jakieś wyjątki. Jakiekolwiek wątpliwości w tej kwestii nadszarpnęłyby najświętszą z mabogijskich zasad.
On, Kalen, nie może być sprzeniewiercą.
Czy miał jednak po prostu biernie umrzeć?
Spojrzawszy w dół, skonstatował ze zdziwieniem, że kałuża roztworu oczyszczającego wyżarła dziurę w pokładzie. Jak marnie były zatem wykonane ich statki, skoro nawet łagodny roztwór oczyszczający mógł je zniszczyć! Oznaczało to, że również sami obcy muszą być bardzo słabi.
Jedna bomba tetnitowa byłaby w stanie ich wyeliminować.
Podszedł do iluminatora. Nie wyglądało na to, by pozostawili kogokolwiek na straży. Kalen przypuszczał, że obcy byli zbyt zajęci przygotowaniami do startu. Łatwo byłoby zatem przeczołgać się wśród trawy, dotrzeć do statku…
I nikt na Mabogu nie miałby nawet zielonego pojęcia, że coś takiego się stało.
Ku swemu zdziwieniu Kalen stwierdził, że bezwiednie pokonał już niemal połowę odległości pomiędzy statkami.
Dziwne było to, że jego ciało wykonywało jakieś czynności, umysł zaś nawet sobie tego nie uświadamiał.
Wyjął bombę i przeczołgał się kolejnych kilka metrów.
Zrobi to, bo jakież w końcu znaczenie dla historii Mabogu może mieć jedno jedyne zabójstwo?
— Czy przypadkiem nie jesteś już gotów? — spytał w południe Barnett poirytowanym tonem.
— Sądzę, że tak — odpowiedział Agee, patrząc na popstrzoną znaczkami tablicę kontrolną. — Tak jak można być gotowym w takiej sytuacji.
Barnett skinął głową.
— Victor i ja przywiązany się w pomieszczeniu załogi, a ty wystartuj z minimalnym możliwym przyspieszeniem.
Barnett wycofał się do kabiny. Agee zawiązał prowizoryczne pasy, które przygotował sobie wcześniej, i zaczął nerwowo zacierać ręce. O ile się orientował, główne przełączniki kontrolne zostały oznaczone. Wszystko powinno pójść dobrze; przynajmniej taką miał nadzieję.
Pamiętał jednak o szafce i nożu do rozbierania, i wiedział, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co zrobi za chwilę ten szalony statek.
— Jesteśmy gotowi! — zawołał Barnett z kabiny załogi.
— W porządku. Start za mniej więcej dziesięć sekund — odpowiedział, zamykając i uszczelniając śluzy powietrzne.
Czując lekki przypływ klaustrofobii, uruchomił reaktory. Jak dotąd wszystko było w porządku.
Na podłodze pojawiła się cieniutka warstewka jakiegoś oleju. Agee zdecydował, że musi ona zapewne pochodzić z nieszczelnego spojenia i zignorował ją. Tarcze kontrolne pracowały idealnie. Agee zakodował kurs w urządzeniach pamięci statku i uruchomił instrumenty kontroli lotu.
Potem poczuł, że coś chlupocze wokół jego butów. Spojrzawszy w dół, skonstatował ku swemu zdziwieniu, że gęsty, paskudnie śmierdzący olej tworzy już prawie dziesięciocentymetrową warstwę na pokładzie. Był to całkiem spory wyciek.
Agee nie rozumiał, w jaki sposób ten solidnie zbudowany statek może być aż tak nieszczelny. Odwiązawszy pasy, zaczął szukać po omacku źródła przecieku.
Znalazł je. W podłodze kabiny znajdowały się trzy niewielkie otwory, a z każdego z nich sączył się równomierny, silny strumień oleju.
Agee nacisnął guzik otwierający drzwi i stwierdził, że mimo to pozostały zamknięte i uszczelnione. Starając się nie wpaść w panikę, przyjrzał się starannie drzwiom.
Powinny się otworzyć.
A jednak się nie otwierały.
Olej sięgał mu już niemal do kolan.
Uśmiechnął się głupkowato: jakim był idiotą! Kabina pilota była uszczelniana przez urządzenia kontrolne na tablicy. Nacisnął przycisk zwalniający blokadę i wrócił do drzwi.
Wciąż się nie otwierały.
Agee szarpnął je z całej siły, ale nie drgnęły. Wycofał się do tablicy kontrolnej. Usiłował spokojnie pomyśleć: gdy odkryli ten statek, na jego pokładzie nie było oleju. Oznaczało to, że gdzieś musi być usuwający go dren.
Zanim Agee go znalazł, olej sięgał mu już do pasa. Pilot otworzył dren i olej szybko zniknął. Drzwi otworzyły się bez problemu.
— O co chodzi? — spytał Barnett.
Agee opowiedział mu.
— Ach, więc on to tak robi — powiedział cicho Barnett. — Cieszę się, że to odkryłem.
— Co robi? — spytał Agee, czując, że Barnett traktuje całą rzecz zbyt lekko.
— Znosi przeciążenie związane ze startem. Nurtowało mnie to. Przecież nie miał na pokładzie nic, co choć przypominałoby łóżko lub koję deceleracyjną. Żadnych foteli, nic, do czego mógłby się przywiązać. A on po prostu unosi się w kąpieli olejowej, która włącza się automatycznie w chwili, gdy statek jest gotowy do lotu.
— Ale dlaczego te drzwi się nie otworzyły? — dopytywał się Agee.
— Czy to nie oczywiste? — odparł pytaniem Barnett, uśmiechając się cierpliwie. — Przecież nie chciałby, żeby olej rozprzestrzenił się po całym statku. I nie życzyłby sobie również jakiegoś przypadkowego wycieku.
— A zatem nie możemy wystartować — upierał się Agee.
— Dlaczego?
— Dlatego, że dość trudno mi będzie oddychać, gdy zaleje mnie olej. Zawory włączają się automatycznie, gdy tylko aktywizuje się reaktory, i nie ma sposobu ich wyłączenia.
— Mógłbyś choć raz skorzystać ze swojego mózgu — pouczył go Barnett. — Musisz po prostu przywiązać przełącznik drenu. Olej będzie wyciekał tak szybko, jak będzie się wlewał.
— No tak, nie pomyślałem o tym — przyznał Agee z ciężkim westchnieniem.
— A więc zabieraj się do roboty.
— Chciałbym wcześniej zmienić ubranie.
— Nie. Masz wystartować tym cholernym statkiem!
— Ale, kapitanie…
— Masz go uruchomić! — rozkazał Barnett. — Z tego, co wiemy, ten obcy coś knuje.
Agee wzruszył ramionami, powrócił do kabiny pilota i przywiązał się pasami.
— Gotowi? — spytał.
— Tak, uruchamiaj go.
Agee przywiązał wylot drenu i olej spokojnie wpływał do pomieszczenia, a potem wypływał z niego, nie podnosząc się wyżej niż do czubków jego butów. Bez żadnych dalszych zakłóceń uruchomił urządzenia kontrolne.
— Ruszamy — oznajmił i strzelił palcami na szczęście.
Potem nacisnął guzik startu.
Kalen obserwował start z głębokim żalem. W dłoni wciąż ściskał bombę tetnitową.
Wcześniej dotarł do swego statku, a nawet przez kilka sekund stał pod jego kadłubem. Potem doczołgał się z powrotem do kosmolotu obcych. Nie był w stanie podłożyć bomby. W ciągu kilku godzin nie mógł pokonać zasad moralnych, wpajanych osobnikom jego rasy od wielu stuleci.
Było to uwarunkowanie… ale nie tylko.
Bardzo niewiele istot z jakichkolwiek ras zabija dla przyjemności. Mimo to istnieją świetnie wytłumaczalne przyczyny, by to zrobić, przyczyny, których logika może usatysfakcjonować każdego filozofa.
Jednak raz zaakceptowane zabójstwo stwarza coraz to nowe bodźce; jest ich wciąż więcej, więcej i więcej. Morderstwo przyjęte jako sposób postępowania wiedzie w nieunikniony sposób ku wojnie, a co za tym idzie, ku totalnemu unicestwieniu.
Kalen poczuł w pewnym momencie, że gdyby dokonał tego czynu, w jakiś sposób zdołałoby to wpleść się w przeznaczenie jego rasy. Zatem od jego wstrzemięźliwości w tym względzie zależało niemalże przetrwanie Mabogijczyków.
Ta świadomość nie powodowała jednak, że teraz czuł się choćby odrobinę lepiej.
Patrzył, jak jego kosmolot kurczy się do rozmiarów kropki na niebie. Obcy opuszczali planetę ze śmiesznie małą prędkością. Nie miał pojęcia, dlaczego to robili… chyba żeby czynili tak ze względu na niego.
Niewątpliwie było w nich wystarczająco dużo sadyzmu, by tak postępować.
Kalen wrócił do statku. Jego wola przetrwania była tak silna jak zawsze. Nie zamierzał się poddawać. Będzie kurczowo trzymał się życia, tak długo, jak tylko zdoła, mając nadzieję na jedną szansę na milion, że jakiś inny pojazd kosmiczny dotrze na tę planetę.
Rozejrzawszy się wokół pomyślał, że z oznaczonego białym znakiem czaszki oczyszczacza mógłby jakoś zmiksować namiastkę powietrza. Podtrzymywałoby go ono przy życiu przez dzień lub dwa. Potem, gdyby dał radę rozłupać orzech sednowy…
W pewnej chwili wydało mu się, że usłyszał jakiś hałas i wybiegł na zewnątrz. Jednak firmament był pusty. Jego kosmolot zniknął, a on pozostał sam.
Powrócił więc do statku obcych i zajął się poważnymi sprawami, związanymi z podtrzymaniem swych procesów życiowych.
Gdy Agee odzyskał przytomność, stwierdził, że zanim zemdlał, zdołał zmniejszyć przyspieszenie o połowę. Tylko dzięki temu przeżył.
Przyspieszenie zaś, które wedle wskaźnika na tablicy ledwie przekraczało poziom zerowy, było wciąż nie do wytrzymania! Agee otworzył hermetyczne drzwi i wyczołgał się na zewnątrz.
Pasy Barnetta i Victora uległy rozerwaniu w czasie startu.
Victor właśnie odzyskiwał przytomność. Barnett wydostał się spod stosu roztrzaskanych pojemników.
— Myślisz, że występujemy na pokazach dla publiczności? — poskarżył się. — Powiedziałem, że masz wystartować z minimalnym przyspieszeniem.
— Wystartowałem z przyspieszeniem mniejszym niż minimalne — odpowiedział Agee. — Możesz sam sprawdzić wskazania przyrządów.
Barnett pomaszerował do kabiny pilota, jednak bardzo szybko stamtąd wrócił.
— Niedobrze — oznajmił. — Nasz przyjaciel — kosmita kieruje swoim statkiem przy przyspieszeniu trzykrotnie przekraczającym dopuszczalne.
— Na to wygląda.
— Nie przewidziałem tego — stwierdził Barnett z namysłem. — Musiał przybyć z dużej planety, z której trzeba wystartować z wielkim przyspieszeniem, jeżeli w ogóle chce się stamtąd wydostać.
— Coś mnie uderzyło… — jęknął Victor, pocierając obolałe miejsce na głowie.
W ścianach rozlegały się teraz dziwne trzaski. Statek obudził się z uśpienia i wszystkie jego automatyczne mechanizmy działały pełną parą.
— Robi się ciepło, no nie? — spytał retorycznie Victor.
— Tak, i coraz trudniej oddychać — zgodził się Agee. — Widocznie wzrasta ciśnienie.
Wrócił do kabiny kontrolnej. Barnett i Victor stanęli w jej przedsionku, czekając niecierpliwie.
— Nie mogę tego wyłączyć — stwierdził Agee, ocierając krople potu z twarzy. — Temperatura i ciśnienie regulowane są automatycznie. Z pewnością powracają do stanu „normalnego” na skali, gdy tylko statek wystartuje.
— Lepiej by było, do cholery, gdybyś je wyłączył — powiedział złowróżbnie Barnett. — Usmażymy się tutaj, jeżeli tego nie zrobisz.
— Nie ma na to sposobu.
— Ale musi być coś w rodzaju regulatora ciepła.
— Jasne, to tam! — stwierdził Agee, wskazując właściwy przyrząd. — Jest w tej chwili ustawiony na najniższym możliwym poziomie.
— Jak sądzisz, jaka może być „normalna” temperatura na jego planecie? — rzucił pytanie Barnett.
— Nie sądzę, żebym chciał się tego dowiedzieć — odparł Agee. — Ten statek jest zbudowany ze stopów o niezwykle wysokiej temperaturze topnienia. Skonstruowano go tak, by mógł wytrzymać ciśnienie dziesięciokrotnie większe niż jakikolwiek ziemski kosmolot. Biorąc to wszystko pod uwagę…
— Musi być jakaś możliwość wyłączenia tego! — oznajmił Barnett. Zrzucił z siebie kurtkę i sweter. Temperatura gwałtownie wzrastała i pokład stawał się zbyt gorący, by można było na nim ustać.
— Wyłącz to! — zawył Victor.
— Chwileczkę — bronił się Agee. — Przecież wiecie, do cholery, że to nie ja zbudowałem ten statek. Skąd mam wiedzieć…
— Wyłącz! — wrzeszczał Victor, potrząsając nim jak szmacianą lalką. — Wyłącz!
— Puść mnie! — krzyknął pilot, wyciągając swój blaster.
Potem, działając pod wpływem nagłego natchnienia, wyłączył silniki statku.
Trzeszczenie w ścianach ucichło i zrobiło się chłodniej.
— Co się stało? — spytał Victor.
— Temperatura i ciśnienie spadają, gdy — nie ma dopływu energii do silników — odrzekł Agee. — Jesteśmy bezpieczni, dopóki znowu ich nie włączymy.
— Ile czasu w tej sytuacji zabierze nam dostanie się do kosmoportu? — zapytał Barnett.
Agee dokonał szybkich obliczeń.
— Około trzech lat. Jesteśmy dość daleko.
— Czy nie ma jakiegoś sposobu na wyrwanie tych automatów z mechanizmu statku? Nie można ich odłączyć?
— Są dokładnie wbudowane we wnętrze — stwierdził Agee. — Potrzebowalibyśmy do tego całego sklepu z narzędziami i w dodatku fachowej pomocy. Ale nawet gdybyśmy mieli to wszystko, nie byłoby to proste.
Przez dłuższy czas Barnett milczał.
— W porządku — powiedział w końcu.
— Co „w porządku”?
— Jesteśmy załatwieni. Musimy wrócić na planetę i odebrać nasz statek.
Agee odetchnął z ulgą i zaprogramował kosmolot na nowy kurs.
— Myślisz, że ten obcy nam go odda? — spytał Victor.
— Jasne, że tak — odpowiedział Barnett. — Jeśli w ogóle jeszcze żyje. Na pewno będzie zadowolony z możliwości odzyskania swojego pojazdu. A żeby wsiąść do niego, będzie musiał opuścić nasz.
— Na pewno. Ale kiedy już dostanie się do tego statku…
— Narobimy bigosu w tablicy kontrolnej — stwierdził Barnett. — To spowolni jego działanie.
— Ale tylko na chwilę — zauważył Agee. — Prędzej czy później wystartuje, pałając żądzą krwi. Nie zdołamy go prześcignąć.
— Nie będziemy musieli. Wszystko, co powinniśmy zrobić — to wystartować jako pierwsi. Kadłub jego statku jest mocny, ale nie sądzę, by mógł wytrzymać wybuch trzech bomb atomowych.
— Nie pomyślałem o tym — oznajmił Agee z nikłym uśmieszkiem na twarzy.
— To jedyne logiczne rozwiązanie w tej sytuacji — stwierdził Barnett z zadowoloną miną. — Stopy kadłuba wciąż jeszcze będą coś warte. A teraz odwieź nas z powrotem, w miarę możliwości nie usmażywszy na skwarki.
Agee włączył silniki. Wykonał ciasny skręt, wykorzystując całe przyspieszenie, jakie mogli wytrzymać. Znowu zaczęły się trzaski, a temperatura podniosła się gwałtownie. Gdy tylko skończyli skręcać, Agee ustabilizował kurs na właściwym kierunku — czyli w stronę planety — po czym wyłączył silniki.
Większą część drogi pokonali bezwładnym lotem. Gdy jednak dotarli do planety, Agee musiał ponownie wyłączyć silniki, by mogli opaść na jej powierzchnię po właściwej spirali deceleracyjnej, a potem wylądować.
Ledwie zdołali wydostać się ze statku. Ich skóra pokryła się bąblami poparzeń, a podeszwy butów zostały przepalone na wylot. Nie mieli czasu na to, by pozmieniać połączenia w tablicy kontrolnej.
Wycofali się do lasu i postanowili czekać.
— Może on nie żyje — wyraził nadzieję Agee.
Po chwili jednak dojrzeli, jak niewielka postać wyłania się z włazu „Siłacza I”. Obcy poruszał się wolno, ale niewątpliwie żył.
Obserwowali go.
— Przypuszczam — powiedział cicho Victor — że on zrobił sobie jakąś broń. Obawiam się, że będzie chciał nas dorwać.
— Obawiam się, że będziesz musiał zaniknąć dziób — uciął Barnett.
Obcy szedł prosto w stronę swojego statku. Zniknął w jego wnętrzu i zamknął śluzy.
— W porządku — stwierdził Barnett wstając. — Lepiej by było, gdybyśmy teraz jak najszybciej dali stąd nogę. Agee, ty zajmiesz się tablicą kontrolną. Ja podłączę reaktor. Victor, ty zabezpieczysz śluzy. Ruszamy!
Przebiegli sprintem przez równinę i w ciągu kilku sekund dotarli do otwartego włazu „Siłacza I”.
Nawet gdyby Kalen chciał się pospieszyć, nie miał wystarczająco dużo siły, by pilotować swój statek. Wiedział jednak, że gdy już się do niego dostał, jest bezpieczny. Żaden obcy nie przejdzie przez uszczelnione śluzy.
Na rufie otworzył rezerwowy zbiornik powietrza i otworzył go. Statek wypełnił się gęstą, życiodajną, żółtą mieszanką.
Przez kilka długich minut Kalen po prostu nią oddychał.
Potem przytaszczył trzy największe orzechy sednowe, jakie odnalazł w kambuzie, i podłożył je pod rozłupywacz.
Po jedzeniu poczuł się znacznie lepiej. Zmieniacz zdarł zewnętrzną warstwę jego skóry. Także i druga warstwa okazała się martwa i zmieniacz rozciął ją, po czym ściągnął. Zatrzymał się na trzeciej, która pozostała żywa.
Wślizgując się do kabiny pilota, Kalen czuł się niemal jak nowo narodzony.
Wydawało mu się oczywiste, że obcy doznali przejściowego pomieszania zmysłów. Nie było innego sposobu, by wyjaśnić fakt, że powrócili i oddali mu jego statek.
Będzie musiał odnaleźć władze ich cywilizacji, którym podlegali, i przekazać dane dotyczące lokalizacji planety. Władze powinny tych obcych odszukać i raz na zawsze ich wyleczyć.
Kalen czuł się bardzo szczęśliwy. Nie zszedł z drogi etyki mabogijskiej i była to bardzo istotna sprawa. Tak łatwo byłoby zostawić w ich statku bombę tetnitową, nastawioną na wybuch w określonym czasie. Mógł też zniszczyć ich silniki.
Skłamałby, gdyby teraz nie przyznał, że czuł taką pokusę.
Nie zrobił jednak tego. Nie zrobił nic, co mogłoby zagrażać życiu obcych.
Ograniczył się jedynie do skonstruowania kilku przyrządów, niezbędnych do podtrzymywania procesów życiowych.
Uruchomił tablicę kontrolną swojego statku i stwierdził, że jest ona w znakomitym stanie, gotowa do rozpoczęcia pracy.
Płyn antyakceleracyjny zaczął wypełniać kabinę natychmiast, gdy tylko Kalen uruchomił reaktory.
Victor pierwszy dotarł do śluzy powietrznej i wpadł do środka. Nagle coś wyrzuciło go na zewnątrz.
— Co się stało?! — wykrzyknął Barnett.
— Coś mnie uderzyło.
Ostrożnie zajrzeli do wnętrza.
Była to bardzo starannie skonstruowana, śmiertelna pułapka. Obcy połączył przewody od akumulatorów i porozwieszał je w poprzek wejścia. Gdyby Victor dotknął ściany statku, natychmiast poraziłby go prąd.
Spięli na krótko system przewodów i wkroczyli do wnętrza.
Panował tu nieopisany bałagan. Wszystkie ruchome przedmioty zostały zabrane ze swoich miejsc i porozrzucane po całym pokładzie. W kącie leżał wygięty stalowy pręt. Obcy porozlewał ich superżrący kwas, który w kilku miejscach przepalił pokład statku. Stara, zużyta skorupa „Siłacza I” została podziurawiona jak rzeszoto.
— Nigdy nie przypuszczałem, że to on narobi bigosu w naszym statku! — skomentował Agee.
Podjęli dalsze badania pokładu. Przemieszczając się w stronę rufy, odkryli kolejną pułapkę. Drzwi ładowni zostały sprytnie powiązane z niewielkim silniczkiem do rozruchu przyrządów. Gdyby ktokolwiek ich dotknął, natychmiast rąbnęłyby o ścianę. Człowiek, który znalazłby się pomiędzy ścianą a skrzydłem drzwi, zostałby zmiażdżony.
Znajdowały się tu także inne, prowizoryczne konstrukcje, których przeznaczenia nie można było w żaden sposób odgadnąć.
— Czy możemy to wszystko naprawić? — spytał Barnett.
Agee wzruszył ramionami.
— Większość naszych narzędzi znajduje się na pokładzie „Siłacza II”. Przypuszczam, że zdołalibyśmy załatać nasz statek w ciągu roku. Ale nie wiem, czy nawet połatany kadłub wytrzymałby jakikolwiek lot.
Wyszli na zewnątrz. W tym samym momencie kosmolot obcego wystartował z równiny.
— Co za potwór! — skomentował Barnett, patrząc na przeżarty kwasem kadłub swego statku.
— Nigdy nie można przewidzieć, co zrobi kosmita — odparł Agee.
— Dobry kosmita to martwy kosmita — oznajmił Victor.
„Siłacz I” był teraz dla nich tak samo niezrozumiały i niebezpieczny, jak „Siłacz II”.
A „Siłacz II” odleciał.