Oto komnata rozświetlona płomykami świec… Tu stoją życiometry, — półki życiometrów: szerokie klepsydry, po jednej dla każdego żyjącego człowieka, przesypujące miałki piasek z przyszłości w przeszłość. Skumulowany szelest spadających ziarenek wzbudza szum głośny jak huk fal morza.
A oto gospodarz tej komnaty. Przechadza się wzdłuż ściany, wyraźnie zamyślony. Ma na imię Śmierć.
Ale nie jakiś tam Śmierć. To Śmierć, którego sfera działania jest… a właściwie wcale nie jest sferą, ale światem Dysku — płaskim, spoczywającym na grzbietach czterech gigantycznych słoni, które stoją na skorupie ogromnego gwiezdnego żółwia, Wielkiego A’Tuina. Z krawędzi tego świata wiecznie spływa w przestrzeń nieskończony wodospad.
Uczeni wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na bilion, by zaistniało coś tak całkowicie absurdalnego.
Jednak magowie obliczyli, że szansę jedna na bilion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Śmierć stuka o czarno-białą posadzkę kośćmi stóp i mruczy coś pod kapturem, a jego szkieletowe palce odliczają szeregi pracowitych klepsydr.
Wreszcie znajduje jedną, która wydaje mu się odpowiednia. Ostrożnie zdejmuje ją z półki i niesie do najbliższej świecy. Unosi, by światło padało na szkło, i wpatruje się w maleńki punkcik odbitego blasku.
Nieruchomy wzrok migotliwych oczodołów obejmuje żółwia świata, sunącego przez głębie kosmosu, ze skorupą porysowaną kometami i poznaczoną uderzeniami meteorów. Śmierć wie, że pewnego dnia Wielki A’Tuin umrze. To dopiero będzie wyzwanie.
Ale spojrzenie Śmierci kieruje się ku błękitno-zielonej wspaniałości samego Dysku, wirującego powoli w blasku maleńkiego, orbitującego wokół słońca.
Teraz jego wzrok pada na wielki łańcuch górski zwany Ram topami. Ramtopy pełne są głębokich dolin, nieoczekiwanych urwisk i ogólnie większej ilości geograficznych szczegółów, niż mogłoby to im wyjść na zdrowie. Mają własny, niezwykły klimat, pełen gwałtownych ulew, porywistych wiatrów i burz z piorunami. Niektórzy mówią, że dzieje się tak, gdyż Ramtopy są siedliskiem starej, pierwotnej magii. Warto tu zauważyć, że niektórzy mówią, co im ślina na język przyniesie.
Śmierć mruga, poprawia głębię widzenia. Teraz widzi trawiaste tereny na obrotowych zboczach gór.
Teraz widzi pewne konkretne zbocze.
Teraz widzi pole.
Teraz widzi biegnącego chłopca.
Teraz patrzy.
Teraz, głosem jak ołowiane płyty padające na granitowy blok, mówi:
TAK.
Nie ma wątpliwości, że w glebie tego pagórkowatego, nierównego terenu było coś magicznego. Z powodu dziwnego odcienia, jaki to coś nadawało miejscowej roślinności, obszar ten znany był jako kraina oktarynowych traw. W szczególności jako jedna z niewielu na Dysku okolic umożliwiała hodowlę roślin dających odmiany zeszłoroczne.
Zeszłoroczniaki to uprawy rozwijające się wstecz w czasie. Sieje się je w danym roku, a plony zbiera w zeszłym.
Rodzina Morta zajmowała się destylacją wina z zeszłorocznych winogron. Trunki takie są bardzo mocne i poszukiwane przez wróżbitów, ponieważ oczywiście pozwalają im widzieć przyszłość. Jedyny problem w tym, że cierpi się kaca na dzień przed i trzeba wiele wypić, żeby się go pozbyć.
Hodowcy zeszłoroczniaków są zwykle zwalistymi, poważnymi ludźmi, poświęcającymi wiele czasu introspekcji i dokładnemu studiowaniu kalendarza. Farmer, który zapomni posiać zwykłe ziarno, traci jedynie plony. Kto jednak zapomni posiać to, co zebrał już dwanaście miesięcy temu, ryzykuje naruszenie całej osnowy przyczynowości, nie wspominając już o głębokim zawstydzeniu.
Równie głębokie zawstydzenie wzbudzał wśród krewnych Morta fakt, że najmłodszy syn wcale nie był poważny i miał do uprawy mniej więcej tyle talentu co martwa rozgwiazda. Nie to, że nie chciał pomagać. Ale był pomocny w ten nieokreślony, niedbały sposób, który w ludziach poważnych szybko zaczyna budzić przerażenie. Tkwiło w tym coś zaraźliwego, może nawet śmiercionośnego. Chłopak był wysoki, rudowłosy i piegowaty, z ciałem, które robiło wrażenie, jakby właściciel z trudem tylko nad nim panował. Zdawało się, że jest zbudowane z samych kolan i łokci.
Tego szczególnego dnia pędził po polu, wymachiwał rękami i krzyczał.
Ojciec i wuj Morta obserwowali go posępnie z kamiennego murku.
— Nie rozumiem tylko — mruknął ojciec, Lezek — dlaczego ptaki nie odlatują. Ja bym odleciał, gdybym zobaczył, że zbliża się do mnie coś takiego.
— Ach, ciało ludzkie jest cudowną rzeczą. Popatrz, jego nogi fruwają na wszystkie strony, a jednak rozwija całkiem niezłą prędkość.
Mort dotarł do końca bruzdy. Przejedzony gołąb zwlókł mu się wolno z drogi.
— Ale serce ma na właściwym miejscu — zauważył Lezek.
— Aha. Za to nie ma całej reszty.
— I nie bałagani. Nie je dużo.
— Widzę.
Lezek zerknął z ukosa na brata, który pilnie wpatrywał się w niebo.
— Słyszałem, że masz miejsce na swojej farmie, Hameshu — powiedział.
— Tak? Przecież wziąłem parobka, prawda?
— Coś takiego… — mruknął ponuro Lezek. — A kiedyż to?
— Wczoraj — odparł jego brat, kłamiąc z szybkością atakującej kobry. — Umowa zawarta i podpisana. Przykro mi. Wiesz przecież, że nic nie mam przeciwko twojemu Mortowi. To miły chłopak, trudno znaleźć milszego. Tyle że…
— Wiem, wiem. Obiema rękami nie umiałby znaleźć własnego tyłka.
Przyglądali się odległej postaci. Przewróciła się. Kilka gołębi podeszło bliżej, żeby ją obejrzeć.
— Nie jest głupi, uważam — stwierdził Hamesh. — Nie nazwałbym go głupim.
— Ma tam mózg, to pewne — zgodził się Lezek. — Czasem zastanawia się nad czymś tak ciężko, aż trzeba mu przyłożyć po łbie, żeby zwrócił na ciebie uwagę. Babka, rozumiesz, nauczyła go kiedyś czytać. Sądzę, że to mu przegrzało rozum.
Mort wstał i potknął się o swoją tunikę.
— Powinieneś go oddać do jakiegoś rzemieślnika — mruknął w zadumie Hamesh. — Do kapłanów, na przykład. Albo magów. Oni podobno sporo czytają.
Spojrzeli na siebie. W ich myślach pojawił się przelotny obraz tego, do czego byłby zdolny Mort, gdyby w jego chętne ręce wpadła magiczna księga.
— No dobrze — poprawił się szybko Hamesh. — Do kogoś innego. Z pewnością istnieje mnóstwo fachów, gdzie by się nadawał.
— Za dużo myśli, w tym cały problem — westchnął Lezek. — Popatrz na niego. Chłopcy nie zastanawiają się zwykle, jak płoszyć ptaki. Po prostuje płoszą. To znaczy normalni chłopcy.
Hamesh z namysłem poskrobał się po brodzie.
— Mógłbyś zrzucić ten kłopot na kogoś innego — zaproponował. Lezek nie zmienił wyrazu twarzy, tylko oczy błysnęły mu lekko.
— Znaczy się, jak? — zapytał.
— W przyszłym tygodniu w Owczej Wólce będzie jarmark rzemiosł. ; Oddasz go do terminu i wtedy nowy pan będzie musiał jakoś go wychować. Takie jest prawo. Zawrzecie umowę i po sprawie. Lezek zerknął w stronę syna, który badał właśnie kamień.
— Ale nie chciałbym, żeby mu się stała jakaś krzywda — mruknął niepewnie. — Dosyć go lubimy, jego matka i ja. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
— Wyjdzie mu to na dobre, sam się przekonasz. Zrobią z niego mężczyznę.
— No tak… — Lezek westchnął. — Z pewnością surowca im nie zabraknie.
Mort zainteresował się kamieniem. Dostrzegł w nim skręcone muszle, relikty pierwszych dni świata, kiedy Stwórca — z nikomu nie znanych powodów — tworzył istoty ze skał.
Morta interesowało wiele spraw. Na przykład dlaczego ludzkie zęby do siebie pasują. Często się nad tym zastanawiał. Albo czemu słońce wschodzi za dnia zamiast nocą, kiedy jego światło bardziej by się przydało. Znał standardowe wyjaśnienie, ale jakoś go nie przekonywało.
Krótko mówiąc, Mort należał do takich osób, które są groźniejsze niż worek grzechotników. Chciał mianowicie zrozumieć logikę praw rządzących wszechświatem.
To trudne zadanie, ponieważ coś takiego nie istnieje. Kiedy Stwórca składał ten świat, miał mnóstwo znakomitych pomysłów, jednak uczynienie go zrozumiałym jakoś nie przyszło mu do głowy.
Tragiczni bohaterowie zawsze cierpią, kiedy bogowie się nimi zainteresują. Ale naprawdę ciężki los mają ci, na których bogowie w ogóle nie zwracają uwagi.
Ojciec znowu na niego wrzeszczał, jak zwykle. Mort rzucił kamieniem w gołębia, niemal zbyt najedzonego, żeby odskoczyć na bok. I powlókł się z powrotem przez pole.
Takie były powody, dla których w wigilię Strzeżenia Wiedźm Mort z ojcem wyruszyli przez góry do Owczej Wólki. Worek ze skromnym dobytkiem Morta spoczywał na grzbiecie osła. Miasteczko składało się właściwie tylko z rynku, po czterech stronach otoczonego sklepami i warsztatami, gwarantującymi okolicznej rolniczej społeczności pełny zakres usług.
Po pięciu minutach Mort wyszedł od krawca ubrany w luźną brązową szatę nieokreślonego kształtu. Nie została odebrana przez poprzedniego właściciela — czemu trudno się dziwić — i miała akurat dość miejsca, żeby chłopiec mógł dorastać w jej wnętrzu. Pod warunkiem, że zamierzał wyrosnąć na dziewiętnastonogiego słonia. Ojciec przyjrzał mu się krytycznie.
— Bardzo ładna — mruknął. — Jak na swoją cenę.
— Drapie — poskarżył się Mort. — Mam uczucie, że są tu ze mną różne inne… cosie.
— Tysiące chłopców byłoby bardzo wdzięcznych za taki ładny, ciepły… — Lezek zastanowił się i po chwili namysłu zrezygnował. — …ubiór.
— Mógłbym go z nimi nosić na zmianę? — spytał Mort z nadzieją.
— Musisz wyglądać na sprytnego — oświadczył surowo Lezek. — Musisz robić wrażenie, wyróżniać się z tłumu.
Co do tego nie było wątpliwości. Będzie się wyróżniał.
Wsłuchując się we własne myśli ruszyli przez zatłoczony rynek. Mort zwykle lubił wizyty w miasteczku, lubił jego kosmopolityczną atmosferę, dziwne dialekty wiosek oddalonych o pięć, czasem nawet dziesięć mil… Dzisiaj jednak czuł się dziwnie zalękniony… Jakby przypominał sobie coś, co się jeszcze nie wydarzyło.
Jarmark funkcjonował mniej więcej tak: ludzie szukający pracy stali w nierównych szeregach pośrodku placu. Wielu z nich nosiło na kapeluszach niewielkie symbole, obwieszczające światu, jakiego fachu się nauczyli — pasterze mieli strzępek wełny, woźnice wiązkę końskiego włosia, dekoratorzy wnętrz skrawek dość ciekawej heskiej tapety i tak dalej.
Chłopcy szukający mistrzów zebrali się po osiowej stronie rynku.
— Idź, stań tam i czekaj, aż ktoś przyjdzie i zaproponuje ci terminowanie — powiedział Lezek bez przekonania. — Znaczy, jeśli mu się spodobasz.
— A jak on to sprawdzi?
— No… — Lezek urwał. Tego akurat Hamesh nie wytłumaczył. Mężczyzna sięgnął do swej ograniczonej wiedzy o jarmarkach: obejmowała głównie targi bydła. Postanowił zgadywać: — Przypuszczam, że policzą ci zęby i tak dalej. Sprawdzą, czy nie masz kataru i nie kulejesz. Lepiej nie wspominaj o czytaniu, to ludzi niepokoi.
— A potem co? — spytał Mort.
— Potem będziesz się uczył zawodu.
— A jakiego zawodu konkretnie?
— No… Stolarstwo jest całkiem niezłe — stwierdził Lezek. — Albo złodziejstwo. Ktoś musi to robić.
Mort spojrzał na swoje stopy. Był posłusznym synem, jeśli tylko o tym pamiętał. A skoro ojciec wymagał, żeby został czyimś terminatorem, postanowił być dobrym terminatorem. Co prawda stolarstwo nie zapowiadało się zbyt obiecująco: drewno żyło własnym, upartym życiem i miało skłonności do pękania. Oficjalni złodzieje rzadko trafiali w Ramtopy, gdzie ludzie nie byli dość bogaci, żeby sobie na nich pozwolić.
— No dobrze — rzekł w końcu. — Spróbuję. Ale co będzie, jeśli nikt mnie nie weźmie do terminu? Lezek poskrobał się po głowie.
— Sam nie wiem — mruknął. — Myślę, że powinieneś doczekać do końca jarmarku. Chyba o północy.
Właśnie zbliżała się północ.
Lekki szron okrył bielą kamienie bruku. Na szczycie zdobnej wieży zegarowej nad rynkiem dwie delikatnie rzeźbione figurki wynurzyły się zza drzwiczek na tarczy i wybiły kwadrans.
Piętnaście minut do północy. Mort zadrżał, ale na nowo rozgorzały w nim jaskrawe płomienie wstydu i uporu, gorętsze niż zbocza Piekła. Chuchnął w dłonie, żeby się czymś zająć, i popatrzył w lodowate niebo. Starał się unikać spojrzeń kilku maruderów, grzebiących w tym, co pozostało z jarmarku.
Większość kupców zwinęła już swoje stragany. Nawet sprzedawca gorących pasztecików przestał zachwalać swój towar i zjadał go, nie dbając o osobiste bezpieczeństwo.
Ostatni ze współoczekujących zniknął już kilka godzin temu. Był to młody chłopak: przygarbiony, z rozbieżnym zezem i cieknącym nosem. Jedyny licencjonowany żebrak Owczej Wólki uznał go za doskonały materiał. Drugi sąsiad Morta miał robić zabawki. Odchodzili jeden po drugim — murarze, kowale, skrytobójcy, bławatnicy, bednarze, sztukmistrze i oracze. Za kilka minut zacznie się nowy rok i setka chłopców rozpocznie nowe życie, z nadzieją spoglądając w przyszłość obiecującą długie lata użytecznej pracy.
Mort zastanawiał się posępnie, dlaczego on sam nie został wybrany. Starał się wyglądać przyzwoicie; wszystkim potencjalnym mistrzom patrzył prosto w oczy, by zrobić odpowiednie wrażenie, przekonać o swej wspaniałej osobowości i wyjątkowo miłych cechach charakteru. Jakoś nie dawało to pożądanych rezultatów.
— Masz ochotę na gorący pasztecik? — zaproponował mu ojciec.
— Nie.
— Tanieje sprzedaje.
— Nie, dziękuję.
— Aha.
Lezek zawahał się.
— Mógłbym go zapytać, czy nie potrzebuje ucznia — zaoferował usłużnie. — Solidny fach: piekarstwo.
— Myślę, że nie potrzebuje — stwierdził Mort.
— Nie, chyba nie — przyznał Lezek. — To właściwie interes dla jednego. Zresztą i tak już poszedł. Wiesz co, dam ci kawałek swojego.
— Nie jestem głodny, tato.
— Prawie bez chrząstek.
— Nie. Ale dziękuję.
— Hm…
Lezek zmartwił się nieco. Przytupywał trochę, żeby przywrócić stopom nieco życia. Zagwizdał przez zęby kilka niemelodyjnych taktów. Czuł, że powinien coś powiedzieć, udzielić jakiejś rady, przypomnieć, że raz jest się na wozie, a raz pod wozem, objąć syna ramieniem i porozmawiać szczerze o problemach dorastania… Krótko mówiąc udowodnić, że świat to zabawne miejsce, gdzie — metaforycznie — duma nie powinna skłaniać do odmowy kęsa całkiem dobrego gorącego pasztecika.
Zostali sami. Mróz, ostatni już w tym roku, wzmocnił swój uścisk na kamieniach bruku.
Wysoko na wieży koło zębate brzęknęło, przesunęło dźwignię i uwolniło zapadkę. Opadł ołowiany ciężarek. Zabrzmiał przeraźliwy, metaliczny zgrzyt i dwie klapy na tarczy odsunęły się, uwalniając mechaniczne figurki. Nierówno, jakby cierpiały na roboci artretyzm, zamachnęły się młotami i zaczęły wybijać nowy dzień.
— No to już — stwierdził z ulgą Lezek.
Musieli znaleźć jakiś nocleg — Noc Strzeżenia Wiedźm nie jest odpowiednią porą na spacery po górach. Może jest tu blisko jakaś stajnia…
— Północ nastaje dopiero wtedy, kiedy zegar uderza ostatni raz — oświadczył Mort.
Lezek wzruszył ramionami. Nic nie mógł poradzić na potęgę synowskiego uporu.
— No dobrze — westchnął. — Poczekamy.
I wtedy usłyszeli stukanie podków, które na tym pustym placu rozlegało się trochę głośniej, niż powinna na to pozwolić akustyka. Właściwie „stukanie” było zadziwiająco nieprecyzyjnym określeniem dźwięku rozbrzmiewającego w głowie Morta. Stukanie sugeruje wesołego małego kucyka, może nawet noszącego na łbie słomiany kapelusz z dziurami wyciętymi na uszy. Tymczasem barwa tego odgłosu wyraźnie wskazywała, że słomiane kapelusze są poza dyskusją.
Ogromny biały koń wjechał na rynek drogą od strony Osi. Para unosiła się z jego boków, podkowy krzesały iskry na kamieniach. Kroczył dumnie jak bojowy rumak. Z całą pewnością nie nosił słomkowego kapelusza.
Wysoka postać na jego grzbiecie otulała się płaszczem, zapewne dla ochrony przed zimnem. Gdy koń dotarł na środek placu, jeździec wolno zsunął się z siodła i zaczął szukać czegoś w jukach. Po chwili wyciągnął worek z obrokiem, założył zwierzęciu na pysk i przyjaźnie klepnął je w szyję.
Powietrze stało się gęste i oleiste, a głębokie cienie wokół Morta otoczyły błękitne i fioletowe tęcze. Jeździec ruszył ku niemu. Czarny płaszcz wzdymał się na wietrze, a stopy stukały lekko o bruk. To były jedynie dźwięki — poza tym cisza zalała rynek niczym zwały bawełnianej przędzy.
Wrażenie zepsuła nieco zamarznięta kałuża.
A NIECH TO!
Właściwie trudno było nazwać to głosem. Słowa dźwięczały normalnie, rozbrzmiewały jednak w głowie Morta nie tracąc czasu na przejście przez jego uszy.
Chłopiec rzucił się na pomoc leżącej na ziemi postaci. Chwycił ją za rękę, która była jedynie wygładzoną kością, trochę pożółkłą, jak stara kula bilardowa. Kaptur zsunął się z głowy przybysza i naga czaszka skierowała na Morta puste oczodoły.
Właściwie nie całkiem puste. W ich głębi płonęły dwie błękitne gwiazdy, jakby były oknami spoglądającymi w kosmiczną otchłań.
Mortowi przyszło do głowy, że powinien się przerazić. Fakt, iż tak się nie stało, wprowadził go w pewne zdumienie. Przed nim siedział szkielet, rozcierał kolana i burczał niechętnie. Szkielet, ale żywy i z jakichś dziwnych powodów niezbyt przerażający.
DZIĘKUJĘ CI, CHŁOPCZE, powiedziała czaszka. JAK CI NA IMIĘ?
— Uhm… — zaczął Mort. — Mortimer… proszę pana. Wołają mnie Mort.
CO ZA ZBIEG OKOLICZNOŚCI. POMÓŻ MI WSTAĆ.
Szkielet podniósł się ostrożnie i otrzepał płaszcz. Mort zauważył, że na biodrach nosi szeroki pas, u którego wisi miecz z białą rękojeścią.
— Mam nadzieję, że nic się panu nie stało — zauważył grzecznie.
Czaszka wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Oczywiście, pomyślał chłopiec, nie miała specjalnego wyboru.
NIC POWAŻNEGO. JESTEM PEWIEN.
Szkielet rozejrzał się i chyba dopiero teraz dostrzegł Lezeka, który robił wrażenie skamieniałego. Mort uznał, że powinien go przedstawić.
— Mój ojciec — poinformował, wsuwając się między Lezeka a eksponat A. Dyskretnie, żeby go nie urazić. — Przepraszam pana, ale czy jest pan Śmiercią?
ZGADZA SIĘ. BRAWA ZA SPOSTRZEGAWCZOŚĆ.
Mort przełknął ślinę.
— Ojciec jest dobrym człowiekiem — oświadczył. Pomyślał chwilę. — Dość dobrym — uzupełnił. — Wolałbym, żeby go pan zostawił, jeśli nie robi to panu różnicy. Nie wiem, co mu pan zrobił, ale proszę, żeby pan przestał. Nie chciałem pana obrazić…
Śmierć cofnął się i przechylił czaszkę w bok.
PO PROSTU PRZENIOSŁEM NAS CHWILOWO POZA CZAS, wyjaśnił. NIE ZOBACZY I NIE USŁYSZY NICZEGO, CO MOGŁOBY GO PRZESTRASZYĆ. NIE, MÓJ CHŁOPCZE, PRZYBYŁEM TU PO CIEBIE.
— Po mnie?
POSZUKUJESZ PRACY?
Morta olśniło.
— Szuka pan ucznia?
Oczodoły zwróciły się ku niemu, a w ich głębi rozbłysło magiczne światło.
OCZYWIŚCIE.
Śmierć skinął kościstą dłonią. Spłynęła fala fioletowego blasku — coś w rodzaju wizualnego „brzdęk” — i Lezek wrócił do życia. Figurki zegara nad jego głową podjęły swe dzieło głoszenia północy. Czas mógł znowu powrócić. Lezek zamrugał.
— Przed chwilą jeszcze was tu nie widziałem — powiedział. — Przepraszam… Musiałem się zamyślić.
ZAPROPONOWAŁEM CHŁOPCU POSADĘ, rzekł Śmierć. WIERZĘ, ŻE ZYSKA TO PAŃSKĄ APROBATĘ.
— Nie dosłyszałem, czym się zajmujecie. — Lezek zwracał się do szkieletu w czarnym płaszczu, nie okazując nawet śladu zdziwienia.
PRZEPROWADZAM DUSZE DO TAMTEGO ŚWIATA, wyjaśnił Śmierć.
— A tak. Rzeczywiście, powinienem się domyślić po ubraniu. Pożyteczna praca, stabilny rynek. Solidna firma?
OWSZEM, DZIAŁA JUŻ OD DOŚĆ DAWNA.
— Dobrze, bardzo dobrze. Nie sądziłem, wiecie, że Mort trafi do takiego fachu, ale to uczciwa praca, uczciwa i zawsze potrzebna. Jak się nazywacie?
ŚMIERĆ.
— Tato… — zaczął Mort.
— Nie słyszałem o takiej firmie — przyznał Lezek. — Gdzie ma siedzibę?
OD NAJWIĘKSZYCH GŁĘBIN MORZA PO ZAWROTNE WYSOKOŚCI, GDZIE NAWET ORŁOM NIE WOLNO SIĘ ZAPUSZCZAĆ.
— To mi wystarczy. — Lezek skinął głową. — No cóż…
— Tato! — Mort szarpnął ojca za rękaw.
Śmierć położył mu dłoń na ramieniu.
TO, CO WIDZI I SŁYSZY TWÓJ OJCIEC, NIE JEST TYM SAMYM, CO WIDZISZ I SŁYSZYSZ TY, rzekł. NIE STRASZ GO. CZY SĄDZISZ, ŻE CHCIAŁBY MNIE ZOBACZYĆ? TO ZNACZY W MOJEJ WŁASNEJ POSTACI?
— Przecież jest pan Śmiercią — zawołał Mort. — Zabija pan ludzi!
JA? ZABIJAM? Śmierć był wyraźnie urażony. NA PEWNO NIE. LUDZIE BYWAJĄ ZABIJANI, ALE TO ICH PRYWATNA SPRAWA. JA WKRACZAM DOPIERO POTEM. PRZYZNASZ, ŻE ŚWIAT BYŁBY ZUPEŁNIE IDIOTYCZNY, GDYBY LUDZIE BYLI ZABIJANI I NIE UMIERALI. PRAWDA?
— Niby tak… — przyznał z powątpiewaniem Mort.
Nigdy w życiu nie poznał słowa „zaintrygowany”. Nie należało do słownika regularnie używanego w jego rodzinie. Ale jakaś iskra w głębi duszy mówiła mu, że dzieje się coś niezwykłego, fascynującego i nie do końca strasznego, a jeśli nie wykorzysta tej okazji, przez resztę życia będzie tego żałował. Przypomniał też sobie poniżenia, jakich doznał dzisiejszego dnia, a także długą drogę do domu…
— Ehm — zaczął. — Nie muszę umierać, żeby dostać tę pracę, prawda?
BYCIE MARTWYM NIE JEST OBOWIĄZKOWE.
— A… A kości?
NIE, JEŚLI NIE MASZ OCHOTY.
Mort odetchnął. Tego by się trochę obawiał.
— Jeśli tato się zgodzi — rzekł.
Spojrzeli na Lezeka, który skrobał się po brodzie.
— Co o tym sądzisz, Mort? — zapytał z ożywieniem człowieka pełnego nadziei. — Nie każdemu taki zawód by się spodobał. Nie o tym myślałem, muszę przyznać. Ale powiadają, że organizacja pogrzebów to zaszczytna profesja. Wybór należy do ciebie.
— Pogrzebów? — zdziwił się Mort.
Śmierć kiwnął głową i konspiracyjnym gestem uniósł palec do warg.
— To ciekawe — oświadczył Mort. — Myślę, że chętnie spróbuję.
— Mówiliście, że gdzie się mieści wasza firma? — spytał Lezek. -Daleko?
NIE DALEJ NIŻ O GRUBOŚĆ CIENIA, odparł Śmierć. GDZIE POJAWIŁA SIĘ PIERWSZA PIERWOTNA KOMÓRKA, TAM I JA SIĘ POJAWIŁEM. KIEDY OSTATNIE ŻYCIE CZOŁGAĆ SIĘ BĘDZIE POD STYGNĄCYMI GWIAZDAMI, TAM I JA BĘDĘ.
— No tak — zgodził się Lezek. — Musicie sporo podróżować.
Sprawiał wrażenie oszołomionego, jakby usiłował coś sobie przypomnieć, ale właśnie zrezygnował.
Śmierć przyjaźnie poklepał go po ramieniu, po czym zwrócił się do Morta.
MASZ JAKIŚ BAGAŻ, CHŁOPCZE?
— Tak — potwierdził Mort i nagle sobie przypomniał. — Tyle że chyba zostawiliśmy go w sklepie. Tato, nasz worek został w sklepie z ubraniami!
— Będzie zamknięty — zmartwił się Lezek. — W Dzień Strzeżenia Wiedźm nie otwierają sklepów. Musisz wrócić pojutrze… Właściwie jutro.
TO ŻADEN KŁOPOT, oznajmił Śmierć. POJEDZIEMY JUŻ. NA PEWNO WKRÓTCE BĘDĘ TU MIAŁ JAKIEŚ SPRAWY.
— Mam nadzieję, że zdołasz nas odwiedzić — powiedział jeszcze Lezek. Zdawał się walczyć z myślami.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł — odparł Mort.
— No cóż, do zobaczenia, mały. Masz robić to, co ci każą. Zrozumiałeś? I… Przepraszam was, panie, czy macie syna? Śmierć wydawał się nieco zaskoczony.
NIE, powiedział. NIE MAM SYNÓW.
— Jeśli wam to nie przeszkadza, chciałbym zamienić z moim chłopakiem jeszcze słowo.
W TAKIM RAZIE PÓJDĘ SIĘ ZAJĄĆ KONIEM, odparł Śmierć, bardziej niż zwykle taktowny.
Lezek objął syna ramieniem — z pewnymi trudnościami wynikającymi z różnicy wzrostu — i łagodnie pchnął go do przodu.
— Mort, wiesz, że to wuj Hamesh powiedział mi o tym targu rzemiosł? — szepnął.
— Tak…
— Mówił mi jeszcze coś — wyznał mężczyzna. — Twierdził, że często uczeń dziedziczy interes mistrza. Co o tym sądzisz?
— No… Nie jestem pewien — mruknął Mort.
— Ale warto się zastanowić.
— Właśnie się zastanawiam, tato.
— Hamesh uważa, że wielu młodych ludzi w ten sposób zaczynało karierę. Byli pomocni, zdobywali zaufanie mistrza, a potem… no… jeśli w domu były jakieś córki… Czy pan… hm… pan… wspominał coś o córkach?
— Jaki pan? — zdziwił się Mort.
— Pan… Twój nowy mistrz.
— A… On. Nie, raczej nie. On chyba nie z takich, co się żenią.
— Wielu sprytnych młodych ludzi zawdzięcza swój awans małżeństwu.
— Naprawdę?
— Mort, wydaje mi się, że nie słuchasz.
— Co?
Lezek zatrzymał się na oszronionych kamieniach i odwrócił Morta do siebie.
— Naprawdę musisz nad sobą popracować, mój chłopcze — oświadczył. — Nie rozumiesz? Jeżeli chcesz do czegoś dojść na tym świecie, to musisz słuchać. Twój ojciec ci to mówi.
Mort spoglądał na twarz ojca. Miał ochotę powiedzieć mu o wielu sprawach: jak bardzo go kocha i jak się martwi. Chciał zapytać, co ojciec naprawdę myśli o tym, co przed chwilą widział i słyszał. Chciał wyznać, że czuje się tak, jakby stanął na kretowisku, które nagle okazało się wulkanem. I chciał zapytać, czyjemu małżeństwu ma zawdzięczać awans.
Ale powiedział tylko:
— Tak. Dziękuję ci. Lepiej już pójdę. Za jakiś czas napiszę do ciebie list.
— Na pewno znajdzie się jakiś przejezdny, który potrafi go nam przeczytać — odparł Lezek. — Do widzenia, Mort.
Głośno wytarł nos.
— Do widzenia, tato. Kiedyś was odwiedzę.
Śmierć chrząknął dyskretnie, chociaż zabrzmiało to jak trzask pękającej belki.
POWINNIŚMY JUŻ RUSZAĆ, oświadczył. WSKAKUJ, MORT.
A kiedy chłopiec wspinał się na inkrustowane srebrem siodło, Śmierć pochylił się i uścisnął Lezekowi rękę.
DZIĘKUJĘ, powiedział.
— W głębi serca to dobry chłopak — zapewnił Lezek. — Trochę się zamyśla, to wszystko. Ale przecież wszyscy byliśmy kiedyś młodzi.
Śmierć rozważył to dokładnie.
NIE, stwierdził. NIE WYDAJE MI SIĘ.
Chwycił wodze i skierował konia ku krawędziowej drodze. Ze swego miejsca za czarno odzianą postacią Mort rozpaczliwie machał ojcu ręką.
Lezek także pomachał mu na pożegnanie. A gdy koń i dwójka jeźdźców zniknęli z pola widzenia, opuścił rękę i przyjrzał się jej uważnie. Ten uścisk… wydał mu się dziwny. Ale nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego.
Mort wsłuchiwał się w stukot kopyt na kamieniach. Potem, kiedy dotarli na trakt, podkowy uderzyły miękko o ubitą ziemię, a jeszcze później całkiem ucichły. Spojrzał w dół i zobaczył, że rozpościera się pod nimi nocny pejzaż zalany księżycowym blaskiem. Gdyby spadł z siodła, uderzyłby tylko o powietrze.
Mocniej chwycił się siodła. JESTEŚ GŁODNY, CHŁOPCZE? zapytał Śmierć. — Tak, proszę pana. — Słowa wybiegły prosto z Mortowego żołądka, bez pośrednictwa mózgu.
Śmierć skinął głową i ściągnął wodze. Koń zatrzymał się w powietrzu. W dole migotała kolista panorama Dysku. Tu i tam pomarańczowo lśniło miasto, w ciepłych morzach wokół krawędzi widać było sugestię fosforescencji. Uwięzione w głębokich dolinach światło dnia Dysku, nieco ciężkie i powolne[1], parowało niby srebrzysta mgła.
Przyćmiewał ją jednak blask sięgający ku gwiazdom od samej Krawędzi. Potężne strumienie światła falowały migocząc wśród nocy. Wysokie złociste mury otaczały cały świat.
— Piękne — szepnął Mort. — Co to jest?
SŁOŃCE JEST W TEJ CHWILI POD DYSKIEM, wyjaśnił Śmierć.
— I każdej nocy tak to wygląda?
KAŻDEJ. NATURA TAKA JUŻ JEST.
— A czy ktoś o tym wie?
JA. TY BOGOWIE. NIEZŁE, CO?
— Jak nie wiem co!
Śmierć pochylił się w siodle i spojrzał z góry na królestwa tego świata.
NIE WIEM JAK TY, powiedział. ALE JA Z ROZKOSZĄ ZAMORDUJĘ PORCJĘ CURRY.
Chociaż dawno już minęła północ, w bliźniaczym mieście Ankh-Morpork szalało życie. Mort sądził, że w Owczej Wólce panuje ruch, ale w porównaniu z chaosem na tutejszych ulicach, tamto miasteczko przypominało raczej… hm, kostnicę.
Poeci próbowali opisać Ankh-Morpork. Bez sukcesów. Może z powodu niepojętej, gorliwej żywotności miasta, a może dlatego, że miasto z milionem mieszkańców i bez żadnej kanalizacji jest zbyt mało subtelne dla poetów, którzy preferują żonkile i trudno im się dziwić. Dlatego powiedzmy tylko, że Ankh-Morpork jest tak pełne życia jak dojrzewający ser w upalny dzień, głośne jak klątwa w katedrze, jaskrawe jak plama oleju, barwne jak siniak i szumiące od działalności, interesów, ruchu i czystej, rozbuchanej aktywności niczym zdechły pies na kopcu termitów.
Stały tam świątynie z otwartymi na oścież wrotami, wypełniając ulice dźwiękami gongów, cymbałów, czy też — w przypadku co bardziej konserwatywnych religii fundamentalistycznych — krótkimi wrzaskami ofiar. Były sklepy, których niezwykłe towary wysypywały się na chodniki. Zdawało się, że jest też sporo przyjaźnie nastawionych młodych dam, których nie stać na porządne odzienie. Były pochodnie, żonglerzy i wszelkiej maści dostawcy natychmiastowej transcendencji.
Kiedy Śmierć kroczył wśród tłumów, Mort spodziewał się niemal, że będzie sunął między ludźmi niby dym. Nie miał racji. Śmierć po prostu szedł przed siebie, a ludzie jakoś dryfowali na boki.
Mort nie miał takiego szczęścia. Rozstępująca się przed jego nowym mistrzem ciżba zwierała się znowu akurat na czas, żeby stanąć mu na drodze. Deptano mu po palcach, szturchano w żebra, ludzie próbowali mu sprzedać nieprzyjemne przyprawy albo warzywa o sugestywnych kształtach, a jakaś podstarzała dama stwierdziła — wbrew oczywistym faktom — że wygląda na dojrzałego młodego człowieka, który na pewno chciałby się zabawić.
Podziękował jej grzecznie i zapewnił, że jego zdaniem już teraz dobrze się bawi.
Śmierć dotarł na róg ulicy. Światło pochodni odbijało się jaskrawo od gładkiej kopuły jego czaszki. Wciągnął powietrze. Jakiś pijak zatoczył się blisko i nie całkiem pojmując, dlaczego to robi, ominął go łukiem.
OTO MIASTO, MÓJ CHŁOPCZE, rzekł Śmierć. CO O NIM SĄDZISZ?
— Jest bardzo duże — stwierdził niepewnie Mort — To znaczy… Dlaczego właściwie chcą tu mieszkać w takim ścisku?
Śmierć wzruszył ramionami.
LUBIĘ JE, oświadczył. JEST PEŁNE ŻYCIA.
— Proszę pana…
TAK?
— Co to jest curry?
Błękitne ognie zapłonęły w głębinach oczu Śmierci.
CZY UGRYZŁEŚ JUŻ KIEDYŚ ROZGRZANĄ DO CZERWONOŚCI KOSTKĘ LODU?
— Nie, proszę pana.
CURRY TO WŁAŚNIE COŚ TAKIEGO.
— Proszę pana…
SŁUCHAM.
Mort nerwowo przełknął ślinę.
— Przepraszam bardzo, ale tato mówił, że jeśli czegoś nie rozumiem, to mam pytać.
GODNE POCHWAŁY.
Śmierć maszerował ulicą, a tłumy rozstępowały się przed nim niczym molekuły na losowych orbitach.
— No więc, proszę pana… trudno nie zauważyć… rzecz w tym, że no… rzecz w tym…
WYKRZTUŚ WRESZCIE, CHŁOPCZE.
— Jak pan może jeść?
Śmierć zatrzymał się w miejscu, tak że Mort wpadł na niego. Kiedy próbował coś powiedzieć, mistrz uciszył go ruchem ręki. Zdawało się, że czegoś nasłuchuje.
WIESZ, BYWAJĄ TAKIE CHWILE, powiedział, częściowo jakby do siebie, KIEDY NAPRAWDĘ MOŻNA SIĘ ZDENERWOWAĆ.
Odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem ruszył boczną alejką. Czarny płaszcz powiewał za nim. Zaułek wił się między ciemnymi murami uśpionych domów, podobny nie tyle do drogi, ile raczej do krętej szczeliny.
Śmierć zatrzymał się przy brudnej sadzawce, zanurzył w niej rękę aż po ramię i wyciągnął nieduży worek z przywiązaną do niego cegłą. Dobył miecza, lśniącego w mroku jak błękitny płomień, i przeciął sznurek.
BARDZO SIĘ ZEZŁOŚCIŁEM, oznajmił.
Wytrząsnął worek. Mort widział, jak na bruk wyślizgują się żałosne strzępki mokrego futerka. Śmierć wyciągnął swój biały palec i pogładził je delikatnie.
Po chwili nad kociętami uniosło się coś podobnego do szarego dymu i uformowało w powietrzu trzy kociopodobne chmurki. Wydymały się co chwila, niepewne swojego kształtu, i mrugały na Morta zdziwionymi szarymi oczkami. Kiedy spróbował jednej dotknąć, dłoń przeszła na wylot i zamrowiła lekko.
W TYM FACHU NIE SPOTYKA SIĘ NAJLEPSZYCH Z LUDZI, mruknął Śmierć.
Dmuchnął na kociaka, który potoczył się wolno. Pełne wyrzutu miauknięcie brzmiało tak, jakby dobiegło z bardzo daleka i przez blaszaną rurę.
— To dusze, prawda? — spytał Mort. — A jak wyglądają ludzie?
SĄ CZŁEKOKSZTAŁTNI, wyjaśnił Śmierć. WSZYSTKO SPROWADZA SIĘ DO PODSTAWOWEJ, CHARAKTERYSTYCZNEJ POSTACI MORFOGENETYCZNEJ.
Westchnął, jakby zaszeleścił całun, chwycił kociaki w powietrzu i starannie ukrył je gdzieś w mrocznych zakamarkach swojej szaty. Potem wyprostował się.
CZAS NA CURRY, rzekł.
W Ogrodach Curry, na rogu ulicy Boskiej i Krwawej Alei panował ścisk. Zbierała się tu śmietanka społeczeństwa… a przynajmniej ludzie, którzy unosili się na wierzchu, więc rozsądek kazał zwać ich śmietanką. Pachnące rośliny w doniczkach między stolikami niemal tłumiły naturalny zapach samego miasta, porównywany czasem do węchowego odpowiednika buczka mgłowego.
Mort jadł żarłocznie, ale powstrzymywał ciekawość i nie przyglądał się, w jaki sposób Śmierć może przyswajać pożywienie. Jedzenie z początku było na talerzu, a potem już go nie było, a zatem można chyba założyć, że w tym czasie coś się z nim działo. Mort miał uczucie, że Śmierć nie robi zwykle takich rzeczy, chce jednak poprawić mu samopoczucie — jak podstarzały wuj, stary kawaler, który dostał siostrzeńca na wakacje i boi się, żeby niczego nie zepsuć.
Inni goście nie zwracali na nich uwagi, nawet kiedy Śmierć oparł się wygodnie i zapalił pięknie rzeźbioną fajkę. Ignorowanie kogoś, komu dym wypływa przez oczodoły, wymaga pewnego wysiłku, wszystkim jednak się to udawało.
— Czy to czary?
A JAK MYŚLISZ, CHŁOPCZE?, spytał Śmierć. CZY RZECZYWIŚCIE TU JESTEM?
— Tak… — odparł niepewnie Mort. — Ja… Przyglądałem się ludziom. Patrzą na pana, ale pana nie widzą. Tak mi się wydaje. Robi pan coś z ich umysłami.
Śmierć pokręcił głową.
ONI SAMI TO SOBIE ROBIĄ, wyjaśnił. NIE MA W TYM ŻADNYCH CZARÓW. LUDZIE NIE MOGĄ MNIE ZOBACZYĆ, PO PROSTU NIE POZWALAJĄ SOBIE NA TO. DO CZASU, NATURALNIE. MAGOWIE MNIE WIDZĄ. I KOTY. ALE PRZECIĘTNY CZŁOWIEK… NIE, NIGDY. Wydmuchnął kółko z dymu. DZIWNE, ALE PRAWDZIWE.
Mort obserwował, jak kółko unosi się ku niebu i wolno dryfuje w stronę rzeki.
— Ja pana widzę — rzekł.
TO CO INNEGO.
Pojawił się klatchiański kelner i położył przed Śmiercią rachunek. Mężczyzna był krępy i smagły, z fryzurą jak orzech kokosowy, który zmienił się w novą. Kiedy Śmierć skinął mu uprzejmie, na jego pyzatej twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Potrząsnął głową jak ktoś, komu mydliny zalały uszy. Po czym odszedł.
Śmierć sięgnął w otchłanie swej szaty i wyjął sporą skórzaną sakiewkę pełną rozmaitych miedzianych monet, w większości pozieleniałych ze starości. Uważnie sprawdził rachunek. Potem odliczył kilkanaście miedziaków.
CHODŹ, powiedział. MUSIMY RUSZAĆ.
Mort podreptał za nim na ulicę, wciąż ruchliwą, choć na horyzoncie pojawiła się już pierwsza sugestia świtu.
— Co teraz zrobimy?
KUPIMY CI JAKIEŚ NOWE UBRANIE.
— To było nowe jeszcze dzisiaj… to znaczy wczoraj.
NAPRAWDĘ?
— Tato mówił, że ten sklep znany jest z taniej odzieży. — Mort biegł, żeby nie zostać w tyle.
UBÓSTWO JEST ZATEM JESZCZE BARDZIEJ PRZERAŻAJĄCE NIŻ SĄDZIŁEM.
Skręcili w szerszą ulicę prowadzącą do bardziej zamożnej części miasta: pochodnie stały tu gęściej, a sterty odpadków w większej odległości od siebie. Nie było straganów ani ulicznych handlarzy, ale solidne budynki z szyldami nad wejściem. Nie były to zwykłe sklepy, ale całe magazyny: miały własnych dostawców, krzesła i spluwaczki. Większość była otwarta nawet o tej porze, jako że typowy ankhiański kupiec nie może spać na myśl o pieniądzach, których nie zarabia.
— Czy tutaj w ogóle nie kładą się do łóżek? — zapytał Mort.
TO MIASTO, odparł Śmierć i pchnął drzwi do sklepu z odzieżą.
Kiedy wynurzyli się stamtąd po dwudziestu minutach, Mort miał na sobie dopasowaną czarną szatę z delikatnym srebrnym haftem, a kupiec patrzył niepewnie na garść antycznych miedziaków i zastanawiał się, skąd je właściwie wziął.
— Jak pan zdobywa te wszystkie monety? — zdziwił się Mort.
PARAMI.
Otwarty całą dobę cyrulik przyciął Mortowi włosy zgodnie z najnowszą modą obowiązującą wśród miejskiej młodzieży. Tymczasem Śmierć rozsiadł się w sąsiednim fotelu i nucił coś pod nosem. Ku swemu zaskoczeniu był w znakomitym nastroju.
Do tego stopnia, że po chwili zsunął z głowy kaptur i zerknął na ucznia cyrulika, który z tym niewidzącym, zahipnotyzowanym wyrazem twarzy, jaki Mort nauczył się już rozpoznawać, zawiązał mu pod szyją ręcznik.
SPRYSKAĆ WODĄ TOALETOWĄ I WYPOLEROWAĆ, MÓJ DOBRY CZŁOWIEKU.
Podstarzały mag, który na sąsiednim fotelu przycinał sobie brodę, zesztywniał słysząc te posępne, ołowiane dźwięki. Obejrzał się. A gdy Śmierć odwrócił się — dla lepszego efektu bardzo powoli — i uśmiechnął szeroko, zbladł i wymamrotał kilka ochronnych zaklęć.
Po kilku minutach, czując się trochę skrępowany i nagi nad uszami, Mort maszerował z powrotem do stajni, gdzie Śmierć zostawił konia. Spróbował nonszalanckiego kroku, jako że nowa fryzura i ubranie zdawały się tego wymagać. Nie całkiem mu wychodziło.
Mort zbudził się.
Leżał nieruchomo wpatrzony w sufit, a jego pamięć szybko odtworzyła poprzedni dzień i wszystkie wydarzenia skrystalizowały się w umyśle niczym kostki lodu.
Nie mógł spotkać Śmierci. Nie mógł jeść kolacji w towarzystwie szkieletu o lśniących błękitnych oczach. To musiał być dziwaczny sen. Nie mógł jeździć na oklep na wielkim białym rumaku, który wbiegł kłusem na niebo, a potem ruszył…
…gdzie?
Odpowiedź napłynęła do mózgu z nieuchronnością wezwania podatkowego.
Tutaj.
Niepewne dłonie sięgnęły do ostrzyżonych włosów, potem zjechały w dół, do pościeli z jakiegoś śliskiego materiału. O wiele cieńszego niż wełna, jakiej używali w domu, szorstka i zawsze trochę pachnąca owcami. Ta tkanina była w dotyku jak ciepły, suchy lód.
Szybko poderwał się z łóżka i zbadał wzrokiem pokój.
Przede wszystkim był duży, większy niż cały dom w rodzinnej wiosce. I suchy, suchy niby wiekowe grobowce pod starożytną pustynią. Powietrze smakowało, jakby ktoś gotował je całymi godzinami, a potem zaczekał, aż wystygnie. Dywan pod stopami był tak gruby, że mógłby ukryć całe plemię Pigmejów, a kiedy Mort po nim chodził, materiał wydawał elektryczne trzaski. Wszystko zaś mieniło się odcieniami fioletu i czerni.
Spojrzał na siebie: był ubrany w długą, białą nocną koszulę. Starannie złożone ubranie leżało na krześle obok łóżka. Krzesło — nie mógł tego nie zauważyć — było delikatnie rzeźbione w motyw czaszki i kości.
Mort usiadł na skraju łóżka i zaczął się ubierać. Myśli tłukły się po jego głowie jak oszalałe.
Ostrożnie uchylił ciężkie dębowe drzwi i poczuł się dziwnie rozczarowany, gdy nie zatrzeszczały złowieszczo.
Za drzwiami rozciągał się pusty, wyłożony drewnem korytarz. Grube żółte świece płonęły w lichtarzach na ścianie. Mort wysunął się cicho i ruszył wzdłuż niej na palcach. Po chwili natrafił na schody. Pokonał je sprawnie, nie spotykając niczego potwornego. Dotarł w ten sposób do miejsca, które wyglądało jak korytarz z mnóstwem drzwi. Było tu sporo czarnych, pogrzebowych kotar i szafkowy zegar, którego tykanie przypominało bicie serca góry. Obok ktoś ustawił stojak na parasole.
A w stojaku tkwiła kosa.
Mort przyjrzał się kolejno wszystkim drzwiom. Wydawały się ważne. Na framugach wyrzeźbiono znajomy już motyw czaszki i kości. Podszedł do najbliższych i wtedy za jego plecami rozległ się jakiś głos.
— Nie wolno ci tam wchodzić, chłopcze.
Kilka sekund minęło, zanim zdał sobie sprawę, że słowa nie zabrzmiały w umyśle, ale że słyszy prawdziwy ludzki głos powstały w krtani i przeniesiony do jego uszu wygodnym systemem drgań powietrza, tak jak zaplanowała natura. Natura zadała sobie sporo trudu, by zabrzmiało te sześć słów, wypowiedzianych nieco złośliwym tonem.
Odwrócił się. Za nim stała dziewczyna, mniej więcej jego wzrostu i może o kilka lat starsza. Miała srebrzyste włosy, oczy lśniące perłowo i ciekawą, choć raczej niepraktyczną suknię, jaką zwykle noszą tragiczne heroiny, które przypinają do łona pojedynczą różę i spoglądają w zadumie na księżyc. Szkoda, że Mort nigdy nie słyszał określenia „prerafaelicka”, ponieważ pasowałoby ono niemal doskonale. Co prawda takie dziewczęta są zwykle wiotkie, niemal półprzeźroczyste, ta natomiast sugerowała raczej czekoladki spożywane w zbyt dużych ilościach.
Przyglądała mu się, przechylając głowę w bok i z irytacją stukając stopą o podłogę. Nagle wyciągnęła rękę i mocno uszczypnęła go w ramię.
— Au!
— Hmm… Rzeczywiście jesteś prawdziwy — stwierdziła. — Jak ci na imię, chłopcze?
— Mortimer. Wołają mnie Mort — odparł, rozcierając rękę. — Dlaczego to zrobiłaś?
— Będę cię nazywała Chłopcem — oświadczyła. — I chyba sam rozumiesz, że nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Ale skoro już chcesz wiedzieć, to myślałam, że jesteś martwy. Wyglądasz na martwego. Mort milczał.
— Straciłeś mowę?
Mort tymczasem liczył do dziesięciu.
— Nie jestem martwy — powiedział w końcu. — Przynajmniej nie wydaje mi się. Trudno to wytłumaczyć. A kim ty jesteś?
— Możesz mnie nazywać panienką Ysabell — oznajmiła wyniośle. — Ojciec mówił, że musisz coś zjeść. Chodź za mną.
Ruszyła ku innym drzwiom. Mort podążył za nią w odległości akurat odpowiedniej, żeby zamykając się uderzyły go w łokieć.
Za drzwiami była kuchnia — długa, niska i ciepła, z miedzianymi patelniami zwisającymi u sufitu i ogromnym żelaznym piecem zajmującym całą ścianę. Przed piecem stał jakiś staruszek, smażył jajka na bekonie i pogwizdywał przez zęby.
Zapach z drugiego końca kuchni pobudził kubeczki smakowe Morta sugerując, że jeśli tylko wezmą się w garść, mogą naprawdę nieźle się zabawić. Mort zauważył, że idzie naprzód, chociaż nie dyskutował o tym z nogami.
— Albercie — warknęła Ysabell. — Jeszcze jeden na śniadanie. Mężczyzna obejrzał się powoli i skinął jej bez słowa. Dziewczyna spojrzała na Morta.
— Można by się spodziewać — oświadczyła — że mając do wyboru chłopców z całego Dysku, ojciec znajdzie kogoś lepszego niż ty. Trudno, musisz wystarczyć.
Wymaszerowała dumnie, z kuchni, trzaskając za sobą drzwiami.
— Muszę wystarczyć na co? — zapytał Mort, nie zwracając się do nikogo konkretnego.
W pomieszczeniu panowała cisza, zakłócana tylko skwierczeniem patelni i trzaskiem węgla w gorącym sercu pieca. Mort zauważył na klapie piekarnika napis „Mały Moloch (Pat.)”.
Kucharz nie zwracał na niego uwagi, więc przysunął sobie krzesło i usiadł przy wyszorowanym do białości stole.
— Pieczarki? — zapytał staruszek nie odwracając głowy.
— Hm… Co?
— Pytałem, czy chcesz z pieczarkami.
— A tak… Przepraszam. Nie, dziękuję.
— Jak sobie życzysz, młody paniczu.
Odwrócił się i ruszył do stołu.
Nawet kiedy już się przyzwyczaił, Mort zawsze wstrzymywał oddech widząc idącego Alberta. Sługa Śmierci należał do tych chudych mężczyzn ze szpiczastymi nosami, którzy zawsze wyglądają, jakby nosili zamszowe rękawiczki — nawet kiedy nie noszą. Jego chód składał się z serii skomplikowanych poruszeń. Albert pochylał się do przodu, a jego lewe ramię zaczynało się przesuwać, z początku wolno, ale natychmiast nabierając prędkości; i nagle, kiedy obserwator spodziewał się już, że odpadnie na wysokości łokcia, przesuwało się w dół, wzdłuż ciała do nóg, popychając właściciela naprzód niby sprintera o kulach. Patelnia zakreśliła w powietrzu ciąg skomplikowanych krzywych, by wreszcie znieruchomieć tuż nad talerzem Morta.
Albert oczywiście nosił akurat takie półokrągłe okulary, by mógł spoglądać ponad szkłami.
— Możesz dostać jeszcze owsiankę na dokładkę — oznajmił i mrugnął, najwyraźniej włączając Morta do ogólnoświatowego owsiankowego spisku.
— Przepraszam bardzo — odezwał się Mort. — Ale gdzie ja właściwie jestem?
— Nie wiesz? To domostwo Śmierci, mój chłopcze. Przywiózł cię tu wczoraj w nocy.
— Ja… coś jakby pamiętam. Tylko że…
— Tak?
— Jajka na bekonie — wyjaśnił niepewnie Mort. — Jakoś nie wydają się, no… odpowiednie.
— Mam jeszcze trochę kaszanki — zaproponował Albert.
— Nie o to chodzi… — Mort zawahał się. — Po prostu jakoś nie mogę sobie wyobrazić, jak siada nad talerzem smażonego bekonu. Albert uśmiechnął się.
— Nie robi tego, mój chłopcze. W każdym razie na ogół nie. Dla Śmierci bardzo łatwo jest gotować. Szykuję jedzenie tylko dla siebie i… — Urwał na moment. — I dla panienki, naturalnie.
Mort skinął głową.
— To pańska córka?
— Moja? Ha! — zawołał Albert — Mylisz się. Jego.
Mort popatrzył na sadzone jajka. Spoglądały na niego z kałuży tłuszczu. Albert słyszał o zasadach zdrowego żywienia, ale postanowił się nimi nie przejmować.
— Czy mówimy o tej samej osobie? — spytał w końcu. — Wysoki, nosi się na czarno, trochę… no, chudy…
— Adoptowana — wyjaśnił łagodnie Albert. — To długa historia… Dzwonek brzęknął mu nad głową.
— …która będzie musiała poczekać. Chce cię widzieć w swojej pracowni. Na twoim miejscu bym się pospieszył. Nie lubi czekać. To chyba zrozumiałe. Po schodach i pierwsze drzwi na lewo. Na pewno trafisz.
— Na drzwiach jest czaszka i kości? — Mort odsunął krzesło.
— One są na wszystkich drzwiach — westchnął Albert. — To taki kaprys. Nic ważnego z tego nie wynika.
Pozostawiwszy śniadanie, by krzepło w spokoju, Mort wbiegł po schodach, ruszył korytarzem i stanął przed pierwszymi drzwiami. Podniósł dłoń, żeby zapukać.
WEJŚĆ.
Gałka przekręciła się sama. Drzwi uchyliły się do wnętrza.
Śmierć siedział za biurkiem i z uwagą przeglądał księgę w skórzanej oprawie, większą niemalże niż samo biurko. Podniósł głowę, kiedy wszedł Mort, kościstym palcem zaznaczając miejsce, gdzie czytał. Uśmiechnął się. Nie miał właściwie wyboru.
ACH, zaczął i urwał. Potem podrapał się w podbródek, z dźwiękiem jakby ktoś przeciągnął paznokciem po grzebieniu.
KIM JESTEŚ, CHŁOPCZE?
— Mort, proszę pana — odparł Mort. — Pański terminator. Pamięta pan?
Śmierć przyglądał mu się przez chwilę. A potem błękitne punkciki oczu znowu skierowały się na księgę.
A TAK, powiedział. MORT. NO CÓŻ, MÓJ CHŁOPCZE, CZY SZCZERZE PRAGNIESZ POZNAĆ NAJGŁĘBSZE TAJEMNICE CZASU I PRZESTRZENI?
— Owszem, proszę pana. Tak sądzę.
DOBRZE. STAJNIA JEST NA TYŁACH. ŁOPATA WISI ZARAZ PRZY WEJŚCIU.
Opuścił głowę. Podniósł głowę. Mort nawet nie drgnął.
CZY JAKIMŚ CUDEM NIE ZDOŁAŁEŚ POJĄĆ MOICH SŁÓW?
— Nie do końca, proszę pana.
GNÓJ, MÓJ CHŁOPCZE. ALBERT MA W OGRODZIE STOS KOMPOSTU. PRZYPUSZCZAM, ŻE GDZIEŚ W GOSPODARSTWIE ZNAJDZIESZ TACZKI. BIERZ SIĘ DO ROBOTY.
Mort smętnie pokiwał głową.
— Tak, proszę pana. Rozumiem, proszę pana. Proszę pana?
SŁUCHAM.
— Nie bardzo pojmuję, jaki to ma związek z tajemnicami czasu i przestrzeni.
Śmierć nie podniósł głowy znad księgi.
TO DLATEGO, rzekł, PRZYBYŁEŚ TU PO NAUKĘ.
To znany fakt, że chociaż Śmierć Świata Dysku jest, według własnych słów, ANTROPOMORFICZNĄ PERSONIFIKACJĄ, już dawno zrezygnował z używania tradycyjnych, szkieletowych wierzchowców. Zbyt często musiał się zatrzymywać i mocować drutem różne elementy. Teraz jego konie to rumaki z krwi i kości, najczystszej krwi.
I, jak Mort się przekonał, bardzo dobrze karmione.
Praca nie dawała szczególnej satysfakcji, ale przynajmniej było ciepło i technikę dało się opanować bez problemu. Po chwili chłopiec wszedł w rytm i zaczął rozgrywać osobistą, pomiarową grę, którą zajmuje się niemal każdy w podobnych okolicznościach. Policzmy, myślał. Zrobiłem już prawie ćwiartkę, powiedzmy jedną trzecią, więc kiedy skończę tamten kąt przy paśniku, to będzie już ponad połowa, powiedzmy pięć ósmych, czyli jeszcze trzy taczki… Taka zabawa do niczego nie prowadzi, tyle że o wiele łatwiej stanąć wobec przytłaczającego splendoru wszechświata, jeśli jest on podzielony na małe kawałeczki.
Koń przyglądał mu się ze swojej zagrody. Od czasu do czasu przyjaźnie usiłował zjeść mu włosy.
Po chwili Mort zdał sobie sprawę, że obserwuje go ktoś jeszcze. Ta dziewczyna, Ysabell, oparła się o zamkniętą dolną połówkę wrót, podpierając dłonią brodę.
— Jesteś służącym? — spytała. Mort wyprostował się.
— Nie — oświadczył. — Jestem uczniem.
— To głupie. Albert mówi, że nie możesz być uczniem.
Mort skoncentrował się na przerzucaniu do taczek kolejnych łopat. Jeszcze dwie łopaty, powiedzmy trzy, jeśli dobrze ubić, a to znaczy jeszcze cztery taczki, no dobrze, niech będzie pięć, a będę już w połowie drogi do…
— On mówi — ciągnęła Ysabell nieco głośniej — że uczniowie stają się mistrzami, a przecież może być tylko jeden Śmierć. Jesteś zatem służącym i musisz robić to, co ci powiem…
…a potem jeszcze osiem taczek i będę już przy wrotach, a to prawie dwie trzecie całej stajni, czyli…
— Słyszysz, co do ciebie mówię, chłopcze?
Mort kiwnął głową. A potem jeszcze czternaście taczek, może lepiej piętnaście, bo nie wymiotłem porządnie w rogu, i…
— Zapomniałeś języka?
— Mort — przypomniał łagodnie Mort. Spojrzała na niego wściekle.
— Co?
— Mam na imię Mort — wyjaśnił. — Albo Mortimer. Większość nazywa mnie Mortem. Chciałaś ze mną o czymś porozmawiać?
Przez chwilę nie mogła wykrztusić ani słowa. Spoglądała na przemian to na jego twarz, to na łopatę.
— Tylko że jestem zajęty — dodał Mort. Wtedy wybuchła.
— Po co tu przybyłeś? Po co ojciec cię sprowadził?
— Wziął mnie do terminu z jarmarku rzemiosł. Wszyscy chłopcy do kogoś trafili. Ja też.
— A chciałeś iść do terminu? — warknęła. — Przecież to Śmierć, sam wiesz. Posępny Kosiarz. Jest bardzo ważny. To nie ktoś, kim się zostaje, ale ktoś, kim się jest.
Mort machnął ręką w stronę taczek.
— Przypuszczam, że wszystko dobrze się skończy — odrzekł. — Mój ojciec zawsze powtarza, że tak zwykle bywa.
Chwycił łopatę i odwrócił się. Uśmiechnął się do końskiego zadu słysząc, jak Ysabell parska gniewnie i odchodzi.
Uczciwie obrabiał kolejne szesnaste, ósme, czwarte i trzecie części, popychając taczki do pryzmy pod jabłonią.
Ogród Śmierci był ładny i zadbany. Był także zupełnie czarny. Trawa była czarna. Kwiaty czarne. Czarne jabłka połyskiwały między czarnymi liśćmi czarnej jabłoni. Nawet powietrze przypominało atrament.
Po pewnym czasie Mort odniósł wrażenie, że dostrzega… nie, przecież nie mógł sobie tego wyobrazić… różne barwy czerni.
Nie bardzo ciemne odcienie czerwieni i zieleni czy czegokolwiek, ale rozmaite odcienie czerni. Pełne widmo kolorów, wszystkie różne i wszystkie… no, czarne. Wyrzucił ostatni ładunek, odstawił na miejsce taczki ł wrócił do domu.
WEJŚĆ.
Śmierć stał za pulpitem i studiował mapę. Spojrzał na Morta nieobecnym wzrokiem.
NIE SŁYSZAŁEŚ PRZYPADKIEM O ZATOCE MANTE?, zapytał.
— Nie, proszę pana.
SŁYNNA KATASTROFA MORSKA.
— Zdarzyła się tam?
ZDARZY, wyjaśnił Śmierć, JEŚLI TYLKO ZNAJDĘ TO PRZEKLĘTE MIEJSCE.
Mort obszedł pulpit dookoła i spojrzał na mapę.
— Ma pan tam zatopić statek? — spytał. Śmierć wydawał się wstrząśnięty.
WYKLUCZONE. WYSTĄPI POŁĄCZENIE BŁĘDÓW W SZTUCE ŻEGLARSKIEJ, PŁYTKICH WÓD I PRZECIWNEGO WIATRU.
— Straszne. Wielu ludzi utonie?
TO SPRAWA LOSU, rzekł Śmierć, sięgnął do biblioteczki i wyjął ciężki słownik geograficzny. W TEJ SPRAWIE NIC NIE MOGĘ ZROBIĆ. CO TO ZA ZAPACH?
— To ja — wyjaśnił z prostotą Mort.
A TAK STAJNIA. Śmierć znieruchomiał z dłonią na grzbiecie książki. A JAK MYŚLISZ, DLACZEGO POSŁAŁEM CIĘ DO STAJNI? ZASTANÓW SIĘ DOBRZE.
Mort zawahał się. Myślał o tym w przerwach między liczeniem taczek. Nie był pewien, czy miało to poprawić koordynację wzroku i pewność ręki, nauczyć go posłuszeństwa, uświadomić wagę — w ludzkiej skali — drobnych zadań, czy może pokazać, że ludzie wielcy zaczynają od samego dołu. Żadne z tych wyjaśnień nie wydawało się całkiem prawidłowe.
— Myślę… — zaczął.
TAK?
— No więc prawdę mówiąc myślę, że to dlatego, bo brnął pan po kolana w końskim gnoju.
Śmierć przyglądał mu się przez chwilę. Mort niespokojnie przestąpił z nogi na nogę.
MASZ ABSOLUTNĄ RACJĘ, rzucił Śmierć. LOGIKA ROZUMOWANIA. REALISTYCZNE PODEJŚCIE DO ŚWIATA. BARDZO WAŻNE W TAKIM ZAWODZIE JAK NASZ.
— Tak, proszę pana. Proszę pana?
SŁUCHAM?, Śmierć zmagał się z indeksem.
— Przecież ludzie umierają bez przerwy, prawda? Miliony ludzi. Musi pan być bardzo zapracowany. Ale…
Śmierć obrzucił Morta wzrokiem, który chłopiec zaczynał już uważać za znajomy. Zaczynał od całkowitego zaskoczenia, na krótko migotał irytacją, zatrzymywał się przez moment przy zrozumieniu i wreszcie kończył lekkim pobłażaniem.
ALE?
— Zdawało mi się, że powinien pan, no, trochę częściej wyjeżdżać. Wie pan. Krążyć po ulicach. Moja babcia miała almanach i tam był pana portret z kosą i w ogóle.
ROZUMIEM. OBAWIAM SIĘ, ŻE TRUDNO TO WYTŁUMACZYĆ, CHYBA ŻE ORIENTUJESZ SIĘ WINKARNACJI PUNKTOWEJ I OGNISKOWANIU WĘZŁÓW. CHYBA SIĘ NIE ORIENTUJESZ?
— Nie sądzę.
OGÓLNIE RZECZ BIORĄC, POWINIENEM ZJAWIAĆ SIĘ OSOBIŚCIE JEDYNIE PRZY SPECJALNYCH OKAZJACH.
— Jak król — domyślił się Mort. — To znaczy, król włada nawet wtedy, kiedy robi coś innego albo śpi. O to panu chodziło?
MNIEJ WIĘCEJ, zgodził się Śmierć, zwijając mapę. A TERAZ, CHŁOPCZE, JEŚLI SKOŃCZYŁEŚ JUŻ W STAJNI, ZAJRZYJ DO ALBERTA I SPYTAJ, CZY NIE ZNAJDZIE CI JAKIEGOŚ ZAJĘCIA. GDYBYŚ CHCIAŁ, MÓGŁBYŚ WYRUSZYĆ ZE MNĄ DZIŚ WIECZOREM.
Mort kiwnął głową. Śmierć wrócił do wielkiej, oprawnej w skórę księgi, wziął pióro, przyglądał mu się przez chwilę, a potem przechylił głowę na bok i popatrzył na Morta.
POZNAŁEŚ JUŻ MOJĄ CÓRKĘ?, zapytał.
— Ee… Tak, proszę pana — odparł Mort z ręką na klamce.
TO BARDZO MIŁA DZIEWCZYNA, ALE MYŚLĘ, ŻE PRZYDAŁBY SIĘ JEJ KTOŚ WJEJ WIEKU, Z KIM MOGŁABY POROZMAWIAĆ.
— Na pewno.
NO I OCZYWIŚCIE PEWNEGO DNIA TO WSZYSTKO BĘDZIE NALEŻEĆ DO NIEJ.
Coś podobnego do małej błękitnej supernovej rozbłysło na moment w głębi jego oczodołów. Mort uświadomił sobie, że z niejakim zakłopotaniem i całkowitym brakiem doświadczenia Śmierć próbował mrugnąć.
W pejzażu, który niczego nie zawdzięczał czasowi i przestrzeni, który istniał tylko na dalekich rubieżach wielowarstwowego kosmosu znanych jedynie astrofizykom biorącym naprawdę ostre prochy, Mort spędził popołudnie pomagając Albertowi sadzić brokuły. Były czarne z odcieniem fioletowym.
— On się stara, rozumiesz — powiedział Albert, zataczając krąg kołkiem. — Tylko gdy chodzi o kolory, wyobraźnia mu nie dopisuje.
— Nie całkiem to wszystko rozumiem — wyznał Mort. — Mówił pan, że on to wszystko zrobił?
Za ogrodowym murem grunt opadał ku dolinie, potem wznosił się i przez wrzosowiska sięgał aż do łańcucha gór, ostrych jak zęby kota.
— Tak, potwierdził Albert. — Uważaj, co robisz z tą konewką.
— A co tu było wcześniej?
— Nie wiem. — Albert rozpoczął nową grządkę. — Pewno firmament To wymyślna nazwa na masę niczego. Wyznam ci szczerze, że nie jest to porządna robota. To znaczy owszem, ogród niby niczego sobie, ale góry całkiem spartaczył. Z bliska są zupełnie nieostre. Kiedyś poszedłem tam i obejrzałem je sobie.
Mort mrużąc oczy przyjrzał się najbliższym drzewom. Wyglądały całkiem realnie.
— A po co to wszystko zrobił? — zapytał.
— Wiesz, co się przytrafia chłopcom, którzy stawiają za dużo pytań? — burknął ponuro Albert Mort zastanowił się.
— Nie — powiedział w końcu. — A co?
Zapadła cisza. Po chwili starzec wyprostował się.
— Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie uzyskują odpowiedzi i mają za swoje.
— Powiedział, że mogę dzisiaj z nim pojechać — oznajmił Mort.
— W takim razie masz szczęście — stwierdził niezbyt jasno Albert i ruszył do domu.
— Czy on naprawdę zrobił to wszystko? — spytał Mort, wlokąc się za nim.
— Tak.
— Po co?
— Chyba chciał gdzieś czuć się u siebie.
— Czy pan jest martwy, Albercie?
— Ja? A czyja wyglądam na martwego? — Staruszek parsknął, gdy Mort zaczął mu się krytycznie przyglądać. — Możesz sobie darować te spojrzenia. Jestem równie żywy jak ty. Pewnie nawet bardziej.
— Przepraszam.
— Drobiazg. — Albert otworzył kuchenne drzwi, obejrzał się i przyjrzał Mortowi najłagodniej jak potrafił. — Lepiej nie zadawaj takich pytań. To denerwuje ludzi. A teraz może odsmażymy sobie coś na kolację?
Dzwonek odezwał się, kiedy grali w domino. — Chce, żeby przygotować konia — domyślił się Albert. — Chodźmy.
Wyszli do stajni. Mort przyglądał się, jak starzec zarzuca siodło na grzbiet rumaka.
— Ma na imię Pimpuś — wyjaśnił Albert, dociągając popręg. — Trudno powiedzieć dlaczego.
Pimpuś przyjaźnie spróbował zjeść jego szalik.
Mort przypomniał sobie rycinę w almanachu swojej babci, między stronami o sadzeniu roślin i o fazach księżyca. Pokazywała, jak Śmierć, Wielki Naprawiacz Krzywd, Przybywa Po Każdego z Ludzi. Oglądał ten obrazek setki razy, kiedy uczył się czytać. Nie robiłby tak silnego wrażenia, gdyby stało się rzeczą powszechnie wiadomą, że ziejący płomieniem koń, którego dosiada widmo, nazywa się Pimpuś.
— Moim zdaniem bardziej pasowałby Sztych, Miecz albo Heban — mówił dalej Albert — Ale pan miewa swoje drobne kaprysy. Nie możesz się pewnie doczekać, co?
— Chyba nie — przyznał niepewnie Mort. — Nigdy nie widziałem Śmierci przy pracy.
— Niewielu widziało. W każdym razie nie dwukrotnie. Mort nabrał tchu.
— A ta jego córka… — zaczął.
OHO! DOBRYWIECZÓR, ALBERCIE. I TOBIE, CHŁOPCZE.
— Mort — poprawił odruchowo Mort.
Śmierć wkroczył do stajni, pochylając się lekko, by nie uderzyć o framugę. Albert skinął mu głową, jednak nie służalczo, jak zauważył Mort, ale ze zwykłej uprzejmości. Mort widział już jednego czy dwóch służących, podczas tych rzadkich okazji, kiedy ojciec zabierał go do miasteczka. Albert wcale ich nie przypominał. Zachowywał się tak, jakby dom należał do niego, a właściciel był tylko gościem — kimś, kogo trzeba tolerować niby łuszczącą się farbę albo pająki w wygódce. Śmierć znosił to, jakby on i Albert już bardzo dawno powiedzieli sobie wszystko, co należało powiedzieć, a teraz byli zadowoleni, że mogą bez kłopotów wykonywać swoje obowiązki. Mortowi przypominało to spacer w chwilę po naprawdę potężnej burzy — wszystko wyglądało świeżo, nie było niczego szczególnie nieprzyjemnego, ale czuło się, że niedawno wyładowały się potężne energie.
Mort w myśli dopisał zagadkę Alberta do listy spraw nie wyjaśnionych.
POTRZYMAJ, rzucił Śmierć, wręczył chłopcu kosę i wskoczył na Pimpusia.
Kosa wyglądała całkiem zwyczajnie… oprócz ostrza. Było tak cienkie, że Mort mógł przez nie patrzeć: bladobłękitne migotanie w powietrzu, które mogłoby rozciąć płomień albo przerąbać głos. Trzymał ją bardzo ostrożnie.
W PORZĄDKU, CHŁOPCZE, rzekł Śmierć. WSKAKUJ. NIE CZEKAJ NA NAS, ALBERCIE.
Koń wyszedł na dziedziniec, a potem na nieboskłon.
Powinien nastąpić błysk, gwiazdy powinny rozmyć się w jasne smugi. Powietrze powinno zawirować i zapłonąć pędzącymi iskrami, jak to zwykle bywa przy normalnych, codziennych przeskokach hiperprzestrzennych. Ale to był Śmierć, który opanował sztukę przemieszczania się bez ostentacji i potrafił się prześliznąć między wymiarami równie łatwo jak przez zamknięte drzwi. Jechali lekkim galopem w kanionach chmur, obok wielkich, skłębionych gór cumulusów. I wreszcie mgły rozstąpiły się przed nimi. W dole leżał Dysk zalany promieniami słońca.
CZAS DAJE SIĘ DOPASOWAĆ, wyjaśnił Śmierć, gdy Mort zwrócił mu na to uwagę. TAK NAPRAWDĘ WCALE NIE JEST ISTOTNY.
— Zawsze myślałem, że jest.
LUDZIE TYLKO DLATEGO UWAŻAJĄ, ŻE JEST WAŻNY, BO SAMI GO WYMYŚLILI, stwierdził niechętnie Śmierć.
Mort uznał tę uwagę za zaskakującą, ale postanowił się nie spierać.
— Co teraz będziemy robić?
TRWA BARDZO OBIECUJĄCA WOJNA W KLATCHISTANIE. MAMY KILKA OGNISK ZARAZY ORAZ JEDNO DOŚĆ WAŻNE SKRYTOBÓJSTWO. CO WOLISZ?
— Morderstwo?
TAK. KRÓLA.
— Ach, królowie — mruknął obojętnie Mort. Znał się na królach. Raz w roku przybywała do Owczej Wólki trupa wędrownych aktorów, a w każdym razie aktorów przechadzających się. Wystawiali sztuki, w których na ogół mowa była o królach. Królowie zawsze zabijali się nawzajem albo bywali zabijani. Intrygi były złożone, dotyczyły błędnej tożsamości, trucizn, bitew, czarownic i zwykle całej masy sztyletów. To oczywiste, że funkcja króla nie jest niczym przyjemnym. Zadziwiające, że połowa obsady usiłowała zdobyć to stanowisko. Mort wyobrażał sobie życie na zamku nieco mgliście, przypuszczał jednak, że nikt się tam nie wysypia.
— Chciałbym zobaczyć prawdziwego króla — oświadczył. — Babcia mówiła, że przez cały czas noszą korony. Nawet kiedy idą do ubikacji.
Śmierć zastanowił się głęboko.
NIE MA TECHNICZNYCH POWODÓW, DLA KTÓRYCH NIE MIELIBY TEGO ROBIĆ, przyznał. JEDNAK Z MOICH OBSERWACJI WYNIKA, ŻE NA OGÓŁ SIĘ TAK NIE DZIEJE.
Koń zawrócił i rozległa szachownica pól na równinie Sto pomknęła w dole z szybkością błyskawicy. Znajdowali się nad żyzną lessową krainą, falistymi polami kapusty i małymi państewkami, których granice wiły się niczym węże, gdy krótkie, formalne wojny, układy małżeńskie, złożone koalicje, a czasem nieudolna kartografia zmieniały polityczne oblicze tej ziemi.
— Ten król… — zapytał Mort, kiedy przesunął się w dole las. — Jest dobry czy zły?
NIGDY NIE ZAJMUJĘ SIĘ ROZSTRZYGANIEM TAKICH KWESTO, odparł Śmierć. SĄDZĘ, ŻE NIE GORSZY OD INNYCH KRÓLÓW.
— Czy skazywał ludzi na śmierć? — A przypomniawszy sobie, do kogo mówi, dodał szybko: — Nie urażając pana, naturalnie.
CZASAMI, KIEDY JESTEŚ KRÓLEM, MUSISZ ROBIĆ PEWNE RZECZY.
Pod nimi sunęło miasto. Otaczało zamek zbudowany na skale, sterczącej nad równiną niczym geologiczny wągier. Była to skała z dalekich Ramtopów, wyjaśnił Śmierć, pozostawiona tu przez cofający się lód w tych legendarnych czasach, kiedy Lodowi Giganci prowadzili wojnę z bogami i pędzili swoje lodowce, próbując zamrozić cały świat. W końcu jednak zrezygnowali i zagnali te migotliwe stada z powrotem do krain ukrytych za ostrymi grzbietami gór wokół Osi. Nikt na równinach nie wiedział, dlaczego to robili. Młodsza generacja mieszkańców Sto Lat, miasta wokół skały, przypuszczała, że po prostu straszliwie im się nudziło.
Pimpuś truchtem opuścił się w dół i wylądował na najwyższej wieży zamku. Śmierć zsiadł i polecił Mortowi poszukać worka z owsem.
— Czy ludzie nie zauważą, że stoi tam koń? — przestraszył się Mort, kiedy szli już schodami w dół.
A CZY UWIERZYŁBYŚ, ŻE NA SZCZYCIE TEJ WIEŻY JEST KOŃ?
— Nie. Nie da się go wprowadzić po tych schodach.
A ZATEM?
— Aha, rozumiem. Ludzie nie chcą widzieć tego, co nie może naprawdę istnieć.
BARDZO DOBRZE.
Szli teraz szerokim korytarzem o ścianach zawieszonych gobelinami. Śmierć sięgnął pod szatę, wydobył klepsydrę i przyjrzał się jej uważnie w słabym świetle.
Była to piękna sztuka, ze szkłem ciętym w złożone fasety i uwięzionym w ozdobnej klatce z drewna i mosiądzu. Głęboko wyryto w metalu słowa „Król Olerve Bastard”.
Piasek wewnątrz dziwnie połyskiwał. Niewiele go już zostało.
Śmierć zanucił coś cicho i schował klepsydrę w tajemnicze głębie, które przedtem zajmowała.
Skręcili za róg i zderzyli się ze ścianą dźwięków. Salę wypełniali ludzie, pod chmurą dymów i obłokiem rozmów wznoszących się aż do nawiedzanych sztandarami cieni pod sklepieniem. Na galerii trójka minstreli starała się jak mogła, by dać się słyszeć. Bez sukcesów.
Pojawienie się Śmierci nie wzbudziło zainteresowania. Żołnierz przed drzwiami spojrzał w jego stronę, rozdziawił usta, po czym obojętnie zmarszczył brwi odbiegając myślą gdzie indziej. Kilku dworaków zerknęło na przybysza, a ich oczy rozogniskowały się natychmiast, gdy tylko zdrowy rozsądek zawładnął pięcioma zmysłami.
MAMY JESZCZE PARĘ MINUT, rzekł Śmierć, zdejmując kielich z tacy mijającego ich lokaja. MOŻEMY SIĘ ROZERWAĆ.
— Przecież oni mnie też nie widzą! — zawołał Mort. — A ja jestem prawdziwy.
RZECZYWISTOŚĆ NIE ZAWSZE JEST TYM, CZYM SIĘ WYDAJE, stwierdził Śmierć. POZA TYM, JEŚLI NIE CHCĄ WIDZIEĆ MNIE, TO TYM BARDZIEJ NIE CHCĄ ZAUWAŻYĆ CIEBIE. TO SĄ ARYSTOKRACI, CHŁOPCZE. MAJĄ WPRAWĘ W NIEDOSTRZEGANIU RÓŻNYCH RZECZY. DLACZEGO W TYM DRINKU PŁYWA WIŚNIA NA PATYCZKU?
— Mort — mruknął odruchowo Mort.
PRZECIEŻ WCALE NIE POPRAWIA SMAKU. DLACZEGO KTOŚ MIAŁBY BRAĆ ZUPEŁNIE DOBREGO DRINKA I WRZUCAĆ DO NIEGO WIŚNIĘ NA KIJKU?
— Co teraz będzie? — zapytał Mort.
Podstarzały hrabia zderzył się z jego łokciem, rozejrzał się wokół, jedynie chłopca omijając wzrokiem, wzruszył ramionami i odszedł.
ALBO WEŹMY COŚ TAKIEGO. Śmierć chwycił kanapkę. PIECZARKI — OWSZEM, KURCZAK — JAK NAJBARDZIEJ, SER — DOSKONALE. NIE MAM NIC PRZECIWKO NIM, ALE DLACZEGO W IMIĘ ROZSĄDKU MIESZAĆ JE ZE SOBĄ I WKŁADAĆ W TE MAŁE POJEMNICZKI Z CIASTA?
— Słucham?
TO WŁAŚNIE CALI ŚMIERTELNICY, kontynuował Śmierć. MAJĄ TYLKO PARĘ LAT NA TYM ŚWIECIE, A POŚWIĘCAJĄ JE NA KOMPLIKOWANIE NAJPROSTSZYCH SPRAW. FASCYNUJĄCE. POCZĘSTUJ SIĘ KORNISZONEM.
— Gdzie jest król? — zapytał Mort.
TO TEN ZE ZŁOTĄ BRODĄ.
Śmierć stuknął lokaja w ramię, a kiedy mężczyzna obejrzał się ze zdziwieniem, sprawnie zdjął mu z tacy kolejnego drinka.
Mort odwrócił się zaciekawiony. Zauważył władcę w niewielkiej grupie gości pośrodku tłumu. Pochylał lekko głowę, by lepiej słyszeć, co mówi do niego dość niski dworzanin. Król był wysoki, mocno zbudowany, miał spokojną, poczciwą twarz człowieka, od którego bez wahania można kupić używanego konia.
— Nie wygląda na złego króla. Dlaczego ktoś miałby go zabić?
WIDZISZ TEGO CZŁOWIEKA OBOK? Z MAŁYM WĄSIKIEM I JASZCZURCZYM UŚMIECHEM? Śmierć wskazał kosą.
— Tak?
TO JEGO KUZYN, DIUK STO HELIT. NIE JEST NAJMILSZYM Z LUDZI. ZAWSZE MA POD RĘKĄ BUTELKĘ TRUCIZNY. W ZESZŁYM ROKU JESZCZE PIĄTY W KOLEJCE DO TRONU, A TERAZ DRUGI. MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE SZYBKO SIĘ WSPINA.
Śmierć sięgnął pod szatę i wydobył klepsydrę, w której czarny piasek przesypywał się między uchwytami z żelaznych ostrzy. Potrząsnął nią na próbę.
POŻYJE JESZCZE TRZYDZIEŚCI, NAWET TRZYDZIEŚCI PIĘĆ LAT. Westchnął smętnie.
— I tak sobie zabija ludzi? — zdziwił się Mort. — Nie ma sprawiedliwości.
Śmierć westchnął znowu.
NIE, przyznał, wręczając kielich paziowi, który ze zdumieniem stwierdził, że trzyma nagle puste naczynie. JESTEM TYLKO JA.
Wydobył miecz o ostrzu takim samym jak urzędowa kosa: błękitnym i cienkim niby cień.
— Myślałem, że używa pan kosy — szepnął Mort.
WŁADCOM PRZYSŁUGUJE MIECZ, wyjaśnił Śmierć. TO KRÓLEWSKA… JAK TO SIĘ… PREROGATYWA.
Wsunął pod szatę kościste palce wolnej ręki i wyjął klepsydrę króla Olerve’a. W górnej części kuliło się do siebie tylko kilka ziarenek piasku.
PATRZ UWAŻNIE, przykazał Śmierć. PO WSZYSTKIM ZADAM CI MOŻE PARĘ PYTAŃ.
— Chwileczkę — odezwał się załamany Mort. — To niesprawiedliwe. Nie może pan tego powstrzymać?
SPRAWIEDLIWE? A KTO MÓWIŁ O SPRAWIEDLIWOŚCI?
— Jeżeli ten drugi jest taki…
POSŁUCHAJ, rzekł Śmierć. SPRAWIEDLIWOŚĆ NIE MA TU NIC DO RZECZY NIE WOLNO STAWAĆ PO NICZYJEJ STRONIE. WIELKIE NIEBA! KIEDY CZAS NADEJDZIE, TO NADEJDZIE, MÓJ CHŁOPCZE.
— Mort — jęknął Mort, wpatrując się w tłum.
I wtedy ją zobaczył. Jakieś przypadkowe poruszenie otworzyło jakby tunel pomiędzy Mortem a smukłą, rudowłosą dziewczyną siedzącą w grupie starszych kobiet poza królem. Nie była właściwie piękna, trochę zbyt obficie zaopatrzona w dziale piegów i szczerze mówiąc odrobinę za chuda. Ale jej widok wywołał szok, który spowodował zwarcie w kresomózgowiu Morta i rechocząc złośliwie pognał je w okolice splotu słonecznego.
JUŻ CZAS, oznajmił Śmierć i szturchnął Morta kanciastym łokciem. IDŹ ZA MNĄ.
Ruszył w stronę króla, ważąc w dłoni miecz. Mort zamrugał i poszedł za nim. Przez moment patrzył dziewczynie prosto w oczy. Natychmiast odwróciła wzrok, po czym znów skierowała spojrzenie na Morta. Zaczęła otwierać usta do krzyku przerażenia…
Mort poczuł, że mięknie mu kręgosłup. Puścił się biegiem do króla.
— Uważajcie, panie! — wołał. — Grozi wam niebezpieczeństwo!
Świat wypełnił się gęstym syropem. Przefrunęły niebieskie i fioletowe cienie, jak po udarze słonecznym. Dźwięki ucichły, gwar dworu stał się odległy i metaliczny niby muzyka w cudzych słuchawkach. Mort zobaczył, że Śmierć stoi przyjaźnie obok króla i spogląda na…
…galerię minstreli.
Mort dostrzegł strzelca, kuszę, bełt sunący w powietrzu z prędkością chorego ślimaka. Lecz chociaż leciał tak wolno, chłopiec nie potrafił go doścignąć. Miał wrażenie, że minęły całe godziny, zanim opanował ciężkie jak ołów nogi, ale w końcu dotknął podłogi obiema stopami równocześnie i odbił się z szybkością dryfującego kontynentu.
NIE UDA CI SIĘ, powiedział Śmierć, gdy chłopiec wirował powoli w powietrzu. TO NATURALNE, ŻE CHCIAŁEŚ SPRÓBOWAĆ, ALE NIE UDA SIĘ.
Jak we śnie Mort dryfował przez ogarnięty ciszą świat.
Bełt uderzył w cel. Śmierć ciął oburącz mieczem, ostrze bezgłośnie przeniknęło przez szyję króla. Nie pozostawiło żadnego śladu. Mortowi, wirującemu powoli w widmowym świecie, zdawało się, że upadł jakiś mglisty kształt.
Nie mógł to być król, gdyż ten stał nieruchomo i wpatrywał się w Śmierć z wyrazem zdumienia na twarzy. To mgliste coś leżało u jego stóp, a gdzieś bardzo daleko podniosły się krzyki i wrzawa.
ELEGANCKA, CZYSTA ROBOTA, odetchnął Śmierć. ARYSTOKRACJA ZAWSZE STWARZA PROBLEMY. ZWYKLE CHCĄ JESZCZE ZOSTAĆ. A TAKI PRZECIĘTNY CHŁOP NA OGÓŁ NIE MOŻE SIĘ DOCZEKAĆ.
— Kim ty jesteś, do diabła? — zapytał król. — Co tu robisz? Straże!
Natrętny przekaz oczu przebił się wreszcie do mózgu. Mort był pełen podziwu. Król Olerve od bardzo dawna zasiadał na tronie i nawet martwy potrafił się zachować.
— Och — mruknął. — Rozumiem. Nie spodziewałem się, że zobaczę cię tak prędko.
WASZA WYSOKOŚĆ… Śmierć skłonił się. NIEWIELU SIĘ SPODZIEWA.
Król rozejrzał się. W widmowym świecie trwała cisza i półmrok, jednak na zewnątrz panowało spore zamieszanie.
— To ja tam leżę, prawda?
OBAWIAM SIĘ, ŻE TAK JEST W ISTOCIE, SIRE.
— Czysta robota. Kusza, co?
TAK A TERAZ, SIRE, GDYBYŚ ZECHCIAŁ…
— Kto to zrobił? — chciał wiedzieć król.
Śmierć zawahał się.
WYNAJĘTY ZABÓJCA Z ANKH-MORPORK.
— Hmm… Sprytne. Muszę to przyznać Sto Helitowi. A ja napychałem się odtrutkami… Nie istnieje antidotum na zimną stal, co?
W RZECZY SAMEJ, SIRE.
— Stary numer z drabinką sznurową i szybkim koniem czekającym przy zwodzonym moście?
TAK TO WYGLĄDA, SIRE. Śmierć delikatnie ujął widmo króla pod ramię. JEŚLI MA TO POCIESZYĆ WASZĄ KRÓLEWSKĄ MOŚĆ, TO DODAM, ŻE KOŃ ISTOTNIE MUSI BYĆ SZYBKI.
— Słucham?
Nieruchomy uśmiech Śmierci stał się odrobinę szerszy.
JUTRO W ANKH MAM SPOTKANIE Z JEŹDŹCEM. WIDZISZ, SIRE, POZWOLIŁ, BY DIUK DAŁ MU PROWIANT NA DROGĘ.
Król, którego zdolność do pełnienia tej funkcji oznaczała, że nie był przesadnie bystry, zastanowił się chwilę, po czym parsknął śmiechem. Po raz pierwszy zauważył Morta.
— A to kto? — zdziwił się. — On też nie żyje?
MÓJ TERMINATOR. I BĘDĘ MUSIAŁ POWAŻNIE POROZMAWIAĆ Z TYM MAŁYM ŁOBUZIAKIEM.
— Mortem — wtrącił Mort odruchowo.
Odgłos ich rozmowy opływał go łagodnie. Nie potrafił oderwać wzroku od scen rozgrywających się dookoła. Czuł się rzeczywisty. Śmierć wyglądał realnie. Król był zaskakująco sprawny i ruchliwy jak na kogoś martwego. Ale reszta świata była masą migotliwych cieni. Postacie pochylały się nad nieruchomym ciałem, przenikały przez Morta, jakby był nie bardziej materialny niż mgła.
Dziewczyna klęczała nad zwłokami i szlochała.
— To moja córka — wyjaśnił król. — Powinienem odczuwać smutek. Dlaczego nie jestem smutny?
EMOCJE POZOSTAJĄ ZA WAMI. TO TYLKO KWESTIA GRUCZOŁÓW.
— Tak? Pewnie rzeczywiście. Nie widzi nas, prawda?
NIE.
— I pewnie nie ma żadnej możliwości, bym…?
ABSOLUTNIE ŻADNEJ.
— Bo przecież ma zostać królową. Gdybym mógł jej…
PRZYKRO MI.
Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała poprzez Morta. Chłopiec widział, jak diuk podchodzi do niej z tyłu i pocieszającym gestem gładzi po ramieniu. Lekki uśmiech zawisł mu na wargach — taki, który zwykł leżeć na piaszczystych brzegach i czekać na nieostrożnych pływaków.
CHODŹMY JUŻ, CHŁOPCZE. DOŚĆ PRÓŻNOWANIA.
Mort poczuł, że kościste palce ściskają mu ramię, raczej przyjaźnie. Odwrócił się niechętnie i podążył za Śmiercią i królem.
Przeszli przez ścianę. On sam był już w połowie drogi, kiedy uświadomił sobie, że przenikanie ścian jest niemożliwe.
Niewiele brakowało, a ta samobójcza logika by go zabiła. Poczuł wokół siebie chłód kamienia. I wtedy zabrzmiał głos:
SPÓJRZ NA TO W TEN SPOSÓB, CHŁOPCZE: TEJ ŚCIANY TU NIE MA. INACZEJ BYŚ TĘDY NIE PRZECHODZIŁ. PRAWDA, CHŁOPCZE?
— Mort — burknął Mort.
SŁUCHAM?
— Mam na imię Mort. Albo Mortimer — oświadczył gniewnie Mort i ruszył przed siebie. Chłód został za nim.
NO WIDZISZ. TO NIE TAKIE TRUDNE.
Mort rozejrzał się po korytarzu, po czym na próbę klepnął ścianę dłonią. Musiał przez nią przejść, ale teraz wydawała się całkiem twarda. Mrugały na niego maleńkie odłamki miki.
— Jak pan to robi? — zapytał. — Jak ja to robię? Czy to magia?
MAGIA TO JEDYNA RZECZ, KTÓRĄ TO NIE JEST, CHŁOPCZE. KIEDY BĘDZIESZ UMIAŁ TO ZROBIĆ SAM, NICZEGO WIĘCEJ NIE ZDOŁAM CIĘ NAUCZYĆ.
— Imponujące, muszę przyznać — rzekł król, wyraźnie bardziej mglisty. — Przy okazji, mam wrażenie, że się rozwiewam.
SŁABNIE POLE MORFOGENETYCZNE, wyjaśnił Śmierć.
Głos króla brzmiał cicho jak szept.
— Naprawdę?
TO PRZYTRAFIA SIĘ KAŻDEMU. RADZĘ SIĘ TYM POCIESZYĆ.
— Jak? — Słowo było jedynie kształtem w przestrzeni.
NIECH WASZA KRÓLEWSKA MOŚĆ BĘDZIE PO PROSTU SOBĄ.
W tej właśnie chwili król zapadł się w siebie. Malał i malał, a jego pole skupiło się w końcu do maleńkiego, jaskrawego punktu. Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Mort niemal to przeoczył. Od widma do pyłku w pół sekundy, z cichym westchnieniem.
Śmierć delikatnie pochwycił błyszczącą drobinkę i ukrył ją gdzieś pod szatą.
— Co się z nim stało? — spytał Mort.
TYLKO ON TO WIE, odparł Śmierć. CHODŹMY.
— Moja babcia mówiła, że umrzeć to jakby zasnąć — oświadczył Mort z odrobiną nadziei w głosie.
TRUDNO MI TO STWIERDZIĆ. NIE ZDARZYŁO MI SIĘ ANI JEDNO, ANI DRUGIE.
Mort raz jeszcze się obejrzał. Drzwi do sali otwarto na oścież i dworzanie wysypywali się na zewnątrz. Dwie starsze kobiety usiłowały pocieszać księżniczkę, ona jednak kroczyła przed nimi, tak że podskakiwały za nią niby dwa balony. Wszystkie trzy zniknęły po chwili za zakrętem.
JUŻ KRÓLOWA, stwierdził z aprobatą Śmierć. Cenił styl i klasę.
Odezwał się znowu, dopiero gdy dotarli na dach.
PRÓBOWAŁEŚ GO OSTRZEC, zauważył, zdejmując Pimpusiowi worek z obrokiem.
— Tak, proszę pana. Przepraszam.
NIE MOŻESZ PRZESZKADZAĆ LOSOWI. JAKIE MASZ PRAWO OCENIAĆ, KTO POWINIEN ŻYĆ, A KTO MA UMRZEĆ?
Śmierć uważnie obserwował wyraz twarzy chłopca.
TYLKO BOGOM JEST TO DOZWOLONE, dodał. ZMIANA LOSU CHOĆBY JEDNEGO CZŁOWIEKA MOŻE ZNISZCZYĆ ŚWIAT. ROZUMIESZ?
Mort pokiwał głową.
— Czy teraz odeśle mnie pan do domu? — spytał.
Śmierć objął go i podsadził na grzbiet konia.
ZA TO, ŻE OKAZAŁEŚ WSPÓŁCZUCIE? NIE. MÓGŁBYM TO ZROBIĆ, GDYBYŚ OKAZAŁ RADOŚĆ. ALE MUSISZ NAUCZYĆ SIĘ EMOCJI BARDZIEJ ODPOWIEDNICH DLA TEGO FACHU.
— To znaczy?
OSTROŚCI UMYSŁU.
Dni mijały, choć Mort nie był pewien, jak wiele ich przeszło. Posępne słońce świata Śmierci regularnie przetaczało się po nieboskłonie, ale terminy wizyt w świecie śmiertelnych nie miały widocznego związku z tym faktem. Zresztą Śmierć pojawiał się nie tylko u królów i na ważnych bitwach; osobistymi odwiedzinami zaszczycał na ogół całkiem zwyczajnych ludzi.
Posiłki serwował Albert, który uśmiechał się pod nosem i mówił niewiele. Ysabell zwykle przesiadywała w swoim pokoju albo jeździła na kucyku po czarnych wrzosowiskach wokół domu. Z włosami falującymi na wietrze robiłaby silniejsze wrażenie, gdyby lepiej opanowała sztukę jazdy albo gdyby kucyk był choć trochę większy. Albo gdyby miała włosy falujące na wietrze w sposób naturalny. Niektóre włosy to potrafią, inne nie. Jej nie potrafiły.
Kiedy nie wyjeżdżał w związku z tym, co Śmierć określał SŁUŻBĄ, Mort pomagał Albertowi albo znajdował sobie coś do roboty w ogrodzie lub w stajni. Czasem odwiedzał ogromną bibliotekę Śmierci i czytał z szybkością i zachłannością typową dla tych, którzy pierwszy raz poznali magię słowa pisanego.
Oczywiście, większość książek w bibliotece stanowiły biografie.
Pod jednym względem były niezwykłe: same się pisały. Ludzie, którzy już umarli, wypełniali swoje książki od okładki do okładki, a tym, którzy się jeszcze nie urodzili, musiały wystarczyć czyste kartki. Natomiast ci pomiędzy… Mort stwierdził — zaznaczając miejsca i przeliczając dodatkowe linijki — że do pewnych książek nowe akapity dochodziły w tempie czterech do pięciu dziennie. Nie potrafił rozpoznać pisma.
I w końcu zebrał się na odwagę.
CO?, zdumiał się Śmierć.
Siedział za swoim ozdobnym biurkiem i bawił się nożem do papieru w kształcie kosy.
— Wolne popołudnie — powtórzył Mort.
Pokój wydał mu się nagle dusząco ogromny, a on sam stał nieprzyjemnie odsłonięty pośrodku dywanu wielkości pola uprawnego.
ALE DLACZEGO?, Śmierć nie mógł zrozumieć. PRZECIEŻ NIE NA POGRZEB BABCI, dodał. WIEDZIAŁBYM COŚ O TYM.
— Chciałbym po prostu… no wie pan… wyjść gdzieś, spotkać się z ludźmi… — Mort próbował wytrzymać nieruchome spojrzenie.
CODZIENNIE SPOTYKASZ SIĘ Z LUDŹMI, zaprotestował Śmierć.
— No tak, ale… Ale nie na długo. Miło by było spotkać się z kimś o przewidywanej długości życia większej niż parę minut. Proszę pana — dorzucił.
Śmierć zabębnił palcami o blat, co brzmiało jak stepowanie myszy, i jeszcze przez kilka sekund spoglądał na Morta w skupieniu. Zauważył, że chłopiec jest mniej kanciasty, niż to pamiętał, stoi prosto, a w dodatku wie, co to znaczy „przewidywana długość życia”. To przez tę bibliotekę.
NO DOBRZE, zgodził się niechętnie. WYDAJE MI SIĘ JEDNAK, ŻE WSZYSTKO, CZEGO CI TRZEBA, MASZ TUTAJ, NA MIEJSCU. SŁUŻBA NIE JEST CIĘŻKA, PRAWDA?
— Nie, proszę pana.
MASZ OBFITE POSIŁKI, CIEPŁE ŁÓŻKO, CZAS NA WYPOCZYNEK I TOWARZYSTWO OSÓB W TWOIM WIEKU.
— Przepraszam?
MOJA CÓRKA, wyjaśnił Śmierć. POZNAŁEŚ JĄ, JAK SĄDZĘ.
— Ach… Tak, proszę pana. Rzeczywiście.
PO BLIŻSZYM POZNANIU ZDRADZA BARDZO DOBRY CHARAKTER.
— Jestem tego pewien, proszę pana.
A MIMO TO PROSISZ… Śmierć wymówił te słowa z wyraźnym niesmakiem: O WOLNE POPOŁUDNIE?
— Tak, proszę pana. Jeżeli się pan zgodzi.
NO DOBRZE. NIECH TAK BĘDZIE. MASZ CZAS DO ZACHODU SŁOŃCA.
Śmierć otworzył wielką księgę, chwycił pióro i zaczął pisać. Od czasu do czasu przerzucał koraliki liczydła.
Po minucie podniósł głowę.
WCIĄŻ TU JESTEŚ, zauważył. MARNUJESZ WŁASNY CZAS, dodał kwaśno.
— Ehem… — zaczął Mort. — Proszę pana, czy ludzie będą mnie widzieli?
MYŚLĘ, ŻE TAK. JESTEM PEWIEN. CZY JESZCZE W CZYMŚ MÓGŁBYM CI POMÓC, ZANIM WYRUSZYSZ NA TO… SZALEŃSTWO?
— Tak, proszę pana, mam jeszcze jeden problem. Nie wiem, jak się dostać do śmiertelnego świata. Proszę pana.
Śmierć westchnął ciężko i otworzył szufladę biurka.
PO PROSTU IDŹ TAM.
Mort smętnie pokiwał głową i ruszył w długą drogę do drzwi gabinetu. Kiedy chwytał za klamkę, Śmierć chrząknął.
CHŁOPCZE!, zawołał i rzucił coś.
Mort złapał to odruchowo. Drzwi otworzyły się skrzypiąc.
Ściana zniknęła. Gruby dywan pod stopami zmienił się w zabłocone kocie łby. Jasne światło dnia zalało go niczym strumień rtęci.
— Mort — oznajmił Mort, zwracając się do wszechświata jako całości.
— Co? — zapytał straganiarz.
Mort rozejrzał się. Stał na placu targowym, pełnym ludzi i zwierząt. Sprzedawano tu wszystko, od szpilek po obietnice zbawienia (to ostatnie oferowało kilku wędrownych proroków). Niemożliwe było prowadzenie rozmowy ciszej niż krzykiem.
Mort stuknął straganiarza w plecy.
— Widzi mnie pan? — spytał. Straganiarz przyjrzał mu się krytycznie.
— Chyba tak — mruknął. — Albo kogoś bardzo podobnego do ciebie.
— Dziękuję. — Mort odetchnął z bezmierną ulgą.
— Nie ma o czym mówić. Codziennie widzę masę ludzi. Całkiem za darmo. Chcesz kupić sznurówki?
— Raczej nie. Co to za miejsce?
— Nie wiesz?
Kilku ludzi przy sąsiednim straganie przyglądało się Mortowi z zadumą. Umysł chłopca przeskoczył na wyższy bieg.
— Mój mistrz wiele podróżuje — wyjaśnił zgodnie z prawdą. — Przyjechaliśmy nocą, a ja spałem na wozie. A teraz mam wolne popołudnie.
— Aha… — Straganiarz pochylił się z tajemniczą miną. — Chciałbyś się zabawić, co? Mógłbym ci czegoś poszukać.
— Bardzo bym się ucieszył wiedząc, gdzie jestem — wyznał Mort. Mężczyzna był zaskoczony.
— To Ankh-Morpork — oznajmił. — Każdy by zauważył. I wywąchał.
Mort pociągnął nosem. Rzeczywiście, w powietrzu nad miastem było coś niezwykłego. Człowiek miał wrażenie, że ta atmosfera wiele już przeżyła. Przy każdym oddechu uświadamiał sobie na nowo, że otacza go mnóstwo ludzi i prawie każdy z nich ma dwie pachy.
Straganiarz obserwował Morta badawczo. Zauważył bladą twarz, dostatnią odzież i niezwykłą osobowość, przywodzącą na myśl ściśniętą sprężynę.
— Będę szczery — rzekł. — Mógłbym wskazać ci drogę do wielkiego zamtuza.
— Dziękuję, jestem po obiedzie — odparł niepewnie Mort. — Ale mógłby mi pan powiedzieć, czy daleko stąd do… To się chyba nazywało Sto Lat.
— Jakieś dwadzieścia mil na Oś, ale nie ma tam nic ciekawego dla młodego człowieka o takim temperamencie — stwierdził pospiesznie handlarz. — Wiem dobrze. Masz czas dla siebie, szukasz nowych przeżyć, przygód, romansu…
Mort tymczasem otworzył torbę, którą dostał na pożegnanie od Śmierci. Była pełna drobnych złotych monet mniej więcej wielkości cekinów.
W jego myślach pojawił się wizerunek młodej, bladej twarzy pod falą rudych włosów. Ona jakoś wiedziała, że on tam jest. Nieokreślone emocje, które dręczyły go przez ostatnie dni, nagle zogniskowały się w jeden wyraźny cel.
— Chcę szybkiego konia — oznajmił stanowczo.
Pięć minut później Mort się zgubił.
Ta dzielnica Ankh-Morpork znana była jako Mroki, wewnętrzny obszar miasta gwałtownie potrzebujący rządowego wsparcia, albo jeszcze lepiej miotacza ognia. Trudno by go nazwać zaniedbanym, gdyż wymagałoby to rozciągnięcia znaczenia tego słowa do granic wytrzymałości. Mroki przeszły granicę zaniedbania i znalazły się daleko po drugiej strome, gdzie po czymś w rodzaju Einsteinowskiej przemiany osiągnęły wspaniałość okropieństwa, którym pyszniły się niczym nagrodą w konkursie architektury. Dzielnica była hałaśliwa, duszna i cuchnęła jak klepisko obory.
Miała nie tyle sąsiedztwo, co raczej ekologię, niby ogromna, lądowa rafa koralowa. Owszem, żyli tu ludzie — ludzkie odpowiedniki homarów, głowonogów, mięczaków i tak dalej. I rekiny.
Mort wlókł się smętnie po krętych uliczkach. Gdyby jakiś obserwator szybował na wysokości dachów, musiałby dostrzec wyraźny wzorzec w ruchu tłumu za jego plecami, sugerujący pewną liczbę ludzi dążących nonszalancko do jednego celu. Ten ktoś szybko doszedłby do słusznego wniosku, że przewidywalna długość życia Morta jest mnie więcej taka, jak kulawego jeżozwierza na sześciopasmowej autostradzie.
Jest już zapewne całkiem jasne, że Mroki nie były miejscem, które ma stałych mieszkańców. Miało sublokatorów. Od czasu do czasu Mort próbował nawiązać rozmowę z którymś z nich, usiłując dowiedzieć się o drogę do handlarza końmi. Sublokator zwykle mruczał coś niewyraźnie i oddalał się pospiesznie, gdyż każdy, kto chciał w Mrokach przeżyć dłużej niż — powiedzmy — trzy godziny, wytwarzał sobie bardzo wyspecjalizowany zestaw zmysłów. Ktoś taki wolał nie znaleźć się zbyt blisko Morta, tak jak wieśniak woli nie stawać pod wysokim drzewem podczas burzy.
I tak Mort dotarł w końcu do Ankh, największej z rzek. Zanim jeszcze wpłynęła do miasta, była powolna i ciężka od mułu niesionego z równin, a zanim dotarła do Mroków, nawet agnostyk mógłby przejść po niej pieszo. Trudno byłoby utonąć w Ankh, za to łatwo byłoby się udusić.
Mort z powątpiewaniem przyjrzał się powierzchni. Zdawała się przesuwać. Pojawiały się na niej bąble. Czyli musiała to być woda.
Westchnął i odwrócił się.
Trzej ludzie pojawili się za nim tak nagle, jakby wyłonili się z muru. Wyglądali solidnie i ciężko, wzorem wszystkich bandytów, których przybycie w każdej opowieści oznacza, że nadeszła pora, by zagrozić głównemu bohaterowi. Nie za bardzo wszakże, gdyż jest rzeczą równie oczywistą, że bandytów czeka przykra niespodzianka.
Uśmiechali się złośliwie. I świetnie im to wychodziło.
Jeden z nich wydobył nóż i kreślił ostrzem w powietrzu małe kręgi. Zbliżał się wolno do Morta. Dwaj pozostali trzymali się z tyłu, oferując mu wsparcie niemoralne.
— Dawaj pieniądze — wychrypiał przywódca. Mort sięgnął do sakiewki u pasa.
— Chwileczkę — powiedział. — A co będzie potem?
— Co?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy chodzi o układ: pieniądze albo życie — wyjaśnił Mort. — Tego zwykle powinni domagać się złodzieje. Pieniądze albo życie. Czytałem o tym w książce — dodał.
— Możliwe, możliwe — zgodził się bandyta. Czuł, że traci inicjatywę, jednak bohatersko przeszedł do ataku. — Ale nie można wykluczyć wersji: pieniądze i życie. Dwie pieczenie przy jednym ogniu, że tak powiem.
Zerknął z ukosa na kolegów, którzy na ten sygnał prychnęli zgodnie.
— W takim razie… — Mort podrzucił sakiewkę w dłoni, przygotowując się do ciśnięcia jej jak najdalej w nurt Ankh, choć istniała spora szansa, że odbije się od powierzchni.
— Zaraz, co ty wyprawiasz! — krzyknął bandyta. Chciał podbiec, ale znieruchomiał, gdy chłopiec ostrzegawczo zamachnął się sakiewką.
— Ja rozumiem to w ten sposób — rzekł Mort. — Skoro i tak macie zamiar mnie zabić, to równie dobrze mogę się pozbyć pieniędzy. To już zależy od was.
Aby zilustrować swój punkt widzenia, wyjął z sakiewki monetę i pstryknął nią do wody, która przyjęła dar z nieprzyjemnym mlaśnięciem. Złodzieje drgnęli.
Główny rzezimieszek spojrzał na sakiewkę. Potem na swój nóż. Potem na twarz Morta. A potem na swoich kolegów.
— Przepraszam na moment — powiedział i cała trójka zaczęła się szeptem naradzać.
Mort ocenił wzrokiem odległość do wylotu zaułka. Nie zdąży. Zresztą ta trójka wyglądała, jakby ściganie ludzi również dobrze im wychodziło. To tylko logika sprawiała im niejakie kłopoty.
Wreszcie przywódca odwrócił się do chłopca. Raz jeszcze zerknął na dwóch towarzyszy. Obaj stanowczo kiwnęli głowami.
— Myślę, że cię zabijemy i zaryzykujemy te pieniądze — oświadczył.
— Nie chcielibyśmy, żeby takie podejście stało się nazbyt popularne. Dwaj pozostali wyjęli noże. Mort przełknął ślinę.
— To byłoby nierozsądne — stwierdził.
— A dlaczego?
— Mnie na przykład by się nie podobało.
— Ty nie masz się zachwycać, ty masz… umrzeć. — Bandyta zbliżył się.
— Nie sądzę, żebym miał umierać — oświadczył Mort, odstępując o krok.
— Jestem pewien, że by mnie uprzedzono.
— Taak… — mruknął bandyta, który miał już tego dosyć. — Właśnie cię uprzedziliśmy, prawda? Na wielkie, cuchnące kałuże słoniowego gnoju!
Mort cofnął się jeszcze kawałek. Przez mur.
Przywódca opryszków przyjrzał się solidnej ścianie, która wchłonęła chłopca, po czym rzucił nóż na ziemię.
— Ja … — powiedział. — To …ny mag! Nie cierpię …nych magów!
— To nie powinieneś ich … — mruknął jeden z jego towarzyszy, bez wysiłku wymawiając ciąg kropek.
— O rany, on przeszedł przez mur! — zawołał trzeci członek tercetu, który myślał trochę wolniej.
— A leźliśmy za nim całe wieki — mruknął drugi. — Spisałeś się, Pilgarlic, nie ma co. Mówiłem, że mi wygląda na maga. Tylko magowie łażą tędy samotnie. Nie mówiłem, że wygląda jak mag? Powiedziałem…
— Za dużo gadasz — warknął przywódca.
— Widziałem, jak przeszedł przez ścianę, o tutaj…
— Ach tak?
— Tak!
— W tym miejscu, nie zauważyliście?
— Myślisz, że jesteś sprytny, co?
— Wystarczająco jak na ciebie!
Dowódca płynnym ruchem podniósł z ziemi nóż.
— Sprytniejszy od tego?
Trzeci opryszek podszedł do muru i kopnął go mocno kilka razy. Zza jego pleców dobiegały odgłosy szamotaniny i cichy bulgot.
— Tak, to normalny mur — stwierdził. — Mur, jakich wszędzie pełno. Jak myślicie, chłopcy, jak oni to robią? Odpowiedziała mu cisza.
— Chłopcy!
Potknął się o bezwładne ciała.
— Oj — mruknął.
Nie był zbyt bystry, ale dostatecznie, by uświadomić sobie coś bardzo ważnego: znalazł się całkiem sam w bocznym zaułku, na Mrokach. Biegiem rzucił się do ucieczki i dotarł całkiem daleko.
Śmierć szedł powoli wzdłuż półek z życiomierzami, studiując gęste rzędy zapracowanych klepsydr. Albert podążał za nim krok w krok, dźwigając na rękach otwartą księgę. Dźwięk huczał wokół nich: potężny szary wodospad szumu. Dobiegał z półek, gdzie ciągnące się w nieskończoność szeregi klepsydr przesypywały piasek czasu istot śmiertelnych. Był to ciężki dźwięk, głuchy, który wylewał się niby ciemny krem na jasny biszkopt duszy.
DOSKONALE, odezwał się w końcu Śmierć. WEZMĘ TRZY. SPOKOJNA NOC.
— To będzie dobra Hamstring, znowu opat Lobsang i księżniczka Keli — odczytał Albert.
Śmierć przyjrzał się trzem trzymanym w dłoni klepsydrom.
ZASTANAWIAŁEM SIĘ, CZY NIE POSŁAĆ CHŁOPAKA.
Albert zajrzał do księgi.
— Z czarownicą nie powinien mieć problemów, a opat jest, można powiedzieć, doświadczony — rzekł. — Szkoda tej księżniczki. Dopiero piętnaście lat. Mogą być kłopoty.
TAK RZECZYWIŚCIE SZKODA.
— Panie?
Śmierć stał z trzecią klepsydrą w ręku i wpatrywał się w grę świateł na powierzchni szkła. Westchnął.
TAKA MŁODA…
— Dobrze się czujesz, panie? — zapytał z troską Albert.
CZAS NIBY STRUMIEŃ WIECZNIE PŁYNĄCY PORYWA SWE…
— Panie!
CO?
Śmierć otrząsnął się z zadumy.
— Trochę przesadzasz, panie, ot co.
O CZYM TY GADASZ, CZŁOWIEKU?
— Trochę dziwnie się zachowywałeś, panie.
BZDURA. NIGDY NIE CZUŁEM SIĘ LEPIEJ. DO RZECZY. O CZYM TO MÓWILIŚMY?
Albert wzruszył ramionami i zbadał wpisy w księdze.
— Hamstring jest czarownicą — oznajmił. — Jeśli poślemy Morta, może się zirytować.
Wszyscy adepci magii, kiedy ich piasek już się przesypie, mają prawo, by przyszedł po nich Śmierć osobiście, nie któryś z jego niższych urzędników.
Śmierć jakby nie słyszał Alberta. Znowu wpatrywał się w klepsydrę księżniczki Keli.
JAK SIĘ NAZYWA TO UCZUCIE W GŁOWIE, UCZUCIE TĘSKNEGO ŻALU, ŻE RZECZY SĄ TAKIE, JAKIE NAJWYRAŹNIEJ SĄ?
— Chyba smutek, panie. A teraz…
JESTEM ZASMUTKOWANY.
Albert stał nieruchomo z rozdziawionymi ustami. Po chwili wziął się w garść na tyle, by wykrztusić:
— Panie, rozmawialiśmy o Morcie!
JAKIM MORCIE?
— Twoim uczniu, panie — tłumaczył cierpliwie Albert. — Wysoki, młody chłopak.
OCZYWIŚCIE. TAK, POŚLEMY GO.
— Czy jest gotów, by wyruszyć samodzielnie, panie? — Albert nie był przekonany.
Śmierć zastanowił się.
DA SOBIE RADĘ, stwierdził. JEST BYSTRY, SZYBKO SIĘ UCZY… A POZA TYM, dodał, LUDZIE NIE MOGĄ ODE MNIE WYMAGAĆ, ŻEBYM PRZEZ CAŁY CZAS SIĘ ZA NIMI UGANIAŁ.
Mort tępo wbijał wzrok w aksamitne kotary na ścianach, kilka cali od jego nosa.
Przeszedłem przez ścianę, pomyślał. A to przecież jest niemożliwe.
Delikatnie rozsunął kotary by sprawdzić, czy gdzieś w mroku nie przyczaiły się drzwi. Znalazł tylko spękany tynk, który odpadł miejscami, odsłaniając lekko wilgotne, ale wymownie solidne cegły.
Postukał w nie na próbę. Było jasne, że tą drogą nie zdoła powrócić.
— No tak — odezwał się do ściany. — I co teraz?
— Ehem… Przepraszam bardzo? — zabrzmiał jakiś głos za jego plecami.
Mort odwrócił się wolno.
Pośrodku pokoju przy stole zasiadła klatchiańska rodzina złożona z ojca, matki i pół tuzina coraz mniejszych dzieci. Osiem par wytrzeszczonych oczu wpatrywało się w Morta. Dziewiąta, należąca do starego przodka nieokreślonej płci, nie wpatrywała się, gdyż jej właściciel skorzystał z zaskoczenia i przecisnął się do wspólnej miski z ryżem. Wyznawał widać pogląd, że gotowana ryba w garści warta jest każdej niewytłumaczalnej manifestacji. Ciszę w pokoju zakłócał jedynie odgłos pełnego determinacji przeżuwania.
W kącie niewielkiego pomieszczenia stał mały ołtarzyk Offlera, sześciorękiego Boga Krokodyla z Klatchu. Uśmiechał się jak Śmierć, tyle że Śmierć nie ma stada świętych ptaszków, które przynoszą wieści od wyznawców, a przy okazji dbają o higienę uzębienia.
Klatchianie cenią gościnność ponad wszelkie inne cnoty. Mort widział, jak kobieta bez słowa zdejmuje z półki dodatkowy talerz i zaczyna napełniać go z wielkiej misy. Po krótkiej walce wyrwała z rąk czcigodnego przodka piękny kawałek ryby. Nie spuszczała z Morta podmalowanych henną oczu.
Głos należał do ojca. Mort ukłonił się nerwowo.
— Przepraszam — powiedział. — Ja, tego… przeszedłem chyba przez tę ścianę.
Sam musiał przyznać, że nie zabrzmiało to najlepiej.
— Proszę? — spytał mężczyzna.
Przy akompaniamencie brzęczenia bransoletek kobieta ułożyła na talerzu kilka plasterków papryki i polała wszystko ciemnozielonym sosem. Mort obawiał się, że go poznaje. Próbował czegoś takiego parę tygodni temu, a choć receptura była skomplikowana, jeden kęs wystarczył, by wiedzieć, że sos robi się z rybich wnętrzności marynowanych przez lata w baryłce żółci rekina. Śmierć twierdził, że wymaga wyrobionego podniebienia. Mort postanowił wtedy, że raczej go sobie podaruje.
Zaczął przesuwać się pod ścianą w stronę zawieszonego sznurami paciorków wyjścia. Wszystkie oczy podążały za nim. Spróbował się uśmiechnąć.
— Dlaczego demon pokazuje zęby, mężu mego życia? — zdziwiła się kobieta.
— Może to głód, księżycu mego pożądania — odparł mężczyzna. — Nałóż więcej ryby.
— Ja to jadłem, wyrodne dziecię — burknął przodek. — Biada światu, który nie okazuje szacunku wiekowi podeszłemu!
Faktem jest, że wypowiedzi te dotarły do uszu Morta w mówionym klatchiańskim, ze wszystkimi melodyjnymi kadencjami i subtelnymi dychtongami języka tak starożytnego i wyrafinowanego, że miał piętnaście określeń skrytobójstwa, zanim jeszcze w reszcie świata zyskał uznanie pomysł walenia się po głowach kamieniami. W mózgu chłopca jednak słowa pojawiły się wyraźne i zrozumiałe jak mowa jego matki.
— Nie jestem demonem! — zaprotestował. — Jestem człowiekiem!
Urwał zaszokowany, kiedy w jego ustach zabrzmiał czysty klatchiański.
— Jesteś złodziejem? — spytał ojciec. — Mordercą? Skoro tak się zakradłeś, to może nawet… poborcą podatkowym?
Jego dłoń wsunęła się pod stół i wyłoniła znowu, dzierżąc tasak wyostrzony do grubości papieru. Kobieta krzyknęła, upuściła talerz i przytuliła najmłodsze dziecko.
Mort spojrzał, jak ostrze zatacza kręgi, i zrezygnował.
— Przynoszę wam pozdrowienia z najgłębszych kręgów piekła -zaryzykował.
Zmiana była natychmiastowa. Tasak zniknął, a wszyscy obecni uśmiechnęli się szeroko.
— Odwiedziny demona przyniosą nam powodzenie — rozpromienił się ojciec. — Jakie jest twoje życzenie, ohydne nasienie z lędźwi Offlera?
— Słuchani? — nie zrozumiał Mort.
— Demon przynosi błogosławieństwo i szczęście temu, kto mu pomoże — wyjaśnił gospodarz. — W czym mogę ci służyć, cuchnący psi oddechu z piekielnych otchłani?
— Nie jestem specjalnie głodny. Ale gdybyś wiedział, gdzie można kupić szybkiego konia, mógłbym dotrzeć do Sto Lat przed zachodem słońca.
Mężczyzna uśmiechnął się i pokłonił.
— Znam właśnie takie miejsce, cuchnąca wydalino jelit Czy zechcesz udać się ze mną?
Mort pospieszył za nim. Przodek obserwował ich krytycznie, rytmicznie poruszając szczękami.
— Coś takiego nazywa się tutaj demonem? — mruknął. — Niech Offler sprowadzi zgniliznę na tę krainę wilgoci. Nawet demony mają tu trzeciorzędne. Do pięt nie dorastają tym, jakie bywały w Starym Kraju.
Żona umieściła miseczkę ryżu w złożonych, środkowych rękach posągu Offlera (jedzenie zniknie do rana) i cofnęła się.
— Mąż opowiadał, że w zeszłym miesiącu w Ogrodach Curry obsługiwał istotę, której nie było — oznajmiła. — Był poruszony.
Gospodarz wrócił po dziesięciu minutach i w posępnej ciszy wysypał na stół niewielki stosik złotych monet. Przedstawiały sobą bogactwo wystarczające na zakup sporej części miasta.
— Miał ich cały worek — oznajmił.
Przez dłuższą chwilę rodzina przypatrywała się pieniądzom. Żona westchnęła.
— Bogactwo sprowadza wiele kłopotów — stwierdziła. — Co teraz zrobimy?
— Wracamy do Klatchu — odparł stanowczo mąż. — Tam nasze dzieci będą dorastać wierne wspaniałej tradycji naszej starożytnej rasy. Tam mężczyźni nie muszą pracować dla złych panów jako kelnerzy, ale mogą chodzić dumnie wyprostowani. I musimy wyjechać natychmiast, wonny kwiecie daktylowej palmy.
— Dlaczego tak prędko, o ciężko zapracowany synu pustyni?
— Ponieważ — wyjaśnił mężczyzna — właśnie sprzedałem najlepszego wyścigowego konia Patrycjusza.
Koń nie był tak piękny ani tak szybki jak Pimpuś, ale bez wysiłku pokonywał kolejne mile i z łatwością pozostawił za sobą kilku konnych strażników, którym z jakichś powodów bardzo zależało na rozmowie z Mortem. Po chwili zniknęły w oddali ubogie przedmieścia Morpork, a droga wiodła przez żyzne czarnoziemy równiny Sto. Równina ta powstała w wyniku regularnych wylewów wielkiej, powolnej Ankh, przynoszącej krainie dobrobyt, bezpieczeństwo i chroniczny artretyzm.
Kraina ta była również niewyobrażalnie nudna. Kiedy światło dnia ze srebrzystego stawało się złociste, Mort galopował przez płaski, posępny krajobraz, od horyzontu po horyzont poszatkowany polami i zagonami kapusty. O kapuście wiele da się powiedzieć. Godzinami można się rozwodzić nad jej wysoką zawartością witamin, istotnych dawkach żelaza, o cennym błonniku i godnej podziwu wartości odżywczej. Jednak w dużej masie z pewnością czegoś jej brakuje. Mimo smakowej i moralnej przewagi nad — powiedzmy — żonkilami, kapusta nigdy nie stała się natchnieniem dla muzy poezji. Chyba że poeta był głodny, oczywiście. Sto Lat leżało w odległości zaledwie dwudziestu mil od stolicy, jednak wydawało się, że to raczej dwa tysiące.
U bram Sto Lat stali gwardziści, choć w porównaniu z tymi, którzy patrolowali Ankh-Morpork, wydawali się zagubionymi amatorami. Kiedy Mort mijał ich truchtem, któryś z pewną nieśmiałością kazał mu się zatrzymać pytając, kto idzie.
— Niestety, nie mogę stanąć — odparł chłopiec.
Gwardzista był nowy w tym fachu i dość gorliwy. Strażowanie okazało się czymś innym, niż się spodziewał. Nie po to zgłosił się na ochotnika, żeby cały dzień stać przy bramie w kolczudze i z toporem na długiej tyce; oczekiwał przygody, wyzwania i munduru, który nie rdzewieje na deszczu.
Wystąpił na drogę, gotów bronić grodu przed ludźmi, którzy nie respektują poleceń wydanych przez uprawnione służby miejskie.
Mort przyjrzał się ostrzu halabardy zawieszonemu o kilka cali od swojej twarzy. Zaczynał mieć już tego wszystkiego dosyć.
— Z drugiej strony- powiedział spokojnie — co byś powiedział, gdybym podarował ci w prezencie tego całkiem przyzwoitego konia?
Bez trudu znalazł bramę zamku. Tam także stali gwardziści, mieli kusze i o wiele mniej optymistyczne poglądy na życie, zresztą Mortowi skończyły się już konie. Pokręcił się przed wejściem, aż zaczęli obdarzać go nieco nadmierną uwagą. Wtedy powlókł się smętnie przez labirynt ulic małego miasteczka. Było mu trochę głupio.
Po tylu przejściach, po całych milach kapuścianych główek i z siedzeniem, które wydawało mu się teraz klocem drewna, nie wiedział właściwie nawet, po co tu przyjechał. No owszem, zobaczyła go, kiedy był niewidzialny. Czy miało to jakieś znaczenie? Pewnie nie. Tyle że ciągle widział jej twarz i błysk nadziei w oczach. Chciał ją zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Opowiedzieć o sobie i o tym, kim chciałby zostać. Dowiedzieć się, gdzie jest jej pokój w zamku i przez całą noc patrzeć w okno, dopóki nie zgaśnie światło. I tak dalej.
Trochę później kowal, który miał warsztat w jednej z wąskich uliczek przylegających do zamkowego muru, podniósł głowę znad kowadła i zobaczył młodego, dość chudego człowieka. Zaczerwieniony młodzieniec wyraźnie usiłował przejść przez ścianę.
Jeszcze później ten sam młody człowiek z kilkoma powierzchownymi zadrapaniami na głowie zjawił się w jednej z miejskich tawern. Zapytał o drogę do najbliższego maga.
Znów upłynęło trochę czasu i Mort pojawił się przed odrapanym domem. Poczerniała mosiężna płytka głosiła, że mieszka tu Igneous Cutwell, doktor nauk magicznych (Niewidoczny Uniwersytet), Mistrz Nieskończonościy, Ośwyecony, Mag Xiążąt, Strażnik Śwyętych Portalyj, jeśli nieobecny, proszę zostawić pocztę u pani Nugent, dom obok.
Należycie poruszony i z mocno bijącym sercem Mort uniósł ciężką kołatkę w kształcie obrzydliwego gargulca z solidnym żelaznym pierścieniem w pysku. Zastukał dwa razy.
Z wnętrza dobiegły nerwowe odgłosy, jakie w mniej godnym domostwie mogłyby sugerować, powiedzmy, że ktoś upycha w zlewie brudne talerze i nerwowo sprząta pranie.
W końcu drzwi otworzyły się, powoli i tajemniczo.
— Fofinieneś udafać, że jesteś fod frażenieł — odezwała się kołatka uprzejmie, choć z powodu pierścienia trochę niewyraźnie. — Użyfa fielokrążkóf i kafałka sznurka. Nie radzi sobie z zaklęciałi otfierania.
Mort spojrzał na wyszczerzony metalowy pysk. Pracuję dla szkieletu, który umie przechodzić przez ściany, powiedział sobie. Czy coś jeszcze może mnie zaskoczyć?
— Dziękuję — mruknął.
— Nie ła za co. Fytrzyj futy f słołiankę. Szczotka ła dzisiaj folne.
Przestronne, niskie pomieszczenie za drzwiami było mroczne, posępne i pachniało głównie kadzidłem, ale też trochę gotowaną kapustą, nie praną bielizną i ogólnie człowiekiem, który ma zwyczaj rzucać skarpetkami o ścianę, a potem nosić te, które się nie przykleją. Na stole stała kryształowa kula z wyraźnym pęknięciem, astrolabium, w którym brakowało kilku części, na podłodze wymalowano odrobinę nierówny oktogram, a z sufitu zwisał wypchany aligator. Wypchany aligator to absolutnie niezbędne wyposażenie każdego przyzwoitego warsztatu maga. Ten tutaj wyglądał, jakby nie był z tego zadowolony.
Zasłona z paciorków rozsunęła się pchnięta dramatycznym gestem ręki i odsłoniła zakapturzoną postać.
— Szczęśliwe konstelacje rozjaśniają godzinę naszego spotkania! -obwieściła.
— A które? — zainteresował się Mort Zapadła nagła, niepewna cisza.
— Słucham?
— Które konkretnie konstelacje?
— Te szczęśliwe — odpowiedziała z wahaniem postać. Po czym huknęła z nową siłą: — Dlaczego zakłócasz spokój Igneousa Cutwella, Strażnika Ośmiu Kluczy, Wędrowca po Piekielnych Wymiarach, Najwyższego Maga…
— Przepraszam — wtrącił Mort. — Naprawdę?
— Co naprawdę?
— Naprawdę jesteś Strażnikiem czegoś tam, Najwyższym Strażnikiem jak mu tam Świętych Piekieł?
Cutwell z irytacją zrzucił kaptur. Zamiast mistyka z siwą brodą, jakiego się spodziewał, Mort zobaczył krągłą, pucołowatą twarz, różową i białą jak zapiekanka z szynką, którą zresztą przypominała także pod innymi względami. Na przykład, jak zwykle zapiekanki, nie miała brody, i jak zapiekanki sprawiała sympatyczne wrażenie.
— W sensie metaforycznym — mruknął mag.
— Co to znaczy?
— No więc… To znaczy, że nie.
— Ale powiedziałeś…
— To była reklama — wyjaśnił Cutwell. — Rodzaj magii, którą właśnie studiuję. A czego ty właściwie chcesz? — Uśmiechnął się domyślnie. — Napój miłosny, co? Coś, co zachęci młode damy.
— Czy można przechodzić przez ściany? — spytał zrozpaczony Mort. Cutwell znieruchomiał z ręką wyciągniętą w stronę butelki pełnej gęstego płynu.
— Używając czarów?
— Ee… nie, chyba nie.
— W takim razie wybieraj bardzo cienkie ściany. A jeszcze lepiej: korzystaj z drzwi. Polecam ci tamte, jeśli przyszedłeś tu, żeby zajmować mi czas.
Mort z lekkim wahaniem położył na stole sakiewkę złotych monet Mag zerknął na nie, z jego gardła wydobyło się ciche jęknięcie, po czym wyciągnął rękę. Mort błyskawicznie złapał go za nadgarstek.
— Przechodziłem przez ściany — oznajmił powoli i stanowczo.
— Oczywiście, oczywiście — wybełkotał Cutwell. Nie odrywał wzroku od sakiewki. Kciukiem wydłubał z butelki korek i z roztargnieniem łyknął niebieskiej cieczy.
— Tylko że kiedy poprzednio to robiłem, nie zwracałem uwagi na to, że mogę, nie wiedziałem, że w ogóle przechodzę i nie pamiętam, jak mi się to udało. A chcę dokonać tego znowu.
— Po co?
— Bo gdybym umiał przechodzić przez ściany, mógłbym zrobić wszystko.
— Bardzo głębokie — ocenił Cutwell. — Filozoficzne. A jak brzmi imię tej młodej damy za murem?
— To… — Mort przełknął ślinę. — Nie wiem, jak ma na imię. Nie wiem nawet, czy jest tam jakaś dziewczyna. Nie powiedziałem, że jest.
— No tak… — mruknął Cutwell. Pociągnął z butelki ł wzdrygnął się. — Świetnie. Jak przechodzić przez ściany? Podejmę studia. Ale to może być kosztowne.
Mort wolno przysunął sobie sakiewkę i wyjął małą złotą monetę.
— Zaliczka — powiedział.
Cutwell podniósł monetę, jakby się bał, że zniknie z trzaskiem albo wyparuje. Przyjrzał się jej uważnie.
— Nigdy jeszcze nie widziałem takich pieniędzy — oświadczył oskarżycielskim tonem. — Co to za pismo z zawijasami?
— Ale to złoto, prawda? To znaczy… Oczywiście, jeśli nie chcesz…
— Pewnie, to złoto — przerwał mu nerwowo mag. — Złoto aż miło. Zastanawiałem się tylko skąd pochodzi.
— Nie uwierzyłbyś — zapewnił go chłopiec. — O której tu jest zachód słońca?
— Na ogół udaje się nam wcisnąć go między dniem a nocą. — Cutwell nadal wpatrywał się w monetę i małymi łyczkami popijał zawartość butelki. — Mniej więcej teraz.
Mort zerknął przez okno. Na ulicy zapadał już zmierzch.
— Jeszcze wrócę — obiecał i skoczył do drzwi.
Słyszał, że mag woła coś za nim, ale pędził już na złamanie karku w stronę wylotu zaułka.
Ogarnęła go panika. Śmierć czeka na niego czterdzieści mil stąd. Będzie awantura. Będzie straszliwa…
A… JESTEŚ, CHŁOPCZE.
Znajoma postać wysunęła się z ciżby otaczającej stragan z węgorzami w galarecie. Trzymała w dłoni talerz małży.
OCET JEST WYJĄTKOWO PIKANTNY. CZĘSTUJ SIĘ.
Oczywiście, był czterdzieści mil stąd, ale to nie wyklucza faktu, że mógł być również tutaj…
W swoim zaniedbanym pokoju Cutwell raz po raz obracał w palcach złotą monetę. Mruczał pod nosem „ściany” i pociągał z butelki.
Zdawało się, że dopiero kiedy ją opróżnił, uświadomił sobie, co właściwie robi. Wzrok zogniskował się na etykiecie i poprzez różową mgłę mag odczytał: „Napóy miłosny y wigoru dodayący Babci Weatherwax. Ledwie yedną łyżeczkę przed snem, a y to małą”.
— Zupełnie sam? — zdziwił się Mort.
OCZYWIŚCIE. MAM DO CIEBIE CAŁKOWITE ZAUFANIE.
— Naprawdę?
Propozycja usunęła z umysłu Morta wszelkie inne myśli. Z niejakim zdumieniem odkrył, że niespecjalnie się obawia. W ciągu ostatniego tygodnia widział sporo zgonów. Możliwość późniejszej pogawędki z ofiarą sprawiała, że nie wzbudzały w nim już grozy. Ofiary zwykle przyjmowały to wydarzenie z ulgą, jedna czy dwie z irytacją, ale wszyscy chętnie wysłuchiwali kilku ciepłych słów.
JAK MYŚLISZ, PORADZISZ SOBIE?
— Chyba tak, proszę pana. Myślę, że tak.
GODNY POCHWAŁY ENTUZJAZM. ZOSTAWIŁEM PIMPUSIA PRZY POIDLE ZA ROGIEM. KIEDYSKOŃCZYSZ, ZABIERZ GO PROSTO DO DOMU.
— Pan tu zostanie?
Śmierć rozejrzał się po ulicy. Oczodoły mu rozbłysły.
POMYŚLAŁEM, ŻE PRZEJDĘ SIĘ TROCHĘ, oznajmił tajemniczo. OSTATNIO NIE CZUŁEM SIĘ NAJLEPIEJ. PRZYDA MI SIĘ TROCHĘ ŚWIEŻEGO POWIETRZA.
Nagle jakby coś sobie przypomniał, sięgnął w niezbadane mroki swej szaty i wyjął trzy klepsydry.
SAME PROSTE PRZYPADKI, rzucił. BAW SIĘ DOBRZE.
Odwrócił się i odszedł nucąc pod nosem.
— Aha. Dziękuję.
Mort obejrzał klepsydry pod światło. Zauważył, że w jednej zostały ostatnie ziarna piasku.
— To znaczy, że ja teraz wszystkim rządzę? — zapytał jeszcze, ale Śmierć zniknął już za rogiem.
Pimpuś poznał go i przywitał cichym rżeniem. Serce Morta biło mocno z przejęcia i poczucia odpowiedzialności. Palce automatycznie wyjęły kosę z pochwy, ustawiły i umocowały ostrze, lśniące stalowobłękitnie i rozcinające światło gwiazd niczym salami. Chłopiec dosiadł konia i skrzywił się lekko, na nowo czując otarcia od siodła. Ale w siodle Pimpusia siedziało się jak na poduszce. Po chwili, odurzony swoją ważnością, wyjął z juków podróżny płaszcz Śmierci, zarzucił sobie na ramiona i spiął srebrną klamrą.
Raz jeszcze zerknął na pierwszą klepsydrę i delikatnie ścisnął Pimpusia kolanami. Koń chwycił w nozdrza chłodne powietrze i ruszył truchtem.
Za nimi Cutwell wypadł z domu i pognał oszronioną ulicą. Szata powiewała mu za plecami.
Koń już kłusował, powiększając odległość między kopytami a kamieniami bruku. Ze świstem machnął ogonem, wzniósł się nad dachami domów i popłynął przez nocne niebo.
Cutwell nie zwracał na niego uwagi. Miał ważniejsze sprawy. Odbił się mocno, szczupakiem wskoczył do lodowatej wody w poidle i z ulgą ułożył się na wznak między pływającymi odłamkami lodu. Po chwili woda zaczęła parować.
Mort trzymał się nisko, gdyż wtedy lot sprawiał mu większą przyjemność. Śpiąca kraina przesuwała się pod nimi bezgłośnie. Pimpuś mknął galopem, jego potężne mięśnie poruszały się pod skórą gładko jak aligatory na piaszczystym brzegu, a grzywa chłostała twarz chłopca. Noc spływała za ostrzem kosy, rozcięta na dwie skłębione połowy.
Pędzili pod księżycem milczący jak cień, widziani tylko przez koty i ludzi, którzy sięgali ku rzeczom nie przeznaczonym ludzkiej wiedzy. Mort nie pamiętał potem dokładnie, ale prawdopodobnie się śmiał. Wkrótce pobielone szronem równiny ustąpiły wzniesieniom pogórza, a po chwili pędziły już ku nim długie szeregi Ramtopów. Pimpuś spuścił głowę i wydłużył krok, mierząc w przełęcz między dwoma szczytami, ostrymi w srebrzystym blasku niczym zęby goblina. Gdzieś w dole zawył wilk.
Mort obejrzał klepsydrę. Oprawę zdobiły rzeźbione liście dębu i korzenie mandragory, a piasek za szkłem, nawet w świetle księżyca, był bladozłocisty. Odwracając klepsydrę na wszystkie strony zdołał odczytać wyryte najcieńszymi liniami imię „Ammelina Hamstring”.
Pimpuś zwolnił do kłusa. Mort spoglądał na sklepienie lasu przyprószone śniegiem albo zbyt wczesnym, albo bardzo, bardzo spóźnionym. Oba wyjaśnienia były możliwe, gdyż Ramtopy kolekcjonowały pogodę i wydzielały ją sobie, nie zwracając uwagi na pory roku.
Pod nimi otworzyła się wolna przestrzeń. Pimpuś zwolnił jeszcze bardziej, skręcił i opuścił się wolno na białą od śniegu polanę. Była okrągła, a mały domek stał dokładnie pośrodku. Gdyby śnieg nie zasypał ziemi, Mort zauważyłby, że nie ma tam żadnych pni. Nikt nie wycinał drzew, żeby oczyścić krąg. Po prostu zniechęcono je do rośnięcia w tym miejscu. A może same się odsunęły?
Blask świecy wylewał się przez okno na parterze, tworząc pomarańczową kałużę na śniegu.
Pimpuś wylądował miękko i nie zapadając się potruchtał po zimnej białej pokrywie. Oczywiście, kopyta nie zostawiały śladów.
Mort zsiadł i ruszył do drzwi. Mruczał coś do siebie i machał kosą na próbę.
Dach domku miał szerokie okapy, żeby chronić od śniegu i osłaniać sagi drewna. Nikt mieszkający w wyższych partiach Ramtopów nawet nie myślał, by rozpoczynać zimę bez kloców drewna ułożonych wokół trzech ścian domu. Tu jednak nie było ani jednego polana, choć do wiosny zostało jeszcze mnóstwo czasu.
Był za to kłąb siana za kratą przy drzwiach. Ktoś przyczepił kartkę, na której nieco drżącą ręką wypisał dużymi literami: DLA KONIA.
Zaniepokoiłoby to Morta, gdyby tylko do tego dopuścił: wyraźnie ktoś go oczekiwał. Ale w ostatnich dniach nauczył się, że zamiast grzęznąć w niepewności, lepiej mknąć po jej powierzchni. Zresztą Pimpusia nie dręczyły żadne moralne skrupuły i spokojnie zaczął się pożywiać.
Pozostał jednak problem, czy należy zapukać. Jakoś nie wydawało się to właściwe. Przypuśćmy, że nikt nie odpowie, albo każą mu sobie iść?
Dlatego Mort podniósł skobel i pchnął drzwi. Otworzyły się łatwo, bez zgrzytu.
Za nimi była kuchnia, a krokwie stropu tkwiły na poziomie dla czaszki Morta trepanacyjnym. Płomyk samotnej świecy odbijał się od garnków na kredensie, a wyszorowana posadzka aż lśniła. Ogień nad przypominającym grotę paleniskiem nie dawał światła, gdyż pozostała tam właściwie tylko sterta białego popiołu pod resztkami polana. Nikt nie musiał Mortowi tłumaczyć, że to ostatnie polano.
Stara kobieta siedziała przy kuchennym stole i pisała coś w szaleńczym tempie, z zakrzywionym nosem ledwie o kilka cali nad papierem. Szary kot zwinął się w kłębek na blacie i mrugał spokojnie na Morta.
Kosa zaczepiła o krokiew. Kobieta podniosła głowę.
— Za chwilę będę gotowa — powiedziała. Marszcząc brwi spojrzała na kartkę papieru. — Nie wpisałam jeszcze tego kawałka, że jestem zdrowa na ciele i umyśle. Same głupoty. Nikt zdrowy na ciele i umyśle by nie umierał. Może się czegoś napijesz?
— Słucham? — nie zrozumiał Mort. Otrząsnął się i powtórzył: SŁUCHAM?
— To znaczy jeśli coś pijesz. To jeżynowe porto. Na kredensie. Właściwie możesz skończyć butelkę.
Mort zerknął podejrzliwie w stronę kredensu. Czuł, że traci inicjatywę. Wyjął klepsydrę i przyjrzał się jej z demonstracyjną uwagą. Pozostała maleńka kupka piasku.
— Mam jeszcze parę minut — oświadczyła czarownica nie podnosząc głowy.
— Skąd… to znaczy SKĄD PANI WIE?
Nie zwracając na niego uwagi wysuszyła nad świecą atrament, kroplą wosku zapieczętowała pismo i wsunęła je pod lichtarz. Potem podniosła kota.
— Babcia Beedle przyjdzie tu jutro, żeby posprzątać. Masz z nią iść, rozumiesz? I dopilnuj, żeby oddała Gammer Nutley tę szafkę pod umywalkę z różowego marmuru. Od lat miała na nią oko.
Kot zamiauczał ze zrozumieniem.
— Nie mam… NIE MAM ZA WIELE CZASU, PROSZĘ PANI — wtrącił z wyrzutem Mort.
— Ty masz. To ja nie mam. I nie musisz krzyczeć.
Zsunęła się ze stołka i wtedy chłopiec zobaczył, jak bardzo jest zgarbiona. Jak łuk. Z gwoździa w ścianie zdjęła z wysiłkiem szpiczasty kapelusz, baterią spinek umocowała go sobie na głowie i chwyciła dwie laski.
Pokuśtykała przez kuchnię, stanęła przed Mortem i zmierzyła go spojrzeniem oczu maleńkich i czarnych jak jagody.
— Będzie mi potrzebny szal? Jak myślisz, przyda się? Nie, chyba nie. Sądzę, że tam, dokąd idę, jest raczej ciepło.
Przyjrzała się Mortowi z uwagą i zmarszczyła brwi.
— Jesteś młodszy niż sobie wyobrażałam — stwierdziła. Mort milczał. A czarownica dodała cicho:
— Wiesz, wydaje mi się, że nie jesteś tym, na kogo czekam. Mort odchrząknął.
— A na kogo właściwie pani czeka?
— Na Śmierć — odparła z prostotą. — Rozumiesz, taki jest układ. Zna się z góry moment swojej śmierci i ma się gwarancję… osobistej obsługi.
— To właśnie ja — zapewnił Mort.
— To znaczy co?
— Osobista obsługa. On mnie przysłał. Pracuję dla niego. Nikt inny nie chciał mnie wziąć. — Urwał. Nic nie szło tak jak powinno. Śmierć w hańbie odeśle go do domu. Pierwsze odpowiedzialne zadanie i wszystko popsuł. Słyszał już niemal, jak ludzie się z niego śmieją.
Szloch wezbrał z otchłani zawstydzenia i zabrzmiał z mocą buczka mgłowego.
— To moja pierwsza prawdziwa praca i nie poradziłem sobie!
Kosa upadła z brzękiem. Ścięła kawałek stołowej nogi i rozpołowiła kamień posadzki.
Staruszka przyglądała mu się przez chwilę, przechylając na bok głowę.
— No tak — mruknęła w końcu. — Rozumiem. Jak ci na imię, młody człowieku?
— Mort — pociągnął nosem Mort. — To od Mortimera.
— No cóż, Mort, spodziewam się, że masz przy sobie klepsydrę. Chłopiec smętnie kiwnął głową. Sięgnął do pasa i wyjął szklany miernik. Czarownica obejrzała go dokładnie.
— Jeszcze mniej więcej minuta — stwierdziła. — Nie mamy czasu do stracenia. Zaczekaj chwilę, to wszystko pozamykam.
— Ale pani nic nie rozumie! — załkał Mort. — To się nie uda! Nigdy jeszcze tego nie robiłem! Poklepała go po ręku.
— Ja też nie. Oboje możemy się czegoś nauczyć. A teraz weź kosę i zachowuj się rozsądnie. Jesteś przecież dużym chłopcem.
Mimo protestów wypchnęła go z izby na dwór i sama wyszła za nim. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła je wielkim żelaznym kluczem, który powiesiła na gwoździu wbitym w futrynę.
Mróz mocniej ścisnął puszczę. Korzenie trzeszczały z zimna. Księżyc zachodził, ale na nieboskłonie błyszczały małe, lodowate gwiazdy, od których noc wydawała się jeszcze zimniejsza. Ammelina Hamstring zadrżała.
— Kawałek stąd leży stary pień — odezwała się spokojnie. — Jest stamtąd piękny widok na całą dolinę. Latem, naturalnie. Chciałabym tam usiąść.
Mort pomógł jej przebrnąć przez zaspy i, najlepiej jak potrafił, zmiótł śnieg z pnia starego drzewa. Usiedli ustawiwszy klepsydrę między sobą. Trudno powiedzieć, co można było stąd zobaczyć latem, teraz jednak tylko czarne szczyty widniały na tle nieba, z którego opadały płatki śniegu.
— Nie mogę uwierzyć — rzekł Mort. -Wydawałoby się, że chce pani umrzeć.
— Pewnych rzeczy będzie mi brakowało — odparła. — Ale ono staje się coraz trudniejsze. Mówię o życiu. Nie możesz już ufać własnemu ciału. Czas coś z tym zrobić. Myślę, że nadeszła pora, by podążyć gdzie indziej. Opowiadał ci, że zajmujący się magią widzą go przez cały czas?
— Nie — rzekł Mort niezbyt precyzyjnie.
— No więc widzimy.
— On nie za bardzo lubi magów i czarownice — oświadczył Mort.
— Nikt nie lubi mądrali — mruknęła z satysfakcją. — Widzisz, ma z nami kłopoty. Z kapłanami nie, więc kapłanów lubi.
— Nigdy o tym nie mówił.
— To proste. Oni zawsze powtarzają ludziom, że będzie im lepiej, kiedy już umrą. My mówimy, że tutaj może być całkiem nieźle, byle się tylko przyłożyć.
Mort zawahał się. Chciał zawołać: Nie ma pani racji, on wcale nie jest taki. Nie dba o to, czy ludzie są dobrzy czy źli, byle byli punktualni. I lubi koty, dodał jeszcze w myślach.
Ale zrezygnował. Przyszło mu do głowy, że ludziom niezbędna jest wiara w różne rzeczy.
Zawył wilk i chłopiec rozejrzał się lękliwie. Odpowiedział mu inny, z drugiego końca doliny. Kolejne przyłączyły się do chóru w gęstwinie puszczy. Mort nigdy dotąd nie słyszał równie żałobnego głosu.
Zerknął z ukosa na nieruchomą postać Ammeliny Hamstring, a potem w panice na klepsydrę. Poderwał się, chwycił kosę i ciął oburącz.
Czarownica wstała, pozostawiając za sobą własne ciało.
— Dobra robota — pochwaliła. — Choć mam wrażenie, że spóźniłeś się chwilę.
Mort oparł się o drzewo. Dyszał ciężko. Staruszka obeszła pień, żeby się sobie przyjrzeć.
— Hmm… — mruknęła krytycznie. — Czas będzie musiał odpowiedzieć za to i owo.
Podniosła dłoń i zaśmiała się, kiedy zobaczyła przez nią gwiazdy.
I zmieniła się. Mort widział już wcześniej takie przemiany, gdy dusze uświadamiały sobie, że już nie krępuje ich ciało. Ale przemianę tak całkowitą ujrzał po raz pierwszy. Włosy kobiety wyrwały się z ciasnego koka, wydłużyły i pociemniały. Ciało się wyprostowało. Wygładziły się i zniknęły zmarszczki. Szara wełniana suknia zafalowała jak powierzchnia morza, opinając zupełnie inne, niepokojące kształty.
Spojrzała na siebie, zachichotała i przemieniła suknię w coś zielonego jak liście i obcisłego.
— Co o tym sądzisz, Mort? — spytała.
Jej głos brzmiał przedtem zgrzytliwie i drżąco. Teraz przywodził na myśl piżmo, syrop klonowy i inne rzeczy, od których grdyka Morta zaczęła podskakiwać niby kauczukowa kulka na gumce.
— … — wykrztusił i ścisnął kosę, aż pobielały mu palce. Zbliżyła się do niego płynnie jak wąż.
— Nie słyszałam cię — wymruczała.
— B-b-bardzo ładnie — zapewnił. — Czy to… czy to nią kiedyś byłaś?
— Zawsze nią byłam.
— Aha. — Mort wpatrzył się w czubki butów. — Powinienem cię teraz zabrać.
— Wiem — odparła. — Aleja zostaję.
— Nie możesz tego zrobić! To znaczy… — Szukał właściwych słów. — …jeśli zostaniesz, tak jakby rozpłyniesz się, będziesz coraz rzadsza, a w końcu…
— To mi odpowiada — rzekła stanowczo.
Pochyliła się ł pocałowała go. Dotknięcie było niematerialne niczym westchnienie ważki, a ona rozpływała się, i w końcu został już tylko pocałunek… Jak u kota z Cheshire, tylko o wiele bardziej erotycznie.
— Uważaj na siebie, Mort — odezwał się jej głos w jego głowie. — Zależy ci pewnie na tej pracy, ale czy potrafisz kiedyś ją rzucić?
Mort stał z głupią miną i trzymał się za policzek. Drzewa wokół polany zadrżały przez moment, w głosie wiatru zabrzmiał śmiech, a potem mroźna cisza znowu objęła wszystko.
Obowiązek przyzywał go poprzez różową mgłę zasnuwającą myśli. Chwycił drugą klepsydrę. Piasek przesypał się już prawie do końca.
Klepsydra była rzeźbiona w płatki lotosu. Mort pstryknął ją palcem, a szkło brzęknęło „ommmm”.
Chłopiec pobiegł po trzeszczącym śniegu do Pimpusia i z rozpędu wskoczył na siodło. Koń potrząsnął łbem, stanął dęba i pomknął ku gwiazdom.
Długie bezgłośne wstęgi błękitnych i zielonych płomieni zwisały ze sklepienia świata. Zasłony oktarynowych lśnień tańczyły wolno i majestatycznie ponad Dyskiem, gdy ognie aurory coriolis, potężnego wyładowania ze stojącego pola magicznego Dysku, uziemiały się w zielonolodowych górach Osi. Centralna iglica Cori Celesti, mieszkanie bogów, była dziesięciomilową kolumną zimnego, roziskrzonego płomienia.
Niewielu ludzi oglądało ten widok, a Mort nie należał do ich grona, ponieważ pochylił się nad grzbietem Pimpusia i z całej siły wtulał twarz w jego grzywę. Pędzili po nocnym niebie wlokąc za sobą smugę pary jak ogon komety.
Wokół Cori wznosiły się też inne góry. W porównaniu z nią przypominały raczej kopce termitów, choć w rzeczywistości każda z nich była majestatycznym zbiorowiskiem przełęczy, grani, ścian, urwisk, piargów i lodowców. Każdy normalny łańcuch górski chętnie by się z nimi zaprzyjaźnił.
Wśród najwyższych gór, na krańcu doliny w kształcie lejka, mieszkali Słuchacze.
Należeli do najstarszych sekt religijnych Dysku, choć sami bogowie nie byli zgodni, czy Słuchanie można uznać za prawdziwą religię. Jedynym, co chroniło świątynię przed starciem z powierzchni Dysku przez kilka dobrze wymierzonych lawin, był fakt, że bogowie byli ciekawi, co Słuchacze mogą Usłyszeć. Jeśli coś naprawdę zdoła zirytować boga, to właśnie niewiedza na jakiś temat.
Mort przybędzie tu dopiero za kilka minut. Linia kropek elegancko wypełniłaby ten okres, jednak czytelnik z pewnością już zauważył niezwykłą sylwetkę świątyni — zwiniętej niby ogromny biały amonit na skraju doliny — i prawdopodobnie zażąda wyjaśnień.
Rzecz w tym, że Słuchacze próbują ustalić, co dokładnie powiedział Stwórca, kiedy stwarzał wszechświat.
Teoria jest całkiem prosta.
To oczywiste, że żadne dzieło Stwórcy nie podlega unicestwieniu. Oznacza to, że echo tych pierwszych sylab wciąż jeszcze gdzieś krąży, raz po raz odbija się od materii w kosmosie i pozostaje słyszalne dla naprawdę uważnego słuchacza.
Przed wiekami Słuchacze odkryli, że lód i przypadek wyrzeźbiły tę dolinę w doskonałe akustyczne przeciwieństwo doliny echa. Zbudowali swą wielokomorową świątynię dokładnie w tym punkcie, jaki zawsze zajmuje jedyny fotel w mieszkaniu zagorzałego fanatyka hi-fi. Złożone ekrany akustyczne chwytały i wzmacniały dźwięk, kierując go coraz dalej do wnętrza, do centralnej komory, gdzie o każdej porze dnia i nocy czuwało zawsze trzech mnichów.
Słuchali.
Pewne kłopoty powodował fakt, że słyszeli nie tylko subtelne echa pierwszych słów, ale też każdy powstający na Dysku dźwięk. Aby rozpoznać brzmienie Słów, musieli się uczyć odróżniać wszelkie inne odgłosy. Wymagało to specyficznego talentu; nowicjuszy przyjmowano do nauki, jeśli po samym brzęku z odległości pięciuset sążni potrafili odgadnąć, na którą stronę upadła rzucona moneta. Uczeń mógł wstąpić do zakonu dopiero wtedy, kiedy umiał stwierdzić, jakiego była koloru.
I chociaż Świątobliwi Słuchacze żyli na takim pustkowiu, wielu ludzi wstępowało na długą i niebezpieczną ścieżkę wiodącą do ich świątyni, przemierzało mroźne, pełne trolli krainy, przekraczało bystre, lodowate rzeki, wspinało się na strome szczyty, wędrowało przez niegościnną tundrę, by wreszcie pokonać wąskie stopnie prowadzące do ukrytej doliny i z otwartym sercem szukać tajemnic istnienia.
A mnisi witali ich słowami:
— Nie można tam trochę ciszej?
Pimpuś jak biała smuga przemknął nad czubkami gór i wylądował na śnieżnej pustce dziedzińca. W wielobarwnym blasku niebios sprawiał wrażenie widma. Mort zeskoczył z siodła i pognał przez puste krużganki do komnaty, gdzie osiemdziesiąty ósmy opat leżał na łożu śmierci, otoczony wiernymi uczniami.
Kroki Morta dudniły głośno, gdy pędził po mozaikowej posadzce. Sami mnisi nosili wełniane kapcie.
Dotarł do łoża i oparł się na kosie, z wysiłkiem łapiąc oddech.
Opat, niski i całkiem łysy, mający na twarzy więcej zmarszczek niż torba suszonych śliwek, otworzył oczy.
— Spóźniłeś się — szepnął i umarł.
Mort przełknął ślinę, z trudem nabrał tchu i szerokim łukiem ciął kosą. Mimo wszystko trafił jak należy; opat usiadł, zostawiając za sobą ciało.
— Ani chwili za wcześnie — stwierdził głosem, który jedynie Mort mógł usłyszeć. — Zaczynałem się martwić.
— Już w porządku? — upewnił się Mort. — Muszę się spieszyć… Opat wstał z łoża i podszedł do Morta, mijając rzędy zrozpaczonych wyznawców.
— Nie ponaglaj — powiedział. — Tak lubię te rozmowy. Gdzie się podział ten co zawsze?
— Ten co zawsze? — Mort nie zrozumiał.
— Taki wysoki. Czarny płaszcz. Trochę nie dojada, sądząc po wyglądzie.
— Ten co zawsze? Ma pan na myśli Śmierć?
— Właśnie — zgodził się przyjaźnie opat. Mort rozdziawił usta.
— Często pan umiera? — wykrztusił w końcu.
— Owszem, dość często. Oczywiście, kiedy już człowiek złapie, o co w tym chodzi, reszta jest kwestią praktyki.
— Naprawdę?
— Musimy ruszać — przypomniał opat. Mort gwałtownie zamknął usta.
— To samo chciałem powiedzieć — mruknął.
— Gdybyś mógł mnie wysadzić za doliną… — ciągnął łagodnie mnich.
Wyminął Morta i skierował się na dziedziniec. Chłopiec stał przez chwilę ze spuszczoną głową, po czym puścił się za nim biegiem, choć wiedział, że jest to zachowanie całkowicie niepoważne i nieprofesjonalne.
— Proszę posłuchać… — zaczął.
— Tamten miał konia imieniem Pimpuś, o ile sobie przypominam — rzekł uprzejmie opat. — Przejąłeś od niego tę trasę?
— Trasę? — Mort nic już nie rozumiał.
— Czy cokolwiek. Wybacz, chłopcze, ale właściwie nie wiem, jak to wszystko jest zorganizowane.
— Mort — poprawił Mort odruchowo. — Myślę, że powinien pan pojechać ze mną, proszę pana. Jeśli nie ma pan nic przeciw temu — dodał tonem, który, miał nadzieję, zabrzmiał stanowczo i godnie.
Mnich obejrzał się i uśmiechnął łagodnie.
— Chciałbym — westchnął. — Może kiedyś. Ale teraz, gdybyś mógł mnie podrzucić do najbliższej wioski… Mam wrażenie, że właśnie zostaję tam poczęty.
— Poczęty? Przecież dopiero co pan umarł!
— Tak, ale widzisz, mam coś w rodzaju biletu okresowego — wyjaśnił opat.
Wprawdzie bardzo powoli, ale Mort zaczynał jednak coś pojmować.
— Aha — powiedział. — Czytałem o tym. Reinkarnacja, prawda?
— To właśnie to słowo. Jak dotąd pięćdziesiąt trzy razy. Może pięćdziesiąt cztery.
Gdy się zbliżyli, Pimpuś podniósł łeb i parsknął przyjaźnie, widząc znajomego. Opat poklepał go po pysku. Mort wskoczył na siodło i pomógł opatowi usadowić się z tyłu.
— To musi być ciekawe — powiedział, gdy Pimpuś wznosił się i oddalał od świątyni.
W bezwzględnej skali towarzyskich rozmów ten komentarz musiałby zyskać całkiem sporo m minus, ale nic lepszego nie przyszło Mortowi do głowy.
— Nie, wcale nie musi. Tak ci się wydaje, ponieważ sądzisz, że pamiętam wszystkie swoje wcielenia. Ale to naturalnie niemożliwe. Przynajmniej nie za życia.
— O tym nie pomyślałem — przyznał chłopiec.
— Wyobraź sobie: pięćdziesiąt razy odzwyczajać się od pieluch.
— Rzeczywiście, nie ma czego zazdrościć.
— Słuszna uwaga. Gdybym mógł przeżyć życie normalnie, nigdy bym się nie reinkarnował. Ale właśnie kiedy zaczynam już łapać, o co chodzi, przychodzą chłopcy ze świątyni i szukają chłopczyka poczętego w godzinie śmierci starego opata. Nie grzeszą wyobraźnią. Zatrzymaj się na chwilę.
Mort spojrzał w dół.
— Jesteśmy w powietrzu — zauważył niepewnie.
— To nie potrwa długo.
Opat zsunął się z grzbietu Pimpusia, przeszedł w powietrzu kilka kroków i wrzasnął głośno. Krzyk zdawał się trwać bardzo długo. Potem opat wsiadł z powrotem.
— Nie masz pojęcia, od jak dawna o tym marzyłem — oświadczył.
Mała wioska rozłożyła się na drugim końcu doliny, kilka mil od świątyni. Pełniła funkcję centrum usługowego. Z góry wyglądała jak przypadkowe skupisko niedużych, ale niemal całkowicie dźwiękoszczelnych chat.
— Gdziekolwiek — rzucił opat.
Mort zostawił go kilka cali nad śniegiem w miejscu, gdzie chaty stały najgęściej.
— Mam nadzieję, że kolejne życie będzie lepsze od poprzedniego — powiedział.
— Trzeba mieć nadzieję. — Opat wzruszył ramionami. — W każdym razie czeka mnie dziewięć miesięcy spokoju. Sceneria nie jest najciekawsza, ale przynajmniej ciepło.
— No to do widzenia. Muszę pędzić.
— Do zobaczenia — zawołał ze smutkiem opat i odwrócił się.
Płomienie Zorzy Osiowej wciąż rzucały swój migotliwy blask na krainę. Mort westchnął i sięgnął po trzecią klepsydrę.
Pojemnik był srebrny, ozdobiony małymi koronami. Piasku już prawie nie zostało.
Czując, że noc wszystko już rzuciła przeciw niemu i gorzej być nie może, przekręcił ostrożnie klepsydrę, by spojrzeć na wyryte imię…
Księżniczka Keli ocknęła się.
Obudził ją dźwięk… Jakby był tu ktoś, kto nie wydaje żadnego dźwięku. Nie warto wspominać o materacach i ziarnkach grochu — zwykły dobór naturalny doprowadził do tego, że w królewskich rodzinach najdłużej przeżywali ci, którzy potrafili w ciemności rozpoznać mordercę po dźwięku, którego sprytnie nie wydawał. W kręgach dworskich zawsze znalazła się osoba, która chętnie potraktowałaby nożem następcę tronu.
Keli leżała nieruchomo i zastanawiała się, co powinna zrobić. Pod poduszką miała sztylet. Zaczęła wsuwać dłoń pod pościel, a równocześnie spod półprzymkniętych powiek wypatrywała w komnacie nieznajomych cieni. Doskonale wiedziała, że jeśli tylko nieostrożnym gestem zdradzi, że nie śpi, to już nigdy się nie obudzi.
Nieco światła wpadało do wnętrza przez wielkie okno w ścianie naprzeciwko, jednak komnata pełna była rycerskich zbroi, gobelinów i najrozmaitszych ozdób. Mogłyby ukryć całą armię.
Sztylet zsunął się za materac. Zresztą i tak pewnie nie potrafiłaby go użyć.
Wołanie straży, uznała, nie jest dobrym pomysłem. Jeśli ktoś dotarł do komnaty, to albo unieszkodliwił wartowników, albo przynajmniej ogłuszył ich dużą sumą pieniędzy.
Przed kominkiem leżał pogrzebacz. Czy nadałby się na broń?
Rozległ się cichy, metaliczny dźwięk.
Może jednak krzyk nie był takim złym rozwiązaniem…
Okno pękło i odłamki posypały się do wnętrza. Przez moment Keli widziała — na tle kłębowiska błękitnych i fioletowych płomieni — postać w kapturze, na grzbiecie największego konia, jakiego znała.
Rzeczywiście, ktoś stał przy jej łożu. I wznosił sztylet.
Patrzyła zafascynowana, jak ramię w zwolnionym tempie sunie do góry, jak koń galopuje po podłodze z prędkością lodowca. Nóż był już nad nią i zaczął opadać, koń stanął dęba, a jeździec uniósł się w strzemionach i brał zamach jakąś dziwaczną bronią; ostrze tej broni rozcięło powietrze z odgłosem, jakby ktoś przesuwał wilgotnym palcem po brzegu kielicha…
Światło zgasło. Coś upadło miękko na podłogę, potem brzęknął metal.
Keli nabrała tchu.
W tym momencie czyjaś dłoń zakryła jej usta.
— Jeśli krzykniesz, pożałuję tego — zabrzmiał zmartwiony głos. — Proszę… I tak już mam wystarczająco dużo kłopotów.
Ktokolwiek potrafił zawrzeć w słowach tyle błagania, albo mówił szczerze, albo był tak doskonałym aktorem, że nie musiałby zarabiać na życie skrytobójstwem.
— Kim jesteś? — zapytała.
— Nie jestem pewien, czy wolno mi o tym mówić — odparł głos. — Wciąż jeszcze żyjesz, prawda?
W ostatniej chwili powstrzymała się od sarkastycznej odpowiedzi. Zaniepokoił ją ton tego pytania.
— Sam nie poznajesz?
— To nie takie proste… — Głos urwał z wahaniem. Wytężała wzrok, by jakoś dostrzec za nim ludzką twarz. — Mogłem ci wyrządzić straszną krzywdę.
— Przecież właśnie ocaliłeś mi życie.
— Nie wiem, co właściwie ocaliłem. Czy jest tu jakieś światło?
— Nad kominkiem pokojówka zostawia czasem zapałki — przypomniała sobie Keli.
Poczuła, że ten ktoś obok niej oddala się. Zabrzmiało kilka niepewnych kroków, kilka głuchych uderzeń, wreszcie brzęk- chociaż to słowo nie oddaje prawdziwej kakofonii i łomotu blach walących się na ziemię. Nastąpiło nawet tradycyjne ciche szczęknięcie w chwili, kiedy od kilku sekund wydawało się, że już po wszystkim.
— Leżę pod zbroją — poinformował głos niezbyt wyraźnie. — Gdzie to może być?
Keli cicho zsunęła się z łóżka, po omacku dotarła do kominka, przy blasku dogasającego ognia znalazła zapałki, w chmurze siarkowego dymu zapaliła świecę, odszukała stos elementów zbroi, wyjęła z pochwy miecz, po czym niemal odgryzła sobie język.
Ktoś dmuchnął jej gorąco i wilgotnie w samo ucho.
— To Pimpuś — oznajmił stos. — Chce się zaprzyjaźnić. Ma pewnie ochotę na trochę siana, gdybyś miała je pod ręką.
— To czwarte piętro — oznajmiła Keli z iście królewskim opanowaniem. — Sypialnia damy. Byłbyś zdumiony wiedząc, jak wielu koni się tu nie wprowadza.
— Aha… Mogłabyś pomóc mi wstać?
Odłożyła miecz i ściągnęła ze stosu napierśnik. Wychyliła się szczupła, blada twarz.
— Przede wszystkim zechciej mi wytłumaczyć, dlaczego nie powinnam wzywać straży — powiedziała księżniczka. — Za samo przebywanie w mojej sypialni czekają cię tortury i śmierć.
Przyglądała mu się gniewnie.
— Czy mogłabyś uwolnić moją rękę? — zapytał po chwili. — Dziękuję. Po pierwsze strażnicy pewnie by mnie nie zobaczyli. Po drugie, nigdy byś się nie dowiedziała, dlaczego tu jestem, a wyglądasz na taką osobę, która nie znosi niewiedzy. A po trzecie…
— Po trzecie co?
Otworzył i zamknął usta. Chciał powiedzieć: po trzecie jesteś taka piękna, a w każdym razie bardzo atrakcyjna, a przynajmniej o wiele bardziej atrakcyjna od wszystkich dziewcząt, jakie w życiu spotkałem, choć przyznaję, że nie było ich wiele.
Jak z tego widać, przy swej wrodzonej uczciwości Mort nie miał żadnych szans na karierę poety. Gdyby kiedykolwiek porównał dziewczę do letniego dnia, natychmiast by wyjaśnił, o który dzień mu chodzi i czy padał wtedy deszcz. W tej sytuacji może to i lepiej, że nie mógł wykrztusić ani słowa.
Keli podniosła świecę i obejrzała okno.
Było całe. Kamienne framugi nie nosiły żadnych śladów pęknięcia. Każda szybka witraża, przedstawiającego herb Sto Lat, tkwiła w ramach nienaruszona.
Księżniczka zerknęła na Morta.
— Mniejsza o trzecie — rzekła. — Zajmijmy się drugim.
Godzinę później dotarł do miasta brzask. Światło dnia na Dysku raczej płynie niż mknie, ponieważ spowalnia je silne stojące pole magiczne; przetaczało się po równinach niby złociste morze. Miasto na wzniesieniu przez chwilę stało niczym zamek z piasku w fali przypływu, wreszcie dzień zawirował wokół i ruszył dalej.
Mort i Keli siedzieli obok siebie na łóżku. Między nimi leżała klepsydra. W górnej części nie pozostało ani jedno ziarenko piasku.
Zza drzwi dobiegały odgłosy budzącego się do życia zamku.
— Wciąż nie całkiem rozumiem — wyznała księżniczka. — Czy to znaczy, że jestem martwa, czy nie?
— To znaczy, że powinnaś być martwa — wyjaśnił chłopiec. — Zgodnie z wyrokiem losu czy czego tam jeszcze. Nie studiowałem teorii.
— A ty miałeś mnie zabić?
— Nie! Skrytobójca miał cię zabić. Przecież ci tłumaczyłem.
— Dlaczego mu nie pozwoliłeś? Mort spojrzał na nią ze zgrozą.
— A chciałaś umrzeć?
— Oczywiście, że nie. Ale wygląda na to, że ludzkie życzenia są tu Całkiem nieistotne. Staram się zachować rozsądek w tej kwestii… Mort przyglądał się własnym kolanom. Po chwili wstał.
— Chyba lepiej już pójdę — oznajmił lodowatym tonem. Złożył kosę i wsunął ją do futerału przy siodle. Potem obejrzał Okno.
— Tędy wjechałeś — podpowiedziała usłużnie Keli. — Słuchaj, kiedy powiedziałam…
— Czy ono się otwiera?
— Nie. Z korytarza jest wyjście na balkon. Ale ktoś cię zobaczy!
Nie zwracając na nią uwagi, Mort otworzył drzwi i wyprowadził Pimpusia na korytarz. Keli wybiegła za nimi. Pokojówka zatrzymała się, dygnęła i lekko zmarszczyła brwi, gdy jej umysł rozsądnie odrzucił wizję wielkiego konia idącego wolno po dywanie.
Balkon wychodził na jeden z wewnętrznych dziedzińców. Mort wyjrzał przez poręcz i wskoczył na siodło.
— Uważaj na diuka — rzucił przez ramię. — To on za tym wszystkim stoi.
— Ojciec zawsze mnie przed nim ostrzegał — zgodziła się księżniczka.
— Mam człowieka do kosztowania potraw.
— Powinnaś zatrudnić też ochronę osobistą. Muszę jechać. Czekają mnie ważne sprawy. Żegnaj — dodał jeszcze. Miał nadzieję, że ton głosu właściwie wyraża zranioną dumę.
— Zobaczę cię jeszcze? — spytała Keli. — Tak wiele chciałabym…
— Jeśli się zastanowisz, sama zrozumiesz, że to nie jest dobry pomysł — odparł wyniośle Mort.
Cmoknął językiem, a Pimpuś skoczył w powietrze, przemknął nad parapetem i pokłusował w błękitne, poranne niebo.
— Chciałam ci podziękować! — wrzasnęła za nimi Keli. Pokojówka nie mogła się pozbyć uczucia, że coś tu się nie zgadza. Dlatego podążyła za swoją panią.
— Coś się stało, wasza wysokość?
Keli spojrzała na nią z roztargnieniem.
— Co? — zapytała.
— Zastanawiałam się tylko, czy… czy wszystko jest w porządku… Keli przygarbiła się.
— Nie — stwierdziła. — Nic nie jest w porządku. W mojej sypialni leży martwy zamachowiec. Czy mogłabyś jakoś to załatwić? Chwileczkę… -Uniosła dłoń. — Nie życzę sobie słyszeć: „Martwy, wasza wysokość?” ani „Zamachowiec, wasza wysokość?”, ani wrzasków, ani nic podobnego. Chcę tylko, żeby coś z nim zrobić. Po cichu. Chyba mam migrenę. Dlatego kiwnij tylko głową.
Pokojówka kiwnęła, dygnęła niepewnie i wycofała się.
Mort nie był pewien, jak wrócili do domu. Pimpuś wsunął się po prostu w szczelinę między wymiarami i niebo zmieniło barwę z lodowatego błękitu na posępną szarość. Nie wylądowali na czarnej ziemi posiadłości Śmierci… Ona sama znalazła się pod kopytami — jak gdyby lotniskowiec delikatnie podpłynął pod Harriera, by zaoszczędzić pilotowi trudów lądowania.
Wielki rumak podjechał pod stajnię i machając ogonem stanął przed podwójnymi wrotami. Mort zeskoczył z siodła i pobiegł do domu.
Nagle zatrzymał się, zawrócił, podsypał koniowi siana, pobiegł do domu, zatrzymał się, zawrócił, wytarł konia i sprawdził, czy w wiadrze jest woda, pobiegł do domu, zatrzymał się, zawrócił, zdjął z haka derkę i okrył zwierzę. Pimpuś z godnością trącił go nosem w ramię.
Nikogo nie spotkał, kiedy wśliznął się przez tylne drzwi i przekradł do biblioteki. Nawet o tej porze nocy powietrze było tu suche i gorące. Zdawało mu się, że minęły lata, nim w końcu znalazł biografię księżniczki Keli. Był to nieprzyjemnie cienki tomik na półce osiągalnej jedynie z pomocą bibliotecznej drabiny — rozklekotanej konstrukcji na kołach, bardzo podobnej do machiny oblężniczej.
Drżącymi palcami Mort otworzył książeczkę na ostatniej stronie i jęknął.
Wynikiem zabójstwa księżniczki w wieku lat piętnastu, czytał, była unia Sto Lat i Sto Helit, a pośrednio upadek miast — państw równin centralnych i pojawienie…
Czytał dalej, nie mogąc przerwać. Od czasu do czasu wydawał kolejne jęki.
W końcu odłożył książkę, zawahał się, po czym wcisnął ją za kilka innych tomów. Wyczuwał ją tam, gdy schodził po drabinie, jak oskarżycielsko obwieszcza całemu światu swe istnienie.
Na Dysku było tylko kilka statków oceanicznych. Żaden kapitan nie lubił tracić z oczu linii brzegowej. Jest przykrym faktem, że statki, które z daleka wyglądały, jakby spadały poza krawędź świata, wcale nie znikały za horyzontem, ale rzeczywiście spadały poza krawędź świata.
Mniej więcej co pokolenie pełni entuzjazmu badacze wątpili w to i wyruszali, by dowieść, że jest inaczej. To dziwne, ale żaden nie powrócił, by ogłosić światu wyniki swej wyprawy.
Poniższa analogia zatem nie miałaby dla Morta żadnego sensu:
Czuł się tak, jakby przeżył katastrofę „Titanica”, ale szczęśliwie niemal natychmiast został ocalony. Przez „Lusitanię”.
Czuł się, jakby uniesiony chwilową radością cisnął śnieżką, a teraz patrzył, jak lawina pochłania trzy narciarskie kurorty.
Czuł, jak historia rozplata się wokół niego.
Czuł, że musi z kimś porozmawiać. I to szybko.
To oznaczało Alberta lub Ysabell, ponieważ myśl o tłumaczeniu wszystkiego tym maleńkim, błękitnym świetlnym punktom nie należała do takich, które chciałby rozważać po długiej nocy. Przy tych rzadkich okazjach, gdy Ysabell zniżała się do spojrzenia w jego stronę, jasno dawała do zrozumienia, iż jedyną różnicą między Mortem a zdechłą ropuchą jest kolor. Co do Alberta…
Owszem, może i nie był idealnym powiernikiem, ale najlepszym w całej jednoosobowej grupie.
Mort zeskoczył z ostatnich szczebli i powlókł się między regałami do wyjścia. Parę godzin snu też mu się przyda.
Usłyszał czyjś gwałtowny oddech, tupot stóp i trzaśniecie drzwi. Kiedy zajrzał za najbliższy regał, znalazł tam jedynie stolik, a na nim kilka książek. Podniósł jedną, zerknął na imię, przeczytał parę stron. Obok leżała mokra koronkowa chusteczka.
Mort wstał późno ł od razu pobiegł do kuchni. Spodziewał się głębokiej dezaprobaty, jednak nic takiego nie nastąpiło. Albert stał przy kamiennym zlewie i wpatrywał się w patelnię do frytek. Prawdopodobnie dumał nad problemem, czy pora już zmienić olej, czy zostawić go na kolejny rok. Obejrzał się, kiedy Mort opadł na krzesło.
— Miałeś sporo zajęć — zauważył. — Słyszałem, że wałęsałeś się do rana. Zrobię ci jajko. Jest też owsianka.
— Poproszę jajko — wtrącił szybko Mort.
Nigdy nie wystarczyło mu odwagi, by skosztować Albertowej owsianki, która w głębinie garnka prowadziła własne tajemne życie i pożerała łyżki.
— Pan chce cię potem widzieć — dodał jeszcze Albert. — Ale mówił, że nie musisz się spieszyć.
— Uhm… — Mort wpatrywał się w blat stołu. — Powiedział coś jeszcze?
— Że od tysiąca lat nie miał wieczoru dla siebie. Nucił coś. Nie podoba mi się to. Nigdy go jeszcze takim nie widziałem.
— No tak… — Mort nabrał tchu. — Pewnie od dawna tu pracujesz, Albercie?
Staruszek przyjrzał mu się ponad szkłami okularów.
— Możliwe — przyznał. — Trudno czasem śledzić upływ czasu na zewnątrz. Jestem tu, odkąd umarł stary król.
— Który król, Albercie?
— Artorollo. Tak chyba miał na imię. Mały grubas. Piskliwy głos. Co prawda tylko raz go widziałem…
— Gdzie to było?
— W Ankh, naturalnie.
— Co? — wykrzyknął Mort. — Przecież w Ankh-Morpork nie ma królów. Wszyscy o tym wiedzą.
— Było to jakiś czas temu. — Albert nalał sobie filiżankę herbaty z osobistego imbryka Śmierci. Wyraźnie się rozmarzył.
Mort czekał niecierpliwie.
— A wtedy to byli królowie, prawdziwi królowie, nie to co teraz. Monarchowie. — Albert ostrożnie wylał trochę herbaty na spodek i powachlował ją końcem szalika. — Mądrzy i sprawiedliwi… w każdym razie dość mądrzy. Bez długich ceregieli ścinali ci głowę, jak tylko cię zobaczyli. — Z aprobatą kiwnął głową. — A wszystkie królowe były smukłe, blade i nosiły takie tam kominiarki…
— Kwefy? — podpowiedział Mort.
— Właśnie. A księżniczki były tak piękne, jak dzień długi i tak delikatne, że mogły obsiusiać groszek przez tuzin materaców…
— Co?
Albert zawahał się.
— Coś w tym rodzaju, w każdym razie — ustąpił. — I były bale, turnieje i egzekucje. Wspaniałe dni… — Uśmiechnął się z rozczuleniem do swych wspomnień. — Teraz już takich nie robią — zakończył niezbyt zręcznie, budząc się z zadumy.
— Czy miałeś inne imiona, Albercie? — dopytywał się Mort. Ale chwila minęła i starzec nie pozwolił nakłonić się do zwierzeń.
— Rozumiem — burknął. — Poznasz imię Alberta, a potem znajdziesz go w bibliotece, co? Znam ja was. Tylko szperać i podglądać. Zakradać się tam i bez przerwy czytać o życiu młodych panien…
Heroldzi winy musieli wznieść zaśniedziałe trąby w oczach Morta, gdyż Albert zarechotał i dźgnął chłopca kościstym palcem.
— Mógłbyś chociaż odkładać je tam, skąd wziąłeś — powiedział. — A nie zostawiać porozrzucanych, żeby stary Albert musiał je układać na półkach. Wszystko jedno: to nieładnie tak zaglądać w życia tych umarłych biedactw. Możesz od tego oślepnąć.
— Przecież ja tylko… — zaczął Mort, przypomniał sobie mokrą koronkową chusteczkę w kieszeni i umilkł.
Zostawił Alberta burczącego coś pod nosem przy zmywaniu i wymknął się do biblioteki. Blade promienie słońca padały do wnętrza przez wysokie okna, a okładki cierpliwych, starożytnych ksiąg blakły w nich łagodnie. Z rzadka tylko drobinka kurzu płynęła przez te złociste tunele, odbijała blask i rozpłomieniała się niby maleńka supernova.
Mort wiedział, że jeśli wytęży słuch, usłyszy mrówcze skrobanie piszących się książek.
Kiedyś uznałby to za niesamowite. Teraz… Teraz podnosiło na duchu. Dowodziło, że wszechświat sunie gładko do przodu. Czekające swojej szansy sumienie przypomniało mu ze złośliwą uciechą, że owszem, może i sunie, ale z pewnością nie w zaplanowanym kierunku.
Chłopiec przeszedł labiryntem regałów do tajemniczego stosu książek na stoliku. Odkrył, że zniknęły. Albert był w kuchni, a Mort nigdy nie widział, żeby Śmierć zaglądał do biblioteki. W takim razie czego tu szukała Ysabell?
Spojrzał w górę, na urwisko półek, i poczuł nagły ucisk w żołądku na myśl o tym, co zaczyna się dziać…
Nic nie mógł na to poradzić. Musiał się komuś zwierzyć.
Tymczasem Keli też nie było lekko.
To dlatego, że przyczynowość posiada ogromną inercję. Źle wymierzone cięcie Morta, spowodowane gniewem, desperacją i szczenięcą miłością, pchnęło ją na nowe tory, tyle że jeszcze tego nie zauważyła. Chłopiec kopnął dinozaura w ogon, ale minie sporo czasu, zanim drugi koniec gada się zorientuje, że należy powiedzieć „Au”.
Krótko mówiąc, wszechświat uważał Keli za martwą i był trochę zdziwiony widząc, że nie przestała się poruszać ani oddychać.
Okazywał to na wiele sposobów. Dworzanie, którzy zerkali na nią ukradkiem przez cały ranek, nie potrafiliby wyjaśnić, dlaczego na jej widok odczuwali dziwny niepokój. Ku swemu zakłopotaniu, a jej irytacji, starali się ją ignorować i rozmawiali ściszonymi głosami.
Szambelan stwierdził, że rozkazał opuścić królewski sztandar do połowy masztu i nawet na torturach nie umiałby wytłumaczyć dlaczego. A kiedy bez żadnego powodu zamówił dwa tysiące łokci czarnego sukna, delikatnie odprowadzono go do łóżka z rozpoznaniem lekkiego rozstroju nerwowego.
Niezwykły, nierealny nastrój ogarnął wkrótce cały zamek. Główny woźnica odkrył, że polecił wydobyć i oczyścić królewski katafalk. Stał potem na środku stajni i łkał w rękaw zamszowej kurtki, ponieważ nie mógł sobie przypomnieć po co. Służba chodziła po korytarzach na palcach. Kucharz musiał walczyć z przemożnych odruchem szykowania wielkich ilości zimnego mięsa na przekąski. Psy zaczęły wyć, a potem przestały nagle, czując się trochę głupio. Dwa czarne rumaki, tradycyjnie zaprzęgane w Sto Lat do karawanu, parskały nerwowo w swoich zagrodach, a koniuszego skopały prawie na śmierć.
W swoim zamku w Sto Helit diuk na próżno czekał na posłańca, który istotnie wyruszył, ale zatrzymał się na środku ulicy nie pamiętając, o czym właściwie miał zawiadomić.
Wśród tego wszystkiego Keli poruszała się jak materialny i coraz bardziej zirytowany duch.
Przy obiedzie sprawy zaszły już za daleko. Wkroczyła do sali jadalnej i odkryła, że przed królewskim krzesłem nie ma nakrycia. Głośno i wyraźnie przemawiając do lokaja zdołała naprawić to niedopatrzenie. Potem zobaczyła, że jedzący podają sobie półmiski, zanim ona zdążyła wbić widelec w któreś danie. Patrzyła z posępnym niedowierzaniem, jak wniesiono wino i jako pierwszemu nalano Lordowi Wygódki.
Choć to nie po królewsku, ale odwróciła się i podstawiła nogę lokajowi. Potknął się, wymruczał coś pod nosem i stanął wpatrzony w posadzkę.
Pochyliła się i wrzasnęła w samo ucho Kredensarza:
— Czy ty mnie widzisz, człowieku? Dlaczego muszę jeść tylko zimne mięso i szynkę?
Odwrócił się, przerywając ściszoną rozmowę z Panią Małej Sześciobocznej Komnaty w Północnej Wieży, spojrzał na księżniczkę, a w jego oczach przerażenie z wolna ustępowało miejsca zaskoczeniu.
— No więc… tego… Mogę…
— Wasza Królewska Mość — podpowiedziała Keli.
— Ależ… oczywiście… Mość… — wymamrotał.
Zapadła cisza.
Potem, jakby na nowo włączony, odwrócił się do Keli plecami i wrócił do rozmowy.
Przez chwilę księżniczka siedziała nieruchomo, pobladła ze złości i zdumienia. Potem odsunęła krzesło i pobiegła do swoich komnat Paru służących, którzy nerwowo palili w korytarzu wspólnego papierosa, zostało roztrąconych przez coś, co nie do końca zdołali zauważyć.
Keli wpadła do sypialni i pociągnęła za sznur. Powinno to sprowadzić biegiem pokojówkę czekającą w pomieszczeniu na końcu korytarza. Przez dłuższy czas nic się nie działo, wreszcie drzwi otworzyły się wolno i do wnętrza wsunęła się zdziwiona twarz.
Keli rozpoznała to spojrzenie i była na nie przygotowana. Chwyciła służącą za ramiona, siłą wciągnęła do środka i zatrzasnęła drzwi. Kiedy przerażona dziewczyna starała się patrzeć wszędzie, byle nie na swoją panią, Keli z rozmachu wymierzyła jej siarczysty policzek.
— Poczułaś to? Poczułaś? — wrzasnęła.
— Ale przecież wy… ja… — bełkotała służąca. Cofała się, aż trafiła na łóżko i siadła ciężko.
— Spójrz na mnie! Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! — krzyczała Keli. — Widzisz mnie, prawda? Powiedz, że mnie widzisz, bo poślę cię na szafot!
Pokojówka popatrzyła na nią przerażona.
— Widzę was, pani — powiedziała. — Ale…
— Ale co? No co?
— Z pewnością jesteście… Słyszałam… Myślałam…
— Co myślałaś? — warknęła Keli. Już nie krzyczała. Jej słowa cięły jak rozżarzone do białości bicze.
Pokojówka skuliła się i rozpłakała. Keli przez chwilę stukała stopą o podłogę, wreszcie łagodnie potrząsnęła dziewczynę za ramię.
— Czy jest w tym mieście jakiś mag? — spytała. — Patrz na mnie… Na mnie! Mieszka tu mag, prawda? Wy, dziewczęta, zawsze się wymykacie do magów. Gdzie mieszka?
Służąca zwróciła ku niej zalaną łzami twarz. Walczyła z własnym instynktem, który przekonywał ją, że księżniczka Keli nie istnieje.
— Uhm… Mag, owszem… Cutwell, przy Murowej…
Keli rozciągnęła wargi w uśmiechu. Nie wiedziała, gdzie trzymają płaszcze, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że łatwiej samej poszukać, niż zmusić pokojówkę, by dostrzegła jej obecność. Czekała i patrzyła uważnie. Dziewczyna przestała szlochać, rozejrzała się niepewnie i szybko wyszła z komnaty.
Już o mnie zapomniała, pomyślała Keli. Spojrzała na swoje dłonie. Wydawały się całkiem materialne.
To z pewnością magia.
Przeszła do garderoby, na próbę otworzyła kilka szaf i wreszcie znalazła czarną pelerynę z kapturem. Narzuciła ją, wyszła na korytarz i zbiegła schodami dla służby.
Ostatnio chodziła tędy, kiedy była małą dziewczynką. Tutaj znajdował się świat komód z pościelą, nagich podłóg i barków na kółkach. Pachniało lekko spleśniałą skórką od chleba.
Keli sunęła niby materialne widmo. Wiedziała, oczywiście, że istnieją kwatery służby, podobnie jak na pewnym poziomie świadomości ludzie zdają sobie sprawę z istnienia ścieków i rynsztoków. Skłonna była przyznać, że chociaż służący wydają jej się całkiem do siebie podobni, mają zapewne jakieś cechy indywidualne, po których — prawdopodobnie — rozpoznają ich najbliżsi i ukochani. Nic jednak nie przygotowało jej na widok Moghedrona, zarządzającego królewską piwnicą, którego dotąd widywała tylko sunącego statecznie niby galeon pod żaglami. Teraz siedział w pokoju z rozpiętą kurtą i fajką w zębach.
Dwie rozchichotane pokojówki przebiegły obok, nie zwracając na księżniczkę uwagi. Szła dalej. Miała wrażenie, że z jakiejś nieznanej przyczyny stała się intruzem we własnym zamku.
Pewnie dlatego, uświadomiła sobie, że to wcale nie był jej zamek. Ten gwarny świat dookoła, z zaparowanymi pralniami i zimnymi chłodniami, istniał sam w sobie. Nie mogła go posiadać. Może to ona była jego własnością.
Porwała udko kurczęcia ze stołu w największej kuchni — prawdziwej grocie zastawionej tyloma garnkami, że w blasku ogni na paleniskach wyglądała jak zbrojownia żółwi. Poczuła obcy sobie dreszcz emocji. Ukradła! We własnym królestwie! A kucharz spoglądał przez nią wzrokiem szklistym niczym szynka w galarecie.
Keli przebiegła obok stajni, do tylnej furty, obok dwóch gwardzistów, których surowe spojrzenie jakoś nie zdołało się na niej zogniskować.
Na ulicach nie było tak źle, chociaż wciąż czuła się dziwnie naga. To irytujące, być wśród ludzi zajętych własnymi sprawami i nie zadających sobie trudu, żeby na człowieka popatrzeć, kiedy całe człowieka doświadczenie mówiło, że świat kręci się wokół niego. Przechodnie często wpadali na człowieka i odbijali się, nie wiedząc, z czym się właściwie zderzyli. I często człowiek musiał odskakiwać z drogi jadących wozów.
Udko kurczęcia nie zdołało wypełnić pustki pozostawionej brakiem obiadu, Keli dyskretnie poczęstowała się więc jabłkami ze straganu. Postanowiła, że każe szambelanowi sprawdzić ich cenę i wysłać sprzedawcy trochę pieniędzy.
Rozczochrana, trochę brudna i lekko pachnąca końskim nawozem, stanęła wreszcie u drzwi Cutwella. Kołatka sprawiła jej niejakie problemy. Zgodnie z dotychczasowym doświadczeniem drzwi same otwierały się przed wchodzącym. Pilnowali tego specjalnie zatrudnieni ludzie.
Była tak wstrząśnięta, że nawet nie zauważyła, jak kołatka do niej mrugnęła.
Zastukała znowu i usłyszała stłumiony trzask. Po chwili drzwi uchyliły się i dostrzegła za nimi okrągłą, zarumienioną twarz, zwieńczoną kręconymi włosami. Prawa stopa księżniczki zaskoczyła swoją właścicielkę, inteligentnie wsuwając się w szczelinę.
— Chcę się widzieć z magiem — oznajmiła Keli. — Wpuść mnie natychmiast.
— Jest w tej chwili zajęty — odparła twarz. — Szukasz napoju miłosnego?
— Czego?
— Mam… Mamy specjalną zniżkę na maść Tarcza Namiętności Cutwella — oznajmiła twarz i mrugnęła podejrzanie. — Pozwala siać do woli i gwarantuje nieudane plony, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Keli zjeżyła się.
— Nie — skłamała zimno. — Nie rozumiem.
— Olejek? Przystanek Dziewicy? Krople do oczu z belladonną?
— Żądam…
— Przepraszamy, zamknięte — stwierdziła twarz i zatrzasnęła drzwi. Keli ledwie zdążyła wyciągnąć stopę.
Wymruczała kilka słów, które zdumiałyby i zaszokowały jej nauczycieli, po czym zaczęła walić w drzwi pięściami.
Rytm uderzeń stracił tempo, gdy nagle uświadomiła sobie: on ją widział! Słyszał ją!
Z nową siłą zaatakowała drzwi, wrzeszcząc przy tym ile sił w płucach.
— To nie fomoże — odezwał się jakiś głos tuż nad jej uchem. — Jest fardzo ufarty.
Rozejrzała się powoli i napotkała bezczelne spojrzenie kołatki. Ta poruszała metalowymi brwiami i mówiła niezbyt wyraźnie poprzez pierścień z kutego żelaza.
— Jestem księżniczką Keli, dziedziczką tronu Sto Lat — oznajmiła dumnie Keli, tłumiąc grozę. — I nie rozmawiam z ozdobami na drzwiach.
— A ja jesteł kołatką i łogę rozławiać z kił zechcę — odparł uprzejmie gargulec. — I łogę ci jeszcze fowiedzieć, że fan ła zły dzień i nie życzy sofie intruzóf. Ale łogłafyś użyć czarodziejskiego słofa. F fykonaniu atrakcyjnej kofiety działa dziefięć razy na osieł.
— Czarodziejskiego słowa? Jakiego czarodziejskiego słowa? Kołatka wyraźnie skrzywiła się pogardliwie.
— Niczego cię nie uczyli, fanienko?
Keli wyprostowała się na całą wysokość, co właściwie nie było warte wysiłku. Czuła, że ona także miała ciężki dzień. Ale jej ojciec w bitwie zabił kiedyś osobiście setkę nieprzyjaciół. Ona powinna sobie poradzić z kołatką.
— Zostałam wyedukowana — oznajmiła z lodowatą precyzją. — Przez najznakomitszych uczonych w kraju. Na kołatce nie zrobiło to wrażenia.
— Jeśli nie nauczyli cię czarodziejskiego słofa, to chyfa nie fyli tacy znakołici — stwierdziła spokojnie.
Keli chwyciła ciężki pierścień i zastukała z całej siły. Kołatka wykrzywiła się złośliwie.
— Traktuj łnie frutalnie — wysepleniła. — Tak to lufie.
— Jesteś obrzydliwa.
— Tak… To fyło dofre, łoże jeszcze raz…
Drzwi uchyliły się odrobinę. Za nimi przesunął się cień kędzierzawych włosów.
— Mówiłem pani, że zam… Keli zaszlochała.
— Proszę mi pomóc! -jęknęła. — Proszęę…
— Fidzisz? — zauważyła tryumfująco kołatka. — Frędzej czy fóźniej każdy sofie frzyfomina czarodziejskie słofo.
Keli składała już oficjalne wizyty w Ankh-Morpork i poznała co ważniejszych magów z Niewidocznego Uniwersytetu, najsłynniejszej magicznej uczelni Dysku. Niektórzy z nich byli wysocy, większość tęga i prawie wszyscy nosili bogate szaty, a przynajmniej wierzyli, że są bogate.
W świecie magii obowiązują zmieniające się mody, podobnie jak w sztukach bardziej przyziemnych. Styl mieszczański był jedynie chwilowy. Poprzednie generacje bywały na przemian blade i interesujące, druidyczne i zaniedbane albo mroczne i tajemnicze. Keli jednak przyzwyczaiła się do magów przypominających obrębione futrem pagórki z chrapliwym głosem, zaś Igneous Cutwell niezbyt pasował do tego wizerunku.
Był młody. Cóż, na to nie ma rady, pewnie nawet magowie zaczynają jako młodzi ludzie. Nie miał brody, a jedyne, czym była obrębiona jego niezbyt czysta szata, to przetarte szwy.
— Napijesz się może czegoś? — zapytał, dyskretnie wkopując pod stół brudną kamizelkę.
Keli rozejrzała się, szukając do siedzenia czegoś, co nie byłoby zajęte przez używaną odzież albo brudne naczynia. Pokręciła głową. Cutwell dostrzegł jej minę.
— Obawiam się, że trochę tu nieporządnie — rzucił pospiesznie, strącając łokciem na podłogę resztkę czosnkowej kiełbasy. — Pani Nugent sprząta zwykle dwa razy w tygodniu, ale wyjechała do siostry, która znowu ma jeden z tych swoich ataków. Na pewno nic? To żaden kłopot. Nie dalej jak wczoraj widziałem tu gdzieś czysty kubek.
— Mam problem, panie Cutwell — przerwała mu Keli.
— Jedną chwileczkę. — Z haka nad kominkiem zdjął szpiczasty kapelusz, którego lepsze czasy już dawno minęły, chociaż sądząc z wyglądu nie były one dużo lepsze. — W porządku. Strzelaj.
— Czy ten kapelusz jest taki ważny?
— Jest niezbędny. Do magii należy wkładać odpowiedni kapelusz. My, magowie, znamy się na takich sprawach.
— Jeśli pan tak twierdzi… Proszę powiedzieć, czy pan mnie widzi? Przyjrzał się jej uważnie.
— Tak. Mogę stanowczo stwierdzić, że cię widzę.
— I słyszy? Słyszy mnie pan, prawda?
— Głośno i wyraźnie. Każda sylaba wskakuje na swoje miejsce. Żadnych problemów.
— W takim razie czy zdziwiłby się pan, gdybym powiedziała, że nikt inny w całym mieście tego nie potrafi?
— Oprócz mnie?
— I pańskiej kołatki — prychnęła Keli.
Cutwell przysunął sobie krzesło i usiadł. Powiercił się chwilę. Wyraz zadumy przemknął po jego obliczu. Wstał, sięgnął za siebie i wyciągnął płaską, czerwonawą masę, która kiedyś mogła być połówką pizzy[2]. Przyjrzał się jej ze smutkiem.
— Dasz wiarę? Szukałem jej cały ranek — westchnął. — Była ze wszystkimi dodatkami i podwójną papryką.
Zaczął posępnie wybierać z resztek pizzy jadalne kąski. I nagle przypomniał sobie o Keli.
— Ojej, przepraszam! — zawołał. — Gdzież moje maniery? Co sobie o mnie pomyślisz? Poczęstuj się, proszę. O, tu jest anchois.
— Czy ty w ogóle mnie słuchasz? — rozzłościła się księżniczka.
— Czy czujesz się niewidzialna? To znaczy wewnętrznie? — wymamrotał niewyraźnie Cutwell.
— Oczywiście że nie. Czuję się rozzłoszczona. Dlatego chcę, żebyś mi powróżył.
— Nie znam się na tym specjalnie. To raczej praktyki szamańskie i…
— Mogę zapłacić.
— Widzisz, to nielegalne — wyznał niechętnie Cutwell. — Stary król wyraźnie zakazał wróżenia w Sto Lat. Nie przepadał za magami.
— Mogę dużo zapłacić.
— Pani Nugent opowiadała, że ta nowa, ta dziewczyna, będzie pewnie jeszcze gorsza. Podobno strasznie zadziera nosa. Nie z tych, obawiam się, co łaskawszym okiem spojrzą na adeptów subtelnych sztuk.
Keli uśmiechnęła się. Dworzanie, którzy dostrzegliby ten uśmiech, natychmiast spróbowaliby odciągnąć Cutwella z jej drogi i ukryć go w bezpiecznym miejscu, na przykład na innym kontynencie. On jednak siedział spokojnie i zbierał z szaty resztki pieczarek.
— Słyszałam, że ma paskudny charakter — stwierdziła Keli. — Nie zdziwiłabym się, gdyby i tak kazała wypędzić cię z miasta.
— O rany! — jęknął mag. — Naprawdę tak sądzisz?
— Posłuchaj uważnie — powiedziała Keli. — Nie musisz przepowiadać mi przyszłości, jedynie teraźniejszość. Nawet ona nie może mieć nic przeciw temu. Jeśli chcesz, wstawię się za tobą — dodała wielkodusznie.
— Znasz ją? — Mag rozpromienił się.
— Tak. Ale czasem mam wrażenie, że niezbyt dobrze.
Cutwell westchnął i poszperał wśród chaosu na stole, zrzucając kaskady wiekowych talerzy i dawno zmumifikowane resztki kilku posiłków. W końcu znalazł przyklejony do plasterka sera gruby skórzany futerał.
— No tak… — mruknął z powątpiewaniem. — To są karty Karoka. Wysublimowana wiedza starożytnych i w ogóle. A może lepiej ching-aling? Wszystko co potrzebne w jednym praktycznym zestawie. Nie wróżę z fusów.
— Spróbujmy tego chinga coś-tam.
— W takim razie podrzuć do góry te oto łodygi krwawnika. Podrzuciła. Przyjrzeli się wzorcowi, jaki utworzyły.
— Hmm… — mruknął po chwili Cutwell. — Ta jest w kominku, ta w kubku kakao, jedna na ulicy… Szkoda, że nie zamknąłem okna… Jedna na stole i jedna… nie, dwie za komodą. Sądzę, że pani Nugent znajdzie resztę. ; — Nie mówiłeś jak mocno. Mam rzucić jeszcze raz?
— Ee… nie… Lepiej nie. — Mag przerzucał karty pożółkłej księgi, która do tej chwili służyła za podpórkę stołowej nogi. — Ten układ wydaje się mieć pewien sens. Tak, już mam. Oktogram 8887: Bezprawie, Nie Przepraszająca Gęś. Co ma odnośnik tutaj… zaraz… zaraz… tak. Już mam.
— I co?
— Bez wertykalności skorupiakowy cesarz rozumnie wyrusza w porze herbatki; o wieczorze małż spoczywa w milczeniu pośród kwiecia migdałowca.
— Aha — rzekła z szacunkiem Keli. — A co to znaczy?
— Jeśli nie jesteś małżem, to chyba nic ważnego — odparł Cutwell. — Mam wrażenie, że tekst stracił nieco w przekładzie.
— Czy na pewno wiesz, jak się to robi?
— Spróbujmy z kartami — zaproponował szybko mag i rozłożył talię. — Wybierz jedną. Którąkolwiek.
— To Śmierć — oznajmiła Keli.
— No tak. Śmierć. Oczywiście Śmierć nie oznacza koniecznie śmierci… Nie w każdej sytuacji — zapewnił nerwowo Cutwell.
— Chcesz powiedzieć, że nie oznacza śmierci w sytuacji, gdy podmiot jest zdenerwowany, a ty zbyt zakłopotany, żeby wyznać prawdę?
— Może weź inną kartę.
— To też Śmierć.
— Odłożyłaś tamtą do talii?
— Nie. Wziąć jeszcze jedną?
— Właściwie możesz.
— Co za przypadek.
— Śmierć numer trzy?
— Tak jest. Czy to specjalna talia do sztuczek z kartami? — Keli starała się zapanować nad sobą, ale nawet ona słyszała we własnym głosie lekką nutę histerii.
Cutwell zmarszczył brwi, wsunął wyciągnięte przez nią trzy karty do talii, potasował i rozłożył wszystkie na stole. Była tylko jedna ze Śmiercią.
— No tak — mruknął. — To poważna sprawa. Mogę obejrzeć twoją rękę?
Długo się w nią wpatrywał. Potem wstał, podszedł do komody, wyjął z szuflady jubilerskie szkło powiększające, rękawem starł z niego owsiankę i przez kolejne parę minut badał najdrobniejsze szczegóły dłoni księżniczki. Wreszcie wyprostował się i wyjął szkło z oka.
— Jesteś martwa — oświadczył.
Keli milczała. Żadna dobra odpowiedź nie przychodziła jej do głowy. „Nie jestem” brakowało stylu, zaś „Czy to poważna sprawa?” wydało się nieco frywolne.
— Powiedziałem już, że moim zdaniem to poważna sprawa? — zapytał Cutwell.
— Chyba tak. — Keli mówiła doskonale obojętnym tonem.
— Miałem rację.
— Och…
— Może nawet groźna.
— Co może mi grozić gorszego niż bycie martwą?
— Nie miałem na myśli ciebie.
— Och…
— Wydaje się, że coś fundamentalnego poszło nie tak, jak powinno. Jesteś martwa w każdym znaczeniu tego słowa, z wyjątkiem, ee… dosłownego. To znaczy karty uważają cię za martwą. Twoja linia życia uważa, że nie żyjesz. Wszystko i wszyscy wierzą, że umarłaś.
— Ja nie — wtrąciła Keli, ale zabrzmiało to niepewnie.
— Obawiam się, że twoja opinia nie ma tu znaczenia.
— Przecież ludzie mogą mnie widzieć i słyszeć!
— Pierwsza rzecz, jakiej uczą na Niewidocznym Uniwersytecie, to że ludzie nie zwracają na takie rzeczy uwagi. Najważniejsze jest to, co podpowiada im umysł.
— To znaczy ludzie nie widzą mnie, bo umysły im zabraniają?
— Mniej więcej. Nazywa się to przeznaczeniem czy jakoś tak. — Cutwell spojrzał na nią z zakłopotaniem. — Jestem magiem. Znam się na tym.
— Właściwie to nie jest pierwsza rzecz, jakiej nas uczą — dodał po chwili. — Wiesz, najpierw tłumaczą, gdzie są toalety i takie tam sprawy. Ale potem od razu to.
— Przecież ty mnie widzisz.
— No tak… Magowie są szkoleni, by widzieć to, co jest, i nie widzieć tego, czego nie ma. Mamy specjalne zajęcia…
Keli zabębniła palcami o stół, a przynajmniej próbowała. Okazało się to dość trudne. Popatrzyła na blat z nieokreśloną grozą.
Cutwell podbiegł i wytarł stół rękawem.
— Przepraszam — wymruczał. — Wczoraj na kolację jadłem chleb z miodem.
— Co mogę zrobić?
— Nic.
— Nic?
— Mogłabyś zostać włamywaczem doskonałym… Przepraszam. To nie było w najlepszym guście.
— Też tak sądzę.
Cutwell niezgrabnie poklepał ją po ręce. Keli była zbyt zamyślona, by zwrócić uwagę na tę ewidentną obrazę majestatu.
— Widzisz, wszystko jest z góry ustalone. Historia została opracowana od początku do końca. To, jakie fakty są istotnie, nie ma najmniejszego znaczenia. Historia przetacza się po nich. Niczego nie możesz zmienić, ponieważ zmiany są już jej elementem. Jesteś martwa. Tak chciał los. Musisz się z tym pogodzić. Uśmiechnął się przepraszająco.
— I tak masz więcej szczęścia niż większość zmarłych — zauważył. — Żyjesz, żeby móc to docenić.
— Nie chcę się z tym pogodzić. Dlaczego miałabym się pogodzić? To nie moja wina!
— Nie zrozumiałaś. Historia toC2y się dalej. Nie grasz w niej już żadnej roli. Nie ma dla ciebie miejsca, pojmujesz? Lepiej niech sprawy płyną swoim trybem.
Znów ją poklepał. Spojrzała na niego. Cofnął rękę.
— Więc jak mam się zachowywać? — spytała. — Nie jeść, ponieważ jedzeniu nie było przeznaczone trafić do mojego żołądka? Wynieść się i zamieszkać gdzieś w krypcie?
— Pozer z niego, prawda? — westchnął Cutwell. — Ale Los taki już jest. Jeśli świat cię nie dostrzega, to nie istniejesz. Jestem magiem. Znam się…
— Nie mów tego.
Keli wstała.
Pięć pokoleń temu jeden z jej przodków zatrzymał swoją zbójecką bandę nomadów o kilka mil od wzgórza Sto Lat i spojrzał na uśpione miasto. Jego niezwykle stanowcza twarz zdawała się mówić: „To wystarczy. Z faktu, że człowiek urodził się w siodle nie wynika jeszcze, że musi umrzeć w tym paskudztwie”.
To dziwne, ale dzięki jakiejś sztuczce dziedziczenia wiele jego charakterystycznych rysów[3] ujawniło się w jego potomkini i legło u podstaw jej nietypowej urody. Nigdy nie były bardziej wyraźne niż w tej chwili. Nawet na Cutwellu wywarła silne wrażenie. Jeśli chodzi o determinację, to ojej podbródek można by kruszyć kamienie.
Dokładnie takim samym tonem, jakim jej przodek tuż przed atakiem[4] przemówił do swych zmęczonych, znużonych ludzi, powiedziała:
— Nie. Nie uznam tego. Nie zmienię się w jakieś widmo. A ty mi pomożesz, magu.
Podświadomość Cutwella rozpoznała ten ton. Miał w sobie takie brzmienie, że nawet kornik w desce podłogi rzucił zwykłe zajęcia i stanął na baczność. To nie było wyrażenie opinii, to była decyzja: tak będzie.
— Ja, pani? — wyjąkał mag. — Nie wiem, co mógłbym…
Potężna siła poderwała go z krzesła i wywlokła na ulicę. Wiatr rozwiewał mu szatę. Dumnie wyprostowana Keli maszerowała do pałacu, wlokąc za sobą Cutwella jak upartego szczeniaka. Takim krokiem zmierzały matki do szkoły, kiedy ich synek wracał do domu z podbitym okiem. Był niepowstrzymany; był jak Bieg Czasu.
— Co zamierzasz? — wykrztusił Cutwell, przytłoczony straszliwą świadomością, że cokolwiek to będzie, on nie zdoła się temu przeciwstawić.
— To twój szczęśliwy dzień, magu.
— Ojej… To dobrze…
— Zostałeś mianowany Królewskim Rozpoznawcą.
— Aha. A na czym to polega?
— Masz wszystkim przypominać, że ja żyję. To bardzo proste. Dostaniesz trzy solidne posiłki dziennie i opierunek. Żywo, człowieku.
— Królewskim?
— Jesteś magiem. Myślę, że jest coś, czego powinieneś się dowiedzieć.
DOPRAWDY?, zapytał Śmierć.
(To trik kinowy, zaadaptowany do druku. Śmierć nie rozmawiał z księżniczką. Był w swoim gabinecie i rozmawiał z Mortem. Ale to niezły efekt, prawda? Nazywa się chyba przenikanie, albo cięcie-zbliżenie. Albo jakoś tak. Wszystko jest możliwe w przemyśle, gdzie podstawowy element dzieła nazywa się klapsem).
A CÓŻ TAKIEGO?, dodał, okręcając kawałek czarnego jedwabiu wokół groźnego haczyka zaciśniętego w małym imadle umocowanym do biurka.
Mort zawahał się. Głównie ze strachu i zakłopotania, ale również dlatego, że każdemu mógłby odebrać głos widok zakapturzonego kościotrupa spokojnie przygotowującego przynętę na ryby.
Poza tym Ysabell siedziała na drugim końcu pokoju, ostentacyjnie zajęta haftem, i przyglądała mu się otoczona obłokiem dezaprobaty. Czuł, jak spojrzenie zaczerwienionych oczu wwierca mu się w kark.
Śmierć umocował krucze piórko i zagwizdał prostą melodyjkę — przez zęby, bowiem nie dysponował niczym innym, przez co mógłby gwizdać. Podniósł głowę.
HM?
— Oni… Oni nie poszli mi tak gładko, jak myślałem — wyjąkał Mort, nerwowo przestępując z nogi na nogę na dywanie przed biurkiem.
MIAŁEŚ KŁOPOTY?, zainteresował się Śmierć.
Przyciął piórko.
— No więc… Czarownica nie chciała odejść, a mnich, no… zaczął od początku.
NIE MA SIĘ O CO MARTWIĆ, CHŁOPCZE…
— …Mort…
POWINIENEŚ SIĘ JUŻ ZORIENTOWAĆ, ŻE KAŻDY DOSTAJE TO, W CO WIERZYŁ, ŻE GO CZEKA. TO BARDZO ELEGANCKIE ROZWIĄZANIE.
— Wiem, proszę pana. Ale to znaczy, że źli ludzie, którzy wierzą, że trafią do jakiegoś raju, naprawdę się tam dostaną. A dobrzy, którzy się boją, że pójdą w jakieś okropne miejsce, naprawdę cierpią. To nie jest sprawiedliwe.
CO CI MÓWIŁEM? O CZYM JEDYNIE MASZ PAMIĘTAĆ, KIEDY JESTEŚ NA SŁUŻBIE?
— Mówił pan…
HM?
Mort zaciął się.
NIE MA SPRAWIEDLIWOŚCI. JESTEŚ TYLKO TY.
— No…
NIE WOLNO CI O TYM ZAPOMINAĆ.
— Tak, ale…
SĄDZĘ, ŻE W KOŃCU WSZYSTKO SIĘ JAKOŚ UŁOŻY NIGDY NIE POZNAŁEM STWÓRCY, SŁYSZAŁEM JEDNAK, ŻE JEST DOBRZE USPOSOBIONY DO LUDZI.
Śmierć urwał nić i zaczął odkręcać imadło.
NIE DRĘCZ SIĘ TAKIMI RZECZAMI, dodał. PRZYNAJMNIEJ TRZECI OBIEKT NIE POWINIEN BYŁ SPRAWIĆ CI KŁOPOTÓW.
Nadeszła właściwa chwila. Mort od dawna się do niej przygotowywał. Nie warto było ukrywać swego czynu. Zakłócił przecież cały przyszły bieg historii, a takie rzeczy zwykle zwracają uwagę. Najlepiej zrzucić to z siebie. Zachować się jak mężczyzna. Nawarzone piwo — wypić. Karty — na stół. Krążenie opłotkami — nie. Łaska — zdać się na.
Przenikliwe błękitne oczy zamigotały.
Patrzył w nie jak królik, co nocą próbuje wytrzymać spojrzenie reflektorów szesnastokołowego kolosa, którego kierowca od dwunastu godzin ciągnie na kofeinie i usiłuje wyprzedzić szybkościomierze piekła.
Nie udało mu się.
— Nie, proszę pana — powiedział.
ŚWIETNIE. DOBRA ROBOTA. A TERAZ… CO O TYM MYŚLISZ?
Wędkarze twierdzą, że dobra mucha powinna jak najlepiej udawać prawdziwą. Są muchy odpowiednie na ranek, są inne, właściwe na letnie wieczory. I tak dalej.
Ale mucha, którą Śmierć trzymał w kościstych palcach, była muchą z początków czasu. Muchą z pierwotnej mazi. Żerowała na odchodach mamutów. Nie taką, która obija się o szyby, ale taką, która przebija ściany. Owadem, co wyczołguje się spod najcięższej packi, ociekając jadem ł pałając żądzą zemsty. Sterczały z niej dziwaczne skrzydła i wisiały jakieś strzępki. Zdawało się, że ma mnóstwo zębów.
— Jak się nazywa?
NAZWĘ JĄ… CHWAŁĄ ŚMIERCI. Śmierć raz jeszcze z podziwem przyjrzał się swemu dziełu, po czym wpiął je w kaptur płaszcza. DZIŚ WIECZOREM MAM OCHOTĘ TROCHĘ POKOSZTOWAĆ ŻYCIA, oznajmił. MOŻESZ PRZEJĄĆ SŁUŻBĘ, SKORO WIESZ JUŻ, NA CZYM TO WSZYSTKO POLEGA. WŁAŚNIE.
— Tak. Proszę pana — zgodził się smętnie Mort. Zobaczył swoje życie rozciągające się przed nim na podobieństwo długiego, ciemnego tunelu bez światełka na końcu.
Śmierć stukał palcem o biurko, mrucząc coś pod nosem.
ATAK, przypomniał sobie. ALBERT MÓWIŁ, ŻE KTOŚ SZPERAŁ W BIBLIOTECE.
— Słucham?
WYJĄŁ KSIĄŻKI I ZOSTAWIŁ JE POROZRZUCANE. KSIĄŻKI O MŁODYCH KOBIETACH. MAM WRAŻENIE, ŻE GO TO BAWI.
Jak już powiedziano, Świątobliwi Słuchacze posiadają tak wyczulony słuch, że nawet porządny wschód słońca może ich ogłuszyć. Przez kilka sekund Mort miał wrażenie, że skóra na jego karku osiągnęła podobnie niezwykłe zdolności: widział, jak Ysabell zamiera ze wzniesioną igłą. Usłyszał też gwałtowne wciągnięcie powietrza, takie samo jak wtedy za regałem. Przypomniał sobie koronkową chusteczkę.
— Przepraszam — powiedział. — To się więcej nie powtórzy.
Skóra na karku zaswędziała go wściekle.